39,90 zł
Co wpłynęło na dzisiejszy kształt Polski? Jakie siły historyczne i geograficzne uwarunkowania ukształtowały nasz kraj takim, jakim jest dziś?
Jaki los czeka Polskę w najbliższych latach?
W potrzasku historii i geografii to najnowsza książka i pierwszy wywiad rzeka wybitnego znawcy historii Polski, profesora Andrzeja Nowaka. W rozmowie, którą przeprowadził dziennikarz Piotr Legutko, historyk zabiera czytelników w fascynującą podróż przez wieki polskich zmagań z potężnymi sąsiadami, wewnętrznymi wyzwaniami i globalnymi trendami.
To oryginalne ujęcie dziejów Polski, która uwięziona w potrzasku pomiędzy sąsiadującymi potęgami musi nieustannie walczyć o swoje przetrwanie – polityczne i gospodarcze, a także kulturowe i cywilizacyjne.
To próba odpowiedzi na pytanie, jaka będzie przyszłość Polski. Czy jesteśmy skazani na podporządkowanie się światowym mocarstwom?
A może powinniśmy postrzegać siebie jako silne gospodarczo i militarnie państwo, które samo będzie decydować o swojej przyszłości, a z położenia na mapie Europy uczyni atut?
To w końcu próba przyjrzenia się „wojnie polsko-polskiej”, szczególnie po ostatnich wyborach przegranych przez tak zwany Obóz Zjednoczonej Prawicy w 2023 roku. Profesor Nowak wskazuje złe i niebezpieczne praktyki nowej władzy, a jednocześnie pozostaje krytyczny wobec dokonań jej poprzedników.
PROF. ANDRZEJ NOWAK — wybitny polski historyk, eseista i publicysta, specjalizujący się w historii Polski oraz Europy Wschodniej. Jest profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz profesorem w Polskiej Akademii Nauk. Autor licznych książek, w tym monumentalnego cyklu „Dzieje Polski”, które przyniosły mu uznanie jako jednego z najważniejszych współczesnych badaczy polskiej historii.
PIOTR LEGUTKO — dziennikarz, publicysta, wykładowca. Kierował redakcjami „Czasu Krakowskiego”, „Dziennika Polskiego”, „Nowego Państwa” i „Rzeczy Wspólnych”, a także krakowskim oddziałem TVP i kanałem TVP Historia. Stały współpracownik „Gościa Niedzielnego”. Opublikował m.in.: O dorastaniu czyli kod buntu, Jad medialny, Dlaczego zawiedliśmy?, Sztuka debaty, Jedyne takie muzeum oraz Mity IV władzy i Gra w media (wspólnie z Dobrosławem Rodziewiczem). Wykładowca UP JP II oraz Akademii Ignatianum.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 481
Copyright © by Andrzej Nowak & Piotr Legutko 2024
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2024
All rights reserved
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym.
Projekt okładki: © Małgorzata Bocian
Materiały okładkowe: © fot. Michał Woźniak / East News
Redakcja: Ewa Herchel
Korekta: Monika Łojewska-Ciępka, Justyna Jagódka
ISBN 978-83-68317-28-2
Wydanie I, Kraków 2024
Wydawnictwo Esprit sp. z o.o.
ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków
tel. 12 267 05 69, 12 264 37 09
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl
„W potrzasku historii i geografii”. Jakie masz skojarzenia z tym tytułem?
Już wsadziliśmy łapę w potrzask i nie ma rady, chyba się nie wywiniemy. A co nas w ten potrzask wprowadza? Czas i miejsce, w którym jesteśmy. Pamiętam wielkie wrażenie, jakie zrobił na mnie film Andrzeja Wajdy Brzezina. Może nie jeden z najlepszych tego reżysera, ale na pewno bardzo wysmakowany, nawiązujący swymi kadrami do malarstwa Jacka Malczewskiego. Film z 1970 roku, na podstawie prozy Jarosława Iwaszkiewicza, opowiada o spotkaniu dwóch braci, z których jeden jest śmiertelnie chory na suchoty. Przyjeżdża do brata, do dworku gdzieś w międzywojennej Polsce, by tam umrzeć. Scena, w której umiera młody suchotnik, grany przez Olgierda Łukaszewicza, jest tak poruszająca, że nawet na mnie, smarkaczu, bo byłem chyba dwunastolatkiem, jak oglądałem Brzezinę pierwszy raz, zrobiła olbrzymie wrażenie: przez połączenie obrazu z muzyką. Łucja Prus śpiewała w tle ludową piosenkę, której słowa prawdopodobnie najlepiej wprowadzają we wszystko inne, o czym będziemy mówili. Może nawet w każdą refleksję współczesną o historii i o człowieku w historii. Te słowa brzmią tak: „A pierwsze zamknienie to moje spojrzenie, że ja ciebie nie chcę znać. A drugie zamknienie to wysokie sienie, po których muszę stąpać. A trzecie zamknienie to siwe kamienie, pod którymi muszę spać”. To jest elementarne doświadczenie człowieka wśród innych ludzi zamknięte w trzech dwuwersowych mądrościach ludowych.
To jasne: po wiedzę do miasta, po mądrość na wieś. Spróbujmy jednak każdy z tych wersów rozwinąć, skoro mają być dla nas tak ważne.
Zatem dwuwers pierwszy: wśród innych ludzi wyróżniamy tych, wobec których czujemy sympatię, i tych, których stawiamy poza granicą naszej wspólnoty, których nie kochamy tak jak tych pierwszych. I to jest nieuchronne. Nie możemy wszystkich kochać tak samo. Jedni są nam bliżsi, drudzy są nam niemili. I to jest właśnie to pierwsze zamknienie, to rozróżnienie na wewnątrz i zewnątrz. Ktoś jest wewnątrz naszej wspólnoty, naszych najbliższych, wszystko jedno, jak ich zdefiniujemy, to nie musi być koniecznie rodzina, chociaż najczęściej właśnie ona wyznacza ten pierwszy krąg wewnątrz. Ale ktoś zawsze nieuchronnie jest także na zewnątrz. Postawiony, wyrzucony poza nasz krąg: „ja ciebie nie chcę znać”.
Drugie uwarunkowanie naszego bycia wśród innych ludzi jest określone przez położenie w przestrzeni społecznej, tak bym to ujął. Czyli jesteśmy na górze albo na dole. „Wysokie sienie, po których muszę stąpać” znaczą tyle: jestem służącą, służę u ludzi bogatszych. Ja jestem niżej, oni wyżej. Tak to jest w perspektywie tej piosenki. Ale chodzi po prostu o miejsce w hierarchii społecznej – nasze wobec innych. Ten jest wyżej, my chcemy awansować albo odwrotnie – czujemy satysfakcję z tego, że jesteśmy wyżej w stosunku do innych. I to znów jest trudne do całkowitego usunięcia z naszego doświadczenia, z życia. Gdzieś jesteśmy ulokowani w tej strukturze przestrzennej: wyżej, niżej. To dotyczy zarówno jednostek, jak też i wspólnot, grup społecznych, narodów – tak jak sobie siebie wyobrażają i jak są wyobrażane (pozycjonowane) przez innych.
Trzecia rama naszego życia, naszego potrzasku, to jest oczywiście nasze wrzucenie w czas. Rodzimy się w jakimś momencie, tutaj się pojawiamy i to do pewnego stopnia determinuje moment, w którym musimy odejść. Bo wiadomo, że musimy odejść, że są ludzie od nas młodsi i są ludzie od nas starsi. I to jest bardzo ważna różnica. Starsi nierzadko hierarchicznie są ważniejsi, podporządkowują sobie młodszych, ale potem to ten młodszy patrzy na starszego z poczuciem siły, wyższości nad starym niedołęgą, któremu trzeba pomóc, ale właściwie można i nie pomagać: niech już zejdzie ze sceny, teraz pora na mnie, na mój występ… Ta zmienna dynamika relacji młody – stary, wrzucenie w czas, wydaje mi się bardzo ważna dla każdego człowieka.
Wszystkie te trzy opozycje usłyszałem tak zwięźle i pięknie wyrażone po raz pierwszy w filmie Wajdy. Potem, po wielu latach, znalazłem do tych słów uzasadnienie metodologiczne, można powiedzieć: teorię warunków każdego doświadczenia historycznego. Tak to fachowo określił Reinhart Koselleck, moim zdaniem najwybitniejszy teoretyk historii (zmarł niespełna dwadzieścia lat temu). Właśnie on, w referacie na cześć Hansa-Georga Gadamera z okazji jego osiemdziesiątych piątych urodzin, przedstawił te trzy pary opozycji jako towarzyszące każdemu ludzkiemu doświadczeniu historii. Wewnątrz, zewnątrz; wyżej, niżej; wcześniej, później czy młodszy, starszy. Te opozycje są nieuchronne.
A ja mam nieodparte wrażenie, że cała współczesna kultura Zachodu zbudowana jest na polemice z tak ujętą nieuchronnością czy wręcz na unieważnieniu wszystkich tych opozycji.
Tym bardziej warto się nad tym zastanowić, bo rzeczywiście są ludzie, którzy mówią: „no nie, no skąd, wszyscy jesteśmy równi”. Ale ci, którzy tak mówią, jednocześnie automatycznie dokonują wykluczenia tych, którzy powtarzają: „nie wszyscy jesteśmy równi”. I zwalczają tych, którzy mówią: „a my nie jesteśmy otwarci na wszystkich”. Ci, którzy upierają się na przykład, że mężczyzna prawdopodobnie będzie silniejszym bokserem niż kobieta, tacy są właśnie do usunięcia, do wykluczenia, wyrzucenia poza nawias, w „zewnętrzne ciemności”; są właśnie objęci tym spojrzeniem: „a ja ciebie nie chcę znać, bo jesteś wrogiem postępu, wrogiem równości, wrogiem takiej czy innej otwartości…”. I już okazuje się, że pełna otwartość jest fikcją: są „dobrzy” i są „źli”, „nasi” i „nie nasi”.
Myślę, że każdemu z nas, niezależnie od wyboru ideowego, towarzyszy takie doświadczenie, które jest opisane w słowach zacytowanej na wstępie piosenki. Istotnie, obserwujemy coraz bardziej gwałtowne próby zanegowania tej rzeczywistości, która jest w ludzkim doświadczeniu zawarta. A mówię o tym nie tylko dlatego, żeby zadumać się nad losem pojedynczego człowieka, tylko aby zastanowić się nad doświadczeniem wspólnoty. Nad potrzaskiem historii i geografii w takim znaczeniu. Bo historia i geografia to są po prostu czas i przestrzeń, a także „góra”–„dół”, uprzywilejowanie lub zdegradowanie przez miejsce i czas, w którym dana wspólnota się znajduje. Myślę, że można dokonać takiego założenia, takiej hipotezy, że te trzy pary opozycji dotyczą też wszystkich ludzkich wspólnot, nie tylko jednostek. Pozwolę sobie w każdym razie uczynić takie założenie na użytek naszej rozmowy o polskiej, w tym przypadku, wspólnocie.
Czyli według tej hipotezy nasza wspólnota nie jest wolna od ograniczeń czasu i przestrzeni. Kiedyś się zaczęła kształtować, chętnie spieramy się, kiedy to było, ale czy może też się zestarzeć, przeminąć, jak przemija postać tego świata?
Ona zaczyna się kształtować pewnie gdzieś w X wieku, jako państwo lechickie czy polańskie, wszystko jedno jak je nazwiemy, nie spierajmy się teraz o te ważne skądinąd szczegóły dotyczące pierwotnej nazwy owej wspólnoty. Z tego ziarna, które wtedy, w czasach Mieszka i Bolesława Chrobrego kiełkuje, kiedy w żywocie Świętego Wojciecha w roku 1000, spisywanym przez Brunona z Kwerfurtu, pojawia się pierwszy raz słowo „Polonia” – Polska – zaczyna powolutku wyrastać i zmieniać się świadomość, która pewnie gdzieś w XIX–XX wieku ogarnia już miliony ludzi z dużą intensywnością. Świadomość, że jest coś takiego jak „Polska” i że to jest w jakiś sposób moja wspólnota, moja tożsamość. A więc X–XI wiek to jest początek, kiedy w pewnym sensie taką świadomość ma zapewne bardzo mała garstka ludzi. Jak ta świadomość mogła wyglądać, pokazuje fenomenalnie powieść Teodora Parnickiego Srebrne orły. Gorąco zachęcam do jej lektury, bo to jedna z najmądrzejszych książek o historii w ogóle, a o dziejach polskich w szczególności! Teraz jednak wchodzimy już głębiej w XXI wiek i możemy zapytać: czy nie zbliżamy się do końca tej polskiej, historycznej wspólnoty pośród innych wspólnot (niekoniecznie tylko narodowych)? Wszak jedne pojawiły się później, inne wcześniej od nas. Pytanie, czy to, że są wcześniejsze, starsze, czyni je ważniejszymi, takimi, które mają większą władzę, czy odwrotnie, one się już zestarzały i teraz my zajmiemy ich miejsce. Taką dialektykę młodości i starości wprowadził do historiozofii Johann Gottfried Herder, niemiecki mędrzec, urodzony w Morągu w XVIII wieku, który mówił, że Słowianie są narodem przyszłości i kiedyś zastąpią te stare narody (wśród nich Gallów i Germanów), bo w końcu starość musi ustąpić młodości i Słowianie będą teraz przewodzić światu. Ale oczywiście to, że jakaś wspólnota jest starsza, nie znaczy, że chce dobrowolnie ustąpić miejsca. A tak się składa, że polskość pojawiła się geograficznie w przestrzeni między nieco starszą od niej wspólnotą wschodnich Słowian (zorganizowaną przez skandynawskich Waregów wspólnotą ruską), dużo silniejszą i dużo większą od państwa Polan, a z drugiej strony rozwijała się i ekspandowała także starsza (i to dużo) od naszej wspólnoty, potężna, choć mocno podzielona wewnętrznie, wspólnota germańska. I to jest nasze położenie w przestrzeni i w czasie. Przed nami była Ruś Kijowska uformowana co najmniej o sto lat wcześniej, zaś plemiona germańskie pojawiają się jako ważna siła historyczna kilkaset lat wcześniej, w formie odnowionego królestwa niemieckiego, niedługo po rozpadzie cesarstwa Karola Wielkiego. I to lokuje nas w owej pułapce geografii i historii. Pojawiliśmy się w jakimś miejscu, gdzie już obok istniały duże wspólnoty historyczne, które niekoniecznie chciały ustąpić miejsca, a nawet rozszerzały swoje panowanie, wchłaniały sąsiadów, tak jak królestwo niemieckie wchłania stopniowo, niemal bez śladu dziś, Słowian połabskich. Wspólnota tworzona przez Mieszka i Bolesława też rozpycha się łokciami, jak każda – szuka swojego miejsca pod słońcem. Znikają Słowianie połabscy, którzy nas oddzielali od wspólnoty germańskiej, znikają Jaćwingowie i Prusowie, plemiona, które zamieszkiwały obszar dzisiejszego Obwodu Kaliningradzkiego i Mazur, aż po Podlasie. Nie chcę się rozwodzić nad tym dłużej, tylko chcę pokazać znaczenie wrzucenia w historię w konkretnym miejscu, czasie i tego, jak może to wpływać na nasze relacje, na nasze szanse istnienia. Mogły nas przecież zgnieść te dwa sąsiednie większe, wcześniej zorganizowane od Polan, ośrodki siły.
Nawet kilkakrotnie próbowały. I w związku z tym możemy sobie dziś zadać pytanie: czy po tysiącu pięćdziesięciu latach od tego symbolicznego początku, jakim niewątpliwie jest chrzest Polski, myśmy przegrali tę historię, czy nie, czy w tym potrzasku zostaliśmy zdławieni, czy nie?
Nie przegraliśmy, nie zostaliśmy zdławieni. Jesteśmy po tysiącu lat dokładnie tam, gdzie u szczytu potęgi był Bolesław Chrobry. To nie jest zły wynik w historii jak na to, że byliśmy w owym specyficznym potrzasku w momencie narodzin naszej wspólnoty. Jesteśmy nadal w podobnym miejscu, chociaż może jednak trochę innym, bo na zachód od nas, za Odrą, jest zjednoczone państwo niemieckie, ale na wschód od Polski nie ma zjednoczonej Rusi. Mimo że były podejmowane próby zjednoczenia jej w formie imperium bardzo agresywnego i niszczącego także Polskę. Jest za to kilka państw – Ukraina, Białoruś, Litwa – które prawdopodobnie nie istniałyby dzisiaj, a na pewno nie istniałyby w takiej formie i z taką tożsamością kulturową jak dziś, gdyby nie ich wielowiekowy związek z zakotwiczoną od 966 roku w łacińskiej Europie państwowością polską, a od roku 1025 – Królestwem Polskim. Więc jakiś geopolityczny efekt istnienia polskiego jest. Widoczny nieuzbrojonym okiem na każdej politycznej mapie roku 2024. Ten potrzask nas nie zgniótł. Ale może nas kiedyś zgniecie? Dalej stawiamy sobie to pytanie.
Jeśli chodzi o historiozofię, w ostatnich latach jakoś mniej dyskutuje się o starzeniu się narodów, więcej o końcu historii. O tym, że wszystkie potrzaski mamy za sobą, bo zwyciężyła demokracja liberalna, wszyscy żyją w dobrobycie. Narody mają już wyłącznie relacje kontraktowe, ręka rękę myje, nikt nie zrobi niczego wbrew swoim interesom. I tak sobie już będziemy żyć. Ta bajkowa teoria, zaraz potem jak postawił ją Fukuyama, zrobiła szybką, błyskotliwą, ale krótką karierę, bo została sfalsyfikowana przez życie…
Przepraszam, wtrącę krótki przypis. Miałem przyjemność napisać w „Arce”, w numerze 29, który wyszedł na przełomie 1989/90 roku, artykuł wyszydzający nieco tezy Fukuyamy, to jest w momencie ich przedstawienia. Jeszcze wówczas nie wydano jego książki, tylko ukazał się artykuł Fukuyamy w bardzo wpływowym, neokonserwatywnym czasopiśmie amerykańskim „The National Interest”, przejętym zresztą przez służby rosyjskie po kilkunastu latach (dziś jest to pismo publikujące manifesty historyczne Putina).
Ale wkrótce potem pojawiła się druga, bardziej deterministyczna teoria, że właściwie ten potrzask historii jednak się kończy, ponieważ za chwilę wszyscy się połączymy w jednym wspaniałym, nowym świecie, będziemy żyć w społeczeństwie otwartym, żywcem wziętym z piosenki Lennona Imagine. Nie będzie narodów, religii, powodów, by się bić, bo wszyscy będą równi. To jest horyzont, do którego zmierzamy w Unii Europejskiej. Inwazja na Ukrainę powinna być momentem przebudzenia z tego snu, niezbitym dowodem, że historia niestety powraca i to w swojej najgorszej wersji. Nie jestem pewien, czy to przebudzenie faktycznie nastąpiło…
To pytanie od razu przypomina, że istnieje oprócz tych wspólnot, o których mówiliśmy przed chwilą, wspólnota szersza, starsza i uznająca się bardzo często wskutek tego starszeństwa i swojego olbrzymiego dorobku kulturowo-cywilizacyjnego za normotwórczą. To jest wspólnota cywilizacji rzymskiej, imperium rzymskiego. I później odtwarzająca tę tradycję zachodnioeuropejska wspólnota polityczno-kulturowa, dla której pierwszym wzorem jest cesarstwo Karola Wielkiego. Dlaczego o tym mówię, dlaczego odchodzę od twojego pytania? Bo chcę pokazać głębsze korzenie zjawiska, o które pytasz. Wywodzi się ono z poczucia, że tam biją nasze źródła, tam była cywilizacja, tam były wzory. Poczucia skądinąd uzasadnionego. Nie tylko nie neguję wspaniałej spuścizny cywilizacji rzymskiej, ale przeciwnie, podkreślam błogosławieństwo, jakim była dla tej historycznej Polski, dla państwa piastowskiego, a później jego kontynuacji, przygoda współudziału w tej kulturze. To jest fakt, ale też źródło pewnego utrwalającego się przez wieki kompleksu, że przyjmujemy jedynie to, co powstało w owym rdzeniu, w owym centrum uznającym się za jedynego prawomocnego dziedzica tej najstarszej, najważniejszej dla Europy historyczno-politycznej wspólnoty. Ów rdzeń istnieje gdzieś na osi Akwizgran, Paryż, Bonn, Londyn. Wszystko to były obszary podbite przez Rzym, który stracił rolę centrum już w wiekach nam bliższych. Ale wymienione ośrodki cywilizacji zachodnioeuropejskiej przejmują taką rolę, uważają się za wzorcotwórców dla całej reszty ludzkości. Szczególnie w epoce oświecenia przyjmuje to charakter… powiedziałbym pewnego rodzaju religii. Religii, która ma swój ołtarz zbudowany w trójkącie między Antwerpią czy Amsterdamem, Paryżem i Londynem. Tam jest centrum rozwoju ekonomicznego i cywilizacyjnego. Tam jest centrum podboju (ekonomicznego, militarnego i w końcu kulturowego) większości świata. Zmienia się jednak kształt ideowy tego ośrodka wzorcotwórczego. Po Rzymie starożytnym był Rzym papieski, centrum średniowiecznej christianitas, Italia renesansowa, na tym katolickim pniu rozkwitająca. To była oś południe, czyli wspaniała tradycja, kulturowy i duchowy autorytet, versus północ, może energiczna, ale trochę barbarzyńska, germańsko-słowiańska. Po rewolucji protestanckiej XVI wieku następuje jakby przesunięcie tej osi w inna stronę: na zachód, a właściwie północny zachód, w dużej mierze protestancki, zbuntowany przeciw łacińskiemu Rzymowi (północne Niemcy, Niderlandy, Anglia, Szkocja, Skandynawia), a po drugiej stronie na wschód. Ów wschód Europy zostaje osłabiony przez najazd imperium osmańskiego, które niszczy jeden z filarów łacińskiej Europy, Węgry, a z drugiej strony zaczyna się ekspansja Moskwy, prawosławnego „trzeciego Rzymu”, nienawidzącego „łacinników”. Nowe centrum tak przemodelowanej Europy, to zachodnie czy północno-zachodnie centrum staje się w dużej części postkatolickie, a nawet antykatolickie. Natomiast wzmocnieniu ulega postawa elit owego centrum, postawa oparta na poczuciu wyższości, pewności swej dominacji nad zacofanymi peryferiami. Wcześniej, kiedy istniała christianitas, to choć z Italii można było patrzeć na to, co na północ od Alp, jak kraje półbarbarzyńskie, ale jednak chrześcijaństwo tworzyło perspektywę pewnej, powtórzę to słowo, wspólnoty wszystkich chrześcijańskich królestw, pewnego rodzaju solidarności między nimi, przynajmniej wobec zagrożenia z zewnątrz, czyli ekspansji islamskiego imperium. Po rewolucji protestanckiej, która tę solidarność w znacznym stopniu niszczy, przychodzi zaraz rewolucja kapitalistyczna i układ gospodarczy, w którym holenderscy kupcy stają się faktycznie kolonizatorami Rzeczypospolitej. Szerzej, owo nowe kapitalistyczne centrum „gospodarki-świata” (to termin Immanuela Wallersteina, znakomitego socjologa polityki i ekonomii), jakie się wtedy tworzy w północno zachodniej Europie, budując imperia kolonialne nowego typu (angielskie, holenderskie), przyjmuje zarazem postawę niczym już nieskrępowanej wyższości wobec „zacofańców” – tych na wschodzie czy na południu. Wszyscy są do wyeksploatowania. Tworzy się zachodnia Europa. Dodajmy, że innym ważnym elementem, poza protestancką Północą, jest francuska despocja kardynała Richelieu i Ludwika XIV zbudowana wokół koncepcji imperium państwowego i jego fiskalnych oraz militarnych narzędzi, które należy wykorzystywać bezwzględnie do panowania nad wszystkimi innymi. Europa Zachodnia uważa się na progu XVIII wieku – przepraszam, że użyję takiego trywialnego określenia – za pępek świata. Ma do tego podstawy. Jeszcze raz podkreślę, jestem wyznawcą tej szczególnej wiary w wyjątkowe znaczenie kultury europejskiej, wiary, która dzisiaj znowu jest paradoksalnie skrajnie politycznie niepoprawna. Nie można bowiem powiedzieć, że Szekspir był lepszy od anonimowego poety murzyńskiego. Samo słowo „murzyński” oczywiście jest politycznie niepoprawne. Nie wolno także stwierdzić takiej na przykład oczywistości, że Bach, Mozart czy Chopin skomponowali muzykę doskonalszą niż ta, która powstała na jednostrunowe instrumenty w Indiach czy gdzieś w południowo-wschodniej Azji…
Niemniej ta wielka kultura zachodnioeuropejska, połączona z ekspansją modelu ekonomicznego i politycznego, udoskonalanego w kolejnych wiekach, sprawia, iż ten sukces staje się globalny. Wykształciła się w jego wyniku struktura mentalna elit tej części świata – my mamy zawsze rację. My, zmieniając oczywiście ideologię, zmieniając może nawet wektory wartości, nie zmieniamy jednego: to my zawsze mamy rację na danym etapie, my decydujemy, co jest słuszne. My dyktujemy, co mają myśleć, tym na zewnątrz: barbarzyńcom z południa i półbarbarzyńcom ze wschodu. Barbarzyńców możemy nawet teraz, w akcie ekspiacji za nasze kolonialne okropieństwa, wynieść na piedestał. Możemy wyidealizować Persa albo Hurona, tak jak robiono w powiastkach osiemnastowiecznych, bo oni są daleko i można ich łatwo przedstawić jako ideały, a poza tym – to już z perspektywy współczesnej politycznej poprawności – myśmy ich uciskali, myśmy kolonizowali, podbijali, więc wobec nich mamy jakiś dług. Natomiast tu bliżej nas są półbarbarzyńcy, wobec których nie mamy żadnego długu, to jest wschodnia Europa. To są ci, wobec których możemy mieć zawsze poczucie wyższości, pokazywać ich palcem, mówić: macie nas naśladować, a jak odstąpicie od tego wzoru, to dostaniecie linijką po łapach, bo jesteście tylko tępymi uczniami w naszej szkole, zawsze marnymi naśladowcami, zawsze kilka kroków za centrum – i tak ma pozostać!
Ten mechanizm znakomicie opisał amerykański uczony Larry Wolff w swojej książce, niedawno dopiero przetłumaczonej na polski, Wynalezienie Europy Wschodniej. To książka właśnie o tym, jak pojęcie Europy Wschodniej zostało wynalezione przez myślicieli zachodnioeuropejskiego oświecenia w XVIII wieku. Europa Wschodnia pojawia się wtedy w ich myśli jako miejsce, gdzie siedzą właśnie owi tępi uczniowie, do których trzeba wysłać nauczycieli, by szkolili miejscowych nauczycieli i policjantów (policjantów myśli), którzy będą nauczali i kontrolowali tamtejszą, wschodnioeuropejską dzicz. Miejscowi nauczyciele zaś puchną z dumy, że są tak wyróżnieni i głaskani po głowie przez przybywających z Zachodu „nadludzi”. Uważają, że realizują ważną misję cywilizacyjną, przekazując jedynie słuszną prawdę, emanującą wciąż z tego samego ośrodka, gdzieś w tym trójkącie, którego centrum – akurat tak się składa – wypada w Brukseli. Oczywiście Bruksela nie była w XVIII wieku najważniejszym centrum (należała do Habsburgów), ale niewątpliwie, geograficznie rzecz biorąc, stanowi środek owego trójkąta nowej dominacji, nowej Europy, trójkąta: Paryż, Frankfurt, Londyn.
Wychodzi więc na to, że półbarbarzyńca to ktoś gorszy od barbarzyńcy, zaś położenie w tej gorszej części Europy, nie tylko po drugiej wojnie światowej, stanowiło część potrzasku geograficznego, w jakim się znaleźliśmy, choć go nie wybieraliśmy.
Jesteśmy w tak zwanej gorszej Europie, czyli tej, która nie znalazła się w obrębie limesu imperium rzymskiego. I w związku z tym przez owo centrum, które uważa się za jedynego właściciela praw do dziedzictwa wielkiego, wspaniałego imperium kulturalno-ekonomicznego, a co za tym idzie politycznego oraz ideowego, zawsze jesteśmy traktowani jako ci, którzy mają słuchać, naśladować i nie dogadywać.
My, czyli kto?
Cała Europa Wschodnia.
Ale z Moskwą czy bez Moskwy?
Z Moskwą jest inna historia.
I to bardzo ciekawa historia, bo, chociaż w jej przypadku najbardziej byłoby uzasadnione takie spojrzenie wartościujące, Moskwa zawsze była traktowana jakoś lepiej. Inaczej, z większym respektem. Z czego to wynikało? Z jej siły?
Nie, nie zawsze była traktowana lepiej, tylko właśnie od momentu, od którego Moskwa zaczęła stawać się czynnikiem siły. Z siłą zawsze trzeba się liczyć, takie są realia życia politycznego czy geopolitycznego. Moskwa była wykorzystywana przez świat protestancki w wieku XVI jako potencjalnie cenny partner do rozbijania świata katolickiego. Królowa Elżbieta otwierała wtedy szlak morski od Skandynawii do Archangielska i sprzyjała planom Iwana Groźnego, żeby Moskwa przebiła się przez Inflanty do Morza Bałtyckiego, niszcząc po drodze katolickie (w większości) mocarstwo Rzeczypospolitej. Chodzi oczywiście nie tylko o jakiś spisek protestancko-prawosławny przeciwko katolicyzmowi, chociaż takie elementy też występowały, ale o interesy ekonomiczne. Konkretnie o drewno potrzebne tworzącemu się imperium brytyjskiemu do budowy tysięcy statków oraz o inne produkty z lasu. Stąd właśnie taki układ, w którym Moskwa staje się interesującym partnerem, najpierw raczej przedmiotem wyzysku ekonomicznego – tak jak była nim cały czas na przykład Rzeczpospolita dla kupców holenderskich. Rosja ważna staje się wtedy, kiedy opiera się – wskutek łatwości swej ekspansji w swego rodzaju największą geopolityczna pustkę na kuli ziemskiej: obszar północnej Eurazji, od Uralu po Kamczatkę – o rubież Oceanu Spokojnego. Rosja w wieku XVII zaczyna być państwem o nieporównanej głębi strategicznej, czyli krajem nie do podbicia, a zarazem kluczowym szlakiem kontaktów handlowych między Europą a Azją, zwłaszcza Azją Środkową. Jednocześnie w połowie XVII wieku Rzeczpospolita przegrywa rywalizację o Europę Wschodnią na gruncie ukraińskim czy kozackim, wszystko jedno jak go nazwiemy. I wtedy łączą się te dwa aspekty, to znaczy państwo moskiewskie sięga już Pacyfiku, a jednocześnie dzieje się to, co się dzieje w czasie powstania Chmielnickiego. Trzy lata po tak zwanym pokoju wieczystym, w którym Rzeczpospolita ustępowała Kijów i Smoleńsk Rosji, w 1689 roku Moskwa podpisała strategiczny pokój z Chinami. To jest odzwierciedlenie historyczne tego momentu przełomu w pozycji Rosji. Kijów przechodzi pod panowanie Moskwy i Moskwa nie puszcza go do roku 1991, a właściwie do dziś nie chce puścić. Od tamtego momentu Moskwa staje się potęgą, z którą trzeba się liczyć. Choć nie od razu, bo przypomnę, że jeszcze w traktacie westfalskim z 1648 roku, kończącym wojnę trzydziestoletnią, do którego dołączono spis państw europejskich, Moskwa występuje na przedostatnim miejscu (na ostatnim był Siedmiogród). Na papierze nie jest to wysokie miejsce, ale w realnej hierarchii ono już takie jest, zaś pod koniec XVII wieku, jeszcze przed Piotrem Wielkim, Moskwa już idzie mocno do góry. Pierwszy zaobserwował to wybitny niemiecki matematyk, filozof Gottfried Leibniz, który pod pseudonimem Lithuanus przygotował pismo propagandowe na użytek kandydata niemieckiego do tronu w Polsce, w czasie elekcji po abdykacji Jana Kazimierza. Leibniz w tym piśmie zapowiada, że teraz Rosja podbije całą Europę Wschodnią. Jego zdaniem zachodnia Europa powinna się z tym liczyć i właśnie teraz zablokować Rosję, bo to jest ostatni moment, kiedy jeszcze można to zrobić. On to pisał w roku 1669. Później Piotr Wielki po prostu zmobilizował, wykorzystał coś, co już zostało stworzone przez jego poprzedników, a zarazem dane było trochę przez geografię właśnie i historię. Geografię, czyli położenie Rosji na północy Eurazji, gdzie stosunkowo łatwo było o ekspansję na pustych przestrzeniach. Dużo bogactw naturalnych dostępnych już w XVII wieku to właśnie bogactwa lasu, ale wkrótce uzupełnione o bogactwa mineralne. Dziedzictwo historyczne, z którego Piotr i jego następcy korzystali, to system władzy despotyczny, pozwalający brutalnie i skutecznie eksploatować zasoby oraz ludność podporządkowaną niewolniczo władcy. To także poczucie wyjątkowości, szczególnej misji, wybraństwa Moskwy w świecie, odkąd (po upadku Bizancjum w 1453 roku) stała się jedynym silnym państwem prawosławnym i ogłosiła się „Trzecim Rzymem”, z misją zastąpienia tego pierwszego, czyli Zachodu. To wszystko razem z niewątpliwym geniuszem despoty, Piotra, daje taką siłę, z którą musi się liczyć każdy. I to sprawia, że od początku wieku XVIII Rosja, po rozbiciu Szwecji i podporządkowaniu Rzeczypospolitej, przebojem wdziera się do tego, co nazywa się „koncertem mocarstw”.
Wcześniej chyba nie było czegoś takiego. Mam na myśli właśnie owo rozgrywanie Europy przez kilka potęg współpracujących w tym dziele. A może nie, może zawsze tak było, tylko zmieniali się udziałowcy orkiestry? Kiedy Rzeczpospolita ostatecznie wypadła z tego grona? Kiedy przestała być podmiotem wielkiej polityki?
Początek XVIII wieku to jest bardzo ciekawy moment, ważny dla rozwoju tego, co nazywamy stosunkami międzynarodowymi w Europie. Otóż właśnie wtedy, gdzieś między pokojem westfalskim w 1648 roku a kolejnym pokojem w Utrechcie w 1713 roku, zamykającym wojnę na zachodzie Europy, kończy się ostatecznie czas christianitas, czyli wspólnoty władców chrześcijańskich. System ten jeszcze, nawet pomimo rewolucji protestanckiej, w pewnym ograniczonym sensie istniał w XVII wieku. Na przykład katolicki król Polski – Jan III Sobieski – odwoływał się do protestanckiego króla Anglii, apelując o pomoc przeciwko wspólnemu wrogowi chrześcijaństwa, czyli Turcji i islamowi. I nie było to traktowane jako absurdalne. Oczywiście pomoc była minimalna albo w ogóle jej nie było, ale było to naturalne, że władcy chrześcijańscy jednoczą się wobec zewnętrznego świata. Wyłom uczynił Ludwik XIV noszący, jak jego poprzednicy, tytuł arcychrześcijańskiego króla, ale – jak już wspomniałem – on budował wyłącznie potęgę imperialną swojego królestwa, swojego nienasyconego ego i dlatego w czasie odsieczy Wiednia, bo o tych czasach mówimy, w istocie „kibicował” wojskom tureckim, bo chciał zniszczyć cesarstwo Habsburgów i zagarnąć całą Europę wyłącznie dla siebie. Przypominam teraz relację wewnątrz – zewnątrz. Gdzieś do połowy XVII wieku owo „wewnątrz” było chrześcijańskie, chociaż podzielone już na świat protestancki i katolicki, ale wspólnie identyfikujące wobec agresywnego imperium islamu: osmańskiej Turcji. Ona stanowiła „zewnątrz”. Ten układ traci na znaczeniu na początku wieku XVIII. Wtedy, formalnie od czasu pokoju w Utrechcie w roku 1713, wprowadza się zupełnie nową zasadę balance of power – równowagi sił. Nie liczy się już chrześcijaństwo ani też inne wartości. Liczy się tylko siła. Są największe mocarstwa i chodzi tylko o to, by żadne z nich samodzielnie nie zdominowało całego kontynentu: Francja, Anglia, Cesarstwo, mówiąc w uproszczeniu Austria czy Austro-Węgro-Czechy, oraz Hiszpania. Jako słabsze, ale występujące jeszcze na tej mapie liczących się sił były Holandia, czyli Niderlandy, Portugalia i Szwecja. Pierwszoplanowe mocarstwa były cztery, wymienione tutaj w pierwszej kolejności. Spośród nich upada szybko znaczenie Hiszpanii, ale za to pojawia się nowy kandydat do „koncertu mocarstw”, czyli świeżo ogłoszony w 1701 roku król w Prusach. Brandenburgia przekształcająca się w Królestwo Prus. To są te mocarstwa, które mają między sobą ustalić równowagę i uznają, że mają prawo to robić kosztem innych, tych słabszych, tych mniejszych. Już nie ma żadnej więzi moralnej, że są władcy chrześcijańscy, w pewnej mierze między sobą solidarni i w związku z tym mający jakby gwarantowane prawo do istnienia, do władzy w swoich królestwach. Teraz już nie ma takiego prawa nikt, poza mocarstwami. Tak odradza się w praktyce politycznej zjawisko, które oczywiście jest starsze od pokoju w Utrechcie, a dziś nazywa się „realizmem”…
Oczywiście były wcześniej wojny, ale odwołując się do tej wyidealizowanej christianitas, można było liczyć przynajmniej na przetrwanie. Natomiast w warunkach gry określonej jako balance of power słabi nie mają żadnych szans i żadnych praw. Liczy się tylko power najpotężniejszych imperiów i balance między nimi. Pierwszej Rzeczypospolitej już tu nie ma. Rzeczpospolita jest na mapie, ale jest już tylko przedmiotem. I ta zmiana sprawia, że Rosja się liczy, wchodzi wtedy do Europy w czasach, kiedy ta reformuje swoje polityczne istnienie jako system balance of power, koncert mocarstw. Rosja wchodzi od czasu Piotra I do owego systemu; od czasu pokonania Szwecji w wielkiej wojnie północnej (1700–1721) i podporządkowania w jej czasie Rzeczypospolitej. Rosja obok Francji, Anglii i Cesarstwa oraz Prus, które stopniowo rosną w tej pozycji w XVIII wieku, tworzy ostatecznie w końcu XVIII wieku i przez wiek XIX tradycyjny koncert mocarstw, pięciu mocarstw. To te pięć mocarstw – pentarchia, jak to się będzie nazywało w wieku XIX – rządzi Europą, uważa się je za wyłącznie uprawnione do takich rządów. Pentarchia balansuje wpływy między sobą, na przykład rozbierając Rzeczpospolitą, bo można to tak zrobić, właśnie pod hasłem: równoważymy wpływy. Skoro Rosja zaczyna dominować nad całą Europą Wschodnią, to coś musi dostać też Austria, coś muszą dostać Prusy. Żeby był balance of power. I to właśnie jest odpowiedź na pytanie, dlaczego Zachód z Rosją się liczy. Bo Rosja jest od ponad trzystu lat czynnikiem siły, którego nie da się zignorować, którego nie da się zlekceważyć. Elity zachodnich mocarstw przyzwyczaiły się do tego przez owe trzy wieki: Europa Wschodnia to domena Rosji, może trochę cesarstwa Habsburgów (ale ono już od 1918 roku nie istnieje) i trochę Prus/Niemiec. Ale przede wszystkim Rosja w swoich różnych formach – imperium Romanowów, państwa sowieckiego, wreszcie rekonkwisty Putina – jest uznawana cały czas za „naturalną” siłę kontrolującą te „prymitywne” wschodnie rubieże europejskiego centrum, europejskiego świata. Polski, przypomnijmy, przez blisko połowę z tych ostatnich trzystu lat nie było w ogóle na mapie, a przez blisko dwieście pięćdziesiąt z owych ostatnich trzech wieków nie miała suwerenności, nawet jeśli formalnie na mapie była, jak w czasach Sasów, Poniatowskiego, a potem Bieruta, Gomułki, Gierka i Jaruzelskiego. To była strefa Rosji lub przez Rosję negocjowana z mocarstwami niemieckimi. I do tego się właśnie na tak zwanym Zachodzie przyzwyczajono. Zmiana takich przyzwyczajeń całych pokoleń opiniotwórczych elit wielkich mocarstw nie jest łatwa ani szybka. Wymagałaby pewnie przynajmniej stu lat wytrwałych i konsekwentnych wysiłków naszych elit państwowych, budowania własnej siły i jeszcze do tego… historycznego szczęścia.
Czy można powiedzieć, że właśnie od wieku XVIII mamy do czynienia z takim praktycznie niezmiennym układem, który możemy nazwać umownie koncertem mocarstw, a dwie wojny światowe wynikały z nieutrzymania balansu sił między nimi? I czy znów nie mamy do czynienia z taką sytuacją, że trzeba jak najszybciej ów balans przywrócić, bo przecież wiadomo, że z Rosją taką, jaka ona jest, trzeba się układać?
Odpowiem na to pytanie, ale najpierw spróbuję połączyć kilka wątków z pytań poprzednich. Otóż w owym koncercie mocarstw, który kształtuje się w XVIII wieku, niewątpliwie spoiwem ideologicznym jest ideologia oświecenia. Także Katarzyna II do dzisiaj w historiografii zachodniej uchodzi za typową, a nawet najwybitniejszą przedstawicielkę tego „postępowego” nurtu (także dlatego, że w osobie rosyjskiej despotki ze Szczecina uczcić można dodatkowo kobietę imponująco silną wśród takich męskich miernot jak Jerzy III, Ludwik XVI, nie mówiąc już o jej ekskochanku na tronie polskim). Potęga oddziaływania tego stereotypu jest tak niesamowita, że wygrywa nawet, jeśli zderzy się z liczbami, które trudno zakwestionować, ale jeszcze trudniej się z nimi przebić. Otóż w Rzeczypospolitej, która była kilkukrotnie mniejsza ludnościowo od Rosji, zwłaszcza po pierwszym rozbiorze, czyli po 1772 roku, i oczywiście wielokrotnie mniejsza terytorialnie, wydawano po tej dacie co rok przeciętnie dwa razy więcej książek niż w Rosji. Ludzi abonujących pisma i czytających książki było w owej Rzeczypospolitej lat 1772–1792 znacznie więcej niż we „wspaniałej oświeconej Rosji” Katarzyny II. Po dokonanym przez Katarzynę ostatecznym rozbiorze, a następnie przesunięciu jego granic jeszcze na zachód w roku 1815 przez jej wnuka Aleksandra I, kiedy pod panowaniem rosyjskim znalazło się dokładnie osiemdziesiąt dwa procent terytorium przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, w państwie carów więcej ludzi umiało czytać i pisać po polsku niż po rosyjsku (dostrzegł do Timothy Snyder w swej książce Reconstruction of Nations). Ale w świadomości i w historiografii wciąż powstającej na świecie to Katarzyna II pozostaje symbolem postępu, tolerancji, oświeceniowej ideologii, natomiast Polska pozostaje ciemną dziurą na mapie oświecenia. Przypomnę, że te książki, które w Rzeczypospolitej lat 1772–1792 się ukazywały, to nie były jakieś „młoty na czarownice”, tylko już w dużej części płody intelektualne tej zmiany, której symbolem jest Komisja Edukacji Narodowej. To jest myśl oświeceniowa.
Dlaczego o tym mówię? Żeby powiedzieć, że nie tylko czynnik siły jest tutaj decydujący w rozgrywkach między mocarstwami i nie tylko o balans owej siły między nimi chodzi. Są one połączone spoiwem pewnej ideologii, już nie chrześcijaństwa, ale oświecenia właśnie. I w imię oświecenia Katarzyna II przecież dokonuje pierwszego rozbioru, bo mówi, że w Polsce jest nieład, nieporządek, anarchia i dlatego trzeba tu wprowadzić oświecenie. Wolter pisze w liście do Katarzyny, że nie ma innej rady, tylko musi ona wysłać czterdzieści tysięcy Kozaków, żeby nareszcie zapanowało oświecenie w tej ciemnej, nietolerancyjnej Polsce. Oczywiście ta nowa wersja ideologii łącząca Europę w wieku oświecenia przechodzi rozmaite dramatyczne wstrząsy, mutacje, rewolucje w końcu wieku XVIII. Rosja znowu staje przeciwko Europie Zachodniej, tym razem rewolucyjnej – francuskiej. Ale wciąż dzieje się to jakby w obrębie jednej wspólnej burzy ideowej, z której wyłania się pewnego rodzaju paradygmat postępu. Postępu, którego symbolem ostatecznie stanie się Marks. Można to zobaczyć i o tym posłuchać w Domu Historii Europejskiej, czyli wzorcowym muzeum historycznym zbudowanym przez Unię Europejską w Brukseli. Tam bowiem jest to właśnie tak przedstawione. Cała wcześniejsza historia ideowa Europy, tego wszystkiego, co się składa na Europę, jest mało ważna.
A ja myślałem, że zwiedzający usłyszą tam piękną opowieść o naszych antenatach, o wielkich filozofach, twórcach i oczywiście o chrześcijańskich korzeniach Europy.
Wyczuwam ironię. I potwierdzam. Oczywiście polityczna poprawność wyklucza tego rodzaju opowieść. Wyklucza pamięć o chrześcijaństwie, o kulturze, obyczajach, o tym, co uczyniło Europę fascynującym zjawiskiem dla milionów ludzi, którzy przyjeżdżają tu oglądać katedry, rycerskie zamki, poczuć klimat muzyki Mozarta, poznać fenomen twórczości Szekspira, Dantego czy Moliera. Żadnego z tych nazwisk zresztą nie ma w Domu Historii Europejskiej.
Ale jak można opowiedzieć historię Europy bez katedr i Szekspira?
Na tym polega właśnie zjawisko skrajnej ideologizacji przekazu politycznego, który zastępuje historię jako opowieść o przeszłości. Ja się nie upominam o Kościuszkę, nawet o Chopina, który niewątpliwie jest wspólną wartością kultury światowej, celowo wspominam o największych, nie polskich bynajmniej, twórcach europejskiego dziedzictwa, którym także jako Polak mam wiele do zawdzięczenia. Bo w Domu Historii Europejskiej brakuje nie tylko Mickiewicza, ale też Bacha, Cervantesa czy Goethego.
Przypomnę, bo o tym już mówiliśmy, iż kanon poprawności politycznej, z którym zostajemy zaznajomieni już na początku zwiedzania muzeum, zakłada, że nie ma kultur wyższych i niższych. Europa nie mogła więc stworzyć niczego bardziej wartościowego niż kultury powstające na innych kontynentach. Po drugie, co też jest wprost wyrażone w nagranej na tablet narracji przewodnika, „pozorne” bogactwo kulturowe Europy brało się stąd, że skolonizowała, przemocą podbiła świat. Słyszymy, że kolonializm jest wielką winą całej Europy, także tych jej części, które z kolonialnym dziedzictwem nie mają nic wspólnego. I to jest ogromne zafałszowanie historii! Charakterystycznie odbija ono ukryty i wciąż bardzo silny, to widać właśnie jak na dłoni w owym muzeum, układ: wyżej – niżej, w hierarchii wewnątrzeuropejskiej. Europa Wschodnia, „młodsza”, „gorsza”, ma słuchać i się uczyć od starszych i mądrzejszych. Nie ma w narracji owego Domu Historii Europejskiej ani słowa o tym, że część państw tworzących dziś Unię Europejską padła ofiarą kolonializmu, także ze strony pozaeuropejskich narodów. By dać przykład, co wspólnego z kolektywną winą Europy – winą zbrodni popełnianych w kolonialnym podboju innych kontynentów – mają na przykład Bułgaria, Serbia, Rumunia? Przecież te kraje nie tylko nigdy nie prowadziły kolonialnej ekspansji poza Europą, ale same przez całe wieki (czterysta–pięćset lat) były ofiarami kolonialnego wyzysku i podboju prowadzonego przez nieeuropejskie imperium islamu, osmańską Turcję. To samo dotyczy w znacznym stopniu Węgier czy, w mniejszym, Polski. Polska była za to na pewno przedmiotem polityki imperialnego wyzysku i podboju prowadzonego przez trzy europejskie imperia: Rosję, Prusy / II Rzeszę oraz „oświeconą” Austrię. Ukraina, Litwa, Łotwa, Estonia – jaki te kraje mają udział w zbrodniach europejskiego kolonializmu? Tylko udział ofiary praktyk kolonialnych ze strony Rosji, Szwecji (Finlandia czy Estonia) czy państw niemieckich. Oczywiście, można dyskutować o relacjach między Koroną (Polską) a na przykład Ukrainą w czasach IRP – czy był w nich element kolonialnej kontroli polskiej. Być może do tego wrócimy. Na pewno jednak można stwierdzić, że żaden z wymienionych tu krajów Europy Wschodniej (poza Rosją) nie ma udziału w kolonialnym dziedzictwie Europy Zachodniej. To dziewięć krajów zachodniej części UE było imperiami kolonialnymi: Wielka Brytania, Francja, Hiszpania, Portugalia, Holandia, Niemcy, Włochy, Dania, wreszcie Belgia, której król – jego pomnik stoi przed Domem Historii Europejskiej – oraz jego urzędnicy i tysiące belgijskich mieszczuchów odpowiadają za wymordowanie kilku milionów czarnych mieszkańców Konga. I teraz z tych właśnie krajów z najczarniejszymi kartami kolonializmu płyną pouczenia pod adresem mieszkańców Europy Wschodniej: macie wzbudzić w sobie poczucie winy za europejski kolonializm, a jak nie włożycie worów pokutnych, nie walicie się w piersi, to raz jeszcze dajecie dowód, że jesteście ciemniakami, wstecznikami, nie nadążacie za postępem moralnym, który my – w Belgii, w niemieckiej CDU czy SPD, w Parlamencie Europejskim – wyznaczamy… Tak, takie właśnie pouczenia usłyszałem w czasie konferencji zorganizowanej w Brukseli właśnie na temat dziedzictwa przemocy w Europie. Jasno dano mi tam do zrozumienia, że to nie Belgowie mają problem z królem Leopoldem – ludobójcą, tylko Polacy i inni „wschodniacy” ze swoim nierozpoznanym udziałem w kolonializmie europejskim, zniewalającym i eksploatującym kraje dzisiejszego globalnego Południa…
Ale wróćmy do trasy wycieczki po brukselskim Domu Historii Europejskiej. Dopiero kiedy pojawia się na owej trasie symbol rewolucji – kobieta prowadząca lud na barykady, na słynnym płótnie Eugène’a Delacroix, a zaraz po niej sam wielki Marks na portrecie – otrzymujemy drogowskaz tego właściwego kierunku, tej słusznej drogi w stronę postępu. I rzeczywiście, w różnych wariantach: socjaldemokratycznym, socjaldemokratyczno-liberalnym na zachodzie Europy, a rewolucyjno-marksistowsko-leninowskim na wschodzie Europy, czyli w Rosji, ten paradygmat postępu się rozwija również w XX wieku. Od XVIII do XX wieku jest ciągłość, od Rousseau i markiza de Sade do Lenina i Lennona, pomimo wszystkich burz, konfliktów, dojrzeć można tę ciągłość postępu niezależnie od gry geopolitycznej, od wojennego starcia wielkich sił, kiedy walczą ze sobą o „przestrzeń życiową”, a właściwie o to odwieczne: kto będzie wyżej, a kto niżej, kto panem, a kto sługą…
Wspinamy się więc po schodach, których fantazyjna konstrukcja żywo przypomina projekt gigantycznego pomnika III Międzynarodówki, jaki miał ozdobić rewolucyjną Moskwę po 1917 roku. Wpadamy w jądro ciemności wieku XIX. Tu szaleje nacjonalizm i kapitalizm. Nacjonalizm symbolizują książki, które uczą nienawiści – wśród nich pierwszy polski akcent: Trylogia Henryka Sienkiewicza. To nie rywalizacja między nienasyconymi imperializmami członków owego koncertu wielkich mocarstw, o których mówiliśmy, ale wyłącznie groźne nacjonalizmy, których symbolem jest tu właśnie Sienkiewicz, mają być wedle tej obowiązkowej pamięci europejskiej odpowiedzialne za gigantyczną rzeź pierwszej, a potem drugiej wojny światowej. Dalszym etapem owej opowieści o rozwoju idei europejskiej jest spojrzenie na komunizm sowiecki jako fascynujący eksperyment: próbę budowy nowego, sprawiedliwego świata. Próba ta jednak dokonuje się w trudnych warunkach: na straszliwy „biały” terror, kontrrewolucję, interwencję kapitalistyczną, trzeba odpowiedzieć „czerwonym” terrorem. Tu pojawia się drugi Polak na tej wystawie, a pierwszy, którego wizerunek możemy podziwiać: to Feliks Dzierżyński. Pojawia się na pewno w znacznie bardziej pozytywnym kontekście niż wcześniej prezentowany przez swoją nacjonalistyczną książkę Sienkiewicz. Okres międzywojnia to z jednej strony kryzys demokracji parlamentarnej, faszyzacja, rozwój autorytaryzmów (prezentuje to zjawisko między innymi figurka Piłsudskiego), ale także odpowiedź na te zagrożenia w postaci ruchu pacyfistycznego i projektów paneuropejskiej organizacji. Mamy więc odwieczną walkę dobra ze złem. Koncentruje się ona w wojnie domowej w Hiszpanii. Siły zła reprezentuje oczywiście Franco. Siły dobra – republikanie i wspierający ich Związek Radziecki. Wybucha z tego starcia nowa wojna światowa. Głos z tabletu nie tłumaczy jednak, jak to się stało i dlaczego, że wspierający dotąd siły dobra Związek Radziecki sprzymierza się z Hitlerem w pakcie Ribbentrop–Mołotow. Argumenty krytyczne wobec paktu Stalina z Hitlerem pozna na brukselskiej wystawie tylko ten, kto zna język polski, bowiem prezentują go dwa (nietłumaczone na żadne języki) wycinki z prasy polskiej. W opowieści o drugiej wojnie są „naziści” i są ich ofiary. Cykl fotografii mających ilustrować ofiary ludności cywilnej w drugiej wojnie otwiera – proszę zgadnąć co? Zdjęcie wymizerowanej, w oczywisty sposób dotkniętej tragedią rodziny – niemieckich wypędzonych z 1945 roku. Dalej idą, i słusznie, zabici partyzanci na Białorusi, zagłodzeni na śmierć jeńcy z Armii Czerwonej, wiele innych kategorii, a na samym końcu jest uśmiechnięta buzia młodej, elegancko ubranej i uczesanej Polki: wychodzi z obozu przesiedleńców (dipisów). Przekaz jest jasny: cierpienia ludności cywilnej w czasie drugiej wojny – to na pierwszym miejscu wypędzeni Niemcy. Kawa na ławę. Był, owszem, jakiś antynazistowski ruch oporu. Zauważyłem francuski i norweski (choć jest też wspomniany Quisling). Polskiego nie widać. Jest także Holokaust. Ale wcale nie dominujący w tej narracji. Wraca raczej jako przestroga i oskarżenie. A raczej okazja do walnięcia raz jeszcze „moralno-cywilizatorską” pałą w zakute łby europejskich „wschodniaków”. Na jednej ścianie wzorcowa pamięć o Holokauście: niemiecka i austriacka. Na drugiej, naprzeciwko, kłopoty z pamięcią u innych (współsprawców), to jest zwłaszcza u Polaków i Ukraińców. Ilustruje owe kłopoty gablota z egzemplarzem książki Jana Tomasza Grossa o Jedwabnem… Na dalszych, wyższych etapach tak prezentowanej historii europejskiej nie ma oczywiście żadnego miejsca na przykład dla Jana Pawła II i jego roli w odbudowaniu podmiotowości Polaków i innych zniewolonych przez komunizm narodów. Jest tylko złowrogi cień Kościoła katolickiego w postaci egzemplarza Humanae vitae – potępiającej antykoncepcję encykliki papieża Pawła VI. Zderzona jest z wyłożonymi obok w gablocie przerażającymi szczypcami do aborcji. Do jakich nieludzkich męczarni zmusza Kościół walczące o swe prawa nowoczesne kobiety – nad tym mamy się zastanowić, a nie nad tym, czy Kościół na przykład w postaci Jana Pawła II odegrał jakąś rolę w obronie praw człowieka za „żelazną kurtyną”. Siedemdziesiąt procent całej opowieści o roku 1989 w Europie Wschodniej zajmują Niemcy: od ucieczek obywateli NRD przez Węgry po „obalenie” muru berlińskiego. Solidarność jest tylko mało znaczącym tłem, już ważniejszy jest „okrągły stół”. Tak ma wyglądać ideowy i pamięciowy konsensus mieszkańców nowej, wspaniałej Europy.
Wracam do pytania o obecną wojnę na Ukrainie i związaną z nią niepewną sytuację międzynarodową. Czy ona narusza ów ideowy konsensus?
Myślę, że ta dominacja modelu europejskiego, która zaczyna się w wieku XVIII w skali globalnej w postaci podbojów kolonialnych, penetracji ekonomiczno-polityczno-handlowej, w końcu także kulturowej w wieku XIX, zaczyna jednak częściowo słabnąć. I to jest ważny element odpowiedzi na twoje pytanie. Z jednej strony bowiem udało się wyeksportować w dużym stopniu wzory ideologii europejskiej, o której mówiliśmy do tej pory, na dużą część świata. Bo oczywiście Stany Zjednoczone są jakimś przedłużeniem tej ideologii, jeszcze nie komunistycznej, zwłaszcza w wieku XVIII, XIX czy XX (choć w XXI wieku przynajmniej w sporej części akademickich środowisk amerykańskich idee komunistyczne są już dominujące, ale zostawmy to na razie). Natomiast na pewno do Chin udało się te idee w jakiejś przynajmniej części (tej, którą symbolizuje czerwony sztandar) wyeksportować. Również do znacznej części tak zwanego trzeciego świata, który obecnie nazywa się globalnym Południem, także te wzory przeszły. Ale jednocześnie spotkały się one z czymś w rodzaju rewolty przeciwko dominacji zachodniej, a raczej zostały wykorzystane jako narzędzie tej rewolty. I w pewnym sensie Rosja tak tam przedstawia samą siebie: myśmy wykorzystali wzory z Zachodu po to, żeby skutecznie zbuntować się przeciwko Zachodowi. Po to modernizował Rosję Piotr I i po to Lenin ze Stalinem wykorzystali zachodni wynalazek – marksizm – żeby z Rosji uczynić największe supermocarstwo, zdolne wytrzymać konfrontację z tym straszliwym, kolonizatorskim Zachodem. Trzeba było przyjąć niektóre zachodnie wzorce, żeby nabrać siły, żeby być siłą. Ale kiedy już jesteśmy siłą, to nie po to, żeby służyć Zachodowi, tylko żeby z nim walczyć, żeby walczyć z jego dominacją. I to jest część współczesnego pejzażu, z którego między innymi Rosja Putina korzysta. Jednak niekoniecznie Rosja jest tutaj główną siłą rozgrywającą, niewątpliwie Chiny są ważniejsze, choć inspirowane przez ideologię komunistyczną, wytworzoną właśnie przez wspomnianego Karola Marksa, a później poprawioną przez Lenina i Stalina. Tu jednak wpływ kultury chińskiej, tradycji chińskiej, przeciwstawienia Chin barbarzyńcom, którzy mieszkają poza „państwem środka”, jest może ważniejszy, silniejszy od marksizmu.
Tak więc nastąpiła zmiana, w której ten wzór zachodni jest otwarcie kwestionowany przez tych, którzy buntują się przeciw jego dominacji. Bruksela, Paryż, Berlin nie są już na pewno centrum świata. Podważana jest nawet centralna pozycja Waszyngtonu czy Nowego Jorku jako nowych stolic Zachodu. Następuje widoczny koniec przewagi Zachodu, a równocześnie kryzys samego pojęcia tej zachodniej wspólnoty. Niektórzy się z tego cieszą i próbują przejść od tej diagnozy do nowego, ich zdaniem, wyższego pułapu dyskusji o świecie jako całości, że oto teraz wreszcie wszyscy będziemy równi, wszyscy będziemy wyzwoleni – ale tylko, jeśli nasze projekty zostaną zrealizowane. A owe projekty oczywiście powstają znowu w Brukseli, Berlinie, Paryżu, ewentualnie na Harvardzie czy w Princeton. Przecież one nie wychodzą z Kinszasy, nie wychodzą z Hanoi ani z Rio de Janeiro… A już o tym, żeby na kształt owych najświatlejszych projektów mogła wpłynąć jakaś Polska, nawet jakaś Ukraina i jej los – mowy być nie może!
Zachód podcina swoje własne cywilizacyjne korzenie, będziemy o tym jeszcze mówić, a tymczasem Rosja i Chiny konsekwentnie budują antyzachodnią koalicję. I nie jest przypadkiem, że w Afryce powiewają dziś albo rosyjskie, albo chińskie flagi. Rosja znowu jest postrzegana jako ten, kto wyzwoli Afrykę czy Amerykę Południową spod jarzma okrutnego Zachodu. Streszczam wishfull thinking Putina czy realne zagrożenie? I jaki może mieć na nie wpływ to, co się dzieje w tej chwili na Ukrainie?
Oczywiście „końców Zachodu” było już wiele, ale na szczęście jeszcze do tej pory całkiem nie upadł. I to zawsze jest źródłem pociechy. Ale ta pociecha może być złudna, bo kiedyś przecież ten tylekroć zapowiadany koniec może nastąpić. Tym razem rzeczywiście symptomów jest chyba więcej niż kiedykolwiek. Przechodząc już do odpowiedzi na twoje pytanie, czy wojna na Ukrainie może być katalizatorem tego końca, myślę, że ona ujawnia rzeczywiście pewien kryzys. Być może jest także szansą na powrót do rzeczywistości z tej bańki idei o nowym, wspaniałym świecie, który zostanie wymyślony właśnie w owych kręgach intelektualnych, przyzwyczajonych od pokoleń do tego, że to one wytyczają drogę postępu dla całego świata. Oto zderzają się one teraz z brutalnym powrotem rzeczywistości, o której chciały zapomnieć. I muszą odpowiedzieć na pytanie, czy zamkniemy oczy na to, że w Europie toczy się znowu wojna w stylu okopowym z początku XX wieku. Pod wieloma względami nawet oblężenie La Rochelle w czasach kardynała Richelieu, opisywane przez Aleksandra Dumasa, wyglądało podobnie jak to, co się dzieje teraz w zachodnim Donbasie na linii frontu. Wróciło to, co archaiczne, odwieczne, a nie idea jakiejś wspaniałej przyszłości, równości, doskonałości. Kto winowat? Kto jest winien? Jak to zinterpretować? Może to po prostu ciemni „wschodniacy” biją się między sobą i w końcu to minie razem z ich ciemnotą? Próbuje się też tę okropną rzeczywistość wojny zagłuszyć wizjami ideologicznymi, na przykład sugerując, że w istocie tę wojnę Ukraińcy toczą nie w obronie swoich domów, języka, rodzin, ale w obronie praw społeczności LGBTQ… Cóż, myślę, że chyba niewielu Ukraińców rozpatruje ją w takich kategoriach, w jakich przedstawiają to właśnie owe „oświecone” elity zachodnioeuropejskie. Ta wojna pokazuje raczej, że pewne stałe relacji międzyludzkich, o których mówiliśmy na samym początku, nie dają się wyeliminować w imię projektu ideologicznego, który głosi, że zniesiemy wszystkie różnice – dokładnie tak, jak pisali Marks z Engelsem. Że zniesiemy narody i rodzinę, bo o tym mówi przecież wprost Manifest komunistyczny, jak się uważnie go przeczyta.
Tak na marginesie, myśl marksistowska staje się znów popularna w sposób widoczny nawet na sali wykładowej UJ. Od kilkunastu lat prowadzę wykład z historii myśli politycznej dla pierwszego roku historii. Zawsze zaczynam te zajęcia od prostego pytania: co najbardziej interesuje studentów i co chcieliby przeczytać, oczywiście z zakresu tematyki kursu myśli politycznej. Okazuje się, że w ostatnich latach młodzi ludzie wychodzący z polskich liceów obok Księcia Machiavellego wybierają najchętniej Manifest komunistyczny. Wróćmy więc do jego treści: do projektu zniesienia podziałów na narody, podważenia „burżuazyjnego charakteru” rodziny, bo też tam o tym jest mowa. Czyli znosimy podstawowy podział na wewnątrz, to, co w rodzinie, i na zewnątrz. Nasz naród i nie nasz naród, nasza ziemia i nie nasza ziemia, nasz dom i nie nasz. Przecież właśnie o zachowanie tych rozróżnień, o poczucie bezpieczeństwa i własności w ścianach swojego domu, w ramach swojego państwa – o to chodzi w wojnie za naszą wschodnią granicą, a nie o jakieś fantazje, o których pisał Marks czy o których dzisiaj mówią ideolodzy nowego wspaniałego, skurczonego świata.
Domyślam się, że nie chodzi o świat – globalną wioskę, o świat dostępny dla każdego komunikacyjnie i turystycznie, w którym wszyscy oglądają te same filmy, grają w piłkę i bawią się przy tej samej muzyce.
Nie, to jest obietnica kurczącego się raju w miejsce obietnicy, która jeszcze powiedzmy w XIX czy w części XX wieku brzmiała istotnie obiecująco. Celowo używam takiego określenia jak masło maślane, czyli obietnice obiecujące, bo może być też obietnica, która bardzo mało obiecuje – i to jest właśnie współczesna ideologia. Obietnica raju dla nielicznych oparta na wezwaniu do zaciskania pasa. Inaczej niż było wcześniej, bo Marks obiecywał społeczeństwo obfitości dla wszystkich. Każdemu według jego potrzeb – to było hasło komunizmu. A teraz nie. Musisz odpowiedzialnie ograniczyć swoje potrzeby – i to jest ten nowy, wspaniały (ale prawdę mówiąc trochę już mniej wspaniały) świat, do którego nas wzywają ideolodzy. I właśnie to wezwanie zderza się z czymś bardzo praktycznym, co trudno zanegować. Toczy się wojna, jest agresja w starym stylu, przeciwko której broni się jakiś naród, jakaś wspólnota, jacyś ludzie bronią swojego domu, najprościej mówiąc. Nawet jeżeli mają w nosie naród, to bronią swojego domu, swojej rodziny, najbliższych. I gotowi są nawet zginąć, a w każdym razie walczyć, narażać swoje życie, żeby ten swój dom obronić. Niektórzy bronią nawet swojego języka, co też jest ważne, bo język jest częścią tego podziału na swój – nie swój. Od czasu Wieży Babel jesteśmy podzieleni na języki i jakoś przyporządkowani do tych języków. Albo ich bronimy, albo je lekceważymy w imię utopii zbudowania nowej Wieży Babel, w której już języki tożsamości nie będą ważne, nie będą potrzebne.
Ale czy ta stara Europa, zaczadzona nową ideologią, przypadkiem nie patrzy na to, co się dzieje na Ukrainie, jak na wydarzenia z innej planety? Owszem, tam powraca historia w najbardziej okrutnym swoim obliczu, ktoś walczy w obronie swojego narodu, swojego języka i swojego domu, ale czy nas to w ogóle dotyczy? Przecież nasz świat jest zupełnie inny. Doskonalszy. Myśmy to dawno przepracowali. Politycy oczywiście mówią, że za kilka lat to może dojść do nas, że może właśnie zaczęła się kolejna wojna światowa. Czy jednak zwyczajni ludzie – mieszkający gdzieś w Madrycie, Rzymie, Paryżu, Berlinie – wierzą, że ktoś im naprawdę zagrozi?
Myślę, że tu są dwa różne aspekty. Jeden to jest świadomość tak zwanych zwykłych ludzi, wyborców, tych, którzy na przykład głosują teraz na Front Narodowy we Francji czy AfD w Niemczech. Ale jest też kwestia świadomości elit rządzących lub narzucających swoje opinie za pośrednictwem dominujących mediów i ośrodków akademickich. W tym pierwszym przypadku myślę, że jest pewna płaszczyzna wspólna między doświadczeniem obrony domu zagrożonego przez agresję zewnętrzną w takiej formie, jak ma to miejsce na Ukrainie, zaatakowanej przez żołdaków rosyjskich, i doświadczeniem tych ludzi mieszkających sobie gdzieś tam we Francji czy w Niemczech. To jest zderzenie z masowym zjawiskiem wchodzenia w ich życie migrantów, którzy są traktowani jako ci obcy. Abstrahuję od tego, czy to jest słuszne czy niesłuszne, ale jest to niewątpliwie zjawisko coraz powszechniejsze.
Migranci zaczynają być traktowani jako „nachodźcy”.
Tak, „nachodźcy”. Jest to zjawisko na pewno odczuwane i wpływające na emocje wielu milionów mieszkańców tych krajów, o które pytasz, krajów zachodniej Europy, tych zasobnych krajów przyzwyczajonych do dobrobytu i bezpieczeństwa od wielu dziesiątków lat. W tym sensie pytanie o prawo do obrony swojego domu, o prawo do swojego sposobu życia, swojego języka, swojego zestawu wartości nie jest pytaniem całkiem abstrakcyjnym. Ono być może jest trochę inaczej rozumiane, ale istnieje tutaj pewnego rodzaju punkt wspólny, który nazywam jednym określeniem: dom i obrona tego domu. Co nie znaczy, że ci ludzie, którzy chcą na przykład bronić swojego domu przed „nachodźcami”, że użyję tego określenia, gdzieś pod Paryżem, będą chcieli jednocześnie bronić Ukrainy gdzieś nad Donem. To nie ma takiego znaczenia. Chodzi mi po prostu o praktyczne pojmowanie problemu domu i jego granic. Przypomnę, że w owych trzech parach przeciwstawień, o których mówiłem, wszędzie występuje granica, podział, zamknienie, jak śpiewała Łucja Prus. Wszyscy ludzie, o których w tej chwili mówimy, także na Zachodzie, tak właśnie widzą ten problem: wewnątrz – zewnątrz. Nasi – nie nasi. Mimo że ideolodzy poprawności politycznej mówią im: nie ma czegoś takiego, nie ma wewnątrz – zewnątrz, jest otwartość, nie ma naszych – nie naszych, wszyscy są nasi. Chociaż akurat niekoniecznie ci, którzy to głoszą, przyjmują w swoich mieszkaniach najwięcej owych „nachodźców”, ale zostawmy ten aspekt osobisty.
Wspominałeś o wyborcach Frontu Narodowego, a co z wyborcami komunistów, którzy we Francji notują właśnie renesans popularności. Gdzie ich lokować? Jak oni postrzegają zagrożenia współczesnego świata? Czy idą za głosem bliskich im ideowo elit?
To jest z jednej strony część głębokiego dziedzictwa francuskiego. Rewolucja nie bez powodu wybuchła we Francji i nie bez konsekwencji. Wiadomo, że partia komunistyczna w XX wieku w Europie Zachodniej była najsilniejsza we Francji, we Włoszech i w Hiszpanii. W tych krajach, nie w innych.
I absolutnie nie jest postrzegana jako zagrożenie, takie jak Front Narodowy.
Oczywiście. To jest specyfika lokalna, bardzo rozmaicie uwarunkowana, więc możemy nad tym długo dywagować, ale chyba nie jest to najważniejszy temat naszej rozmowy. Natomiast na pewno ważna jest kwestia ogólniejsza, mianowicie, w coraz mniejszym stopniu w polityce demokratycznej pozostaje miejsce na racjonalną debatę prowadzoną za pomocą argumentów. Nie idealizuję chyba przesadnie wcześniejszych czasów, ale myślę, że lat temu pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt było odrobinę więcej miejsca na wymianę argumentów – w debacie toczącej się na łamach gazet. Potem, kiedy debaty przeniosły się w całości do telewizji, już było mniej czasu i miejsca na wymianę argumentów. A kiedy przeniosły się do tak zwanych mediów społecznościowych, do TikToka, no jest ułamek sekundy, odwołanie do emocji, do memów. I w tej sytuacji mamy do wyboru albo wykrzywioną, albo uśmiechniętą buźkę, jedną skrajność albo drugą. W Polsce albo mamy Grzegorza Brauna, albo mamy Barbarę Nowacką. Najbardziej widoczne jest to zjawisko wśród młodzieży. Kiedyś był to Janusz Korwin-Mikke, teraz jest Grzegorz Braun, a po drugiej stronie marksistowskie, neomarksistowskie albo nawet neostalinowskie sentymenty.
Że dziś w mediach liczy się tylko wyrazistość, to wiadomo. Jeśli chodzi o młodych ludzi, to ich estyma do komuny więcej mówi o współczesnej Polsce niż tej „ludowej”. Oni nie pamiętają PRL-u. Ale większość z nas wciąż pamięta. I te sentymenty szokują. Jest też kwestia zarówno głoszonych wówczas poglądów, jak i życiorysów tych, którzy je głosili.
Istnieje takie czasopismo: „Kuźnica”, wydawane w Krakowie przez środowisko marksistowskie, ale o ogólnopolskim zasięgu. I właśnie w najnowszym numerze czytam wywiad przeprowadzony przez mojego kolegę z Instytutu Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktora naczelnego „Kuźnicy”, z Andrzejem Werblanem. Żyje jeszcze, ma już chyba koło stu lat, ale to był przecież główny autor czystki antysemickiej w 1968 roku, w czasach towarzysza Wiesława, a w tej kwestii raczej Moczara. I to jakoś nie przeszkadza młodym ludziom, którzy redagują „Kuźnicę” – bo to są młodzi ludzie, podobnie jak ci, którzy ją czytają. To właśnie tak działa, że wracają skrajne poglądy, bez żadnej racjonalnej refleksji. W tym wypadku refleksji, że oto czytam wywiad z kimś, kto był głównym autorem ideowej podbudowy czystki antysemickiej. Nie ma też problemu, że jednocześnie gromimy antysemitów na prawicy, ale z Werblanem rozmawiamy, bo przecież to nasz guru, bo to ten człowiek, który pamięta wspaniałe czasy najbardziej rozwiniętego komunizmu.
To była dość rozbudowana, jak zawsze, dygresja, a pytałeś o stosunek zachodnich elit do wojny na Ukrainie. Otóż jest to jednak dla nich pewnego rodzaju zagrożenie, z którym trzeba sobie poradzić umiejętnie. Zamknąć jak najszybciej ten front, ponieważ on właśnie ożywia takie archaiczne skojarzenia jak obrona domu, granica, patriotyzm, potrzeba poświęcenia w obronie własnego domu, skupienie wokół sztandaru. Bo to jest zjawisko dostrzegane także w Polsce. Pojawiło się tyle flag ukraińskich, że obok nich zaczęły się nieśmiało pojawiać i flagi polskie. Kto by dawniej wywieszał w oknach flagi polskie? Tylko jakiś faszysta. TVN lansował przecież wśród „postępowej elity” widzów Kuby Wojewódzkiego modę na wsadzanie polskiego sztandaru w psią kupę… Więc trzeba raczej zamknąć ten front: jak zniknie odruch „słusznego” wywieszania flag ukraińskich, to będzie można wrócić do potępienia „archaicznego” przyzwyczajenia do biało-czerwonej flagi.