Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mijasz ją codziennie na schodach. Spotykasz w parku, kiedy spaceruje z córką. Widzisz, jak wsiada do samochodu z mężem. Kobieta taka jak ty.
Paulina ma za sobą rozwód i trudy samotnego macierzyństwa. Gdy pewnego dnia w jej życiu pojawia się Jacek – wdowiec z synem – zaczyna wierzyć w to, że wszystko się ułoży i nie dopadnie jej samotność. Przystojny, wysportowany, niezależny finansowo, prowadzący dobrze prosperującą firmę – czegóż więcej potrzeba kobiecie marzącej o stabilizacji i bezpieczeństwie? A jednak sielanka w ich patchworkowej rodzinie nie trwa zbyt długo. Prawdziwe emocje zaczną się, kiedy Paulina nie będzie mogła otworzyć drzwi domu…
W ślepym zaułku to poruszająca historia o przemocy, bezsilności i uwikłaniu w toksyczny związek. Paradoksalnie to również opowieść o tym, że jutro może przynieść nie tylko nadzieję i szczęście, lecz także siłę do zmian.
Nigdy nie zamykaj oczu!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 353
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Damasiewicz
Zdjęcie: © Justin Paget | Depositphotos.com
Redakcja
Marta Jakubowska (Słowa na warsztat)
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Adam Dąbrowski
Opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Elwira Zapałowska (Słowa na warsztat)
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.
Wydanie I, Katowice 2021
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA
ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
www.liber.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina, 2021
ISBN 978-83-67102-00-1
Obiad, który parę minut wcześniej pałaszował z takim apetytem, nagle zupełnie przestał mu smakować. Bezwiednie przełknął jednak jeszcze łyżkę lub dwie, zanim uświadomił sobie, że gorzki smak, który poczuł w przełyku, nie był winą pieprzu, którym doprawił ulubioną zupę. To obrzydzenie i strach zaciskały mu na gardle swe wstrętne łapska, sprawiając, że kolejny łyk nie chciał przez nie zupełnie przejść.
Czując, że zaraz zwymiotuje, wypluł wszystko z powrotem do talerza.
Bezmyślnie krusząc trzymaną w dłoni kromkę chleba, wpatrywał się w zamknięte drzwi do pokoju i z coraz większym napięciem nasłuchiwał dochodzących spoza nich odgłosów. Nienawidził tego, a jednocześnie za każdym razem, gdy był zmuszony ich słuchać, odczuwał dziwne podniecenie, które jeszcze bardziej potęgowało jego wstręt. Wstydził się tego, lecz jakaś niezrozumiała siła kazała mu łowić uchem każdy dźwięk.
Niektóre z nich były oczywiste – skrzypienie wersalki, przekleństwa ojca, jego sapanie i dziwnie piskliwe stęknięcia, czasami stłumione, pojedyncze jęki matki. Innych nie mógł za bardzo skojarzyć i te wywoływały największy niepokój, zadręczając i tak zbyt wybujałą wyobraźnię. Starał się o tym nie myśleć, odpychał od siebie ohydne obrazy, ale były one tak natarczywe, że zwykle się poddawał, wiedząc, że nie jest w stanie nad nimi zapanować. Odczuwał obrzydzenie, wyobrażając sobie szczupłe ciało matki przywalone cuchnącym cielskiem tego kloca. I chociaż wiedział, że to nie jej wina, że matka godzi się na to, by ojciec nie wpadł w furię, która w innym wypadku mogłaby dosięgnąć i jego, część tej odrazy przenosiła się na nią. Było mu jej żal, ale nic nie mógł na to poradzić. Często jeszcze kilka godzin po tym, gdy wychodziła z sypialni, nie mógł znieść jej bliskości. Ona zresztą chyba to wyczuwała, bo nigdy nie zaglądała wtedy do jego pokoju, a jeśli przypadkiem natknęli się na siebie w korytarzu lub kuchni, odwracała wzrok i nic do niego nie mówiła. On również starał się w takie dni jak najmniej przebywać w domu i często wracał dopiero wieczorem, gdy stary już chrapał i można było mieć pewność, że do rana da im spokój.
Matka za każdym razem na niego czekała i nigdy nie robiła mu wymówek, chociaż na pewno się zamartwiała. Uśmiechała się tylko nieśmiało i pytała, co chce na kolację. A wtedy w nim coś się przełamywało, złość się ulatniała i znowu kochał ją nad życie, nie mogąc sobie darować, że kolejny raz tak okropnie ją potraktował. Nagle opuszczało go całe napięcie i czasem z trudem tylko się powstrzymywał, żeby się nie rozpłakać. Kiedyś, gdy był młodszy, robił to zawsze, gdy się bał, a łzy i ciepły dotyk matki przynosiły ulgę. Teraz jednak miał prawie czternaście lat i uważał, że byłoby to dla niego ujmą – przecież był mężczyzną i to nie matka powinna go pocieszać, ale on winien jej bronić.
Któregoś razu nawet jej to powiedział. Akurat myła podłogę w kuchni i chyba z gorąca zdjęła sweter. Na obu przedramionach miała żółtogranatowe ślady po jego łapskach.
– Kiedyś zabiję go za to, co ci robi! – zawołał, a matka chyba dopiero w tym momencie przypomniała sobie o siniakach, które ukrywała przed synem. Spłoszyła się, jakby przyłapał ją na czymś niewłaściwym, lecz nie zdążyła nic powiedzieć, bo wybiegł wtedy z domu, nie chcąc, żeby zobaczyła napływające mu do oczu łzy bezradności, tak przecież nielicujące z wypowiedzianą chwilę wcześniej groźbą.
A teraz siedział jak skamieniały przy kuchennym stole i czuł, że dłużej już naprawdę tego nie wytrzyma. Wściekłość i nienawiść rosły w nim od pierwszej chwili, gdy ojciec wszedł do mieszkania. Jak na niego był prawie trzeźwy, a w takich momentach bali się go najbardziej. Pijany awanturował się trochę, ale ciepłe powietrze w mieszkaniu szybko go rozbierało i zazwyczaj po prostu zwalał się na łóżko – albo i na podłogę – zanim zdążył dać im nauczkę za takie czy inne przewinienia, które ubzdurał sobie w chorej głowie. Gdy przychodził niedopity, bił ich „na zimno”. Powód zawsze się znalazł. Z czasem nawet przestali się nad tym zastanawiać. Za to doskonale nauczyli się ukrywać to przed innymi. Dlatego, choć wszyscy w okolicy wiedzieli, że ojciec jest pijakiem, nikt się nie domyślał, że ten menel miał także sadystyczne zapędy.
– Nienawidzę cię, zboczeńcu! – powtarzał jak mantrę, gdy przestraszony i bezsilny nasłuchiwał, co się dzieje za drzwiami pokoju. