W drodze - Jack Kerouac - ebook

W drodze ebook

Jack Kerouac

4,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Przymiotnik kultowy bywa często nadużywany w odniesieniu do dzieł filmowych czy literackich, ale w przypadku książki Kerouaca trudno o lepsze określenie. Nieczęsto się zdarza, żeby jedna książka zdołała tak doskonale oddać klimat epoki, zarejestrować przełom dokonujący się zarówno w samej literaturze, jak i w życiu narodu. 
[Opis wydawcy] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Szprotawie 
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 459

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (7 ocen)
3
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PiotrDarol87

Całkiem niezła

Ciekawe, ale trochę za dużo chaosu
00

Popularność




W drodze

Jack Kerouac

W drodze

przełożyła Anna Kołyszko

 

 

 

 

 

 

Wydawnictwo W.A.B.

 

Tytuł oryginału: On the Road

Copyright © Jack Kerouac, 1955, 1957

Copyright renewed Stella Kerouac, 1983

All rights reserved

Copyright renewed Stella Kerouac and Jack Kerouac, 1985

Copyright c for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2005

Copyright c for the Polish translation by Anna Kołyszko, 2005

 

Wydanie II, poprawione

Warszawa 2005 

 

 

 

Część pierwsza

1

Deana poznałem w niedługim czasie po rozstaniu z żoną. Wyszedłem właśnie z ciężkiej choroby, o której nie chce mi się nawet wspominać, poza tym, że w pewnym stopniu złożyły się na nią potwornie męczące rozejście się z żoną i moje poczucie, że wszystko skończone. Wraz z przyjazdem Deana Moriarty’ego zaczął się nowy rozdział mojego życia, który można by nazwać życiem w drodze. Od dawna już marzyłem o wyjeździe na Zachód, żeby zobaczyć kawałek Stanów, ale zawsze kończyło się na mglistych planach i podróż nigdy nie doszła do skutku. Dean jest facetem wprost stworzonym do wędrownego życia, bo właściwie urodził się w drodze, kiedy w 1926 roku jego rodzice jechali starym gruchotem przez Salt Lakę City do Los Angeles. Pierwszy raz usłyszałem o Deanie od Chada Kinga, który pokazał mi kilka jego listów pisanych z poprawczaka w Nowym Meksyku. Listy ogromnie mnie zaintrygowały, bo Dean tak mile i naiwnie prosił w nich Chada, żeby opowiedział mu wszystko, co wie o Nietzschem i rozmaitych wspaniałościach intelektualnych, na których się zna. Pamiętam rozmowę z Carlem o tych listach – zastanawialiśmy się wtedy, czy kiedyś będziemy mieli okazję poznać tego dziwnego Deana Moriarty’ego. Ale to dawne czasy, kiedy Dean wcale nie był tym co dzisiaj, kiedy był jeszcze młodym kryminalistą otoczonym mgiełką tajemniczości. Potem doszły nas słuchy, że Dean wyszedł z poprawczaka i po raz pierwszy w życiu ma przyjechać do Nowego Jorku; mówiło się też, że właśnie się ożenił z dziewczyną imieniem Marylou.

Pewnego dnia, włócząc się po miasteczku uniwersyteckim, dowiedziałem się od Chada i Tima Graya, że Dean mieszka w jakiejś obskurnej norze we wschodniej części Harlemu – w Harlemie Hiszpańskim. Poprzedniego wieczoru przyjechał po raz pierwszy do Nowego Jorku ze swoją śliczną i bystrą Marylou; wysiedli z autobusu Greyhound przy Pięćdziesiątej Ulicy, skręcili za róg, rozglądając się, gdzie by można coś zjeść, i poszli prosto do Hectora; odtąd knajpka Hectora jest dla Deana wielkim symbolem Nowego Jorku. Zafundowali sobie wspaniałe lukrowane ciastka i ptysie z kremem.

Dean wciąż powtarzał Marylou:

– Kochanie, jesteśmy już w Nowym Jorku i chociaż nie powiedziałem ci właściwie wszystkiego, co mi chodziło po głowie, kiedy przejeżdżaliśmy przez Missouri, a zwłaszcza kiedy mijaliśmy poprawczak w Booneville, który przypomniał mi pobyt za kratkami, musimy teraz bezwzględnie odłożyć na później wszelkie sprawy miłosne i natychmiast zacząć obmyślać dokładne i rzeczowe plany na przyszłość... – i tak dalej, jak to miał wówczas w zwyczaju.

Poszedłem z chłopakami do tej jego nory; Dean otworzył nam w samych spodenkach. Marylou zeskoczyła z łóżka; Dean posłał gospodarza mieszkania do kuchni, przypuszczalnie po to, żeby zaparzył kawy, a sam zaczął się rozwodzić nad miłością, że dla niego seks jest jedyną świętą i istotną wartością, chociaż dobrze się trzeba napocić i nauwijać, żeby zarobić na życie. Pragnąc dać temu wyraz, stał i kiwał głową, ze wzrokiem wbitym w ziemię, potakując niczym młody bokser uwagom trenera, aby sprawić wrażenie, że wsłuchuje się w każde słowo, powtarzając bez przerwy swoje „Tak” i „Dobrze mówisz”. Na pierwszy rzut oka wydał mi się bardzo podobny do Gene’a Autry’ego za młodu – szczupły, wąskie biodra, błękitne oczy, baki i akcent prosto z Oklahomy – prawdziwy bohater ośnieżonego Zachodu. Zresztą pracował rzeczywiście na ranczu, u Eda Walla w Kolorado, zanim ożenił się z Marylou i przyjechał na Wschód. Marylou była ładną blondynką o bujnych kędzierzawych włosach jak złote morze; siedziała ze zwieszonymi rękami na brzeżku kanapy, niebieskie, przydymione oczy miała szeroko otwarte, bo znalazła się w ponurej, wstrętnej melinie nowojorskiej, jednej z tych, o których słyszała jeszcze na Zachodzie, i zastygła tu w oczekiwaniu niby chuda, wydłużona, surrealistyczna kobieta Modiglianiego na tle surowego pokoju. Ale mimo że śliczna i miła, była przy tym głupia jak but i zdolna do najgorszych rzeczy. Owej nocy piliśmy piwo, siłowaliśmy się na rękę i gadaliśmy aż do świtu, a rano, kiedy siedzieliśmy w szarym świetle ponurego dnia, paląc w milczeniu pety z popielniczek, Dean zerwał się nerwowo, przemierzył w zamyśleniu pokój i oświadczył, że dobrze by było, gdyby Marylou zrobiła śniadanie i zamiotła podłogę.

– Innymi słowy, kochanie, musimy bardzo zważać na to, co mówię, bo wszystko się nam rozchwieje i nie poznamy do głębi prawdy ani nie skrystalizujemy planów.

Po tych jego słowach wyszedłem.

Kilka dni później Dean wyznał Chadowi Kingowi, że musi koniecznie nauczyć się od niego pisać; Chad powiedział mu, że to ja jestem pisarzem i że po wszelkie rady powinien się zgłaszać do mnie. Tymczasem Dean dostał robotę na parkingu, pożarł się z Marylou w ich nowym mieszkaniu w Hoboken – diabli wiedzą, po co się tam przenieśli – co doprowadziło ją do takiej wściekłości, że chcąc się zemścić, wniosła na policję jakąś histeryczną, całkowicie wyssaną z palca skargę, i Dean musiał wiać z Hoboken. Został więc bez dachu nad głową. Przyjechał prosto do Paterson w New Jersey, gdzie mieszkałem z ciotką, i któregoś wieczoru, kiedy ślęczałem nad książkami, rozległo się pukanie do drzwi, a po chwili w mrocznym korytarzu ukazał się Dean, cały w ukłonach, niepewnie przestępując z nogi na nogę, i wyrzucił z siebie:

– Cześć, przypominasz mnie sobie? Jestem Dean Moriarty. Przyjechałem z prośbą, żebyś mnie nauczył, jak się pisze książki.

– A gdzie Marylou? – spytałem. W odpowiedzi usłyszałem, że podobno zarobiła dupą kilka dolarów i wróciła do Denver – „ta dziwka!”. No więc skoczyliśmy do baru na piwo, bo nie moglibyśmy rozmawiać jak należy przy ciotce, która siedziała w bawialni z nosem w gazecie. Rzuciła tylko jedno spojrzenie na Deana i raz na zawsze uznała go za wariata.

W barze zacząłem go wypytywać:

– Słuchaj, stary, dobrze wiem, że nie zjawiłeś się u mnie tylko dlatego, że chciałbyś zostać pisarzem, a zresztą i tak gówno się na tym znam, trzeba w tym siedzieć z zapałem nałogowca, i tyle.

A on na to:

– Jasne, wiem, co chcesz przez to powiedzieć, i zdaję sobie sprawę ze wszystkich trudności, ale konkretnie chodzi mi o uświadomienie sobie pewnych czynników, bo gdyby się polegało na dychotomii Schopenhauera w wypadku każdego wewnętrznie uświadomionego... – i dalej w tym stylu, czego nie rozumiałem ani w ząb, podobnie zresztą jak on. W owym czasie Dean sam właściwie nie wiedział, co mówi; był młodym chłopakiem, który niedawno wyszedł z poprawczaka, i urzekła go cudowna perspektywa, że mógłby zostać prawdziwym intelektualistą, dlatego uwielbiał mówić takim tonem i używać mądrych słów, zasłyszanych u „prawdziwych intelektualistów”, choć w rzeczywistości plótł bzdury, ale trzeba wam wiedzieć, że poza tym nie był wcale naiwny i wystarczyło mu parę miesięcy z Carlem Marksem, żeby opanować całą tę gadkę wraz ze wszystkimi terminami. Niemniej jednak rozumieliśmy się na innych płaszczyznach szaleństwa, zgodziłem się więc, żeby u mnie został, dopóki nie znajdzie pracy, a w dodatku ustaliliśmy, że kiedyś wybierzemy się razem na Zachód. Było to w zimie 1947 roku.

Pewnego wieczoru, kiedy stukałem jak wariat na maszynie, Dean wstał od kolacji – pracował już wówczas na parkingu w Nowym Jorku – pochylił się nade mną i powiedział:

– Chodź już, stary, dziewczyny nie będą czekać, pośpiesz się.

– Poczekaj sekundę – odparłem – już idę, tylko skończę rozdział. – I to był jeden z najlepszych rozdziałów w całej książce.

Ubrałem się i ruszyliśmy do Nowego Jorku na spotkanie z dziewczynami. Jadąc autobusem przez fosforyzującą niezwykłym światłem próżnię Tunelu Lincolna, nachyleni ku sobie, wymachiwaliśmy rękami, krzyczeliśmy i rozmawialiśmy z wielkim ożywieniem, aż poczułem, że dostaję takiego samego bzika jak Dean. Był po prostu młodym chłopakiem niesamowicie rozentuzjazmowanym życiem, blagierem, chociaż blagował tylko dlatego, że tak bardzo chciał żyć pełnią życia i poznawać ludzi, którzy inaczej nie zwróciliby na niego uwagi. Mnie też naciągał (na mieszkanie, jedzenie i „co zrobić, żeby pisać”), ale wiedziałem o tym i on wiedział, że ja wiem (co poniekąd stanowiło podstawę naszych stosunków), więc się nie przejmowałem i świetnie się dogadywaliśmy – bez żadnych awantur, ale i bez cackania się ze sobą; chodziliśmy wokół siebie na palcach jak dwaj świeżo upieczeni serdeczni przyjaciele. Uczyłem się od niego pewno nie mniej, niż on się uczył ode mnie. O mojej pracy mówił tak: – Wszystko, co piszesz, jest genialne, tylko tak dalej. – Kiedy pisałem opowiadania, zaglądał mi przez ramię, wykrzykując: – Jasne! Bomba! O rany, stary! – albo: – No, no! – i ocierał chustką twarz. – Kurczę, stary, tyle rzeczy można zrobić, tyle napisać! Ale jak tu zacząć spisywać to wszystko bez zahamowań, bez obawy przed literackimi konwencjami i błędami gramatycznymi...

– Jasne, chłopie, teraz gadasz do rzeczy. – I widziałem coś w rodzaju świętej błyskawicy, którą rozpalał jego entuzjazm i wizje opisywane przez niego w takim zapamiętaniu, że pasażerowie autobusów odwracali głowy, chcąc zobaczyć tego „rozgorączkowanego pomyleńca”. Na Zachodzie jedną trzecią czasu spędzał na bilardzie, jedną trzecią w więzieniu, a resztę w bibliotece publicznej. Widywano go, jak pędzi zimowymi ulicami na bilard, z gołą głową, z książkami pod pachą, albo jak wspina się na drzewa, żeby się dostać na poddasze do któregoś z kumpli, gdzie przesiadywał całymi dniami, czytając lub też kryjąc się przed policją.

Dotarliśmy do Nowego Jorku – nie bardzo już pamiętam, chodziło bodajże o dwie czarne dziewczyny, otóż nie było ich; miały się spotkać z Deanem w jakiejś knajpce, ale się nie pokazały. Udaliśmy się na jego parking, gdzie musiał zrobić parę rzeczy – przebrać się w komórce na zapleczu i doprowadzić do porządku przed popękanym lustrem – i dopiero wtedy ruszyliśmy na miasto. Tego wieczoru Dean poznał Carla Marksa. Zdarzyło się wówczas coś niesamowitego. Spotkały się dwa chłonne umysły – obaj z miejsca przypadli sobie do gustu. Dwoje przenikliwych oczu wpatrzonych w drugą parę przenikliwych oczu – święty blagier, z promiennym umysłem, i pełen smutku, liryczny blagier, z mrocznym umysłem, czyli Carlo Marx. Od tamtej pory przestałem niemal widywać Deana i trochę mi było przykro. Zapał jednego zwarł się z zapałem drugiego, byłem przy nich ciemniakiem, nie mogłem dotrzymać im kroku. Właśnie wtedy zaczął się cały ten opętańczy wir nadchodzących zdarzeń; miał wciągnąć wszystkich moich przyjaciół i pozostałych jeszcze przy życiu członków mojej rodziny w wielki tuman kurzu rozpostarty nad Nocą Ameryki. Carlo opowiedział mu o Starym Byku Lee, Elmerze Hasselu i Jane: Lee hoduje marychę w Teksasie, Hassel na Wyspie Riker, a Jane włóczy się po Times Square w benzedrynowych halucynacjach, z malutką córeczką na ręku, i ląduje w szpitalu Bellevue. A Dean opowiedział Carlowi o nieznanych ludziach z Zachodu, takich jak Tommy Snark, szpotawy rekin sal bilardowych, namiętny karciarz i bożyszcze pedałów. Opowiedział mu też o Royu Johnsonie, Dużym Edzie Dunkelu, o swoich kumplach z dzieciństwa, o kolegach z ulicy, o niezliczonych dziewczynach, które miał, o orgietkach i zdjęciach pornograficznych, o swoich idolach, o przygodach. Ganiali razem po mieście jak opętani, zachwycając się wszystkim dokoła, jak to wówczas mieli w zwyczaju, co później wywoływało w nich znacznie więcej smutku, refleksji i pustki. Ale wtedy jeszcze tańczyli na ulicach, jakby mieli kuku na muniu, a ja kuśtykałem za nimi, tak jak przez całe życie kuśtykam za fascynującymi mnie ludźmi, bo dla mnie prawdziwymi ludźmi są szaleńcy ogarnięci szałem życia, szałem rozmowy, chęcią zbawienia, pragnący wszystkiego naraz, ci, co nigdy nie ziewają, nie plotą banałów, ale płoną, płoną, płoną, jak bajeczne race eksplodujące niczym pająki na tle gwiazd, aż nagle strzela niebieskie jądro i tłum krzyczy „Oooo!”. Jak nazywano takich młodych ludzi w Niemczech Goethego? Pragnąc gorąco nauczyć się pisać tak jak Carlo, Dean zaczął go od samego początku atakować z żarliwością właściwą tylko takim blagierom jak on. – Carlo, daj mi coś wreszcie powiedzieć. Bo ja uważam, że... – Znikli mi z oczu na jakieś dwa tygodnie i przez ten czas scementowali swoją przyjaźń gorączkowymi rozmowami, ciągnącymi się dzień i noc.

Nadeszła wiosna, pora wprost wymarzona do podróżowania, i wszyscy z naszej rozproszonej paczki szykowali się do jakiegoś wyjazdu. Pochłaniała mnie praca nad powieścią, a kiedy doszedłem do połowy, po powrocie z Południa od mojego brata Rocco, którego odwiedziłem razem z ciotką, po raz pierwszy w życiu byłem gotów ruszyć na Zachód.

Dean wyjechał wcześniej. Odprowadziliśmy go z Carlem na dworzec autobusowy przy Trzydziestej Czwartej Ulicy. Na piętrze znajdowała się kabina, w której za ćwierć dolara można było sobie zrobić zdjęcie. Carlo zdjął okulary i miał ponury wyraz twarzy. Dean ustawił się profilem, sfotografował się, po czym rozejrzał kokieteryjnie. Ja się sfotografowałem en face i wyszedłem jak trzydziestoletni Włoch, gotów zabić każdego, kto powie złe słowo na jego matkę. Carlo i Dean rozcięli żyletką to zdjęcie równiutko na pół i każdy z nich schował swoją połówkę do portfela Z okazji wielkiej podróży powrotnej do Denver Dean miał na sobie garnitur biznesmena z Zachodu; jego pierwszy wypad do Nowego Jorku dobiegł końca. Mówię wypad, ale właściwie harował tylko jak wół roboczy na parkingach. W obsłudze samochodów na parkingach nie ma sobie równych – potrafi cofnąć samochód z prędkością ponad sześćdziesięciu kilometrów na godzinę w ciasny przesmyk, zatrzymać się tuż przy ścianie, wyskoczyć, wylawirować między błotnikami, wskoczyć do następnego wozu, wykręcić w wąziutkim miejscu z osiemdziesiątką na liczniku, cofnąć na skrawek wolnej przestrzeni, stop, szarpie ręczny, aż widać, jak dreszcz wstrząsa autem, a on już wypada i puszcza się mistrzowskim sprintem do kantoru, wydaje kwit, wskakuje do nowego wozu, zanim się z niego wygramoli właściciel, wślizgując się dosłownie pod nim, kiedy ten wysiada, zapala motor, strzelając jednocześnie drzwiczkami i wyrywa w kierunku następnego wolnego miejsca, slalom, hamulec, zapłon, wysiadka, bieg; pracował tak dzień w dzień po osiem godzin bez przerwy, po południu w godzinach szczytu i podczas wieczornego natężenia ruchu, kiedy ludzie wychodzą z kin i teatrów, w lepkim od brudu kombinezonie, postrzępionej kurtce na futrze i złachanych, klapiących butach. Na powrót natomiast kupił sobie nowy granatowy garnitur z tenisu, z kamizelką i wszystkim co trzeba – jedenaście dolarów w magazynie przy Trzeciej Alei, z zegarkiem kieszonkowym na dewizce, oraz walizkową maszynę do pisania, na której miał zacząć pisać w domu noclegowym w Denver, jak tylko dostanie pracę. Na obiad pożegnalny zjedliśmy parówki z fasolką u Rikera przy Siódmej Alei, Dean wsiadł do autobusu z tabliczką „Chicago” i odpłynął w ciemną noc. Tak odjechał nasz kowboj. Obiecałem sobie, że ruszę w tę samą trasę, jak tylko wiosna rozkwitnie w całej pełni i drogi staną otworem.

Tak się właśnie zaczęło moje włóczęgowskie życie, a wypadki, które miały nastąpić potem, są zbyt niezwykłe, żeby je przemilczeć.

Chciałem poznać lepiej Deana, ale nie tylko dlatego, że jestem pisarzem i wciąż szukam nowych doświadczeń, a moje życie polegające na obijaniu się po miasteczku uniwersyteckim zrobiło pełny obrót i utknęło w martwym punkcie, ale też dlatego, że pomimo różnicy charakterów przypominał mi jakiegoś dawno utraconego brata; jego koścista smutna twarz z długimi bakami i umięśniony, spocony kark przypominały mi chłopięce lata spędzone w kanałkach, gliniankach, nad brzegami rzek w Paterson i nad Passaic. Brudne ubranie robocze pasowało do niego tak świetnie, że lepszego nie skroiłby sam mistrz krawiecki, bo na takie ubranie trzeba sobie zasłużyć u Krawca Natury, który kroi z Radości Życia, jaką miał Dean w swoich uniesieniach. A w jego pełnym zapału sposobie mówienia słyszałem głosy swoich dawnych kolegów i braci z młodości pod mostem, wśród motocykli, na podwórkach zawieszonych bielizną i na gankach, ospałych popołudniową godziną, gdzie chłopaki grali na gitarach, kiedy ich starsi bracia pracowali w fabrykach. Moi pozostali przyjaciele z owego okresu byli „intelektualistami” – Chad, nietzscheański antropolog, Carlo Marx ze swoimi zwariowanymi, surrealistycznymi, poważnymi rozmowami, prowadzonymi przyciszonym głosem, cedzący słowa Stary Byk Lee, wiecznie krytyczny, wszystkiemu przeciwny, lub też ukradkowi przestępcy jak Eimer Hassel ze swoim zimnym szyderstwem czy Jane Lee, podobnego pokroju, rozwalona na egzotycznej kapie przykrywającej łóżko, parskająca śmiechem przy lekturze „New Yorkera”. Dean dorównywał im w każdym calu wybitną, błyskotliwą i wszechstronną inteligencją, pozbawioną zarazem ich nużącego intelektualizowania. A jego „przestępczość” nie miała w sobie nic z posępności ani z szyderstwa; była dzikim, pełnym afirmacji wybuchem amerykańskiej radości; pochodziła z Zachodu, była zachodnim wiatrem, pieśnią Wielkiej Równiny, czymś nowym, od dawna prorokowanym i oczekiwanym (kradł samochody jedynie dla frajdy, jaką sprawiały mu takie przejażdżki). Poza tym wszyscy moi przyjaciele z Nowego Jorku przyjmowali koszmarną, negatywną postawę odcinania się od społeczeństwa, podając przy tym nudne, książkowe, polityczne bądź psychoanalityczne powody, tymczasem Dean wprost lgnął do ludzi, spragniony chleba i miłości; niczym się nie przejmował – „dopóki mogę mieć tę małą z tym jej cackiem między nogami, stary” i „dopóki, chłopie, mam co włożyć do gęby, kapujesz? Jeść mi się chce, umieram z głodu, chodźmy coś wrzucić na ruszt!” – pędziliśmy więc, żeby coś zjeść, gdyż, jak powiada Eklezjasta: „Niemasz nic lepszego człowiekowi pod słońcem”.

Dean był zachodnim krewniakiem słońca. Mimo ostrzeżeń ciotki, że napytam sobie przez niego biedy, słyszałem nowy zew, widziałem nowy horyzont, przy czym mój młody wiek pozwalał mi w to wszystko wierzyć; a ta garść kłopotów czy nawet ostateczne odwrócenie się Deana ode mnie, które nastąpiło później, porzucenie mnie jako kumpla na głodnych ulicach i łożach boleści – czy to było ważne? Byłem młodym pisarzem i chciałem się zerwać do lotu.

Wiedziałem, że gdzieś na tej drodze czekają mnie dziewczyny, wizje, wszystko; gdzieś na tej drodze odnajdę swoją perłę.

2

W lipcu 1947, mając odłożone około pięćdziesięciu dolarów z remuneracji za udział w wojnie, byłem gotów ruszyć na Zachodnie Wybrzeże. Mój przyjaciel Remi Boncoeur napisał do mnie z San Francisco, zapraszając, żebym przyjechał i wyruszył razem z nim w podróż transatlantykiem dookoła świata. Obiecywał, że ulokuje mnie w maszynowni. Odpisałem, że zadowoli mnie stary frachtowiec, bylebym mógł odbyć kilka długich rejsów po Pacyfiku i zarobić tyle, żeby się po powrocie utrzymać u ciotki do czasu, aż skończę pisanie książki. Odpowiedział na to, że ma chatę w Mili City i że będę mógł pisać, ile dusza zapragnie, przez ten czas, kiedy będziemy się rozglądać za statkiem. Pisał, że mieszka z dziewczyną imieniem Lee Ann, która pierwszorzędnie gotuje, i że nieźle się zabawimy. Remi, mój dobry kolega jeszcze z liceum, Francuz wychowany w Paryżu, był zdrowo pomylony – jeszcze wtedy nie wiedziałem, jak bardzo. Spodziewał się mnie za dziesięć dni. Ciotka wyraziła zgodę na moją podróż na Zachód; uważała, że mi to dobrze zrobi, bo pracowałem ciężko przez całą zimę, prawie nie wychodząc z domu; nie narzekała nawet, kiedy się dowiedziała, że część drogi będę musiał odbyć autostopem. Chciała tylko, żebym wrócił zdrów i cały. Zatem pewnego ranka zdjąłem po raz ostatni pościel z wygodnego domowego łóżka i zostawiając na biurku pokaźną część książki w maszynopisie, wyruszyłem z brezentowym workiem, do którego spakowałem tylko niezbędne rzeczy, i z pięćdziesięcioma dolarami w kieszeni w stronę Pacyfiku.

W Paterson przez wiele miesięcy ślęczałem nad mapami Stanów Zjednoczonych, czytałem nawet książki o pionierach i delektowałem się takimi nazwami jak Platte czy Cimarron; przez mapę samochodową przebiegała długa czerwona linia oznaczająca trasę 6, prowadząca z Cape Cod prosto do Ely w Nevadzie i dalej aż do Los Angeles. Powiedziałem sobie, że będę się trzymał trasy 6, i z ufnością ruszyłem przed siebie. Żeby się dostać na tę autostradę, musiałem jechać na północ do Góry Niedźwiedziej. Snując marzenia o tym, co będę robił w Chicago, w Denver, a potem w San Francisco, wsiadłem do metra przy Siódmej Alei, dojechałem do stacji końcowej przy Dwieście Czterdziestej Drugiej Ulicy, a potem trolejbusem do Yonkers; w centrum Yonkers przesiadłem się w inny trolejbus i dojechałem do przedmieść na wschodnim wybrzeżu rzeki Hudson. Gdyby tak wrzucić różę do Hudsonu u jego tajemniczych źródeł w Adirondacks, proszę tylko pomyśleć, ile musiałaby minąć miejscowości, żeby przepaść na zawsze w morzu – proszę pomyśleć o przepięknej dolinie Hudsonu. Wyszedłem na szosę. Pięcioma samochodami dotarłem do upragnionego mostu przy Górze Niedźwiedziej, gdzie zakręcała trasa 6 biegnąca z Nowej Anglii. Kiedy wysiadłem, lunął deszcz. Okolica była górzysta. Trasa 6 przecinała rzekę, omijała sieć ulic miasta i znikała hen na pustkowiu. Na drodze nie było żadnego ruchu, na dobitkę stałem w strugach deszczu, nie mając się gdzie schronić. Musiałem szukać kryjówki pod sosnami, ale nie na wiele się to zdało; zacząłem płakać, kląć i walić się po głowie, że okazałem się takim skończonym durniem. Znajdowałem się sześćdziesiąt pięć kilometrów na północ od Nowego Jorku; przez całą drogę martwiłem się, że w tym wielkim dniu rozpoczynającym podróż posuwam się wciąż na północ, zamiast na upragniony zachód. Utknąłem w martwym punkcie wysuniętym daleko na północ. Przebiegłem pół kilometra do opuszczonej stacji benzynowej w angielskim stylu i stanąłem tam pod okapem ociekającym deszczem. Wysoko nad moją głową olbrzymia włochata Góra Niedźwiedzia zsyłała na dół grzmoty napa wające mnie strachem bożym. Widziałem tylko przydymione drzewa i posępne pustkowie wznoszące się ku niebu. „Co ja tu, do diabła, robię?” – kląłem, płakałem, chciałem już być w Chicago. „Oni się pewno w tej chwili świetnie bawią, a mnie tam nie ma; kiedy ja wreszcie dojadę?” – i tak dalej. W końcu przy opustoszałej stacji benzynowej zatrzymał się jakiś samochód; jadący nim mężczyzna i dwie kobiety chcieli sprawdzić coś na mapie. Wyszedłem na deszcz i zacząłem gestykulować; naradzili się; wyglądałem zapewne jak wariat z mokrą głową i w przemoczonych butach. Włożyłem, jak idiota, meksykańskie huarache, sandały z łyka, zupełnie nieodpowiednie na dżdżystą amerykańską noc na kiepskiej drodze. Na szczęście ci ludzie zawieźli mnie z powrotem do Newburgha, co uznałem za lepsze wyjście niż spędzenie nocy na pustkowiu w okolicy Góry Niedźwiedziej. – Zresztą na trasie 6 nie ma prawie ruchu – powiedział mężczyzna. – Jeżeli chce się pan dostać do Chicago, radzę jechać Tunelem Holland w Nowym Jorku i dalej w kierunku Pittsburgha. – Wiedziałem, że ma rację. Tyle że rozwiał się mój sen, idiotyczny pomysł, który mi przyszedł do głowy w cieple domowego ogniska, że byłoby cudownie trzymać się jednej czerwonej linii biegnącej przez całą Amerykę, zamiast próbować różnych dróg i autostrad. W Newburghu przestało padać. Poszedłem nad rzekę i musiałem dojechać do Nowego Jorku autobusem, który wiózł grupę nauczycieli wracających z weekendu w górach – gadu gadu, pytlu pytlu – i ja, przeklinający stracony czas i pieniądze, a przy tym wściekły, bo chciałem jechać na zachód, a przez cały dzień i część nocy jeździłem w górę i w dół, na północ i na południe jak coś, co nie może wystartować. Przysiągłem sobie, że nazajutrz będę w Chicago, choćby się paliło i waliło; pojadę autobusem, wydam większość pieniędzy na bilet, ale gówno mnie to obchodzi, bylebym nazajutrz znalazł się w Chicago.

3

To była zwykła podróż autobusem w słonecznym skwarze, z płaczącymi dziećmi i wieśniakami wsiadającymi w kolejnych miastach Pensylwanii, dopóki nie dotarliśmy do równiny w Ohio i naprawdę nie pomknęliśmy na północ, mijając Ashtabula, i dalej, już w nocy, prosto przez Indianę. Przyjechałem do Chicago wczesnym rankiem, dostałem nocleg w YMCA i położyłem się spać, mając już bardzo mało pieniędzy. Przespałem cały dzień, po czym ruszyłem na podbój miasta.

Wiatr od jeziora Michigan, bop w obrębie Loop, długie spacery po South Halsted i North Clark i jeden długi nocny spacer po dzielnicy włóczęgów, gdzie krążył za mną patrol policyjny, biorąc mnie za podejrzanego typa. W owym czasie, w 1947 roku, bop szalał w całej Ameryce. Chłopcy z Loop dmuchali w rury, ale szło im to niemrawo, gdyż bop znajdował się gdzieś między okresem Ornithology Charliego Parkera a następnym okresem, zapoczątkowanym przez Milesa Davisa. I kiedy siedziałem tam, wsłuchując się w muzykę nocy, której symbolem stał się dla nas bop, myślałem o przyjaciołach porozrzucanych po całej Ameryce i o tym, że właściwie wszyscy prowadzą równie gorączkowe życie na tym samym ogromnym śmietnisku, wciąż się śpiesząc w niezrozumiałym pędzie przed siebie. A następnego popołudnia po raz pierwszy w życiu znalazłem się na Zachodzie. Dzień był ciepły i wymarzony wprost do autostopu. Żeby się wydostać z nieprzebytej gęstwiny ruchu ulicznego w Chicago, wsiadłem w autobus do Joliet w Illinois, minąłem tamtejsze więzienie; poszedłem rozkołysanymi ulicami pełnymi zieleni na skraj miasta i stanąłem na szosie, wskazując kciukiem kierunek jazdy. Całą drogę z Nowego Jorku do Joliet odbyłem autobusem i wydałem już ponad połowę pieniędzy.

Najpierw trafiła mi się ciężarówka z czerwoną flagą, wioząca materiały wybuchowe; jakieś pięćdziesiąt kilometrów od wielkiego, zielonego Illinois kierowca pokazał mi miejsce, gdzie trasa 6, którą jechaliśmy, krzyżuje się z trasą 66, zanim obie pomkną na zachód, pokonując niewiarygodne odległości. Gdzieś koło trzeciej po południu zjadłem właśnie szarlotkę z lodami w przydrożnym barku, kiedy zatrzymała się na mój znak jakaś kobieta w małym samochodzie. Serce aż mi podskoczyło z radości, gdy ruszyłem biegiem do samochodu. Ale okazało się, że to starsza pani, mająca synów w moim wieku, która jechała do Iowa i chciała, żeby ktoś na zmianę z nią prowadził samochód. W sam raz dla mnie. Iowa! Niedaleko jest Denver, a skoro dostanę się do Denver, będę mógł odpocząć. Przez pierwszych kilka godzin prowadziła ona, aż w pewnym momencie postanowiła, że musimy gdzieś tam zwiedzić stary kościół, jak gdybyśmy byli turystami; wówczas ja przejąłem kierownicę i chociaż jestem marnym kierowcą, pokonałem bez problemów całą drogę do Davenport w Iowa, mijając po drodze Rock Island. Tam po raz pierwszy w życiu zobaczyłem ukochaną Missisipi, wyschniętą w upalnej mgiełce, z niskim poziomem wody, z ostrym, przenikliwym zapachem nagiego cielska Ameryki, którą omywa. Rock Island – tory kolejowe, chałupy, niewielkie centrum; a za mostem do Davenport podobne miasto, gdzie unosił się wszędzie zapach nagrzanych słońcem trocin. Stamtąd kobieta jechała dalej do swego rodzinnego miasta w Iowa, więc wysiadłem.

Słońce już zachodziło. Po kilku kolejkach zimnego piwa ruszyłem pieszo w kierunku przedmieścia; odwaliłem kawał drogi. Mężczyźni w czapkach kolejarskich, baseballowych i różnych innych nakryciach głowy wracali samochodami po pracy do domów, co można o tej porze zobaczyć w każdym innym mieście. Jeden z nich podwiózł mnie i wysadził przy pustym skrzyżowaniu dróg na skraju prerii. Widok był wspaniały. Przejeżdżały tamtędy jedynie samochody farmerów; ich właściciele rzucali mi podejrzliwe spojrzenia i oddalali się ze szczękiem blaszanych baniek; krowy wracały do zagród. Ciężarówki ani na lekarstwo. Przemknęło kilka samochodów. Minął mnie sportowym wozem młody zapaleniec z powiewającym szalikiem. Słońce zginęło za widnokręgiem, otoczył mnie fioletowy mrok. Miałem już stracha. W okolicy nie było żadnych świateł, jeszcze chwila, a nikt mnie nie dojrzy. Na szczęście jakiś facet jadący w kierunku Davenport podrzucił mnie do centrum. Tyle że znalazłem się dokładnie tam, skąd wyruszyłem.

Usiadłem na dworcu autobusowym, żeby się zastanowić. Zjadłem następny kawałek szarlotki i porcję lodów; właściwie nic innego nie jadłem podczas całej podróży przez Stany – było to pożywne i oczywiście pyszne. Postanowiłem zaryzykować. W centrum Davenport wsiadłem do autobusu, spędziwszy przedtem pół godziny na przyglądaniu się kelnerce w kawiarni dworcowej, i dojechałem na przedmieścia, ale tym razem stanąłem w pobliżu stacji benzynowych. Przejeżdżały tamtędy z rykiem i wizgiem wielkie ciężarówki, i po dwóch minutach jedna zjechała na bok i zatrzymała się. Podbiegłem do niej jak na skrzydłach. Co to był za kierowca – potężny, barczysty facet z wyłupiastymi oczami i szorstkim, chrapliwym głosem; trzasnął tylko drzwiczkami, wdepnął gaz i ruszył, nie zwracając prawie na mnie uwagi. Mogłem więc trochę odpocząć, jednym bowiem z największych utrapień na autostopie jest konieczność rozmowy z całym mnóstwem ludzi, przekonania ich, że nie popełnili błędu, zabierając autostopowicza, niemal zabawiania, co wymaga nie lada wysiłku, jeżeli się jedzie bez przerwy i nie planuje noclegów w hotelach. Facet przekrzykiwał ryk silnika, a ja musiałem mu tylko odkrzykiwać i obaj byliśmy na luzie. Tak pędziliśmy prosto do Iowa, a on opowiadał prześmieszne historie o tym, jak omija przepisy w każdym mieście, które ma bezsensowne ograniczenie prędkości, powtarzając w kółko: – Te cholerne gliny mogą mnie pocałować gdzieś! – Kiedy wjeżdżaliśmy do Iowa, zauważył jadącą za nami inną ciężarówkę, a ponieważ sam musiał skręcić w bok, zamrugał tylnymi światłami do tamtego gościa i zwolnił, żebym mógł wyskoczyć, co też uczyniłem, ściskając w ręku swój worek, a tamten kierowca, najwyraźniej godząc się na tę wymianę, zatrzymał się i w mgnieniu oka znalazłem się znów w wielkiej ciężarówce, mając przed sobą perspektywę przejechania w ciągu nocy setek kilometrów. Nie posiadałem się z radości. Kierowca był taki sam wariat jak poprzedni, też bez przerwy wrzeszczał, a ja mogłem się wyciągnąć i spokojnie jechać przed siebie. Teraz już pod gwiaździstym niebem majaczyło przede mną Denver niczym ziemia obiecana, choć dzieliły mnie od niego prerie Iowa i równiny Nebraski; oczyma wyobraźni widziałem też San Francisco mieniące się niby klejnoty w mroku. Kierowca dociskał gaz do dechy i wciąż opowiadał mi różne historie, a potem, w pewnym miasteczku, w którym wiele lat później Deana i mnie zatrzymano pod zarzutem kradzieży cadillaca, skulił się na siedzeniu i spał kilka godzin. Ja też się przespałem i zrobiłem krótki spacer wzdłuż samotnie stojącego muru z cegieł, oświetlonego jedną tylko latarnią; przy końcu każdej takiej uliczki ciągnęła się preria, a zapach kukurydzy unosił się w powietrzu jak wieczorna rosa.

O świcie kierowca obudził się nagle. Ruszyliśmy, a w godzinę później za zielonymi polami kukurydzy ukazały się dymy nad Des Moines. Kierowca zatrzymał się, chciał zjeść bez pośpiechu śniadanie, więc podjechałem cztery kilometry prosto do Des Moines z zatrzymanymi po drodze chłopcami z Uniwersytetu Iowa; dziwnie się czułem, siedząc w nowiutkim, wygodnym samochodzie i przysłuchując się ich rozmowie o egzaminach. Po chwili wjechaliśmy gładko do miasta. Teraz chciałem się porządnie wyspać. Poszedłem do YMCA, żeby wynająć pokój, ale nie mieli wolnych miejsc, wiedziony zatem instynktem ruszyłem w kierunku torów kolejowych – a w Des Moines jest ich mnóstwo – trafiłem do starego, obskurnego hoteliku w pobliżu parowozowni i spędziłem tam cały długi dzień, śpiąc na wielkim, twardym, czystym białym łóżku, z wyskrobanymi na ścianie tuż nad moją głową sprośnymi napisami i ze zniszczonymi żółtymi storami zasłaniającymi zadymiony krajobraz torowisk. Kiedy się obudziłem, słońce było już purpurowe; przeżyłem wówczas coś przedziwnego, jedyną tego rodzaju chwilę w życiu, w której nie wiedziałem, kim jestem – byłem z dala od domu, w nieznanym mi pokoju taniego hoteliku, przemęczony i znużony podróżą, słyszałem syk pary za oknem, skrzypienie starego drewna w hotelu, kroki na górze, patrzyłem na popękany sufit i przez blisko piętnaście sekund naprawdę nie miałem pojęcia, kim jestem. Nie czułem strachu; po prostu byłem kimś innym, jakimś nieznajomym, a całe moje życie przypominało pasmo udręki, życie upiora. Znajdowałem się w połowie drogi, w samym środku Ameryki, na linii dzielącej Wschód mojej młodości od Zachodu mojej przyszłości i może dlatego spotkało mnie to właśnie w owym czasie i w owym miejscu, tego dziwnego purpurowego popołudnia. Ale musiałem ruszać w dalszą drogę i przestać się nad sobą użalać, wziąłem więc worek, pożegnałem się ze staruszkiem hotelarzem siedzącym przy spluwaczce i poszedłem coś zjeść. Zjadłem szarlotkę z lodami – im dalej posuwałem się w głąb Iowa, tym szarlotki stawały się większe, a lody smaczniejsze. Owego popołudnia w Des Moines wszędzie, gdzie tylko spojrzałem, widziałem grupki najpiękniejszych dziewczyn, wracających ze szkoły do domu, ale nie miałem czasu na takie myśli, przyrzekłem sobie natomiast, że zabawię się w Denver. Carlo Marx jest już w Denver, Dean również, Chad King i Tim Gray mieszkają tam, bo Denver to ich rodzinne miasto, Marylou też tam jest; mówiło się o większej paczce Raya Rawlinsa i jego pięknej złotowłosej siostry – Babe Rawlins; są tam również dwie kelnerki – siostry Bettencourt, znajome Deana, a nawet Roland Major, mój stary kumpel ze studiów, z którym pisywaliśmy do siebie. Z radością i utęsknieniem czekałem na spotkanie z nimi. Minąłem więc pośpiesznie śliczne dziewczyny, a trzeba przyznać, że w Des Moines mieszkają najpiękniejsze dziewczyny na świecie.

Podjechałem kawałek pod górę czymś w rodzaju szopy na kółkach, ciężarówką pełną narzędzi, z facetem, który prowadził na stojąco jak dawniej mleczarze, a stamtąd od razu zabrał mnie farmer jadący z synem do Adel w Iowa. Tam, pod olbrzymim wiązem przy stacji benzynowej, poznałem innego autostopowicza, typowego mieszkańca Nowego Jorku, Irlandczyka, który pracował przez wiele lat jako kierowca furgonu pocztowego, a teraz jechał do dziewczyny do Denver, żeby rozpocząć nowe życie. Przypuszczalnie uciekał przed czymś z Nowego Jorku, najprawdopodobniej przed policją. Był to prawdziwy młody, trzydziestoletni pijak z czerwonym nosem; w normalnych warunkach nudziłby mnie okropnie, ale łaknąłem ludzkiej życzliwości. Był ubrany w złachany sweter i workowate spodnie; nie miał przy sobie żadnej torby – jedynie szczoteczkę do zębów i chustki do nosa. Powiedział, że powinniśmy trzymać się razem. Może głupio zrobiłem, że się zgodziłem, bo wyglądał niezbyt zachęcająco. Ale zgodziłem się i zabraliśmy się z milczącym kierowcą do Stuart w Iowa, miasta, w którym utknęliśmy na dobre. Staliśmy przed budynkiem dworcowym w Stuart, czekając na coś jadącego w naszym kierunku ładne pięć godzin aż do zachodu słońca. Dla zabicia czasu najpierw snuliśmy opowieści o sobie, potem on opowiadał sprośne historyjki, a wreszcie już tylko kopaliśmy kamyki, wydając przy tym rozmaite idiotyczne pomruki. Zaczęliśmy się nudzić. Postanowiłem wydać dolara na piwo; poszliśmy do starego baru i wypiliśmy kilka kolejek. Mój towarzysz upił się, jak się zwykle upijał wieczorem przy Dziewiątej Alei w Nowym Jorku, i radośnie wykrzykiwał mi wprost do ucha wszystkie przyziemne marzenia swojego życia. Polubiłem go jakoś, zresztą nie dlatego że był dobrym chłopakiem, o czym przekonałem się później, ale dlatego że miał w sobie tyle entuzjazmu. Zapad! już zmrok, kiedy wróciliśmy na drogę, i naturalnie nikt się nie zatrzymał, a w ogóle prawie nikt tamtędy nie przejeżdżał. Czekaliśmy tak do trzeciej rano. Przez jakiś czas usiłowaliśmy zasnąć na ławce w poczekalni dworcowej, ale nie zmrużyliśmy oka, bo przez całą noc stukał telegraf, a za oknami przetaczały się z hukiem pociągi towarowe. Nie wiedzieliśmy, do którego wskoczyć; żaden z nas nie robił tego przedtem; nie wiedzieliśmy, który z nich jedzie na wschód, a który na zachód, i jak się tego dowiedzieć, ani też który wagon towarowy, platformę czy chłodnię wybrać. Toteż kiedy tuż przed świtem przejeżdżał tamtędy autobus do Omaha, wsiedliśmy i przyłączyliśmy się do śpiących pasażerów – opłaciłem przejazd za nas obu. Miał na imię Eddie. Przypominał mi mojego kuzyna z Bronksu, dlatego się go trzymałem. Czułem się, jak gdybym podróżował ze starym znajomym, uśmiechniętym, pogodnym chłopakiem, z którym można porozrabiać.

O świcie przyjechaliśmy do CounciI Bluffs. Wyjrzałem przez okno. Przez całą zimę naczytałem się o wielkich składach pociągów, które zbierają się tu, zanim wyruszą do Oregonu i Santa Fe, a zobaczyłem jedynie rozmaite zgrabne podmiejskie domki, wyłaniające się z posępnej szarości świtu. Następnie Omaha, gdzie, jak pragnę zdrowia, po raz pierwszy w życiu zobaczyłem kowboja w wielgachnym kapeluszu i wysokich skórzanych butach, kroczącego wzdłuż ponurych murów hurtowni mięsa; gdyby nie strój, można by go wziąć za beatnika idącego o poranku w wielkomiejskiej scenerii stanów wschodnich. Wysiedliśmy z autobusu, wspięliśmy się na szczyt rozległego wzgórza formowanego od tysiącleci przez potężną Missouri, nad którą leży Omaha, wyszliśmy za miasto i podnieśliśmy kciuki. Podjechaliśmy kawałek z bogatym farmerem w kapeluszu imponujących rozmiarów. Farmer twierdził, że dolina rzeki Platte jest równie rozległa jak dolina Nilu w Egipcie, a gdy to mówił, ujrzałem w oddali wysokie drzewa rosnące wzdłuż wijącego się koryta rzeki oraz olbrzymie połacie zielonych pól i byłem skłonny przyznać mu rację. Kiedy staliśmy na kolejnym skrzyżowaniu dróg, a niebo zaczynało się chmurzyć, przywołał nas inny kowboj, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, w kapeluszu przeciętnych rozmiarów, i spytał, czy któryś z nas umie prowadzić. Eddie naturalnie umiał i posiadał prawo jazdy, a ja nie. Kowboj miał ze sobą dwa samochody, które musiał odstawić do Montany. Chciał, żebyśmy odprowadzili jeden z nich do Grand Island, gdzie czeka jego żona i przejmie od nas wóz. Dalej jechał na północ, więc musielibyśmy się tam rozstać. Ale mogliśmy zrobić dobre sto sześćdziesiąt kilometrów do Nebraski, toteż chętnie się zgodziliśmy. Eddie prowadził sam, a za nim jechaliśmy my, kowboj i ja; kiedy tylko znaleźliśmy się za miastem, Eddie z czystej fantazji przyśpieszył do stu czterdziestu kilometrów na godzinę. – Jasna cholera, co ten chłopak wyprawia! – krzyknął kowboj i pognał za nim. Zaczął się wyścig. Przez chwilę myślałem, że Eddie usiłuje zwiać z samochodem – może zresztą miał taki zamiar. Ale kowboj jechał za nim, dopędził go i nacisnął klakson. Eddie zwolnił. Kowboj zatrąbił, żeby się zatrzymał.

– Opanuj się, chłopie, przy takiej prędkości łatwo złapać gumę. Nie możesz jechać trochę wolniej?

– Niech mnie licho, naprawdę jechałem sto czterdzieści? – zdziwił się Eddie. – Droga jak stół, człowiek nie czuje prędkości.

– Nie pędź tak, to dojedziemy cało do Grand Island. -Jasne.

I ruszyliśmy w dalszą drogę. Eddie się uspokoił, a nawet chyba ogarnęła go senność. Przejechaliśmy więc sto sześćdziesiąt kilometrów przez Nebraskę wzdłuż krętej rzeki Platte.

– W czasie kryzysu – opowiadał kowboj – przynajmniej raz na miesiąc skakałem do pociągów towarowych. Widywało się wówczas setki mężczyzn podróżujących w wagonach-platformach czy w wagonach towarowych, i nie byli to zwykli włóczędzy, ale różni ludzie przenoszący się z miejsca na miejsce w poszukiwaniu pracy albo po prostu jadący przed siebie. Tak było na całym Zachodzie. Kolejarze nikogo się wtedy nie czepiali. Nie mam pojęcia, jak jest teraz. Nie znoszę Nebraski. W latach trzydziestych nie było tam nic, tylko jak okiem sięgnąć wielki tuman kurzu. Dosłownie nie dało się oddychać. Ziemia była czarna. Mieszkałem tu wtedy. Dla mnie to mogą oddać Nebraskę Indianom. Nie ma na świecie drugiej okolicy, której bym tak nie cierpiał jak Nebraski. Teraz mieszkam w Montanie, w Missoula. Przyjedź tam kiedyś, to zobaczysz raj na ziemi.

Późnym popołudniem, kiedy się zmęczył gadaniem, zasnąłem; muszę przyznać, że mówił ciekawe rzeczy.

Zatrzymaliśmy się po drodze, żeby coś zjeść. Kowboj poszedł dać do wulkanizacji zapasowe koło, a Eddie i ja wstąpiliśmy do małej knajpki. W pewnej chwili rozległ się tubalny śmiech, najbardziej tubalny śmiech świata i wszedł stary farmer, hodowca bydła z Nebraski, z całą paczką podobnych facetów; jego chrapliwe okrzyki niosły się ponad równinami, ponad całym ich szarym światem. Wtórował mu śmiech pozostałych. Farmer był beztroski i traktował wszystkich bardzo przyjaźnie. Powiedziałem sobie w duchu: „O rany, posłuchaj tylko, jak ten gość się śmieje. To właśnie jest Zachód i ja tu wreszcie dotarłem”. Wszedł z hałasem do knajpy, przywołując od progu „mamuśkę”, która piekła najsmaczniejszy placek z czereśniami w całej Nebrasce, ja też zjadłem kawałek tego placka z górką lodów na wierzchu.

– Mamuśka, skombinuj mi coś do żarcia, bo zaraz chyba zjem się żywcem albo zrobię coś jeszcze gorszego. – Po czym klapnął z rozmachem na stołku i zaczął rechotać. – I dorzuć trochę fasoli.

Oto siedział tuż przy mnie ucieleśniony Zachód. Chętnie bym poznał całe twarde życie tego człowieka i dowiedział się, co, u diabła, robił przez te wszystkie lata, poza tym, że tak się śmiał i wrzeszczał. Ja też wydałem w duchu radosny okrzyk, a niebawem zjawił się kowboj i ruszyliśmy do Grand Island.

Dojechaliśmy tam piorunem. Kowboj wrócił z żoną, po czym ruszył w swoją stronę, a my z Eddiem w swoją. Zabrała nas grupka młodych ludzi – kowbojów, nastolatków, chłopców z prowincji, podróżujących skleconym gruchotem, którzy wysadzili nas gdzieś na trasie. Zaczęło mżyć. Następnie jakiś starszy gość, który nie odezwał się ani słowem – Bóg raczy wiedzieć, po co nas wziął – podrzucił nas do Shelton. Eddie stał smętnie przy drodze, na wprost grupki krępych, gapiących się na nas Indian Omaha, którzy nie mieli dokąd iść ani co ze sobą zrobić. Po przeciwnej stronie drogi przebiegały tory kolejowe, a na zbiorniku z wodą widniał napis SHELTON.

– Niech mnie diabli – powiedział ze zdumieniem Eddie – byłem już kiedyś w tym mieście. To było wiele lat temu, w czasie wojny, nocą, późną nocą, kiedy wszyscy spali. Wyszedłem na peron, żeby zapalić, i widzę, że jesteśmy na pustkowiu, ciemno jak w piekle; podniosłem głowę i zobaczyłem tę nazwę Shelton wypisaną na zbiorniku z wodą. Jedziemy w stronę Pacyfiku, wszyscy cholerni frajerzy chrapią, postaliśmy tylko kilka minut i hajda w drogę. Niech mnie diabli, Shelton! Od tamtego czasu nie znoszę tej dziury!

I tak utknęliśmy w Shelton. Podobnie jak w Davenport, nieliczne przejeżdżające auta należały do farmerów, a raz na jakiś czas trafiał się samochód z turystami, co jest jeszcze gorsze, bo za kierownicą siedzą starsi panowie, a ich żony pokazują palcami widoki albo wtykają nosy w mapy, albo znów siedzą sztywno, patrząc na wszystko podejrzliwie.

Mżawka się nasiliła i Eddie dostał kataru; nie bardzo miał co włożyć na grzbiet. Wyłowiłem ze swojego brezentowego worka flanelową koszulę w kratę; włożył ją i poczuł się nieco lepiej. Ja też się podziębiłem. W jakimś lichym indiańskim sklepiku kupiłem pastylki na kaszel. Obok na malutkiej poczcie, otwartej od drugiej do czwartej, kupiłem kartkę pocztową i napisałem do ciotki. Wróciliśmy na szarą drogę. I znów mieliśmy przed sobą „Shelton” na zbiorniku z wodą. Przejechał pociąg do Rock Island. Przed oczami mignęły nam twarze pasażerów z wagonów sypialnych. Pociąg z łoskotem pomknął przez równiny w wymarzonym przez nas kierunku. Rozpadało się nie na żarty.

Wysoki, kościsty gość w galonowym kapeluszu zatrzymał samochód po nieprzepisowej stronie i ruszył w naszym kierunku; wyglądał na szeryfa. Układaliśmy już w duchu wyjaśnienia. Wolniutko zbliżył się do nas.

– Chłopcy, jedziecie z jakimś określonym celem czy tak sobie?

Nie zrozumieliśmy pytania, mimo że było cholernie precyzyjne.

– A bo co? – spytaliśmy.

– Jestem właścicielem niedużego wesołego miasteczka rozłożonego o parę kilometrów stąd; szukam chłopaków, którzy chcieliby popracować i zarobić parę dolarów. Mam koncesję na ruletkę i na grę w drewniane obręcze, no wiecie, celuje się do kukiełek i można wygrać fant. Jeżeli zgodzicie się u mnie pracować, będziecie dostawali trzydzieści procent wpływów.

– Z noclegiem i wyżywieniem?

– Łóżko dostaniecie, ale jeść będziecie musieli na mieście. Trochę też podróżujemy.

Namyślaliśmy się.

– To niezła okazja – dodał i czekał cierpliwie, aż się zdecydujemy. Czuliśmy się głupio i nie wiedzieliśmy, co odpowiedzieć; bo ja na przykład wcale nie miałem ochoty wiązać się z wesołym miasteczkiem. Pilno mi było spotkać się z ferajną w Denver.

– Nie wiem – powiedziałem. – Spieszy mi się. Nie bardzo mam czas.

Eddie powiedział to samo, więc gość pomachał nam tylko ręką, wolno oddalił się do samochodu i odjechał. Tyle go widzieliśmy. Śmieliśmy się przez chwilę, zastanawiając się, jak by to wyglądało. Oczyma wyobraźni zobaczyłem ciemny, pełen kurzu wieczór na równinach, twarze przechadzających się rodzin z Nebraski, zaróżowione policzki dzieci rozglądających się z lękiem dokoła, i wiedziałem, że czułbym się jak szarlatan, nabierając ich na te tanie kuglarskie sztuczki. Wyobraziłem sobie diabelski młyn obracający się w ciemnościach, smętną muzykę karuzeli i siebie, stęsknionego za dotarciem do celu, śpiącego w jakimś pozłacanym wozie cyrkowym na posłaniu z konopnych worków.

