Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzydzieści lat po premierze przełomowego bestsellera Świat Zofii Jestein Gaarder powrócił do filozofii w publikacji non fiction na temat własnej filozofii życiowej. To literacka i osobista próba zrozumienia świata, która porusza szereg tematów od natury, ekologii i zrównoważonego rozwoju po związki, religię, starzenie się, miłość, życie i śmierć.
Gaarder nie ogranicza się do nas, którzy tutaj teraz jesteśmy, ale w wciągający i łatwy do zrozumienia sposób pisze o Wielkim Wybuchu. W ten sposób umieszcza opowieść o Ziemi w kosmicznym porządku świata. Co więcej, zadaje najważniejsze ze wszystkich pytań: Jak wspólnie zdołamy zadbać o naszą cywilizację, która jest podstawą życia na Ziemi?
To nasza odpowiedzialność, nasz obowiązek wobec przyszłych pokoleń. Bo to my tu teraz jesteśmy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 136
Usiadłem przy komputerze, żeby napisać do Was list, ale akurat w tej chwili lekko łaskocze mnie w brzuchu. Trochę dziwnie się czuję, kontaktując się z Wami w ten sposób.
Mam taki plan, aby to, co napiszę, stało się jednocześnie niewielką książką do przeczytania również przez innych ludzi. Taki tekst – który przeczytać może każdy, chociaż jest przede wszystkim skierowany do jednej konkretnej osoby lub niewielkiej grupy – nazywa się listem otwartym.
Nie będziecie więc mogli przeczytać tego listu, dopóki nie zostanie wydrukowany. To jednak nie powinno być dla Was przykre, ponieważ nie zamierzam żadnemu z Was mówić o tej książce, dopóki nie zostanie „wydana”, jak się to określa, przez jakieś wydawnictwo. Cieszę się, że będą mógł ją oddać w ręce każdego z Was z osobna, już to zaplanowałem i wyobrażam sobie, że to będzie bardzo uroczysty moment zarówno dla Was, jak i dla mnie. Zobaczymy jeszcze, czy dostaniecie list od dziadka podczas spotkania w cztery oczy, czy też może zorganizujemy wielką uroczystość w domu u kogoś z nas, aby uczcić to wydarzenie.
Nie pierwszy raz piszę taki literacki list. Wiele moich książek miało taką właśnie formę, listy te były jednak skierowane do wymyślonych osób.
Jedynym wyjątkiem jest list pewnej kobiety – który miałem przyjemność ułożyć sam – do słynnego biskupa, „ojca Kościoła”, żyjącego w Afryce Północnej tysiąc sześćset lat temu. Chciałem udzielić tej kobiecie głosu. Była ona prawdziwą osobą, którą znamy z Wyznań tegoż biskupa, lecz wiemy o niej niedużo więcej ponad to, że ów ojciec Kościoła po wielu latach współżycia pewnego dnia wyrzucił ją z domu. Nie wiemy nawet, jak się nazywała, lecz nadałem jej imiona Floria Emilia.
Biskup, rzecz jasna, nigdy nie przeczytał listu od Florii, ale ja chciałem, aby jak największa liczba jego żyjących dzisiaj zwolenników miała szansę się z nim zapoznać, i pisząc tę książkę, bawiłem się myślą o tym, że naprawdę otrzymał on list od tej nieszczęśliwej kobiety, którą kiedyś tak bardzo kochał.
Ale ojciec Kościoła dokonał wyboru. Zdecydował, że postawi na życie wieczne w zaświatach, a nie na miłość do kobiety w życiu ziemskim. Żył bowiem w przekonaniu, że jedno wyklucza drugie.
Nas chyba najbardziej zastanawia, dlaczego zrezygnował z tak wielkiej części życia na tym świecie w zamian za zestaw wyobrażeń o tym drugim świecie. Ten problem nie stracił na aktualności od ponad tysiąca sześciuset lat i między innymi takie kwestie filozofii życiowej będę poruszał w tej książce.
Zupełną nowością jest dla mnie pisanie listu otwartego do prawdziwych ludzi żyjących współcześnie. Jesteście w różnym wieku. W chwili, kiedy to piszę, macie od kilku tygodni po blisko osiemnaście lat. Trzy dziewczynki i trzech chłopców. Ale coś Was łączy i wcale nie chodzi mi przede wszystkim o to, że macie wspólnego dziadka. Nie, nie, myślę o czymś zupełnie innym, o wiele ważniejszym: wszyscy urodziliście się w XXI wieku i większość z Was, może nawet cała szóstka, przeżyje do jego końca, a na starość – miejmy nadzieję – zdąży nawet zajrzeć w XXII stulecie.
Ja natomiast urodziłem się w połowie XX wieku, zatem to, co teraz piszę, rozciągnie się na ponad sto pięćdziesiąt lat. Nie zawaham się przed oświadczeniem, że właśnie tych sto pięćdziesiąt lat może się okazać najbardziej decydującym okresem w historii życia rodzaju ludzkiego, a tym samym w historii naszej planety.
Chciałbym Wam parę rzeczy opowiedzieć, a także przedstawić pewne sposoby patrzenia. Spojrzenie na życie, na cywilizację i na naszą własną wrażliwą planetę we Wszechświecie. Mam nadzieję, że uda mi się ująć to wszystko w jeden w miarę powiązany ciąg myśli. Ale jednocześnie spróbuję skupić się na jednym wybranym temacie naraz.
Poza tym zamierzam w trakcie pisania zadać Wam kilka pytań. Na niektóre sam nigdy nie uzyskam odpowiedzi, ale na wiele z nich Wy pewnego dnia zdołacie odpowiedzieć, jeśli przeczytacie ten list (kolejny raz!) pod koniec stulecia. Starajcie się wówczas nie odpowiadać mnie osobiście. Wasze odpowiedzi nigdy do mnie nie dotrą, podobnie jak list Florii Emilii nie mógł dotrzeć do biskupa z Afryki Północnej.
Można z powodzeniem zwracać się do swoich potomków, czy też do przyszłych pokoleń. Ale ci, którzy przyjdą po nas, nigdy nie będą mogli się odwrócić i odkrzyknąć czegoś w odpowiedzi.
Aby wyjaśnić, o co mi chodzi, mogę równie dobrze już teraz zadać takie pytanie:
Jak wygląda świat pod koniec XXI wieku?
Zadanie tego pytania już w tej chwili może się okazać sprytne – im wcześniej, tym lepiej – bo chociaż dzisiaj nikt nie zna na nie odpowiedzi, to właśnie od nas, żyjących teraz, zależy stworzenie końca XXI wieku. No cóż, to stwierdzenie jest być może nieco, a nawet bardzo przesadzone. Ale na pewno rozumiecie, o co mi chodzi, i kiedyś, w dalekiej przyszłości, będziecie mieć nową szansę na przemyślenie sobie, dlaczego dziadek wyraził się właśnie w taki sposób.
Jesteście zatem w różnym wieku, a najmłodsi z Was mogą się kilka lat wstrzymać z czytaniem tego listu. Zwracam się do moich dorosłych wnucząt, a przez dorosłych mam na myśli tych w wieku około szesnastu, siedemnastu lat. To oznacza, że Aurora i Leo są już dostatecznie dojrzali, aby śledzić strumień dziadkowych myśli, a przynajmniej duże jego części. (Od czasu do czasu chyba jednak będziecie musieli kliknąć w jakiś link do internetowego leksykonu, ponieważ z całą pewnością użyję wielu obcych słów i pojęć). Ale jednocześnie mam nadzieję, że ta książka może być czytana wielokrotnie, w miarę jak każde z Was będzie dorastało i nabywało większego doświadczenia życiowego. Dlatego w takim samym stopniu piszę to do Noaha, Alby i Julii, a także do Ciebie, maleńki Máni. Witaj na świecie! Pisząc to, mam przed oczami Was wszystkich.
Będę się zwracał do sześciorga młodych ludzi. Cóż za okazja, jaki przywilej! Sześcioro młodych obywateli świata!
Dorastałem na zupełnie kiedyś nowym przedmieściu Oslo. Dzielnica ta nazywa się Tonsenhagen, a przeprowadziłem się do niej, kiedy miałem trzy, może cztery lata. Mieszkałem tam około dziesięciu lat i z tego dzieciństwa na podmiejskim osiedlu zachowałem wiele wyraźnych, lecz niepowiązanych ze sobą obrazów, przypominających kawałeczki ukryte w głębi mrocznego kalejdoskopu.
Jeden z owych fragmencików wyciągnę teraz, a zalicza się on do tych najwyraźniejszych.
Pewnego dnia w południe, mogła to być niedziela, nagle drgnąłem przestraszony i ujrzałem świat jakby po raz pierwszy. Jakbym otworzył oczy w zaczarowanym świecie. Śpiew ptaków brzmiał niczym dźwięki fletów i brzęk szkła. Na ulicach bawiły się dzieci, opromienione niemal nieziemskim blaskiem. Wszystko stało się baśnią, cudem. A ja byłem w tej baśni. Znajdowałem się we wnętrzu głębokiej tajemnicy, w zagadce, której nikt nie potrafił odgadnąć, zamknięty w niej, jakbym zabłąkał się do innej rzeczywistości, do innej bańki, z elementami Królewny Śnieżki i Kopciuszka. Roszpunki. Czerwonego Kapturka.
Samo oczarowanie, to wrażenie zagadki, trwało zaledwie kilka sekund, ale słodki szok, który wywołało, utkwił we mnie na długo i nigdy już mnie nie opuścił.
W ciągu tych samych kilku sekund po raz pierwszy dotarło też do mnie, że umrę. Taka była cena za przebywanie w tym świecie.
Znalazłem się w baśni i ogarnęło mnie cudowne uczucie, jakby spełniło się moje największe marzenie. Ale przebywałem tu jedynie z wizytą. A myśli o tym, że nie należę do tego miejsca na stałe, nie dawało się znieść.
Byłem związany ze światem jedynie w luźny sposób, przez ograniczony czas. Przez ten czas, do jakiego ograniczało się moje życie.
To nie był mój dom. To był dom tych rozświetlonych niczym elfy dzieci.
Byłem na świecie sam, tak jak człowiek jest sam we śnie. Nawet kiedy sen odwiedzają inni – jako goście ze snu – wciąż jesteśmy tak samo pozostawieni sami sobie. Dusze się nie łączą. One tylko zbliżają się do siebie.
Ów senny dystans dzielący mnie od innych ludzi mógł się po części ujawniać nie tylko we śnie. Mimo wszystko musiałem komuś opowiedzieć o swoim przeżyciu.
Oszczędziłem jednak kolegów. Jak miałbym im to wytłumaczyć?
W drodze do szkoły rozmawialiśmy o Juriju Gagarinie – który poleciał w kosmos! – o wyścigach kłusaków na torze Bjerke lub o igrzyskach olimpijskich w Innsbrucku… Gdybyśmy tylko mieli licznik Geigera, znaleźlibyśmy mnóstwo uranu i mielibyśmy forsy jak lodu… – A gdyby nasz rolls-royce miał awarię silnika, to natychmiast helikopter przywiózłby mechanika, który naprawiłby luksusowy samochód na miejscu…
Nie mogłem się zwierzyć chłopakom, że według mnie „dziwnie” jest żyć ani że ja, zdrowy jedenasto- czy dwunastolatek, boję się, że umrę. Nie pasowałoby to do utrwalonego stylu rozmów, opierającego się na pewnej formie przewidywalności. Nie opowiadało się takich głupot!
Zwróciłem się więc do nauczycieli i rodziców. Oni powinni wykazać głębsze zrozumienie dla spraw mających związek z życiem i śmiercią. Byli przecież dorośli.
Próbowałem rzucić im wyzwanie. Pytałem: Czy to nie dziwne, że żyjemy? Czy to nie dziwne, że istnieje świat? Że w ogóle cokolwiek istnieje?
Ale oni mieli w sobie większą pustkę niż dzieci. W każdym razie większą niż ja. Najpewniej dlatego, że pytałem o coś, z czego już wyrośli.
Tylko na mnie patrzyli, jakbym to ja był dziwny.
Dlaczego po prostu nie odpowiedzieli twierdząco? Mogli zwyczajnie powiedzieć: Owszem, to rzeczywiście dziwne, że żyjemy. Mogli nawet przyznać, że to trochę tajemnicze. Albo że to szaleństwo, wariactwo. O ile jednak mogłem zrozumieć, zakłopotali się tylko koniecznością odniesienia się do moich pytań. Może bali się, co jeszcze mogłoby mi przyjść do głowy. Uciekali spojrzeniem, patrzyli w inną stronę. To było druzgocące, bo przecież ja odkryłem świat!
Początkowo błądziłem po omacku, niepewnie i niezdarnie. Czyżbym to ja za bardzo się czepiał? Czy możliwe, żebym coś przeoczył albo czegoś nie zrozumiał? Może czegoś związanego ze śmiercią? No bo co ja w zasadzie o niej wiedziałem?
A może chodziło jedynie o to, że to dorośli nie chcieli rozmawiać o świecie?
O tym, że coś istnieje! Że coś jest!
Akurat na ten temat nie mieli nic do powiedzenia.
Było to na początku lat sześćdziesiątych XX wieku, w czasach, gdy większość dorosłych nie żyła już w przekonaniu, że to wszechmogący Bóg naprawdę stworzył niebo i ziemię w ciągu sześciu dni.
Dobrze znałem tę historię, uczyliśmy się o niej w szkole. Potrafiono nam zadać do domu przeczytanie całej tej niesamowitej opowieści, a co najmniej raz zagrożono nawet, że następnego dnia będziemy z niej odpytywani. Ale teraz nikt z dorosłych nie powołał się na tę historię.
To, o co pytałem, jakby nie miało związku z przedmiotem nazywanym religią ani z wiedzą o najbliższym otoczeniu czy nawet z geografią. Po prostu o takie rzeczy nie wypadało pytać. Mniej więcej tak samo, jak nie wypadało prosić o wyjaśnienie, skąd właściwie biorą się dzieci, które tak nagle same z siebie zaczynają się wiercić w brzuchach matek. Ale z tym pytaniem już się rozprawiłem.
Odkryłem książkę z ilustracjami, schowaną na półce za innymi tomami. Zrozumiałem, że nowiuteńkie dzieci powstają w brzuchach matek na bieżąco, ale z niewymawialnego powodu – cóż, taki był porządek świata, nic nie dało się na to poradzić – nie należało zdradzać dzieciom, w jaki sposób się to dzieje. Dzieci nie mogły dotrzeć do sedna tej sprawy, ponieważ nie tolerowały brzemienia wstydu rodziców, a ja pod tym względem nie byłem żadnym wyjątkiem. Po przejrzeniu tej książki już nigdy nie mogłem patrzeć spokojnie na żadną matkę prowadzącą wózek dziecięcy.
Ale rozmowa o tym, skąd wziął się świat, łączyła się jakby z jeszcze większym wstydem, ten temat nie nadawał się do omawiania z rodzicami w pokoju czy kuchni w świetle dnia.
Potrafiłem podnieść na dorosłych wzrok i dodać niemal błagalnie: Więc wy uważacie, że świat jest całkowicie normalny?
Wtedy na ogół miarka się przebierała. Tak, świat jest normalny, zapewniano mnie, oczywiście, że tak. Najzupełniej normalny.
Być może mówiono to dość zdecydowanym tonem. A potem mogły nastąpić słowa: Uważam, że nie powinieneś zbyt dużo rozmyślać o takich sprawach.
O takich sprawach?
Wydawało mi się, że rozumiem, o co im chodzi. Uważali, że sam mogę zwariować, jeżeli bez przerwy będę myślał o tym, że świat nie jest normalny.
Rodzice i nauczyciele uważali najwyraźniej, że świat – ten świat! – jest w zasadzie całkiem zwyczajny. Przynajmniej tak mówili. Ale ja wiedziałem, że jeśli nie kłamią, to muszą się mylić!
Wiedziałem, że to ja mam rację, i postanowiłem, że nigdy nie dorosnę. Przyrzekłem sobie, że nigdy nie stanę się osobą, która przyjmuje świat za oczywistość.
Wiele lat później obejrzałem film Stevena Spielberga Bliskie spotkania trzeciego stopnia.
Tytuł nawiązywał do stopniowania rodzajów spotkań z „obcymi z kosmosu”. Ktoś, kto widzi na niebie UFO, przeżywa „bliskie spotkanie” pierwszego stopnia. Ktoś, kto widzi fizyczne dowody wizyty obcych, przeżywa „bliskie spotkanie” drugiego stopnia. A ten, kto ma to szczęście – lub nieszczęście – i nawiązuje z obcymi fizyczną bliskość, doświadcza kontaktu trzeciego stopnia. Ach! I co wtedy?
Ale gdy tamtego wieczoru wyszedłem z kina, uświadomiłem sobie, że nawet tym ostatnim w zasadzie nie ma się co chwalić. Przecież doświadczyłem bliskiego spotkania czwartego stopnia.
Sam byłem tajemniczą istotą z kosmosu, czułem to całym sobą.
Od tamtej pory wielokrotnie o tym myślałem. Codziennie rano budzę się w łóżku z „obcymi”. A ten obcy to ja!
Zupełnie innego rodzaju przeżycia doświadczyłem kiedyś jako nastolatek. Znalazłem się sam głęboko w lesie, była wczesna jesień, ciągle pamiętam owoce jarzębiny, kępy krzewinek czarnych jagód i chłodny fiolet wrzosów.
Obudziłem się na leśnym poszyciu w zielonym śpiworze, którego używałem podczas wszystkich wycieczek z harcerzami, ale ta epoka już minęła.
Dlaczego tam byłem? No cóż, miałem coś do przemyślenia, coś przykrego, ruszyłem więc przed siebie i w końcu położyłem się spać pod gołym niebem.
Ale kiedy się obudziłem, nie mogłem dostrzec nieba. Gęsta mgła spowiła okolicę, chociaż może tylko do koron drzew. Leżałem więc o świcie, skazany na obserwowanie biedronek, pająków i mrówek krążących po leśnym poszyciu, te maleńkie stworzonka były tak niesłychanie pełne życia.
Właśnie wtedy nagle całym ciałem i duszą poczułem, że jestem naturą, tak samo jak te mikroskopijne maleństwa wśród mchu. Wkrótce pojawiła się też głębsza myśl: składam się z tych samych cząsteczek, co wszystko inne, co żyje wokół mnie. Repertuar był różny, ale nuty dokładnie te same.
Nie tylko przybyłem na świat z wizytą, wpadłem na chwilę do psychodelicznej baśni. Znajdowałem się we właściwym dla mnie żywiole, jak ryba w wodzie, jak pająk w mchu.
Byłem w domu, w swoim własnym świecie, ponieważ należałem do tego świata, byłem tym światem. I miało to trwać również po tym, jak pewnego dnia moje ciało zniknie…
Ogarnął mnie wręcz nieopisany spokój, niespodziewana błogość, która nie miała nic wspólnego z wypoczęciem, ponieważ spałem źle. Ale w ciągu jednej króciutkiej sekundy lub dwóch jakbym porzucił siebie samego i oddał się czemuś innemu, czemuś większemu, cieplejszemu. Albo stopił się z tym czymś innym, pozwolił się przez to coś wchłonąć. Odczułem to jako duchowe przekazanie siebie wszystkiemu, co istnieje, jako przeniesienie tożsamości, chociaż może precyzyjniej byłoby nazwać to, co się wydarzyło, przywróceniem. Przywróciłem jakąś część siebie naturze.
Stan ten trwał zaledwie kilka sekund, ale trwał. Wystarczająco długo, żebym zdążył się rozejrzeć i jakby rozpoznać białe pnie brzóz otaczające niewielką polanę w lesie, na której rozbiłem obozowisko. Te pnie były moje, również one były mną. Czułem też dalekie pokrewieństwo z maleńkimi stworzonkami w leśnym poszyciu. Doświadczenie cieniutkiego jak włos pokrewieństwa istniejącego między mną a biedronką zależało jedynie od tego, jak głęboko zdecyduję się zapuścić sondę.
Przez kilka króciuteńkich chwil miałem kontakt z głębszą warstwą natury i samego siebie, czy też z tym, co wiele lat później zacząłem w myślach nazywać „prafundamentem”.
Potem wróciłem do śpiwora. Wemknąłem się z powrotem w swoje własne indywidualne istnienie.
Poczułem, że jest chłodno. Zmarzłem.
I co dalej? Czy to, co przeżyłem w ów poranek, było jedynie urojeniem? Czy doświadczyłem tego pod wpływem snu, który przyśnił mi się w lesie, czy też faktycznie mówiło to coś o mnie samym i o świecie?
Ludzie przecież przeżywają tyle różnych rzeczy. Niektórzy twierdzą, że doświadczają obecności Boga albo że Bóg czy ich przodkowie do nich przemawiają. Osobiście nigdy nie miałem podobnych doświadczeń.
Ale to, co przeżyłem tamtego poranka, wytrzyma chyba próbę najbardziej krytycznej oceny. Bo w czym jest lepszy niemal na siłę naciągany – czy wręcz udawany – indywidualizm od bardziej żywiołowego przeżycia stanowienia jedności ze wszystkim, czy też, mówiąc prościej, od doświadczenia tego, że się istnieje?
W późniejszych latach często zastanawiałem się nad odpowiedziami na podobne pytania.
Wtedy, w lesie, ewidentnie pozostawałem bierny. Nagle po prostu – pstryk! – wprowadzono mnie w inny stan świadomości. A potem drugi pstryk! no i już po wszystkim!
Ale gdy później wracałem myślą do tego przeżycia, uświadomiłem sobie, że ta zmiana może się dokonywać w sposób bardziej aktywny, sterowany własną wolą. Mogłem w każdej chwili zdecydować się na rozpięcie większego żagla i w pewnym sensie reprezentować coś więcej aniżeli to, co na co dzień uważałem za siebie i za swoje. Mogłem – przynajmniej na chwilę – wykonywać w myślach takie swobodne skoki.
Nie tylko znajdowałem się w naturze. Byłem naturą…
Zanim stałem się osobą naprawdę dorosłą, miałem dwa intensywne, lecz jednocześnie sprzeczne ze sobą doświadczenia: najpierw słodko-gorzkie odczucie, że wpadłem do zaczarowanego świata jedynie z krótką wizytą, a kilka lat potem, że reprezentuję coś o wiele większego i potężniejszego niż ja sam.
Później też pojawiały się podobne przeżycia. Ale gdybym w tej chwili miał podsumować, jakie dzisiaj jest moje poczucie istnienia… Trudno odpowiedzieć jednoznacznie. Może jest po trosze jednym i drugim. Albo wręcz w dużej mierze jednym i drugim.
W porównaniu z ogromem czasu, kiedy nie będzie nas już na świecie, życie ludzkie w istocie trwa bardzo krótko. Skoro życie ma nieskończoną wartość, to również strata naszego jedynego wygranego losu na loterii jest niepowetowana. Już na samą myśl o tej stracie wszystko w człowieku zamiera, jakby coś wciągało go w mroczną głębię.
Ale nie jesteśmy wyłącznie sobą. Każdy z nas jednocześnie reprezentuje całą ludzkość, a także planetę, na której żyjemy.
W tym momencie nasuwają się pytania: Co się stanie z ludzkością? Co będzie z naszą planetą?
Do takiego spojrzenia na świat jeszcze wrócę. Szukam czegoś, co nas ze sobą wiąże, co nas łączy. Właśnie dlatego piszę.
Zawsze lubiłem chodzić na długie spacery po lesie, zwłaszcza gdy miałem do rozwiązania jakiś problem. W okresach, kiedy dużo pracowałem, zdarzało mi się przerywać spacer i biec truchtem z powrotem do domu, po prostu dlatego, że problem rozwiązał się po drodze.
Wśród drzew zdarzało mi się niekiedy stać i prawie jak w transie wpatrywać się w mrowisko. Usiłowałem skoncentrować się na jednej konkretnej mrówce, co nigdy nie było prostym zadaniem, bo ta wybrana przeze mnie krążyła nieregularnie, raz tu, raz tam, aż nieodwołalnie traciłem ją z oczu wśród mnogości innych. Wówczas musiałem sobie wyszukiwać nową kandydatkę i rozpoczynać drobiazgową obserwację od nowa. Potrafiłem poświęcić na to dużo czasu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki