W sam raz. Krótka opowieść o prawie wszystkim - Jostein Gaarder - ebook

W sam raz. Krótka opowieść o prawie wszystkim ebook

Jostein Gaarder

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Poruszająca powieść autora „Świata Zofii”.

Pierwszego dnia na uniwersytecie w Oslo Albert zauważa Eirin przed ekspresem do kawy. Jeszcze się nie znają.

Trzydzieści siedem lat później, w kwietniu 2009 roku, Eirin wyjeżdża do Melbourne na konferencję poświęconą biologii słodkowodnej. Albert, który został sam, nagle otrzymuje straszne wieści. Jak ma żyć z dalej tym, czego się dowiedział?

Udaje się do małej chatki, która przez wiele lat była dla niego i Eirin bezpieczną przystanią. Musi zrozumieć niektóre sprawy. Daje sobie dwadzieścia cztery godziny na spisanie historii ich wspólnego życia. W tym czasie musi podjąć najważniejszą decyzję w życiu – prawda czy kłamstwo?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 101

Oceny
4,1 (59 ocen)
27
17
8
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Darkla

Dobrze spędzony czas

Daje nadzieję nawet w tak trudnym momencie.
00
apfapaw

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna opowieść polecam
00

Popularność




Gli­tre­vik

23 kwiet­nia 2009

Moi Naj­drożsi!

Jadę pro­sto od Marianne i rozu­miem, że od tej chwili wszystko się zmie­niło. Jestem bar­dzo wzbu­rzony, a to, co się teraz sta­nie, nie­za­leż­nie co to będzie, odci­śnie ślad w nas wszyst­kich. Nie ma już drogi powrotu do jakie­go­kol­wiek stanu nor­mal­no­ści. To aż boli.

Przy­je­cha­łem nie­dawno, zdą­ży­łem tylko zaj­rzeć nad jezioro i spu­ścić łódź na wodę, zawsze tak robię, kiedy to miej­sce jest w pew­nym sen­sie nie­tknięte, gotowe do wyko­rzy­sta­nia w nowym sezo­nie.

Wokół jeziora tu i ówdzie leżą zaspy śniegu, niczym ocię­żali świad­ko­wie dłu­giego oblę­że­nia zimy. Tem­pe­ra­tura powie­trza aku­rat w tej chwili spa­dła do punktu zama­rza­nia, ale na jezio­rze nie ma już lodu, nawet w głębi zatoki Gli­tre­vik.

Otwie­ram klu­czem drzwi, odsta­wiam rekla­mówkę, po czym zabie­ram się do zdej­mo­wa­nia okien­nic i roz­pa­la­nia w pie­cach. Przez okno wycho­dzące na zachód widzę, że tar­cza słońca w ciągu godziny zsu­nie się do jeziora.

Więk­szość czyn­no­ści muszę wyko­ny­wać jedną ręką, przy­naj­mniej te, które wyma­gają więk­szej pre­cy­zji. Ten stan trwa już od kilku mie­sięcy. Dopiero od dzi­siaj wiem dla­czego.

Zmar­zły mi stopy, bo nawet na chwilę nie wpa­dłem do domu, nie prze­bra­łem się w dłu­gie buty i cie­płe rze­czy, nie mogłem znieść myśli o powro­cie tam, nie było do kogo wra­cać. Ale zaj­rza­łem do super­mar­ketu Joker i zro­bi­łem naj­po­trzeb­niej­sze zakupy spo­żyw­cze. Na jedną dobę.

Tutaj nie bra­kuje dłu­gich butów ani cie­płych swe­trów, zna­la­złem też parę solid­nych weł­nia­nych skar­pet. W obu pie­cach się pali, więc już nie­długo będzie tu cie­pło i przy­tul­nie. To zaleta małego domku, skrom­ność może się opła­cać.

Po wizy­cie u Marianne odczu­łem gwał­towną potrzebę samot­no­ści, cał­ko­wi­tej izo­la­cji.

Nie myślę przy­tom­nie, wszystko się we mnie gotuje, jestem prze­ra­żony, zatrwo­żony, ale muszę coś prze­my­śleć i na coś się zde­cy­do­wać; muszę pod­jąć decy­zję, muszę więc pisać, bo to teraz jedyny spo­sób na pełne sku­pie­nie. Muszę dbać o pre­cy­zyj­ność myśli, zanim tra­fią na papier. Chyba dostrze­gam czer­woną nić w całym tym cha­osie, lecz nie wiem, dokąd mnie ona dopro­wa­dzi.

Uświa­da­miam też sobie, że piszę nie tylko dla sie­bie i być może nie tylko dla moich naj­bliż­szych. Moż­liwe, że wygło­szę coś w rodzaju rezo­lu­cji w imie­niu całej ludz­ko­ści.

Czymże bowiem jest czło­wiek? Pyta­nie może się wydać naiwne. Zdaję sobie jed­nak sprawę, że ni­gdy tego nie prze­my­śla­łem w spo­sób sys­te­ma­tyczny.

W mojej sytu­acji nie ma nic wyjąt­ko­wego, prze­ciw­nie. Jestem po pro­stu jed­nym z nas i wła­śnie w tej roli będę tu pisał przez cały wie­czór i noc. Wyzna­czy­łem sobie ter­min: dwa­dzie­ścia cztery godziny.

Dys­po­nu­jemy bez­mier­nym, wprost bez­den­nym bogac­twem w postaci wra­żeń, doświad­czeń, wspo­mnień i przy­wią­za­nia do sie­bie nawza­jem. Ale kiedy się żegnamy, to wszystko się roz­pada i znika, odcho­dzi w zapo­mnie­nie.

Świat prze­cieka, krwawi. A teraz kolej na mnie. Kie­dyś ten dzień musiał nadejść. Spadł na mnie jak wymie­rzony poli­czek. Albo jak bru­talna fanga w nos.

Ale zacznę od cze­goś przy­jem­niej­szego. Zanim zbliżę się do ostat­niego aktu dra­matu, muszę wró­cić do słod­kiego pro­logu.

* * *

Cofam się myślą do wrze­śnia 1972 roku, kiedy to Eirin i ja byli­śmy tutaj pierw­szy raz. A histo­rii, którą zaraz opo­wiem, nikt z Was jesz­cze nie sły­szał. Chri­stia­nie, June i Saro, może­cie więc już się przy­go­to­wy­wać na to, że wkrótce wyja­wię dobrze strze­żoną tajem­nicę.

Wła­ści­wie trudno pojąć, dla­czego przez wszyst­kie te lata ukry­wa­li­śmy przed wami, jak to się zaczęło, ale wydaje mi się, że takie dobrze strze­żone tajem­nice są pra­wie w każ­dej rodzi­nie. Na początku chcie­li­śmy chro­nić Chri­stiana. Sądzi­li­śmy, że będziemy mogli zdra­dzić mu całą prawdę, kiedy tro­chę doro­śnie. Ni­gdy jed­nak do tego nie doszło.

Ale teraz stare tajem­nice prze­stają mieć zna­cze­nie. Opo­wiem wszystko od samego początku, tak jak to pamię­tam po pra­wie trzy­dzie­stu sied­miu latach. Potem ewen­tu­al­nie włą­czy się Eirin, sko­ry­guje coś albo uzu­pełni.

Oboje mamy po dzie­więt­na­ście lat i zaczy­namy stu­dia na Uni­wer­sy­te­cie w Oslo. Pierw­szy raz widzimy się naj­pew­niej w ponie­dział­kowy ranek, w sali rekre­acyj­nej w budynku imie­nia Sophusa Bug­gego. Bo to był mój pierw­szy dzień na stu­diach.

W tłu­mie zauwa­żam dziew­czynę. Wrzuca monety do auto­matu z kawą, a ja wtedy wpa­dam na pomysł, że też zabiorę kubek kawy na wykład, choćby po to, by mieć co trzy­mać w ręku, i wła­śnie w ten spo­sób dostrze­gamy się nawza­jem, wymie­niamy spoj­rze­nia i zaraz jakby się cofamy, odska­ku­jemy od sie­bie, nie dla­tego, że już kie­dyś się spo­tka­li­śmy, prze­ciw­nie, oboje mamy abso­lutną pew­ność, że my dwoje ni­gdy wcze­śniej się nie widzie­li­śmy.

Ale ona się do mnie uśmie­cha, długo, na pewno przez dwie sekundy. I wła­śnie ten uśmiech otwiera we mnie nie­znane mi dotąd prze­strze­nie.

Nie wiemy, że idziemy na ten sam wykład, pierw­szy w sze­regu, który będzie się cią­gnął przez cały semestr jesienny. Żadne z nas nie było wcze­śniej w tym budynku uni­wer­sy­tec­kim, w któ­rym aż roi się od ludzi, i oboje jeste­śmy tu sami.

Nasze spoj­rze­nia znów się spo­ty­kają, czu­jemy zaże­no­wa­nie; roz­ma­wia­li­śmy o tym zale­d­wie tydzień póź­niej. Jed­no­cze­śnie oboje gorąco pra­gniemy jak naj­szyb­ciej nawią­zać zna­jo­mość z jakimś innym stu­den­tem, zdo­być sobie sprzy­mie­rzeńca, teraz, już, naj­le­piej jesz­cze zanim zacznie się pierw­szy wykład.

Pew­nie dla­tego ona mnie pyta, która godzina, bo widzę prze­cież, że też ma zega­rek na ręce, poka­zu­jący dokład­nie tę samą godzinę co mój.

Tym waż­niej­sze staje się dla mnie odkryć, dla czego pyta mnie o godzinę. Czy w tym pyta­niu kryje się jakiś pod­tekst, dru­gie dno? Czyżby chciała zasy­gna­li­zo­wać, że chęt­nie mnie pozna?

Odpo­wia­dam tylko, że jest dzie­więć po dzie­wią­tej, i od razu myślę, że ta krótka odpo­wiedź była tchórz­liwa i wymi­ja­jąca. Mam prze­cież ochotę poroz­ma­wiać z nią dłu­żej. Być może jed­nak stra­ci­łem szansę na dal­szą roz­mowę.

Ludzie czę­sto cho­dzą dłu­gimi, krę­tymi, okręż­nymi dro­gami, zanim nawiążą ze sobą kon­takt bez­po­średni. Zale­d­wie nie­liczne dusze mają daną z łaski Boga zdol­ność, by natych­miast przejść do rze­czy: Cześć! Chęt­nie cię poznam!

Nie wypa­li­łem więc, że spodo­bała mi się dziew­czyna, która stała z kub­kiem kawy w ręku i spy­tała mnie o godzinę. Nie zdra­dzi­łem, że jej uśmiech wydał mi się cza­ru­jący. Zacho­wa­łem dla sie­bie fakt, że kom­plet­nie prze­pa­dłem, że od pierw­szego wej­rze­nia byłem tak zauro­czony jej buj­nymi orze­cho­wo­brą­zo­wymi wło­sami, chłod­nymi nie­bie­sko­zie­lo­nymi oczami – ich kolor sko­ja­rzył mi się z wodą z lodowca – i jej przy­jem­nym zapa­chem; w sali rekre­acyj­nej było tłoczno.

Poza tym nie sko­men­to­wa­łem, że podoba mi się, iż na pierw­szy wykład w tym seme­strze przy­szła w let­niej sukience w kwiatki, a nie w dżin­sach jak więk­szość innych. Z takimi komen­ta­rzami na początku lat sie­dem­dzie­sią­tych nale­żało uwa­żać…

Ale moja nie­wiele warta odpo­wiedź niczego nie popsuła, bo uśmiech­nięta dziew­czyna się nie pod­dała. Spy­tała, czy ja też idę na wykład z filo­zo­fii. Kiw­ną­łem głową i wresz­cie wzią­łem się w garść: zapro­po­no­wa­łem, żeby­śmy poszli razem.

Wtedy ona znów się do mnie uśmiech­nęła. Musie­li­śmy jesz­cze tylko pocze­kać, aż i ja kupię sobie kawę. Dziew­czyna cze­kała obok.

Potem razem poszli­śmy kory­ta­rzem do audy­to­rium. Pyta­nie, która godzina, oka­zało się więc nie­złym wstę­pem.

Sto­imy razem przez kilka minut rów­nież po wykła­dzie, pod­czas któ­rego młody sty­pen­dy­sta krótko zapre­zen­to­wał przed­so­kra­ty­ków. Nie pamię­tam, o czym roz­ma­wia­li­śmy, może zamie­ni­li­śmy kilka słów o Empe­do­kle­sie albo Hera­kli­cie, w każ­dym razie nie przy­pusz­czam, aby­śmy dużo mówili o sobie.

Wkrótce roz­bie­gamy się w różne strony, może dla­tego, że któ­re­muś z nas się spie­szy, a może bra­kuje nam już słów. Udaje jej się jed­nak powie­dzieć, że ma na imię Eirin, to pamię­tam, a ja mówię, że jestem Albert.

W następ­nych dniach wpa­damy na sie­bie trzy czy cztery razy, a może się nawza­jem tro­pimy, szu­kamy się po kątach i zaka­mar­kach uni­wer­sy­tetu, w mie­ście zresztą też, w kawiar­niach, i z każ­dym spo­tka­niem przy­sta­jemy na coraz dłuż­szą roz­mowę.

Ale ni­gdy nie sia­damy na ławce czy na tra­wie i ni­gdy się nie uma­wiamy, że znów się spo­tkamy. To nie­po­trzebne. Wiemy, że spo­tkamy się i tak.