Eddie okazał się kumplem dość roztargnionym. Nadjechał zabawny, stary wehikuł prowadzony przez staruszka. Zrobiony z czegoś w rodzaju aluminium, czworokątny jak skrzynia, niewątpliwie przypominał pojazd, ale dziwaczny, rozklekotany pojazd własnej roboty. Jechał bardzo wolno i zatrzymał się. Rzuciliśmy się do niego; staruszek oznajmił, że może zabrać tylko jednego z nas; Eddie bez słowa wskoczył do środka i wolno znikł mi z oczu, ubrany w moją flanelową koszulę. Cóż, trudno, pożegnałem się z nią; zresztą miała dla mnie tylko wartość pamiątkową. Potem jeszcze długo, wiele godzin, czekałem w naszym przeklętym Shelton i zdawało mi się, że zapada już zmierzch; w rzeczywistości było dopiero wczesne popołudnie, tyle że mroczne.

Denver, Denver, czy ja w końcu dojadę do Denver? Już miałem się poddać i usiąść gdzieś przy kawie, kiedy zatrzymał się całkiem nowy samochód prowadzony przez młodego chłopaka. Podbiegłem jak szalony.

– Dokąd jedziesz?

– Do Denver.

– Mogę cię podrzucić jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów.

– Bomba, uratowałeś mi życie.

– Sam kiedyś jeździłem stopem, dlatego zawsze zabieram stojących przy drodze.

– Ja bym też zabierał, gdybym miał wóz.

Rozgadaliśmy się; opowiedział mi swoje życie, które nie było zbyt ciekawe, potem przespałem się trochę i obudziłem się tuż przed Gothenburgiem, gdzie mnie wysadził.

4

Tam właśnie miała mi się trafić najgenialniejsza jazda w życiu: odkryta ciężarówka, a na niej rozwalonych sześciu czy siedmiu chłopaków; w szoferce siedzieli kierowcy, dwaj młodzi blondyni, farmerzy z Minnesoty, którzy brali każdą duszę napotkaną po drodze – uśmiechnięci od ucha do ucha, weseli, przystojni kmiotkowie, co to od razu podbijają ludzkie serca; obaj tylko w bawełnianych koszulach i spodniach ogrodniczkach; obaj mieli potężne łapska i serca na dłoni, a także szerokie uśmiechy „jaksiemasz” na widok wszystkich i wszystkiego, z czym los ich zetknął. Podbiegłem i spytałem: – Macie miejsce? – Na co oni: – Jasne, wskakuj, starczy miejsca dla wszystkich.

Jeszcze nie zdążyłem się wgramolić na platformę, a już ciężarówka ruszyła z łoskotem; zatoczyłem się, jeden z pasażerów mnie złapał, usiadłem. Ktoś mi podsunął flaszkę hary, w której zostało coś na dnie. Pociągnąłem, zachłysnąłem się obłędnym, lirycznym, dżdżystym powietrzem Nebraski.

– Fruuu, jedziemy! – rozdarł się szczeniak w baseballowej czapce, chłopaki wrzucili sto dziesięć i wyprzedzali wszystkich na szosie. – Jedziemy już tym draństwem od Des Moines. Ci faceci w ogóle nie stają. Co jakiś czas trzeba wrzeszczeć, żeby się dali odlać, bo inaczej człowiek musiałby chyba lać w powietrze, no i trzymać się, brachu, dobrze się trzymać.

Przyjrzałem się towarzystwu. Dwóch młodziutkich farmerów z Północnej Dakoty w czerwonych czapkach baseballowych, czyli w nakryciu głowy typowym dla młodych farmerów z Północnej Dakoty. Jechali na żniwa. Ich stary pozwolił im się wypuścić na całe lato. Jechało też dwóch chłopaczków z Columbus w Ohio, licealistów grających w szkolnej drużynie futbolowej; obaj żuli gumę, mrugali oczami, śpiewali na wietrze i mówili, że w czasie wakacji objeżdżają stopem całe Stany Zjednoczone.

– Jedziemy do Los Angeles! – krzyknęli.

– A co tam będziecie robić?

– Kurza dupa, nie wiemy. Czy to ważne?

Jechał też wysoki chudzielec o wyglądzie cwaniaczka.

– Skąd jesteś? – spytałem.

Leżałem obok niego na platformie; nie dało się usiedzieć, żeby nie polecieć na łeb na szyję, bo ciężarówka nie miała poręczy. Chudzielec odwrócił się powoli do mnie, otworzył usta i rzekł:

– Z Mon-ta-ny.

Jechał wreszcie Gene Missisipi i jego podopieczny. Gene Missisipi był to niski brunet, który jeździł pociągami towarowymi po kraju, trzydziestoletni tramp o młodzieńczym wyglądzie, trudno więc było dokładnie określić, ile ma lat.

Siedział po turecku na deskach, zapatrzony w mijane pola, nie odzywał się przez setki kilometrów, aż w końcu odwrócił się do mnie i spytał:

– A dokąd ty jedziesz?...

Odparłem, że do Denver.

– Mam tam siostrę, alem jej nie widział ładne parę lat.

Mówił wolno i melodyjnie. Był cierpliwy. Miał pod opieką szesnastoletniego blondynka, podobnie jak on w łachach trampa; to znaczy mieli na sobie stare ciuchy, całe już usmolone i zszargane od tego jeżdżenia w wagonach towarowych i spania na ziemi. Blondynek też siedział cicho, sprawiał wrażenie, jak gdyby przed czymś uciekał, wyglądało na to, że przed policją, bo tak patrzył przed siebie i oblizywał usta w niespokojnym zamyśleniu. Raz na jakiś czas chudzielec z Montany zagadywał ich z sardonicznym, aluzyjnym uśmiechem. Ale oni nie zwracali na niego uwagi. Chudzielec był jedną wielką aluzją. Miałem stracha przed tym jego głupkowatym uśmieszkiem, który posyłał człowiekowi prosto w twarz, po czym zastygał jak jakiś półdebil.

– Masz forsę? – zwrócił się do mnie.

– Ni cholery. Starczyłoby najwyżej na pół litra whisky, zanim się dotelepię do Denver. A ty?

– Wiem, gdzie można skombinować.

– Gdzie?

– Gdziekolwiek. Zawsze można obrobić jakiegoś gościa w ciemnej uliczce, no nie?

– Pewno tak.

– Wcale nie jestem od tego, kiedy naprawdę potrzebuję szmalu. Jadę do Montany zobaczyć się z ojcem. Będę musiał wysiąść z tej bryki w Cheyenne i ruszyć na północ jakoś inaczej. Ci wariaci jadą do Los Angeles.

– Prosto?

– Jak strzelił. Jeśli chcesz jechać do LA, trafiła ci się okazja.

Zastanowiłem się chwilę; na samą myśl o tym, że mógłbym tak całą noc pruć przez Nebraskę, Wyoming, rano przez pustynię Utah, a najprawdopodobniej po południu przez Nevadę, i w rzeczywiście krótkim czasie dotrzeć do Los Angeles, omal nie zmieniłem planów. Ale musiałem jechać do Denver. Też więc będę musiał wysiąść w Cheyenne i złapać coś na sto kilkadziesiąt kilometrów do Denver.

Ucieszyłem się, kiedy dwaj młodzi farmerzy z Minnesoty, właściciele ciężarówki, postanowili zatrzymać się w North Platte, żeby coś zjeść; chciałem ich zobaczyć. Wysiedli z szoferki i uśmiechnęli się do całej naszej zgrai.

– Można się odlać! – ogłosił jeden.

– Czas na wyżerkę! – zawtórował drugi.

Ale z całego towarzystwa tylko oni mieli forsę na jedzenie. Poczłapaliśmy za nimi do restauracji prowadzonej przez kilka kobiet, gdzie usiedliśmy nad hamburgerami i kawą, kiedy tamci wtrząchali olbrzymi posiłek, zupełnie jakby znaleźli się z powrotem w kuchni u mamusi. Byli braćmi; wozili maszyny rolnicze z Los Angeles do Minnesoty, zbijając na tym niezłą forsę. Kiedy więc mieli pusty przelot na wybrzeże, zabierali wszystkich po drodze. Jechali tak już chyba szósty raz i klawo się przy tym bawili. Wszystko im się podobało. Uśmiech nie schodził im z twarzy. Usiłowałem z nimi pogadać – ot, taka idiotyczna próba z mojej strony, żeby się zaprzyjaźnić z kapitanami naszej łajby – ale w odpowiedzi posłali mi jedynie słoneczne uśmiechy, szczerząc zdrowe, białe zęby.

Wszyscy poszli za nimi do restauracji oprócz dwóch trampów, Gene’a i jego podopiecznego. Kiedy wróciliśmy, tamci wciąż siedzieli w ciężarówce, zapomniani jak te dwie sieroty. Zapadał już zmrok. Kierowcy przystanęli na papierosa; nagle strzeliło mi do głowy, żeby kupić butelkę whisky, może nas rozgrzeje, bo noc zapowiadała się zimna. Uśmiechnęli się, kiedy ich o to zagadnąłem.

– Dobra, leć, tylko się pośpiesz.

– Też będziecie mogli sobie golnąć – zapewniłem ich.

– Co to, to nie. My nie pijemy. Ale ty leć.

Chudzielec z Montany i dwaj licealiści krążyli ze mną ulicami North Platte, dopóki nie znalazłem sklepu z whisky. Coś dorzucili, Chudzielec też coś kapnął, no więc kupiłem flachę trzy czwarte litra. Sprzed budynków o nieproporcjonalnie wybujałych fasadach przypatrywali nam się wysocy, posępni mężczyźni; główną ulicę tworzyły dwa rzędy kwadratowych pudełek domów. Za każdą smutną ulicą ciągnęły się niezmierzone połacie równin. W powietrzu North Platte wyczułem jednak coś innego. Z początku nie wiedziałem, co to jest. Dopiero po pięciu minutach wszystko się wyjaśniło. Wróciliśmy do ciężarówki i ruszyliśmy z łoskotem w drogę. Wkrótce się ściemniło. Ledwie zdążyliśmy sobie golnąć, aż tu nagle zielone pola Platte zaczęły znikać, a w ich miejsce pojawiły się jak okiem sięgnąć rozległe płaskie nieużytki, sam piach i bylica. Zdumiałem się.

– Co to, u diabła, takiego? – krzyknąłem do Chudzielca – Zaczyna się preria, chłopie. Daj jeszcze pociągnąć.

– Hurra! – zawołali licealiści. – Żegnaj, Columbus! Co by Iskra i chłopaki powiedzieli, gdyby tu byli. Jeju!

Kierowcy zamienili się miejscami; teraz wypoczęty brat piłował gaz do dechy. Droga też się zmieniła – pośrodku wyboista, miała z obu stron miękkie pobocza, a dalej rowy przeszło metr głębokości, ciężarówka więc podskakiwała i huśtała się z jednej strony na drugą – cudem tylko trzymała się szosy, kiedy nie jechało nic z przeciwka – wciąż myślałem, że za chwilę wszyscy fikniemy kozła. Ale bracia byli niesamowitymi kierowcami. Jak ta ciężarówka uporała się z pofałdowaniami Nebraski – pofałdowaniami, które zachodzą aż na Kolorado! Zaraz też uprzytomniłem sobie, że dotarłem wreszcie do Kolorado, chociaż formalnie nie przekroczyliśmy jeszcze granicy stanu, ale patrząc na południowy zachód, Denver jest kilkaset kilometrów stamtąd. Zawyłem z radości. Puściliśmy w obieg butelkę. Na niebo wyszły duże płonące gwiazdy, zamazały się niknące hen, w oddali piaszczyste wzgórza. Czułem się jak strzała zdolna pomknąć do celu.

Nagle odwrócił się do mnie siedzący po turecku Gene Missisipi, wyrwawszy się ze swej cierpliwej zadumy, otworzył usta, nachylił się bliżej i rzekł:

– Jak widzę te równiny, to czuję w żyłach Teksas.

– Jesteś z Teksasu?

– Coś ty, człowieku, jestem z Grin-vyl Muz-sipy. – Tak właśnie to wymówił.

– A skąd jest ten chłopak?

– W coś się tam wplątał w Missisipi, no to obiecałem, że mu pomogę. Nigdzie się dotąd sam nie wypuszczał. Opiekuję się nim jak umiem, toż to jeszcze dzieciak.

Chociaż Gene był biały, miał w sobie coś z mądrego, steranego życiem Murzyna, a także coś z Elmera Hassela, nowojorskiego narkomana, tyle że był Hasselem kolejowych szlaków, tułającym się epickim Hasselem, który rok w rok przemierzał tam i z powrotem cały kraj, w zimie na południe, w lecie na północ, i tylko dlatego że nie znał takiego miejsca, gdzie mógłby osiąść, nie umierając przy tym z nudów, no i dlatego że nie miał się dokąd udać, jak tylko przed siebie, gwiazdy wciąż go gnały naprzód, przeważnie zresztą gwiazdy Zachodu.

– Parę razy byłem w Og-den. Jakbyś chciał podskoczyć do Og-den, mam tam kilku kumpli, u których znalazłaby się chata.

– Z Cheyenne jadę do Denver.

– Diabła tam, jedz od razu na drugi brzeg, nie co dzień trafia się taka gratka.

Też mnie to kusiło. Co było w Ogden?

– Co jest w Ogden? – spytałem.

– Przejeżdża tamtędy większość chłopaków i zawsze się tam spotykają. Kogo tam nie ma...

Kiedyś dawniej byłem już nad oceanem z wysokim, kościstym facetem z Luizjany, na którego mówili Duży Chudy Hazard. William Holmes Hazard był trampem z własnego wyboru. Jako mały chłopiec widział raz, jak do jego matki podszedł tramp i poprosił o kawałek ciasta, matka go poczęstowała, a kiedy już się oddalił, mały chłopiec spytał:

– Mamo, co to za pan?

– A, to taki tramp.

– Mamuś, ja też chce zostać trampem.

– Co ty wygadujesz, to nie dla takich jak my, Hazardowie.

On jednak nigdy nie zapomniał tamtego dnia, no więc kiedy podrósł, najpierw krótko grał w drużynie futbolowej Uniwersytetu Stanu Luizjana, a potem rzeczywiście został trampem. Duży Chudy i ja przegadaliśmy wiele nocy, plując tytoniem do papierowych pojemników. Zachowanie Gene’a Missisipi tak mi nieodparcie przypominało Dużego Chudego Hazarda, że aż zapytałem:

– Nie spotkałeś gdzieś przypadkiem faceta zwanego Dużym Chudym Hazardem?

– Takiego wysokiego z tubalnym śmiechem?

– To by się zgadzało. Pochodził z Ruston w stanie Luizjana.

– Aha, czasem mówili na niego Chudy z Luizjany. A jakże, pewno, że spotkałem Dużego Chudego.

– I pracował dawniej na polach naftowych we wschodnim Teksasie?

– Zgadza się. A teraz pogania krowy.

Wszystko zgadzało się co do joty, ale nadal nie mogłem uwierzyć w to, że Gene naprawdę zna Chudego, którego szukałem, no w pewnym sensie szukałem, od lat.

– I pracował kiedyś na holownikach w Nowym Jorku?

– A tego to już nie wiem.

– Pewno go znałeś tylko na Zachodzie.

– Tak się składa. Nigdy nie byłem w Nowym Jorku.

– Niech mnie dunder świśnie, nie mogę się nadziwić, że go znasz. Przecież to wielki kraj. Ale od początku wiedziałem, że musisz go znać.

– A jakże, znam Dużego Chudego, i to nieźle. Zawsze sypał forsą, jak tylko miał coś przy duszy. Ale też ostry, twardy był z niego gość. Raz widziałem, jak jednym ciosem rozłożył gliniarza na torowiskach w Cheyenne.

To mi pasowało do Dużego Chudego; zawsze trenował ten cios w powietrzu; wyglądał zupełnie jak Jack Dempsey, tyle że młody Jack Dempsey, który nie stroni od kieliszka.

– Niech mnie cholera! – zawołałem w ten wiatr, znów pociągnąłem z butelki, i teraz już było mi dobrze. Każdy łyk ulatniał się na wietrze hulającym po otwartej ciężarówce, ulatniały się jego złe wpływy, a dobre osiadały mi w żołądku. – Cheyenne, już do ciebie jadę! – zaśpiewałem. – Denver, wypatruj swego chłopaka.

Chudzielec z Montany odwrócił się do mnie, wskazał palcem na moje buty i zapytał: – Myślisz, że jakbyś je zasadził w ziemi, to by coś wyrosło? – a wszystko to, oczywiście, bez cienia uśmiechu. Inni usłyszeli i zarechotali. A były to najbardziej żałosne buty w całej Ameryce; wziąłem je specjalnie w trasę, bo nie chciałem, żeby mi się pociły nogi na rozgrzanych drogach, i zresztą, pominąwszy ulewę na Górze Niedźwiedziej, okazały się najlepsze z możliwych w tej podróży. Śmiałem się razem z chłopakami. Teraz buty były już w opłakanym stanie, wystawały z nich strzępy kolorowej skóry niczym kawałki świeżego ananasa, a z przodu przeświecały duże palce u nóg. Znów sobie pociągnęliśmy i znów się roześmieliśmy. Mknęliśmy jak we śnie przez małe miasteczka na skrzyżowaniach dróg, które migały tylko w ciemnościach, mijaliśmy długie zastępy pomocników żniwnych i kowbojów szwendających się po nocy. Rejestrowali nasz przejazd jednym ruchem głowy, a myśmy widzieli, jak się klepią po udach w odmętach mroku, już z drugiej strony miasteczka – nasza banda musiała przedstawiać niezły widok.

O tej porze roku do tej części kraju zjeżdżało mnóstwo mężczyzn; był czas żniw. Chłopcy z Dakoty siedzieli już jak na szpilkach.

– Chyba wysiądziemy, jak znów staną, żeby się odlać. Sporo tu pewnie roboty w okolicy.

– Kiedy tu się skończy, wystarczy przejechać kawałek na północ – doradził im Chudzielec z Montany – i tak się przenosić za żniwami aż do Kanady.

Chłopcy pokiwali bez przekonania głowami; nie wzięli sobie zbytnio do serca jego rady.

Młody blondynek, uciekinier, przez całą drogę siedział bez ruchu; co jakiś czas Gene wyrywał się ze swojego buddyjskiego transu nad przemykającymi ciemnymi równinami i szeptał coś dobrotliwie chłopcu do ucha. Chłopak kiwał głową. Gene się nim opiekował, rozpraszał jego nastroje i obawy. Zastanawiałem się, dokąd, u diabła, się udadzą i co będą robić. Nie mieli papierosów. Tak mi jakoś przypadli do serca, że roztrwoniłem na nich całą swoją paczkę. Byli mi wdzięczni i przy tym pełni wdzięku. Ani razu nie poprosili, sam im podsuwałem. Chudzielec z Montany miał własne papierosy, ale nikogo nie częstował. Przemknęliśmy przez kolejne miasteczko na skrzyżowaniu dróg, minęliśmy kolejny zastęp tyczkowatych facetów w dżinsach, zbitych w gromadkę w tym półmroku niczym ćmy na pustyni, po czym znów wpadliśmy w niesamowite ciemności, a gwiazdy nad głowami świeciły czystym, jasnym blaskiem, bo w miarę jak sunęliśmy pod górę na tym zachodnim płaskowyżu, wlokąc się, jak się to mówi, w żółwim tempie, powietrze stawało się coraz rzadsze i żadne drzewa nie przesłaniały nisko zawieszonych gwiazd. Kiedy tak przemykaliśmy, raz tylko zobaczyłem w przydrożnych trawach melancholijną krowę z białym pyskiem. Jazda przypominała podróż koleją, jechało się równie stabilnie i równie prosto.

Niezadługo zbliżyliśmy się do miasteczka, zwolniliśmy trochę, na co Chudzielec z Montany ucieszył się:

– O, będzie się można odlać.

Ale zuchy z Minnesoty wcale nie stanęły, minęliśmy zabudowania.

– Cholera, muszę się wyszczać – powiedział Chudzielec.

– To szczaj za burtę – poradził mu ktoś.

– Żebyś wiedział, że tak zrobię – odparł Chudzielec i pomału, na naszych oczach, wycofał się zadkiem centymetr po centymetrze na tył platformy, trzymając się z całych sił, aż wreszcie spuścił nogi za burtę. Ktoś zapukał do okienka szoferki, żeby zwrócić na to uwagę braciom. Odwrócili się i wyszczerzyli na ten widok zęby. Po czym właśnie, kiedy Chudzielec miał się zabrać do rzeczy, a i tak przedsięwzięcie było dość karkołomne, zaczęli zygzakować po szosie z prędkością chyba stu dziesięciu kilometrów na godzinę. W jednej chwili padł na wznak; zobaczyliśmy tylko w powietrzu fontannę jak z wieloryba; z trudem wrócił do siedzącej pozycji. Kierowcy zarzucili. Prask, upadł na bok, zalewając się cały od stóp do głów. Przez ten łoskot dobiegały nas jego słabe przekleństwa niczym jęki człowieka zza wzgórz w oddali. – Jasna cholera... jasna cholera... – Nie miał pojęcia, że robimy to umyślnie; po prostu walczył, beznadziejnie jak Hiob. Kiedy skończył, był przemoczony do suchej nitki, na dobitkę musiał się teraz wtarabanić z powrotem; przedstawiał naprawdę żałosny widok, a wszyscy poza tym jednym smutnym blondynkiem ryczeli ze śmiechu, również farmerzy w szoferce. Podałem Chudzielcowi butelkę, żeby mu to jakoś wynagrodzić.

– Co, u diabła – spytał – czy oni to robili celowo?

– Pewnie, że tak.

– Niech mnie cholera, nie wiedziałem. Bo kiedyś spróbowałem tego w Nebrasce i nie miałem nawet w połowie takich kłopotów.

Naraz wjechaliśmy do miasteczka Ogallala i dopiero tutaj ci z szoferki ogłosili: „Odlewamy się!” – i to z dużą radochą. Chudzielec stał markotnie przy ciężarówce, przeklinając w duchu zmarnowaną okazję. Chłopcy z Dakoty pożegnali się z wszystkimi, bo uznali, że najmą się tam do żniw. Patrzyliśmy za nimi, jak odchodzą w noc ku chatom na skraju miasta, gdzie paliły się światła; nocny stróż w dżinsach powiedział im, że tam zastaną werbunkowego. Musiałem kupić papierosy. Gene i blondynek poszli ze mną, żeby rozprostować nogi. Zaszedłem do najbardziej nieprawdopodobnego lokalu pod słońcem, czegoś w rodzaju samotnego baru równin dla miejscowych nastolatków. Kilka osób tańczyło przy muzyce z szafy grającej. Kiedy weszliśmy, w środku panowała ospała atmosfera. Gene i Blondas po prostu stali, nie patrząc na nikogo; chodziło im tylko o papierosy. Było tam kilka niebrzydkich dziewcząt. Jedna z nich wlepiła oczy w Blondasa, ale on nie zauważył, a gdyby nawet, i tak by go to nie wzięło, bo taki był zasępiony i nieobecny.

Kupiłem każdemu po paczce, podziękowali. Ciężarówka była gotowa do odjazdu. Nadciągnęła północ, a wraz z nią zimnica. Gene, który objechał kraj więcej razy, niż potrafiłby zliczyć na palcach obu rąk i nóg, doradził, że najlepiej teraz skulić się razem pod wielkim brezentem, bo przemarzniemy na kość. I w ten sposób, rozpijając butelkę do dna, jakoś się rozgrzewaliśmy, kiedy przeniknął nas siarczysty ziąb, który aż szczypał w uszy. Im wyżej pięliśmy się na przedgórza, tym jakby jaśniej świeciły gwiazdy. Byliśmy już w Wyoming. Leżąc na wznak, wpatrywałem się we wspaniały firmament, a zarazem napawałem się chwilą, rozkoszowałem tym, jak daleko w końcu jestem od smętnej Góry Niedźwiedziej, i podniecałem się myślą, co mnie czeka w Denver – cokolwiek, dosłownie cokolwiek to będzie. Gene Missisipi zaczął śpiewać. Ciągnął piosenkę melodyjnym, cichym głosem, z nadrzecznym akcentem, a słowa, bardzo proste, szły tak: „Mam cud dziewczynę, szesnaście ma latek, cudniejszej nikt nie widział jak świat światem”, co powtarzał w kółko, wtrącając inne strofki o tym, jak daleko go poniosło i jak bardzo by chciał do niej wrócić, ale ją stracił z oczu.

Powiedziałem:

– Wiesz, Gene, to przepiękna piosenka.

– Najurokliwsza, jaką znam – odparł z uśmiechem.

– Życzę ci, żebyś dotarł tam, dokąd jedziesz, i żebyś tam zaznał szczęścia.

– Zawsze jakoś sobie radzę i tak czy siak jadę przed siebie.

Chudzielec z Montany spał. Obudził się i odezwał do mnie:

– Hej, Czarny, a może byśmy tak dziś wieczór zabalowali razem w Cheyenne, zanim pojedziesz do Denver?

– Jasna sprawa.

Byłem tak pijany, że poszedłbym na wszystko.

Kiedy ciężarówka dotarła na przedmieścia Cheyenne, zobaczyliśmy wysoko czerwone światła miejscowej radiostacji i zaraz potem telepaliśmy się przez wielki tłum ludzi ciągnący po obu stronach jezdni.

– Jak rany koguta, to tydzień Dzikiego Zachodu – powiedział Chudzielec.

Olbrzymie tłumy biznesmenów, opasłych biznesmenów w kowbojskich butach i wielgachnych kapeluszach, z krzepkimi źoneczkami również w kowbojskich strojach, przewalały się i pokrzykiwały na drewnianych chodnikach starego Cheyenne; nieco dalej lśniły długie sznury bulwarowych świateł w centrum miasta, ale uroczystości skupiły się na Starym Mieście. Huknęły salwy armatnie. Ludzie wylewali się z barów aż na ulicę. Byłem oszołomiony, a zarazem czułem, że jest w tym coś śmiesznego. Przy pierwszym wypadzie na Zachód zobaczyłem na własne oczy, do jakich się ucieka idiotycznych pomysłów, żeby zachować tradycje, którymi się tak szczyci. Musieliśmy zeskoczyć z ciężarówki i pożegnać się; bracia z Minnesoty nie mieli zamiaru się tam zatrzymywać. Smutno mi się zrobiło na duszy, kiedy patrzyłem, jak odjeżdżają, bo zdałem sobie sprawę z tego, że nigdy żadnego z nich więcej nie zobaczę, ale tak to już w życiu jest.

– Dziś wieczór odmrozicie sobie kupry – przestrzegłem ich. – A jutro po południu przypiecze je wam na pustyni.

– Mnie tam pasuje, byle się tylko wyrwać z tej zimnej nocy – odparł Gene. Ciężarówka odjechała, torując sobie drogę wśród tłumów, i nikt nie zwracał uwagi na dziwną bandę chłopaków pod brezentem, spozierających na miasto niczym niemowlaki spod kołderki. Patrzyłem w ślad za nią, jak znika w mroku nocy.

5

W towarzystwie Chudzielca z Montany zacząłem się snuć po barach. Miałem przy sobie jakieś siedem dolarów, z czego pięć przepuściłem idiotycznie owego wieczoru. Najpierw zabawialiśmy się z tymi wszystkimi turystami odstrychniętymi na kowbojów, z nafciarzami i właścicielami rancz, w barach, w bramach, na chodniku; potem na jakiś czas pozbyłem się Chudzielca, który toczył się ulicą z lekka kołowaty po whisky i piwie – taki był z niego pijak; oczy mu się zaszkliły, jeszcze chwila, a zacznie opowiadać rozmaite rzeczy przygodnie spotkanemu człowiekowi. Wstąpiłem do knajpki chili, kelnerowała tam śliczna Meksykanka. Zjadłem, po czym na odwrocie rachunku napisałem do niej liścik miłosny. W knajpce ani żywej duszy; wszyscy bawili się gdzie indziej, głównie popijali. Powiedziałem dziewczynie, żeby odwróciła rachunek. Przeczytała i roześmiała się. Był to krótki wierszyk o tym, jak bardzo chciałbym, żeby wyszła ze mną obejrzeć tę noc.

– Też bardzo bym chciała, Chiquito, ale mam randkę ze swoim chłopakiem.

– Nie możesz go odprawić?

– Nie, nie mogę – powiedziała ze smutkiem w głosie, co mi się szalenie spodobało.

– No to kiedy indziej tu wpadnę – odparłem.

– Kiedy tylko zechcesz, mały.

Mimo to siedziałem tam nadal, żeby sobie na nią popatrzeć, wypiłem następną kawę. Wszedł jej chłopak z posępną miną i zapytał, kiedy kończy pracę. Dziewczyna zakrzątnęła się, żeby szybko zamknąć lokal. Musiałem wyjść. Na odchodnym uśmiechnąłem się do niej. Ulice buzowały takim samym szaleństwem jak przedtem, tyle że grubi balowicze coraz bardziej się upijali i coraz głośniej pokrzykiwali. Bardzo to było śmieszne. Tu i ówdzie snuli się wodzowie indiańscy w dużych pióropuszach, naprawdę poważni wśród tych rozognionych, pijanych twarzy. Zobaczyłem Chudzielca zataczającego się po chodniku i dalej poszliśmy razem.

– Właśnie napisałem kartkę do swojego tatusia w Montanie. Dałbyś radę znaleźć skrzynkę i wrzucić?

Dziwna to była prośba; wręczył mi kartkę i wtoczył się przez wahadłowe drzwi do baru. Wziąłem kartkę, poszedłem do skrzynki, ale przedtem rzuciłem okiem na tekst.

„Kochany Tatusiu! W środę wracam do domu. U mnie wszystko dobrze, mam nadzieję, że u Ciebie też. Richard”.

Od razu zmieniłem o nim zdanie; miał taki sympatyczny i układny stosunek do ojca. Wszedłem do baru, przysiadłem się do Chudzielca. Poderwaliśmy dwie dziewczyny, śliczną młodą blondynkę i pulchną brunetkę. Obie były głupie i posępne, ale mieliśmy ochotę je zaliczyć. Wzięliśmy je do lichego klubu nocnego, który zresztą już zamykano, gdzie na szkocką dla nich i piwo dla nas wydałem wszystko poza dwoma dolarami. Byłem coraz bardziej pijany, niczym się nie przejmowałem; wszystko grało. Całą swoją duszę i energię kierowałem na blondyneczkę. Z całej siły pragnąłem w nią wejść. Obściskiwałem ją, chciałem jej to powiedzieć. Klub zamknięto, wyszliśmy całą ferajną na rozkołysane, zakurzone ulice. Spojrzałem w niebo; czyste, wspaniałe gwiazdy świeciły tam nadal. Dziewczyny chciały iść na dworzec autobusowy, no więc poszliśmy wszyscy, ale okazało się, że miały się tam spotkać z marynarzem, który na nie czekał, kuzyn tej pulchnej, a marynarzowi towarzyszyli jego kumple. Spytałem blondynkę: „Co jest?”. Wyjaśniła mi, że chce wracać do domu w Kolorado tuż za linią graniczną stanu na południe od Cheyenne.

– Odwiozę cię tam autobusem – zaproponowałem.

– Nie, autobus staje na autostradzie, musiałabym sama przejść przez tę cholerną prerię. Całe popołudnie patrzę na to cholerne pustkowie, nie mam zamiaru iść tamtędy dziś wieczór.

– Posłuchaj, zrobimy sobie miły spacer wśród kwiatów prerii.

– Tam nie ma żadnych kwiatów – odparła. – Chcę jechać do Nowego Jorku. Mam już tego wszystkiego po dziurki w nosie. Nie mam dokąd pojechać, tylko do Cheyenne, a w Cheyenne nie ma nic.

– W Nowym Jorku też nic nie ma.

– Chrzanisz – ucięła, wydymając pogardliwie usta.

Dworzec autobusowy był zatłoczony po brzegi. Najrozmaitsi ludzie czekali na autobusy albo po prostu sobie stali; pełno tam było Indian, którzy obserwowali wszystko kamiennym wzrokiem. Dziewczyna nie chciała słuchać mojej gadki, przyłączyła się do marynarza i jego kumpli. Chudzielec drzemał na ławce. Usiadłem. Podłogi dworców autobusowych są takie same w całym kraju, zawsze pokryte petami i śliną, zawsze napawają człowieka smutkiem właściwym tylko dworcom autobusowym. Przez chwilę poczułem się zupełnie, jakbym był w Newark, tyle że na zewnątrz ciągnęła się ta olbrzymia przestrzeń, którą tak pokochałem. Przeklinałem się w duchu za to, że zbrukałem czystość całej swojej podróży, nie oszczędzając każdych dziesięciu centów, zmitrężyłem tylko czas, zamiast naprawdę zrobić sobie frajdę, zmarnowałem go z tą smutną dziewczyną i przepuściłem forsę. Aż mi się rzygać chciało. Ale za długo już nie spałem, żeby teraz złorzeczyć i zamartwiać się, więc walnąłem się spać; zwinąłem się na ławce z brezentowym workiem pod głową i tak przespałem do ósmej rano pośród sennych pomruków, odgłosów dworca i setek przewijających się tamtędy ludzi.