W PÓŁ DROGI - KS. JANUSZ NAGÓRNY, PIOTR KIENIEWICZ MIC - ebook

Opis

Książka ta pozwala znaleźć odpowiedzi nie tylko na nurtujące nas pytania: Jaki sens ma cierpienie, szczególnie to, które zdaje się przerastać człowieka? Co jest celem naszego życia?
Każdy z nas wcześniej czy później staje przed koniecznością odpowiedzi na pytania: Jaki sens ma cierpienie, szczególnie to, które zdaje się przerastać człowieka? Co jest celem naszego życia? Dlaczego już nadszedł czas umierania, skoro po ludzku to dopiero połowa drogi? Jacek Krawczyk - młody człowiek, student teologii, pełen nadziei, ale i znanego samemu Chrystusowi niepokoju przed śmiercią, po kilku latach zmagań z nowotworem odchodzi. Piętnaście lat później na tę samą chorobę umiera jego profesor, ks. Janusz Nagórny. W pół drogi to książka o ich dojrzewaniu do pełni miłości, to niezwykłe świadectwo napisane życiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 241

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Czy życie ma sens? Ma, ale jest on bardzo trudny. Trzeba nam do niego dojrzewać z dnia na dzień. Myślę, że to ważne. Trzeba nam wdrapywać się na tę górę życia. Ale im wyżej, tym widok coraz bardziej się zmienia...

[Jacek – marzec 1988 r.]

Wstęp

Oddajemy w ręce Czytelnika kolejne, już trzecie wydanie książki o Jacku Krawczyku. Wznowienie jej wynika z niewątpliwego zapotrzebowania środowiska ludzi dotkniętych cierpieniem i ze swoistej popularności, jaką lektura W pół drogi zdobyła wśród nich. Dodatkowym, niezmiernie znaczącym argumentem jest śmierć ks. prof. dra hab. Janusza Nagórnego, który zmarł 17 października 2006 r. w wieku pięćdziesięciu sześciu lat. Ksiądz Nagórny był profesorem Jacka Krawczyka, gdy ten pod koniec studiów przeżywał chorobę nowotworową i umierał. Niniejsza książka jest świadectwem – zapisem spotkań i wypowiadanych treści z czasu choroby Jacka i jego odchodzenia.

Piętnaście lat po śmierci Jacka jego profesor – ks. Janusz – sam odchodzi do Pana z powodu choroby nowotworowej. Bez wątpienia uczeń i profesor doświadczyli podobnych przeżyć związanych z cierpieniem. Przeżycia te dotyczyły ważnych relacji – wobec siebie i Boga, wobec pracowników służby zdrowia, rodziny i przyjaciół.

Podczas pobytu w szpitalu onkologicznym ks. Nagórny stał się na nowo promotorem niniejszej książki. Ostatnie posiadane egzemplarze drugiego wydania rozdawał chorym, przebywającym na salach oddziału lub pozostawiał w kaplicy szpitalnej. Wyrażał jedynie zdziwienie, że książki pozostawione tylko do czytania znikały i już nie wracały. Widocznie ludzie tak bardzo potrzebowali dobrej książki na stałe, by móc ponownie do niej sięgnąć.

Któregoś dnia ks. Janusz powiedział, że to, co tak pięknie wykładał o chrześcijańskim sensie cierpienia, teraz sam musi zaakceptować i przeżyć w okresie choroby, operacji i kuracji. On – jeden z najlepszych znawców nauczania Jana Pawła II – stanął przed wezwaniem, by dobrze mu znane papieskie nauczanie o cierpieniu przeżyć osobiście. Wiele razy wspominał, że gdy w 1984 r. Papież ogłosił List apostolski o chrześcijańskim sensie cierpienia Salvifici doloris (ks. Janusz przebywał wówczas w Rzymie na urlopie habilitacyjnym), otrzymał z rąk Ojca św. właśnie ten dokument; przestudiował go od razu dogłębnie, ale teraz, po latach, miał zdać egzamin z jego istotnej treści.

Wyraźne było jego świadectwo cierpienia wobec chorych i personelu medycznego na oddziale chirurgii, a potem onkologii. Wspierali go swą obecnością księża z Instytutu Teologii Moralnej KUL i księża przyjaciele – zwłaszcza przez wspólnie odprawiane Msze św. w jego sali, gromadzące wielu chorych i lekarzy. Myślę, że te przeżycia pozostaną w pamięci kapłanów, chorych i pracowników medycznych.

W okresie choroby nowotworowej ks. Janusz często wspominał Jacka i czas jego choroby: przykład i świadectwo zaufania Jezusowi Chrystusowi cierpiącemu i zmartwychwstałemu. Jednym z powodów ponownego wydania tej książki jest fakt, że obaj – Jacek i ks. Janusz – nie tylko pięknie i mądrze mówili o cierpieniu, ale także dali wyjątkowe świadectwo chrześcijańskiego przeżywania cierpienia, odnajdując jego moralny i zbawczy sens.

Świadectwem głębokich przeżyć i przemyśleń ks. Nagórnego niech będą jego słowa zawarte w testamencie duchowym1, który sporządził na progu swojej choroby, czasu cierpienia i umierania:

„Będę starał się przyjąć cierpienie i doświadczenie choroby w duchu miłości i ofiary. Jeśli będzie wyrywać się ze mnie słowo narzekania, będzie to zew ciała, a nie mojej duszy. Odnoszę do swojego życia trzy szczególne »ścieżki«, których sam nie wymyśliłem, ale które będę starał się urzeczywistnić:

1. Muszę dokonać teraz »skrócenia frontu życiowego«; byłem bardzo aktywny, może nadaktywny; tak wiele chciałem uczynić i to na różnych płaszczyznach. Dziś muszę zawęzić pole działania, by wypełnić przede wszystkim to, co w życiu ludzkim i kapłańskim najważniejsze. Nie chcę się zamykać w chorobie ani skoncentrować na sobie, ale pragnę przez to doświadczenie jeszcze bardziej dorastać do prawdy, że cierpieniem można dopełniać tego, czego nie potrafiło się wyrazić słowami i czynem.

2. Noszę w sercu słowa, które zapisał przed laty młody umierający człowiek i słowa te często cytowałem innym: »Nie pozwól mi zwątpić o Twojej dobroci, nie pozwól mi zapomnieć o miłości mojej«. Oto szczególne zadanie, jakie sobie dzisiaj stawiam: bym w obliczu trudnych doświadczeń do końca mojego życia nie zwątpił w dobroć Boga. Nawet jeśli to doświadczenie odbieram jako wezwanie do pokuty, to głęboko wierzę, że za tym stoi wielka Miłość Boga. Wiem też dobrze, że nie mogę zapomnieć, iż wyzwanie, jakim jest cierpienie, trzeba uczynić wezwaniem do miłości. Ofiaruję już dzisiaj to doświadczenie za wszystkich moich Przyjaciół, a także za Kościół.

3. Od dawna towarzyszą mi słowa Jana Pawła II z Salvifici doloris, że cierpienie jest okazją do ujawnienia się moralnej wielkości człowieka. Lękam się, czy potrafię zdać tego typu egzamin, czy cierpienie z racji choroby nowotworowej mnie nie przerośnie i nie przytłoczy. Wierzę jednak, że dzięki łasce Bożej i ludzkiemu wsparciu będzie to przynajmniej po części możliwe; bardzo pragnę tego.

Na koniec wyznaję wiarę w życie wieczne. Wierzę, że Zmartwychwstały Chrystus przeprowadzi mnie i wszystkich innych przez bramę śmierci. Zabiorę ze sobą wielką wdzięczność za to, co mi było dane przeżyć tu, na ziemi, i zabiorę ze sobą nadzieję, że w domu Ojca jest mieszkań wiele. Niech Boże miłosierdzie sprawi, byśmy się tam spotkali. Do zobaczenia!”.

Niniejsza książka prezentuje ostatecznie los dwóch bohaterów. Uczeń i jego profesor przeszli tę samą drogę choroby i cierpienia, stawiając przy tym wielkie pytania i szukając na nie odpowiedzi. Ich refleksje były wyraźnie przeniknięte światłem Ewangelii i nauczaniem Kościoła. Te pytania dzisiaj wracają do nas i od nas domagają się odpowiedzi. Wielu z tych, którzy są zdrowi, udzieli odpowiedzi teoretycznie, myśląc o chorobie jak o czymś fikcyjnym. Doświadczenie spotkania z osobami chorymi na nowotwory weryfikuje te odpowiedzi. Bezpośredni kontakt z cierpieniem zmusza do bardziej poważnego myślenia o kondycji człowieka, celu i sensu życia, problemach cierpienia i śmierci. Mam nadzieję, że również dla tych, którzy nie doświadczają egzystencjalnie spotkania z chorobą nieuleczalną, ta książka może stanowić swoiste przygotowanie dalsze do refleksji nad sensem własnej choroby i cierpienia. Ze świadectwa bohaterów książki – Jacka i ks. Janusza – płynie przesłanie, by w sytuacji choroby i umierania przyjąć światło, które Chrystus rzucił na życie i nieśmiertelność przez Ewangelię.

ks. Krzysztof Jeżyna

Lublin, 1 czerwca 2007 r.