* * *

Tydzień po naszym pierw­szym spo­tka­niu znów sto­imy przed auto­ma­tem z kawą w budynku imie­nia Sophusa Bug­gego, lecz tym razem Eirin wystę­puje z zaska­ku­jącą ini­cja­tywą.

Prze­jęta, a jed­no­cze­śnie zakło­po­tana infor­muje mnie, że jej tata wyje­chał na kilka dni do Kopen­hagi i zosta­wił jej samo­chód, więc teraz ona – mówi wprost – teraz ona zapra­sza mnie na wycieczkę samo­cho­dową, już dziś, w ten ponie­dzia­łek, i pre­cy­zuje „na dłu­uuugą wycieczkę”. Wbija przy tym wzrok w pod­łogę, ale potem znów patrzy na mnie to z miną wyra­ża­jącą nie­do­po­wie­dzianą prośbę, to z szel­mow­skim uśmie­chem, mimiką, która śmiało prze­cho­dzi od głę­bo­kiego zamy­śle­nia do bez­tro­ski. Jej nie­bie­sko­zie­lone lodow­cowe oczy lśnią, tań­czą, a ja czuję się cał­ko­wi­cie przy­tło­czony, nie­mal powa­lony tą deli­katną, zara­zem zaś natar­czywą ini­cja­tywą dziew­czyny, z którą wła­ści­wie zamie­ni­łem led­wie kilka słów. Bez waha­nia jed­nak przyj­muję pro­po­zy­cję, cho­ciaż cią­gle cho­dzę z inną dziew­czyną, o rok ode mnie star­szą stu­dentką medy­cyny, Marianne, ale pró­buję sam sie­bie prze­ko­nać, że ten zwią­zek już zaczął kuleć.

Coś we mnie wybu­cha głę­boką rado­ścią, robi fikołka i staje na rękach.

Dopiero kiedy idziemy razem na wykład, stwier­dzam, że w ten ponie­dzia­łek Eirin jest ubrana bar­dziej zwy­czaj­nie niż wcze­śniej. Tego dnia nosi wytarte nie­bie­skie dżinsy i czer­wony swe­ter z puszy­stego moheru.

Tata jest w Kopen­ha­dze, a ponie­dział­kowa wycieczka została zapla­no­wana. To sta­ran­nie prze­my­ślane. Mam dość oleju w gło­wie, żeby to wie­dzieć.

Z wykładu nie­wiele do mnie dociera, mowa jest o Sokra­te­sie, któ­rego w końcu ska­zują na śmierć za bała­mu­ce­nie mło­dzieży, ale już kilka minut póź­niej sie­dzimy w samo­cho­dzie, nowiu­sień­kim gra­na­to­wym volvo 144, i mamy przed sobą cały dzień.

Nie wiem, czy kie­dy­kol­wiek sie­dzia­łem we wspa­nial­szym aucie, jeśli tak, musiała to być tak­sówka. Ale ni­gdy nie jecha­łem z tak uwo­dzi­ciel­skim kie­rowcą.

W ciągu popo­łu­dnia będziemy się zmie­niać za kie­row­nicą. Ja rów­nież będę miał oka­zję poczuć moc koni mecha­nicz­nych. A Eirin, odchy­lona na fotelu pasa­żera, będzie się śmiać i żar­to­wać.

Naj­pierw jedziemy na Gre­fsen­kol­len, a póź­niej na Hol­men­kol­len; to nie­mal jak gra wstępna, bo dzięki temu w pew­nym sen­sie możemy razem obej­rzeć z róż­nych stron mia­sto, w któ­rym miesz­kamy, naj­pierw z punktu widze­nia Eirin, bo ona wycho­wała się na Gre­fsen, a potem z mojego – cią­gle wtedy miesz­ka­łem u rodzi­ców na Hol­men.

Ale potem już jeste­śmy na wycieczce, nie mamy poję­cia, dokąd jedziemy, to zresztą nie ma żad­nego zna­cze­nia. Prze­ci­namy region Østlandet wzdłuż i wszerz, nie­prze­rwa­nie gada­jąc, bo prze­ży­li­śmy dzie­więt­na­ście lat z dala od sie­bie, dla­tego mamy dużo do omó­wie­nia, bar­dzo dużo, nie mamy żad­nych wspól­nych wspo­mnień, żad­nych wspól­nych odnie­sień, one się dopiero rodzą, dopiero od dzi­siaj możemy zacząć kolek­cjo­no­wać epi­zody i chwile, które są naszą wspólną wła­sno­ścią, które wspól­nie two­rzymy i o któ­rych póź­niej nie będziemy musieli sobie opo­wia­dać.