1 W publikowanym fragmencie testamentu została zachowana oryginalna pisownia ks. Janusza Nagórnego.

Książka ta powstała z inicjatywy ks. prof. Janusza Nagórnego – kierownika Katedry Teologii Moralnej Szczegółowej KUL.

Zawarte są w niej wspomnienia najbliższych i przyjaciół Jacka oraz Jego listy, modlitwy i rozważania.

Pragnąc kontynuować dzieło życia naszego Syna, utworzyliśmy fundację Jego imienia, której celem jest upowszechnianie idei niesienia bezinteresownej pomocy ludziom starszym, chorym, cierpiącym i niepełnosprawnym, a także ubogim – potrzebującym wsparcia materialnego.

Pierwsze wydanie książki w liczbie trzech tysięcy egzemplarzy zostało przez nas całkowicie sfinansowane, a wpływy z jej rozpowszechniania przeznaczone są na pomoc materialną dla najbiedniejszych świeckich studentów Wydziału Teologii KUL – tego wydziału, na którym studiował nasz Syn.

Aby nie obciążać konta fundacji, wszystkie prace wykonywane są społecznie.

Składamy serdeczne Bóg zapłać ks. prof. Januszowi Nagórnemu i ks. Piotrowi Kieniewiczowi za bezinteresowne przygotowanie książki.

Serdeczne Bóg zapłać również tym wszystkim, którzy zechcą materialnie wesprzeć cele fundacji. Wszyscy ofiarodawcy zostaną wpisani do „Księgi Honorowej”.

Rodzice

Grudzień 1993 r.

Część I

Nasz Jacek

Jacek

Miał niespełna dwadzieścia pięć lat, kiedy przyszło Mu odejść do Pana w nocy z 31 maja na 1 czerwca 1991 r. Za kilka godzin miał stanąć na polskiej ziemi – już po raz czwarty – Ojciec św. Jan Paweł II. Kiedy polski Papież przybył do Rzeszowa, rodzinny dom Jacka w pobliskiej wsi – Palikówce – był domem żałoby. Jacek mógł już tylko na sposób duchowy pielgrzymować wraz z Ojcem św.

Jacek Krawczyk – nasz Jacek: nasz w rodzinie i nasz w małżeństwie, które zawarł na kilka miesięcy przed śmiercią; nasz jako uczeń i student; nasz jako pacjent szpitala i nasz wówczas, kiedy sam spieszył z samarytańską posługą; nasz w przyjaźni...

Nasz Jacek – nade wszystko w dramatycznym cierpieniu, które przekraczało wymiar Jego choroby zmierzającej – coraz bardziej zdawaliśmy sobie z tego sprawę – ku śmierci. Wiedzieliśmy, że stawia sobie pytania o sens tego szczególnego doświadczenia, jakie wiązało się z Jego chorobą. Tego dotyczyły bowiem nasze spotkania i rozmowy, Jego i nasze listy. Już po śmierci – dzięki rodzicom Jacka i Jego żonie Ewie – mieliśmy możność zapoznać się z wieloma zapisanymi przemyśleniami Jacka.

Już wcześniej – za Jego życia – doświadczaliśmy na różne sposoby, z jak szczególną osobowością dane nam było się spotykać. Teraz, na podstawie wszystkich tych pozostawionych przez Jacka przemyśleń, mogliśmy niejako odkryć jeszcze głębiej Jego oblicze, duchowy wymiar Jego osoby, Jego wiarę, nadzieję i miłość, Jego oddanie Chrystusowi – także w bliźnich...

Tak zrodziła się myśl napisania tej książki. Kiedy dzisiaj ludzie – zagubiwszy w codziennym zabieganiu poczucie sensu życia – nie stawiają sobie pewnych pytań albo też – zetknąwszy się z chorobą i różnymi cierpieniami – stawiają więcej pytań, niż znajdują odpowiedzi, świadectwo życia Jacka może okazać się dla wielu znakiem nadziei.

Książka ta została pomyślana nie tyle jako biografia Jacka, ile raczej jako świadectwo o Jego życiu, zrodzone z Jego wiary, notatek, zapisów Jego refleksji i modlitw, a także z różnych okruchów wspomnień i świadectw. ludzi, którym było dane spotkać Jacka na swej drodze życia. Zasadniczy układ tej książki związany jest z rozważaniami Jacka na temat Drogi Krzyżowej człowieka cierpiącego. Fakt, że jest to Droga w swym zapisie niedokończona, podobnie jak niedokończone – po ludzku rzecz biorąc – mogłoby wydawać się życie Jacka, uznaliśmy za szczególnie symboliczny. Wierzymy jednak głęboko, że chociaż śmierć Jacka nastąpiła „w pół drogi”, albo zaledwie na starcie Jego dorosłości, doniósł On swój krzyż do końca, że ta prawdziwa droga krzyżowa Jego życia zamknęła się w Jego – na wzór Chrystusa – „wykonało się”.

Jacek był studentem teologii. Chciał w swoim świeckim powołaniu być prawdziwym apostołem Jezusa Chrystusa. Powoli coraz bardziej odkrywał, że ma być głosicielem całej Ewangelii, a więc także „Ewangelii cierpienia”. Tę „Ewangelię cierpienia”, którą najpierw nasz Pan, Jezus Chrystus, napisał własnym cierpieniem podjętym z miłości, w szczególny sposób przybliżył człowiekowi współczesnemu Jan Paweł II w Salvifici doloris. Ów List apostolski o cierpieniu zrodził się – jak wiadomo – nie tylko z teologicznej refleksji Papieża, ale także z własnego doświadczenia cierpienia związanego z zamachem na jego życie. Uznaliśmy więc, że odwołanie się do wybranych fragmentów Salvifici doloris, przyporządkowanych poszczególnym rozdziałom książki, jeszcze bardziej wyrazi tę „Ewangelię cierpienia”, którą wraz z Chrystusem zapisał swoim życiem nasz Jacek.

Ponieważ tak naprawdę można tylko dotykać pewnych okruchów tej Jackowej „Ewangelii cierpienia”, chcemy najpierw przedstawić to wszystko z Jego biografii, co może nam później pomóc w zrozumieniu rozważań już bardziej szczegółowych.

Nasz Syn

Trudno pogodzić się z faktem, że Jacek nie żyje. Z perspektywy roku12 od Jego śmierci mogę tylko potwierdzić: Jacek był inny. Ta inność powodowała, że traktowałem Go jak Don Kichota. Miał wiele pomysłów człowieka z głową w obłokach, pomysłów, do których zapalał się, i mimo przeciwności – próbował je zrealizować. [Ojciec]

Nasz oczekiwany z miłością syn Jacek urodził się 16 sierpnia 1966 r. w Rzeszowie. Dzieciństwo spędził z nami oraz z babcią i dziadziem. Sześć lat później w naszej rodzinie przyszedł na świat Jego brat Marcin. Po ukończeniu siedmiu lat Jacek rozpoczął naukę w Szkole Podstawowej w Palikówce. [Mama]

W piątej klasie szkoły podstawowej zdecydował, że zostanie ornitologiem. Starałem się Mu wytłumaczyć, że w Polsce ornitologów raczej nie brakuje, lecz nie pomogło. Każdą wolną chwilę poświęcał na zgłębianie wiedzy o ptakach, na obserwacjach, robieniu notatek. Na wakacje kupiłem Mu książkę pt. Ptaki śródziemnomorskie, podręcznik akademicki, napisany trudnym językiem naukowym. Był książką zafascynowany i całe wakacje poświęcił na jej studiowanie. Przekonał mnie tym i odtąd pomagałem Mu w kompletowaniu literatury o ptakach. Marzył o studiach związanych z ornitologią i dlatego w szkole średniej podjął naukę w klasie o profilu biologiczno-chemicznym. [Ojciec]

Gdy był uczniem liceum, został wytypowany do współpracy z Instytutem Biologii Środowiskowej Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Przez szereg lat wyjeżdżał do Krakowa na sesje, których tematem była ochrona ptaków polskich. Uczestnicy sesji po zapoznaniu się z aktualnym stanem ptaków przeprowadzali badania w terenie w celu objęcia ochroną gatunków zagrożonych. Do urlopu dziekańskiego Jacek brał czynny udział w tych pracach. Później (ze względu na brak czasu) utrzymywał tylko kontakty korespondencyjne. Ostatnie materiały na ten temat wpłynęły już po Jego śmierci.

Był dzieckiem wrażliwym i nieprzeciętnym, co nie ułatwiało Mu życia, zarówno z rówieśnikami, jak i z gronem nauczycielskim, które wolało przeciętność od indywidualności3. Aby nie zamknąć Mu drogi do nauki w liceum, zmuszeni byliśmy w trakcie ósmej klasy przenieść Go do szkoły podstawowej w Rzeszowie. Przejście do szkoły w Rzeszowie Jacek bardzo przeżył, tym bardziej że był to ostatni rok nauki, zmiana środowiska i start do szkoły średniej. Po ukończeniu ósmej klasy, w 1981 r., Jacek rozpoczął naukę w II Liceum Ogólnokształcącym w Rzeszowie. Była to szkoła o tradycjach TPD-owskich, wśród rówieśników (ze względu na dyscyplinę) określana mianem „klasztoru”. [Mama]

Kiedy po latach, przechodząc z Jackiem – studentem obok szkoły w Palikówce, powiedziałem: „Jacek, Twoja szkoła”, popatrzył i po chwili odpowiedział: „To nie jest moja szkoła, moją była 19-tka w Rzeszowie”. Zmienił temat rozmowy. Zrobiło mi się przykro, gdyż właśnie w tej szkole przez wiele lat byłem przewodniczącym Komitetu Rodzicielskiego. [Ojciec]

Droga do liceum przebiegała obok klasztoru oo. bernardynów. Jak sam kiedyś wspominał, w pierwszych tygodniach nauki chodził na skróty, przez plac, omijając klasztor, później wydłużał trasę, aby przed rozpoczęciem nauki wstąpić na krótką modlitwę. Z biegiem czasu Jego pobyt w kościele stawał się dłuższy, Jacek był bliżej ołtarza, o czym także w swoich wspomnieniach pisze starszy przyjaciel naszego Syna – ks. Czyżewski. [Mama]

Jacka spotkałem u oo. bernardynów w cudownej kaplicy Matki Bożej. Przyglądałem się, obserwowałem Jego sposób zachowania się w kościele na modlitwie przy ołtarzu. Twarz skupiona, oczy przymknięte na wszystko, utkwione gdzieś w niebiosach. Nie wiem, dlaczego i kto kazał mi obserwować Jego zachowanie w kościele, na ulicy, w domu. Wszędzie się wyróżniał. Odprawiałem Mszę św. u oo. bernardynów najczęściej przed cudowną figurą Matki Bożej lub przy ołtarzu Serca Pana Jezusa. I tu widziałem klęczącego Jacka ze złożonymi rękoma, wpatrzonego w bezruchu w ołtarz. Trudno było zauważyć, czy usta poruszają się, czy tylko oczy mówią.

Jednego dnia Jacek poprosił o pozwolenie służenia do Mszy św. Wśród ministrantów odznaczał się pobożnością, ale nie dewocją. Lubił się ukryć, by w ciszy porozmawiać z Bogiem.

W pierwszej fazie naszych spotkań bardzo często rozmawialiśmy o kapłaństwie, o służeniu do Mszy św., w której nagrodą dawaną przez Boga była możność przyjęcia Ciała Chrystusa. Szukał znaku, czy Bóg Go powołuje do kapłaństwa. I spełniłby wolę Bożą – jako dobry, niosący dobroć wszystkim ludziom. Rozmawialiśmy o misjach, misjonarzach. Szukał skupienia... Jacek, póki był ministrantem, przed pożegnaniem, pójściem do domu czy do szkoły, klękał i prosił o błogosławieństwo. Zdziwiłem się bardzo, że również jako student teologii przed pożegnaniem klękał i o nie prosił. [ks. Czyżewski]

Jacek marzył wówczas o tym, aby pozwolono Mu służyć do Mszy św. Momentem przełomowym, a równocześnie tym, który zdecydował, aby poprosić o uczestnictwo we Mszy św. w charakterze ministranta, był dzień 13 grudnia 1981 r.

Właśnie w tę niedzielę przyjechałam z Jackiem do Rzeszowa na Mszę św. do oo. bernardynów. W Rzeszowie dowiedzieliśmy się, że w Polsce został ogłoszony stan wojenny. Kiedy po zakończeniu Mszy św. wychodziliśmy z kościoła, kwestujący w przedsionku brat Antoni zwrócił się do Syna słowami: „Przyjacielu, czekam na ciebie”. Od tej pory Jacek stał się częstym gościem klasztoru oo. bernardynów. Rano, przed pójściem do szkoły, o godz. 7.30 służył do cichej Mszy św. ks. Czyżewskiemu w kaplicy Matki Bożej, a potem biegiem do szkoły, by zdążyć na lekcje. Po lekcjach, kiedy miał chwilę czasu (w oczekiwaniu na pociąg do domu), również wstępował do klasztoru. Zaprzyjaźnił się wówczas z o. Kolumbanem (Kawą) i w wolnym czasie pomagał mu w drobnych posługach lub też spędzał czas na rozmowie; „produkowali” z różnych koralików różańce. Dwa takie, jako pamiątka z tego okresu, znajdują się w naszym domu. Później wizyty Jego przedłużały się do następnego pociągu i tak nasz Syn spędzał czas w domu, w szkole i w klasztorze. Wkrótce o. Kolumban zmarł. Jackowi bardzo brakowało tych wspólnie spędzanych chwil.

W tym okresie nasz Syn formułuje swoje pierwsze spostrzeżenia na temat życia modlitwą. Wcześniej, przed Jego wyjazdem na wakacje do Pieniężna, rozmawialiśmy na temat wartości życia zakonnego – w klasztorach kontemplacyjnych o ścisłej klauzurze i klasztorach czynnych, nastawionych na niesienie pomocy bliźnim.

Jacek wyżej stawiał życie tylko modlitwą niż życie czynne.

Dziś skończyłem czytać jedną z książek, które kupiłem. Książka ta stanowi niepodważalny argument, przemawiający za modlitwą. Autorem jest człowiek modlitwy...

(...) A jeśli już mowa o modlitwie, to nasuwa mi się refleksja, że może właśnie Wasza modlitwa dodaje mi siły w trudnych sytuacjach. Jednoczcie się ze mną na Apelu. Zawsze jestem z Wami. Zjednoczony w modlitwie – Wasz Jacek.4(List z wyjazdu do Pieniężna – wakacje 1983 r.).

To właśnie Jacek zapoczątkował w naszej rodzinie wspólną codzienną modlitwę, która kończyła się Apelem Jasnogórskim. Ta wspólna modlitwa głęboko zapadła w serca naszych dzieci. Godzina 21.00 zawsze była sygnałem do modlitewnego spotkania. Później, kiedy Jacek ukończył szkołę średnią i wyjechał na studia do Lublina, prosił, abyśmy byli z Nim w duchowej modlitewnej łączności właśnie o tej godzinie. Z biegiem czasu Jego modlitwa stawała się dojrzalsza, młodzieńcze zafascynowanie ustępowało miejsca systematycznemu zgłębianiu tajemnic wiary, jednoczeniu się z Bogiem w radościach i smutkach, aż do tego głębokiego zjednoczenia w ostatnim Jego doświadczeniu cierpienia, o czymobszernie pisze w listach i swoich przemyśleniach.

Jacek, sam będąc głęboko zjednoczony z Bogiem, doceniał znaczenie modlitwy. Podkreślał to już w czasie swoich pierwszych doświadczeń życiowych, a także w okresie późniejszym – zawsze prosił o modlitwę. W jednym z listów do domu (w listopadzie 1986 r.) pisał:

Proszę, módlcie się za mnie, by Bóg dał mi siłę do działania, bym był jak świeca, która choć sama się spala, to jednak oświeca, ogrzewa i zapala inne nie używane lub wygasłe świece – oddany w Bogu Wasz Jacek.

Na studiach przed każdym egzaminem prosił o modlitwę, mówiąc: mamo módl się – mam egzamin. Także podczas choroby, w ostatnim okresie swojego życia, prosił o modlitwę, szczególnie, kiedy w Jego intencji wyjeżdżałam na Jasną Górę. [Mama]

W pierwszej klasie szkoły średniej Jacek czas wolny od nauki dzielił na spotkania z poznanym u oo. bernardynów zakonnikiem i obserwację ulubionych ptaków. W drugiej klasie pasją Jego stała się praca charytatywna w domu rencistów w Rzeszowie. Spędzał tam swój wolny od nauki czas – zawsze w piątki, a czasem w soboty. Niedziele lubił spędzać w domu. Wieczerze wigilijne Bożego Narodzenia spożywaliśmy późno, gdyż wcześniej Jacek był na kolacji w domu rencistów. [Ojciec]

Jacek był wrażliwy nie tylko na cierpienie i ludzką nędzę. Jego bogata dusza chłonęła także wszystko, co piękne: a więc muzykę, której nie tylko lubił słuchać, ale także sam grał (już jako dziecko ćwiczył na pianinie, uczęszczając do Ogniska Muzycznego w Rzeszowie).

Kochał przyrodę, a nade wszystko ptaki. Ptaki były wielką pasją Jego życia. To zainteresowanie pojawiło się już w wieku przedszkolnym i przetrwało wszelkie próby. Ptaki (kanarki i papugi) towarzyszyły Mu wszędzie tam, gdzie mieszkał, a więc w domu rodzinnym, Lublinie, Katowicach.

Wspomnę jedno wydarzenie wakacyjne i reakcję Jacka. To było u Niego takie charakterystyczne. Przebywając na przedostatnich wakacjach w domu rodzinnym, zobaczył dwa małe bociany, które wypadły z gniazda. Jacek zabrał je i razem z ojcem zawiózł do lecznicy dla zwierząt, aby udzielono im pomocy, po czym z bocianami powrócił do domu. Jednego z nich nie udało się uratować, drugi wrócił do zdrowia i dostał imię Wojtek. Jacek zajął się jego wychowaniem i przystosowaniem do życia w gromadzie. Uczył go fruwania i szukania pożywienia. W efekcie Wojtek jeszcze w te wakacje odleciał ze swoimi rówieśnikami do cieplejszych krajów.

Do ulubionych zajęć Jacka należało także fotografowanie. Z pasją fotografował zachody słońca, których potrzebowałam do swoich obrazów – powstała ich cała seria. Następną miały być poranki ze wschodzącym słońcem. Niestety, już nie zdążył ich wykonać... Podobnie jak nie lubił rozstawać się ze swoimi książkami, tak też wykłócał się ze mną o każdy namalowany obraz, który czasem „znikał” z domu.

Jacek odznaczał się też wielką radością życia i umiał się cieszyć ze wszystkiego. Mając wyczulony zmysł estetyczny, lubił zajmować się dekorowaniem wnętrz, układaniem kompozycji kwiatowych itp. W tym wszystkim, co robił, był pedantycznie dokładny. Wspominam o tym, gdyż była to bardzo znamienna Jego cecha.

Działalność charytatywną rozpoczął Jacek, mając szesnaście lat, w drugiej klasie liceum ogólnokształcącego. Gdy należał do „Oazy”, został wytypowany na opiekuna jednego z pensjonariuszy domu rencistów w Rzeszowie. Początkowo Jego pobyt ograniczał się tylko do wizyt u swojego podopiecznego. Jednak, będąc indywidualistą, szybko zrezygnował z udziału w spotkaniach oazowych, zamieniając je na spotkania z pensjonariuszami owego domu. Jacek rozpoczynał je modlitwą, następnie prowadził rozważania na tematy wiary, omawiał potrzeby mieszkańców domu, wspomagał ich. duchowo, a gdy zachodziła potrzeba, również materialnie – przy naszej pomocy.

W tym samym czasie, w którym Jacek rozpoczął działalność charytatywną, oboje z mężem odwiedzaliśmy samotnie mieszkającą, potrzebującą pomocy panią Władysławę, zabierając także z sobą naszych synów: Jacka i Marcina.

Zarówno praca Jacka w domu rencistów, jak i odwiedziny, o których wspominam, wpływały na kształtowanie Jego charakteru i uwrażliwiały serce na ludzką niedolę. [Mama]

Świetlana postać pana Jacka Krawczyka pojawiła się w Państwowym Domu Rencistów w Rzeszowie przy ul. Sucharskiego 1 jak jasny promień, rozświetlający szare i smutne życie starych, schorowanych, zmęczonych życiem ludzi. Swą młodością, serdecznym podejściem i wielkim zrozumieniem problemów ludzi późnego wieku potrafił ująć ich sobie i sprawił, że zawsze oczekiwali Go z wielkim utęsknieniem.

Poznałam Jacka, będącego wówczas uczniem szkoły średniej, w roku 1982, kiedy to należał do „Oazy”. Zajął sięsprawami religijnymi wszystkich i opiekuńczymi niektórych osób w naszym domu. On to właśnie zapoczątkował u nas nabożeństwa do Serca Pana Jezusa i Męki Pańskiej, które trwają do dziś. Zapisywał chętnych do Różańca i Szkaplerza w Częstochowie. Organizował adoracje, kupował na prośby rencistek różańce, „Tajemnice szczęścia” i inne przedmioty kultu religijnego. [Maria S.]

Odwiedzał Dom Opieki Społecznej (...). Mieszkańcy tego domu cieszyli się ze spotkań z Nim. Spieszył chorym z pomocą, odwiedzał ich, pomagał im. [ks. Czyżewski]

Ten okres Jego życia zbiega się z czasem mojego uczestnictwa w spotkaniach grupy „Odrodzenie” działającej przy klasztorze oo. bernardynów w Rzeszowie. Rozmawiając z Jackiem o tematyce spotkań odrodzeniowych, zainteresowałam Go nimi i w 1983 r. już razem chodziliśmy na spotkania grupy. Jacek najpierw uczestniczył w Eucharystii jako ministrant, później zaś brał udział w spotkaniu grupy. Dorocznym uwieńczeniem tych spotkań były dni skupienia – rekolekcje: zimowe w klasztorze sióstr niepokalanek w Jarosławiu, które prowadził ks. bp Tokarczuk, i letnie w sierpniu lub wrześniu w Częstochowie, u Tronu Pani Jasnogórskiej. Do drugiego roku studiów, w latach 1984-1986, wspólnie z Jackiem wyjeżdżaliśmy na te spotkania. Były to dla nas niezapomniane chwile, zarówno modlitewne, jak i te, w czasie których zgłębialiśmy wiedzę z zakresu religii i Kościoła, a także na tematy wychowawcze, z przysposobienia do życia w małżeństwie, rodzinie i społeczeństwie. Zważywszy, że wykładowcami byli biskupi i przedstawiciele ciała pedagogicznego KUL, spotkania te były bardzo cenne.

Oprócz tego, że Jacek wyjeżdżał z grupą rówieśników na czuwanie do Częstochowy i na spotkania odrodzeniowe, bardzo często jeździł sam – jak mówił – do „swojej Mateczki” na Jasną Górę. Tak też zawsze kończył listy, które pisał do domu rodzinnego z uczelni lub z jakichś wyjazdów: Oddaję Was w opiekę swojej Mateczki, Oddaję Was w opiekę Pani Jasnogórskiej. Mając szczególne nabożeństwo do Matki Bożej, prawie w każdą sobotę uczestniczył w Eucharystii ku Jej czci, a obowiązkowo wpierwszą sobotę miesiąca. Kiedy przyjeżdżał do domu, często z nami rozmawiał na temat kultu maryjnego. Mówił, że na wspomniany temat prowadził z koleżankami i kolegami spory. Mówił także, że zarzucali Mu zbytnią maryjność.

W tym czasie Jacek żywo interesował się specyfiką klasztorów i jak gdyby przysposabiał do życia duchownego. Właśnie z tego okresu pochodzą układane przez Niego lub kopiowane modlitwy, zawierzenia Bogu itp.

Matce Najświętszej – Rodzicielce Pana naszego Jezusa Chrystusa – w opiekę i przewodnictwo oddaję moje modlitwy... – napisał (będąc jeszcze uczniem liceum) na pierwszej stronie modlitewnika Służmy Bogu z podtytułem Wiem, komu zawierzyłem. Z tym (dużym) modlitewnikiem, klęczącego przed rozpoczęciem Mszy św. zapamiętali Jacka niektórzy parafianie ze wspólnoty w Strażowie. Po Jego śmierci spotkałam się z takimi wypowiedziami.

Kiedy po raz kolejny przeglądałam modlitewnik, szukając śladów obecności Jacka, zauważyłam kilka modlitw zaznaczonych specjalnym znakiem. Były to modlitwy:

– o wrażliwość na słowo Boże,

– o miłość,

– o świętość życia,

– o łaskę pogody ducha,

– o pomoc w nauce.

Pośród nich były dwie, chyba w szczególny sposób ulubione przez naszego Syna, gdyż w tym miejscu kartki były jakby bardziej zniszczone. Była to modlitwa ministranta: Bądź moim Mistrzem i O dobroć względem bliźnich.

Analizując Jego życie, aż po ostatnie dni, myślę, że... pomagały Mu wzrastać duchowo. [Mama]

Utrzymywał także żywe kontakty z różnymi zgromadzeniami misyjnymi, zarówno osobiste, jak i korespondencyjne. W dziele wspierania misji współpracował m.in. z Prokurą Misyjną Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej w Poznaniu. Współpracę tę potwierdza korespondencja z dyrektorem tego zgromadzenia, o. Walentym Zapłatą, który w jednym z listów, składając Jackowi podziękowanie, pisze: „Serdeczne Bóg zapłać składam za tak owocną współpracę oraz szczere zaangażowanie w naszą pracę misyjną. W załączeniu przesyłam dwie książki, które uprzejmie proszę także udostępnić Przyjaciołom Misji – Pensjonariuszom Domu Emerytów w Rzeszowie, celem lepszego zapoznania z pracą misyjną. Kalendarz misyjny proszę przyjąć jako dowód wdzięczności za współpracę.

Z kapłańskim pozdrowieniem i błogosławieństwem dla Pana i Rodziny – szczerze oddany w Chrystusie i Maryi Niepokalanej o. Walenty Zapłata – dyrektor.

Poznań 25 luty 1985 r.”. [ks. Piotr Kieniewicz]

W pracy charytatywnej głęboko związał się z klasztorem sióstr albertynek w Krakowie. Wyjeżdżał tam po materiały potrzebne do pracy ze swoimi podopiecznymi z domu rencistów w Rzeszowie, a później, kiedy już studiował w Lublinie, do pracy (spotkań) z dziećmi przebywającymi w szpitalu oraz innymi napotkanymi biednymi. Od sióstr otrzymał także relikwie św. Brata Alberta. Relikwie te bardzo sobie cenił i nigdy się z nimi nie rozstawał. W jednej kieszeni kurtki, czy innej części garderoby, nosił wspomniane relikwie, w drugiej różaniec i drewniany krzyżyk poświęcony przez ks. bpa Ablewicza na godzinę śmierci. Biskupa Ablewicza poznał Jacek w Rymanowie Zdroju, gdzie przebywaliśmy wraz z dziećmi na urlopie. Jacek i Marcin służyli wówczas Księdzu Biskupowi do Mszy św. Po skończonej Eucharystii Jacek poprosił o błogosławieństwo i poświęcenie krzyżyka.

Później, już na studiach, kupił sobie krzyżyk mosiężny (miniaturkę pastorału Ojca św.) i mimo że był ciężki, nigdy się z nim nie rozstawał, zawsze nosił go w kieszeni. Krzyżyk ten towarzyszył Mu przy każdym wyjeździe na leczenie do Krakowa. W ten sposób nasz Syn trwał w obecności Chrystusa i Jego Matki. Zawsze myślał o biednych, spiesząc z pomocą wszystkim napotkanym potrzebującym.

Podczas wakacji 1984 r. Jacek spędził około dziesięciu dni w klasztorze oo. klaretynów we Wrocławiu, zaznając nieco smaku życia zakonnego. W tym czasie, do rozpoczęcia nauki na KUL, nasz Syn żywo interesował się problemami misji, wspomagając je modlitewnie, jak też przesyłając niewielkie datki pieniężne z własnych oszczędności.

Bardzo głęboko przeżywał i brał sobie do serca problem dzieci nienarodzonych. Modlił się w intencji matek, które dopuszczały się czynów aborcji. Apostołował na rzecz ruchu Obrony Życia Poczętych Dzieci. W trzeciej klasie szkoły średniej był zwyczaj prowadzenia przez uczniów lekcji wychowawczych. Tematy były różne, od politycznych, ekonomicznych do rodzinnych. Oczywiście Jacek obrał temat: „Obrona życia poczętych dzieci”. Zgromadził wiele materiałów, łącznie ze wstrząsającymi zdjęciami, szokując nimi zarówno rówieśników, jak i wychowawczynię.

Kiedy już ukończył osiemnaście lat i w pewnym sensie sam mógł decydować o sobie, ucieszył się, że może zacząć oddawać krew. Miał to być Jego dar dla bliźnich. Mimo naszych tłumaczeń i perswazji, że jeszcze za wcześnie, że musi dbać o swój organizm, po wielu dyskusjach, już w szkole średniej zaczął oddawać krew, stając się honorowym dawcą.

Przy okazji tłumaczyliśmy Mu, że aby mógł oddawać krew, musi się właściwie odżywiać, dbać o swoje zdrowie itp. Kiedy już wyjechał do Lublina, temat ten stał się tematem dyżurnym w moich listach do Niego, może aż do przesady. Zważywszy, że nie było Go w domu, nie mogłam przypilnować Go z odżywianiem, bardzo bałam się o Jego zdrowie. Ciągle przypominałam o chodzeniu na obiady, co czasem było powodem nieporozumień między nami. Po raz ostatni Jacek oddał krew – jak mówił – dla swoich braci Rumunów, nie wiedząc, że choroba, która była powodem Jego śmierci, już wówczas dość mocno zaatakowała organizm, czego jeszcze nie wykazało badanie krwi, ale wykazałoby ją prześwietlenie płuc, gdyby służba zdrowia dopełniła swoich obowiązków. Pobrano Mu krew bez aktualnego prześwietlenia płuc. Było to siedem miesięcy przed wykryciem choroby. [Mama]

Jacek w jednym z listów do domu (1986 r.) pisał: Bardzo bym chciał mieć w Was gorących sympatyków krwiodawstwa. To nieważne, czy ta krew jest zużywana w kraju, czy za granicą. Ważne jest, że ratuje czyjeś życie (choć sam wolałbym, by było to polskie życie).

Nigdy nie zapomnę pożegnania Jacka przez mieszkańców domu rencistów po przyjęciu Go na Katolicki Uniwersytet Lubelski. Obraz około pięćdziesięciu staruszków, a wśród nich dziewiętnastoletni młodzieniec, mający dla każdego uśmiech, pocałunek, dobre słowo. U postronnego obserwatora budziło to refleksję: Skąd u młodego człowieka tyle serca dla starych, obcych ludzi? [Ojciec]

...Miłość. Ona jedna nie poddaje się zwątpieniu i Maryja pokazała jak wielka jest jej potęga... – napisze później, już bardzo chory, w niedokończonej Drodze Krzyżowej.

Tak. Tylko miłość pozwoliła Mu tak z nimi być! Miłość prowadziła Go do nich w każdy piątek. Oni czekali na nią z utęsknieniem. Miłość dodawała Mu skrzydeł, kiedy po lekcjach, nie czując zmęczenia, szedł do nich, aby ją rozdawać. Tylko kochając – można dzielić się sercem, swoim wolnym czasem, dawać siebie. Jacek wyraził wtedy taką myśl: Najwięcej serca posiadam dla ludzi biednych i opuszczonych. Doznaję wiele radości, gdy ich wspomagam i daję im siebie.

Po wyjeździe na studia do Lublina zwierzał się, że brak Mu tych spotkań ze swoimi staruszkami. Odwiedzał ich podczas przerwy semestralnej i podczas innych przyjazdów do domu. Odwiedzał ich podczas świąt Bożego Narodzenia, spożywając wspólnie z nimi wieczerzę wigilijną. Odwiedzał ich również w okresie świąt Zmartwychwstania Pańskiego, odprawiając w Wielki Piątek Drogę krzyżową, której treść wcześniej starannie przygotowywał.

W Lublinie (do urlopu dziekańskiego) Jacek również prowadził działalność na rzecz ludzi potrzebujących pomocy, zbierającdla nich odzież, a w skrajnych przypadkach dzielił się z nimi także swoimi funduszami na życie. Potrzeba niesienia pomocy, dzielenia się sercem, skierowała Jego kroki do Kliniki Dziecięcej w Lublinie. O zorganizowaniu pracy społecznej dla grupy studentów ze swojego roku pisze w swoim liście do domu z dnia 27 listopada 1986 r.

Dziś byłem w Klinice Dziecięcej na Oddziale Ortopedycznym i rozmawiałem z opiekującą się dziećmi lekarką prof. dr Stołecką. Już wcześniej się z nią spotkałem, prosząc o zgodę na wejście grupy ludzi z naszego roku, chcących pracować na tymże oddziale. Pani Stołecka obiecała, że porozmawia o tym z profesorem odpowiedzialnymza oddział. No i porozmawiała. Mamy mieć aktualne książeczki zdrowia i wtedy...

Dziękuję Bogu za to, że udało mi się tę sprawę załatwić. Zdaję sobie sprawę z tego, że będzie to jeden obowiązek więcej, ale trudno. Kto powiedział, że chrześcijaństwo ułatwia życie?

Istotnie, udało Mu się tę sprawę załatwić i razem ze studentami ze swojego roku odwiedzał w klinice dzieci, bawiąc się z nimi, rozdając im obrazki i słodycze (które ciągle zdobywał, gdyż brakowało ich w sklepach), organizując spotkania mikołajkowe. To prawda, że chętni do pracy powoli wykruszali się i później pozostał sam ze swym dodatkowym obowiązkiem.

Kiedy przyjeżdżał do domu, opowiadał o swojej pracy, problemach, różnych wydarzeniach i sytuacjach. Kiedyś na przykład, podczas jednego ze spotkań z dziećmi, zdjął z szyi długi, czarny, wełniany szal, który wcześniej sam otrzymał w prezencie, przeciął go na połowę i podarował dwóm biednym chłopcom. No, cóż, epizod, ale... [Mama]

W życiu codziennym Jacek nigdy nie miał czasu. Uwielbiał dyskusje, angażując się w nie bez reszty. Z biegiem lat stawał się coraz bardziej podatny na argumenty. W szpitalu, po jednej z długich rozmów, Jacek powiedział: Tatusiu, może ta choroba była potrzebna, abyśmy mieli czas dla siebie i bardziej się rozumieli.

W kontaktach z ludźmi cierpiącymi brakowało Jackowi wiedzy. Nurtowała Go myśl, aby wiedzę teologiczną uzupełnić wiedzą medyczną. Decyzję podjął po drugim roku studiów teologicznych. Poprosił o urlop dziekański, podjął pracę w pogotowiu ratunkowym jako sanitariusz i zdawał egzaminy na medycynę. W perspektywie zamierzał skończyć medycynę oraz zaocznie teologię, aby wyjechać na misje, jako lekarz teolog. Pomysł Jacka akceptowałem, żona zaś nie była tym zachwycona, intuicyjnie wyczuwając zagrożenie dla zdrowia.

Jacek, już zdecydowany na życie świeckie, określając swoje powołanie niesienia pomocy bliźnim (również w pracy zawodowej), tak uzasadnia decyzję studiowania obok teologii – medycyny, a wostateczności psychologii klinicznej: Wiem na co mnie stać, wiem, że na coś, co nie jest przeciętne. A wniosek? Doszedłem do tego, że może z Bożej woli teraz muszę się trochę pomęczyć, by kiedyś móc popłynąć z podniesionymi żaglami. Co prawda świadectwo mam już w teczce, ale problemy wychodzą z psychologią i nie wiadomo, czy coś w ogóle z tego wyjdzie!

(...) Ale ja jestem pewien swego powołania bardziej niż kiedykolwiek. Chcę być lekarzem i nim będę. Ludzie na roku patrzą na mnie jak na wariata, ale nie szkodzi. To nie fantazja. Po to jestem na teologii i po to chcę być lekarzem, by ludziom dać maximum! W pełni, to chyba nie zrozumiecie do czego dążę, ale poczekam, aż zobaczycie owoce mojej pracy! Formacja teologiczna pozwoli mi siebie zorganizować i uodpornić, ale i uczulić od wewnątrz, medycyna skonkretyzuje działanie! W ostateczności będę psychologiem klinicznym...

Będąc na urlopie dziekańskim, Jacek bez reszty angażował się w pracę sanitariusza. Przytoczę tu opinię o Jacku. Kiedyś w czasie luźnej rozmowy wspomniałem dyrektorowi ZOZ-u, że mój Syn pracuje w pogotowiu. Odpowiedział, że nie zna Go. Kiedy wyjaśniłem, że jest studentem KUL-u i pracuje dopiero kilka miesięcy, powiedział: „Nie znam Go, ale mi mówiono, że jest u nas taki »kleryk«, jakiego jeszcze w pogotowiu nie było”. Jacek w tym okresie ubierał się na czarno, stąd takie skojarzenia.

Na medycynę nasz Syn nie został przyjęty, wrócił więc na Wydział Teologii KUL. Dla zachłannego wiedzy Jacka było to za mało. Dołożył sobie studia na wydziale psychologii. Pamiętam, że w czerwcu, na miesiąc przed wykryciem choroby, po dziesiątym zdanym egzaminie skarżył się w rozmowie telefonicznej, że jest bardzo zmęczony. Na uwagę, żeby mniej pracował, odpowiedział, że przecież On lubi się uczyć. Jedenasty egzamin odłożył na po wakacjach. Przygotowywał się do niego w szpitalu, w trakcie choroby. Niestety, już nie starczyło Mu sił. Marzył też, że jak skończy studia, to podejmie pracę z chorymi na AIDS jako teolog psycholog.

Po operacji, przed swoim ślubem, Jacek na kilka dni przyjechał do domu. Cieszył się domem bardzo. W tym czasie, na wieść o chorobie Syna, odwiedził nas kuzyn Geniu z żoną. W czasie rozmowy, a raczej słuchania Jacka i Jego wizji na temat rodziny, małżeństwa, wychowania dzieci padło pytanie: „Jacek, skąd bierzesz przykłady do swoich przemyśleń?”. Jacek odpowiedział: Ja nie muszę szukać wzorców poza domem, gdyż mam je na co dzień w osobach rodziców.Towyznanie, mimo iskrzących niekiedy dyskusji i często zasad­niczych różnic, pozostanie mi w pamięci na zawsze. [Ojciec]

Był kochającym dzieckiem. Wielką miłością darzył swojego brata Marcina. Jacek z Marcinem na co dzień bardzo zgodnie z sobą żyli. Mimo różnicy wieku, mając różne zainteresowania, uzupełniali się wzajemnie, dzieląc się wiadomościami i osiągnięciami w dziedzinach, które ich interesowały. Razem też przeżywali swoje radości i smutki. Jacek czasem, chcąc oszczędzić nam przykrości, zwierzał się ze swoich smutków Marcinowi. Marcin bardzo przeżywał chorobę swojego brata, a później nie mógł pogodzić się z Jego odejściem.

Jacek z takich okazji, jak: urodziny, imieniny, Dzień Matki, Ojca czy Babci, składał życzenia, dedykował drobne upominki – książki. Dedykacje te zawsze były utrzymane w Jego stylu, wszystkie o głębokiej wymowie religijnej. Na trzy miesiące przed wykryciem choroby, z okazji Dnia Matki, otrzymałam od Niego życzenia – inne od poprzednich.

Dla dziecka Dzień Matki, to refleksja nad tym, co jest przeszłością, fundamentem, pra-siłą. To także chwila czasu na „dziękuję”. Gdy teraz siedzę zakopany w neurofizjologii, nie mogę oprzeć się pokusie napisania innych życzeń, innych od tych corocznych.

Dzięki za mój umysł i lata Twojej pracy nad moją duszą i lata wysiłku nad ukształtowaniem 1400g mojego mózgu. Bez tego Twojego wysiłku byłbym bezkształtną masą niezdolną do czegokolwiek. Pamiętaj o tym, gdy przychodzi chwila zwątpienia.

Lublin 26. 05. 1990 r. Mamie – syn

Był to najpiękniejszy prezent, jaki otrzymałam w całym swoim życiu.

Tak przebiegał Jego proces stawania się, zasygnalizowany przez Niego we wspomnianym wcześniej liście, który bardzo nas wzruszył... ale i przeraził. W liście tym nasz Syn zawarł swoje życiowe CREDO. Definiuje też, co to znaczy być człowiekiem.

Moim jedynym marzeniem jest to, by stać się naprawdę człowiekiem. Wbrew pozorom nie jest to takie łatwe (por. Rdz 1,26). Bo być człowiekiem, to nie tylko głęboko jednoczyć się z Bogiem, ale być bratem dla każdego drugiego człowieka (celowo użyłem „drugiego”, a nie „innego”). Być człowiekiem, to spieszyć z pomocą, bez względu na to, kim on jest. Być człowiekiem, to wyniszczyć (dosłownie!) siebie w miłości Boga i ludzi. To oddać wszystko, dosłownie wszystko dla ludzi. Oddać nawet życie w kwiecie wieku. Cóż jest piękniejszego niż śmierć dla ratowania czyjegoś życia (...). Może idee Czerwonego Krzyża, zmieszane z Ewangelią, zbyt głęboko mnie przeniknęły, ale teraz nie dziwię się tym, którzy w ciężkich warunkach idą ratować życie innych. Wiem, że żyć dobrze to wielka sztuka, ale chciałbym być zawsze gotów, by oddać to, co ponoć mam najcenniejszego, by ktoś inny też mógł żyć.

Zrozumcie mnie! Życie ma sens dopiero wtedy, gdy oddaje się je w całości Bogu i ludziom. Życie jest piękne! Ale gdzie urok w egzystencji egoisty?! Jestem teraz zakochany w życiu, ale wierzcie mi, gotów jestem je pozostawić i iść dalej do Tego, który na mnie czeka, by, jak mówi Caretto, „być dzieckiem w ramionach Boga”. Teraz nie dziwię się św. Pawłowi, że tak bardzo był rozdwojony, gdy mówił, że z jednej strony chce już odejść do Boga, ale z drugiej wie, że musi jeszcze pozostać, by głosić Ewangelię, to naprawdę trudny dylemat.

Wiecie, to naprawdę smutne, gdy patrzy się na piękno świata, na piękno człowieka i tego wszystkiego, co Bóg przez niego stwarza, a jednocześnie widzi się tyle zła i cierpienia, w stosunku do których jest się bezsilnym... [Mama]

Bywał w melinach, by ratować z nałogu pijaństwa. Ratował, wszędzie ratował. Na przykład kiedyś usłyszał krzyk ciągniętej przez chuliganów dziewczyny (był to podstęp) pośpieszył na ratunek. Został pobity. Zabrali pieniądze, zegarek, złamali dwa żebra. Sam je oglądałem. Kiedy na pogotowiu zrobiono opatrunek, poprosił, by Go podwieziono, ale zatrzymał pogotowie i piechotą poszedł do domu. [ks. Czyżewski]

Do szczegółowego przeanalizowania życia naszego syna Jacka (pod kątem kształtowania Jego osobowości) zobowiązało mnie zdanie wypowiedziane przez Niego trzy dni przed śmiercią. Po nocnym ataku duszności siedziałam przy Nim w środę przed południem i oczekując na lekarza, rozmawialiśmy z Jackiem na tematy wiary i obecności Chrystusa w Jego życiu. Nie wiedziałam, że będzie to nasza ostatnia dyskusja. Jacek na zakończenie rozmowy powiedział: Mamo, na przyjęcie i przeżycie tego cierpienia przygotowywałem się przez całe swoje życie. Tak więc wszystkie przemyślenia spisane przez Niego w czasie ostatnich stacji krzyżowej drogi Jego życia należy rozpatrywać w aspekcie spraw i wydarzeń całego życia, mających wpływ na ukształtowanie Jego osobowości i ubogacenie Jego ducha.

W odpowiedzi na list z 1986 r., w którym Jacek z wielką żarliwością oddaje się Bogu i bliźnim, napominałam Go za myśli o śmierci, ale na końcu dopisałam jeszcze zdanie: „...Nie bój się, Synku, Bóg postara Ci się o pracę apostolską, będziesz przybliżał ludziom Boga”.

Niech apostołuje po odejściu do Pana. [Mama]

***

Praca napisana przez Jacka na zakończenie katechezy w klasie czwartej „d” dnia 18 lutego 1985 r. Jest ona wymownym świadectwem poszukiwania drogi życiowej. Nie ukrywał wówczas, że zastanawia się, czy nie powinien poświęcić się pracy misyjnej.

Powołanie kapłańskie, zakonne i misyjne w służbie Chrystusowi

„Gdy Jezus przechodził koło Jeziora Galilejskiego, ujrzał dwóch braci: Szymona, zwanego Piotrem, i brata jego, Andrzeja, jak zarzucali sieć w jezioro – byli bowiem rybakami. I rzekł do nich: »Pójdźcie za Mną, a uczynię was rybakami ludzi«. Oni natychmiast zostawili sieć i poszli za Nim”.

Mt 4, 18-20

Oto słowa skierowane do człowieka, oto słowa Boga do człowieka, do stworzenia:

„...Pójdź za mną. On wstał i poszedł za Nim...”.

Mt 9, 9

„Pójdź za mną” – to delikatne, ciche wezwanie odczuwa każdy powołany do wybitnej służby w kościele. Faktem jest, że powołanie w zasadzie jest jedno: służyć Bogu i zbawić siebie. Są jednak różne formy realizowania tego zamiaru Stwórcy w stosunku do nas. Drogi i formy realizacji powołania – ogólnego powołania, które mają wszyscy ludzie, mogą być różne.

Można przez małżeńską konsekrację (dokładnie „Małżonkowie są jakby konsekrowani” /Sobór Watykański II/ – co nie oznacza wątpliwości faktu, a jedynie nieznajomość sposobu) dążyć do zbawienia obu małżonków i rodziny, zbawiać najbliższe i dalsze otoczenie. Dawać przykład życia.

Można – składając ślub czystości, ubóstwa i posłuszeństwa – zbawiać świat w Imię Chrystusa będąc kapłanem i zakonnikiem.

Można „głosić Ewangelię wszelkiemu stworzeniu”, nie łącząc się ze stanem duchownym, a jedynie (?!) przyjmując krzyż misyjny.

Oczywiście – łatwiej jest oddać siebie Bogu całkowicie, oddać swoje życie, to co się posiada i wziąć krzyż, ale „łatwość” tego wyboru jest też dyskusyjna. Bowiem dla jednego rzeczą prostszą jest wybrać drogę kapłańską, a dla innego małżeńską. Zawiłość tych „wyborów” znana jest jedynie Bogu.

Powołanie (mam już na myśli konkretną drogę realizacji ogólnego powołania przez pracę kapłańską, zakonną lub misyjną) jest największym darem Stwórcy dla człowieka, bowiem „nie myśmy Go wybrali, ale On nas wybrał abyśmy owoc przynosili”. Bóg wzywa wszystkich powołanych cicho, spokojnie. Ale to wezwanie mimo swego spokoju ma brzmienie stanowcze. „Pójdź za mną».

Powołanie, to specjalna łaska, łaska nadzwyczajna, zarezerwowana (jak pisze Josemaria Escriva Balaguer w „Drodze”) dla „...dowodzących Armią Chrystusową”. Tego daru nie można lekceważyć. To szczególne umiłowanie przez Boga musi być Stwórcy odpowiednio wynagrodzone godną odpowiedzią – „Mów Panie, bo sługa Twój słucha” 1 Sm, 3, 10; „Oto jestem, przecież mnie wołałeś” 1 Sm, 3, 8.

Tylko taka postawa, postawa starotestamentowego Samuela, postawa pokory może podobać się Bogu. Jeśli będziemy kochać Boga, Bóg pomoże wytrwać w powołaniu. Jeżeli jednak powołany uniesie się pychą – biada mu. Powołanie to nie dar, którym mamy się pysznić, który ma nas wynieść nad człowieka. Bowiem człowiek – to Chrystus, a Chrystus nie może być przez powołanego poniżany. „Nie może być sługa nad Pana”. Dlatego musimy uznać, że jesteśmy naczyniami glinianymi; kruchymi. Wtedy Bóg w swej dobroci, miłości wspomoże nas swą łaską.

Przyjrzyjmy się dokładniej trzem rodzajom powołania, specjalnemu powołaniu do służby w Kościele:

– powołaniu kapłańskiemu

– powołaniu zakonnemu

– powołaniu misyjnemu.

Oczywiście, zawarte tutaj refleksje są opiniami bardzo subiektywnymi, odpowiadającymi przekonaniom autora, a niekoniecznie szerszych kręgów społecznych.

Powołanie kapłańskie

Dane liczbowe z 1982 roku

1. liczba kapłanów na całym świecie – 408945

2. od roku 1973 zmniejszyła się o 24144 kapłanów

3. wzrosła liczba kleryków z 63795 (rok 1973) na 73000

4. największy spadek liczby kapłanów zanotowano w Europie.

W 1982 roku wyświęcono 6000kapłanów.

Odpowiedź na pytanie, w jakim stopniu wyżej podane liczby odzwierciedlają stan kapłaństwa w świecie, nie jest rzeczą łatwą. Sytuacja bowiem, różna w różnych częściach świata, sprawia, że wartość posługi kapłańskiej zmienia się. Zmienia się całokształt kapłańskiej działalności, a więc musi też zmienić się całokształt wychowania seminaryjnego, tak by młodzi ludzie, przygotowujący się do tej ciężkiej życiowej posługi, mogli nabrać wprawy i hartu ducha. Rzeczą ważną jest, by nie wychowywano kleryków w oderwaniu od świata, by seminaryjne mury nie chroniły ich całkowicie od tych elementów życia, na które mogą natknąć się po ich opuszczeniu. Co więcej – w seminarium powinno kłaść się nacisk na elementy życia świeckiego, tak by klerykom ciągle dawać możliwość wyboru.

Takie ustawienie powinno wyrobić w młodych ludziach taką postawę, jakiej wymagał będzie od nich Chrystus; a więc postawę miłości Boga, miłości Boga ponad wszystko, z jednoczesnym bezkompromisowym postępowaniem ze światem. Powinno wyrobić postawę szybkiego reagowania na zło, na pokusy, na krzywdę człowieka. Seminarzysta powinien i musi sam wybierać i sam współpracować z Bogiem nad urabianiem własnego charakteru. Jeśli jego wybór będzie ciągle po stronie świata i nigdy z czystej i nieprzymuszonej woli nie wyrzeknie się niczego, to powinien zdać sobie sprawę z faktu, że w przyszłości jako kapłan nie będzie w całym tego słowa znaczeniu posłuszny Bogu i nie będzie prawdziwym przyjacielem Boga.

Z wychowaniem do kapłaństwa musi wiązać się problem przygotowania się młodego człowieka do życia w pełni Boga – do życia z Krzyżem Chrystusa. Jest to bardzo ważne zadanie dla powołanego, który przygotowuje się do życia w seminarium. Zwrócić należy uwagę na modlitwę, na pokorę względem Boga, na całokształt postępowania i intencji tego młodego człowieka. Życie w świecie daje powołanemu bardzo dużo możliwości; zatracenie swego powołania, swej apostolskiej (a taką powinien mieć) osobowości. Ogólnie panujące zło jest jak gdyby „oceanem oblewającym wyspę” i tylko od tej „wyspy” zależeć będzie, czy piasku na brzegach będzie przybywać i będzie powiększać się jej terytorium, a przez to siła, czy też będzie ubywać i siła lądu zmaleje do zera. Z powołaniem jest bowiem tak, jak z okrętem na morzu; jeżeli sternik zmieni kurs choćby o ułamek stopnia, to po zakończeniu rejsu może się okazać, że statek znajduje się od portu tysiące mil. Każdy powołany jest sternikiem swego życia i jeśli nawet „zboczy z kursu”, to dzięki łasce Chrystusa powinien nań szybko wrócić, gdyż w przeciwnym wypadku czeka go zagłada. Aby jednak takich niespodzianek nie było, trzeba, by młody człowiek rozmawiał z Bogiem, dla Niego żył i dla Niego działał. Wszystko dla Niego.

Bogu trzeba oddawać każdy krok, każde słowo, każdy czyn. Tylko apostolska postawa młodego człowieka może zapewnić mu bezpieczeństwo i wytrwanie w powołaniu. Na działanie należy odpowiedzieć działaniem, na cios – ciosem. Jeśli szatan zaczyna prowadzić „wojnę” przeciw powołanemu, ten nie może pozostać bierny. Potrzeba modlitwy, umartwienia, pokuty. Modlitwa jest najważniejszą bronią – zapewnia bowiem stan łaski powołanemu. „Kto stoi, niechaj baczy, by nie upadł” – pisze ku przestrodze św. Paweł apostoł.

Ks. Grudniok w swej książce Żyć kapłaństwem użył zwrotu: „kto się nie modli, temu już szatana do upadku nie potrzeba”... Jak bardzo prawdziwe są te słowa, świadczy o tym życie. Modlitwa powołanego musi być też milczeniem, by nie zagłuszyć słów Boga. Dlatego trzeba uważnie słuchać Chrystusa, aby Jego słowa przenosić na grunt codziennego życia, codziennej apostolskiej pracy – ciągłego świadczenia przed światem o KRZYŻU. Powołany musi stać się już na początku apostołem, aby po święceniach mógł swoje apostolstwo jeszcze bardziej rozwinąć.

Dlatego przez apostolstwo do kapłaństwa – i zawsze z Chrystusem.

Powołanie zakonne

Podobnie jak z powołaniem kapłańskim ma się sprawa z powołaniem do życia zakonnego. W pracy tej (refleksjach nad działalnością misyjną zakonów) nie będę omawiał życia w zakonach kontemplacyjnych – choć i one odgrywają bardzo dużą rolę, jako modlitewne „zaplecze” misyjnej działalności Kościoła.

Młody człowiek, który oprócz powołania kapłańskiego odczuwa potrzebę życia we wspólnocie, musi zwrócić uwagę na wiele elementów życia zakonnego. To samo dotyczy tych, którzy chcą pracować w zgromadzeniach jako bracia zakonni. Specyfika konkretnych zakonów, czy kongregacji, pozwala na wybranie przez młodego człowieka zgromadzenia, które najbardziej odpowiada jego potrzebom i w którym będzie najlepiej mógł realizować swoje powołanie.

Każdy, kto decyduje się na poświęcenie Bogu w życiu zakonnym, musi zwrócić także uwagę na fakt, że jego pobyt we wspólnocie ma mu pomagać w jak najlepszym naśladowaniu Chrystusa. Stąd ślub posłuszeństwa, ubóstwo, wspólna modlitwa. Członkowie wspólnoty muszą pomagać sobie wzajemnie – aby mogli zdobyć wieniec chwały. Oczywiście nie jest to łatwe. Każdy nowicjusz wnosi do zgromadzenia inne wartości, jest on także tym, który może inicjować swoją postawą nawet nowe zwyczaje (pod warunkiem zgodności ich z duchem zgromadzenia). Każdy zakonnik, to niepowtarzalna osoba, człowiek jeden jedyny i dlatego właśnie, ci ludzie tworząc wspólnotę, dają razem tak wielką siłę. Trzeba jednak zaznaczyć, że jednocześnie każdy z nich to aż Człowiek i tylko człowiek. Każdy z nich ma także wady, pewne negatywne przyzwyczajenia. Dlatego wspólnota musi pomagać mu, by stał się uczniem, by był przyjacielem Chrystusa.

Wspólnota jest rodziną. Wie to każdy, kto choć kilka dni przebywał w klasztorze, kto przez niedługi nawet czas miał możliwość życia między zakonnikami. Ta rodzina – scalona prawdziwymi więzami miłości i zachęcona wezwaniem Chrystusa: „bądźcie i wy doskonali, jak doskonały jest wasz Ojciec Niebieski” – może przetrwać wiele ciężkich chwil. Wie to każdy zakonnik. Ale aby ta rodzina mogła tak egzystować, musi być w mentalności i zachowaniu każdego z nich zakodowana myśl, że „siłę łańcucha mierzy się siłą najsłabszego ogniwa”. Grzech jednego – obciąża wszystkich. Cnota jednego sprawia, że łaska spływa na wszystkich. To także młody kandydat do zgromadzenia musi wziąć pod uwagę, musi zrozumieć, że już nie pojedyncze decyzje, ale decyzje wszystkich będą go obowiązywały. Oprócz tego, powołany do życia zakonnego, musi przygotować się na to osobliwe spotkanie z Panem, bowiem jak powiedział: „Gdzie dwóch albo trzech zbierze się w Imię Moje, tam Ja jestem między nimi”. I w tych słowach uwydatnia się sens życia zakonnego. To także powołany musi brać pod uwagę – ma on żyć Chrystusem, z Chrystusem i dla Chrystusa. Wszystko dla Niego i przez Niego, a równocześnie – nic bez Niego.

Kandydat do zgromadzenia powinien przygotować się do nowego stanu dużo wcześniej. Oprócz zwyczajnej modlitwy, jaką każdy z nas praktykować powinien, kandydat do zakonu musi jeszcze bardziej zwrócić uwagę na medytacyjne i kontemplacyjne poznawanie Boga. Poznanie Boga i jak najbliższe zjednoczenie się z Nim winno być głównym celem życia zakonnika. Tak więc, zanim młody człowiek przekroczy próg nowicjatu, powinien mieć już pewne modlitewne doświadczenie, jakąś choćby w niewielkim stopniu wyrobioną postawę.