W pew­nej chwili zatrzy­mu­jemy się na leśnym par­kingu i zbie­ramy czarne jagody, aż wresz­cie w wyniku nie­zdar­nego potknię­cia wpa­damy na sie­bie i wkrótce oparci o gra­na­towy samo­chód zaczy­namy się cało­wać. Zbyt szybko jed­nak na par­king wjeż­dża wielki jak potwór tir i zatrzy­muje się obok nas. W chwili gdy olbrzymi pojazd hamuje, kie­rowca lekko trąbi, jakby się z nami witał, choć bar­dziej praw­do­po­dobne, że z nas drwi, naśmiewa się, my jed­nak nie mamy ochoty pozna­wać bli­żej tego tirowca, szybko więc wsia­damy z powro­tem do samo­chodu, wystra­szeni jak zwie­rzyna łowna.

Potem jedziemy dalej wzdłuż dłu­giego jeziora, które Wy wszy­scy dzi­siaj tak dobrze zna­cie. Dla nas wtedy, w pra­dzie­jach, to wciąż nie­znany ląd, jeste­śmy w podróży odkryw­czej.

Czę­sto zba­czamy z głów­nej drogi, spraw­dzamy boczne dróżki, nie bar­dzo już pamię­tam dla­czego, aż w końcu mijamy nie­wiel­kie gospo­dar­stwo i wjeż­dżamy w pra­wie cał­kiem zaro­śniętą leśną drogę, przy któ­rej stoi dro­go­wskaz do Krin­glen. Droga koń­czy się przy ścieżce, gdzie domo­wej roboty tabliczka poka­zuje drogę nad Gli­tre­tjern, czyli Jezioro Lśniące.

– Gli­tre­tjern!

Ta nazwa bar­dzo nas pociąga, wydaje się nie­zwy­kle kusząca. Wyobraź­cie to sobie, Chri­stia­nie, June i Saro, ujrze­li­śmy tę nazwę pierw­szy raz na wiele lat przed tym, zanim któ­re­kol­wiek z Was poja­wiło się na świe­cie.

Zosta­wiamy samo­chód taty jak naj­bli­żej skraju lasu, to Eirin cofa go w wyzna­czone miej­sce, a ja stoję na zewnątrz i poka­zuję, jak ma to zro­bić. Dzia­łamy z pre­cy­zją i zaan­ga­żo­wa­niem, jak­by­śmy ćwi­czyli to już wiele razy wcze­śniej, albo raczej jak­by­śmy prze­czu­wali, że nie po raz ostatni par­ku­jemy samo­chód wła­śnie tutaj. Potem, nie mając nic do jedze­nia ani do picia, ani też żad­nego dodat­ko­wego ubra­nia, wyru­szamy na pie­szą wędrówkę. Idziemy nad Gli­tre­tjern.

Jest późne lato, drugi tydzień wrze­śnia, a w popo­łu­dnio­wym słońcu nie przy­cho­dzi nam do głowy, że nocą może być zimno. Mam na sobie tylko cienką dżin­sową koszulę, taką na zatrza­ski z bia­łej ema­lii, a Eirin jedy­nie ten puszy­sty swe­ter, jaskra­wo­czer­wony jak ostra szminka albo jak jesienny zachód słońca.

A jedze­nie? Jeste­śmy głodni wyłącz­nie tego, by lepiej się poznać nawza­jem, pra­gnie­nie zaś możemy zaspo­koić wodą z jeziora. Z dro­go­wskazu wyni­kało, że dzielą nas od niego zale­d­wie trzy kilo­me­try. Ale to strome kilo­me­try. Poko­nu­jemy ostro pnące się w górę zbo­cza i nad wodę docie­ramy dopiero po godzi­nie.

Zako­chu­jemy się w lśnią­cym leśnym jeziorku. Nad wąską zatoką stoi samotna poma­lo­wana na czer­wono drew­niana chatka ze spa­dzi­stym dachem i bia­łymi okien­ni­cami, przy niej cumuje nie­duża łódka z parą wio­seł.

Musimy się rozej­rzeć.

Znaj­du­jemy się na otwar­tej rów­ni­nie, nie­bę­dą­cej jed­nak pła­sko­wy­żem, ale poło­żo­nej w paśmie wzgórz poro­śnię­tych brzo­zami, jakieś sześć­set–sie­dem­set metrów nad pozio­mem morza. Na pół­nocno-zachod­nim hory­zon­cie widzimy kon­tury wyso­kich gór.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki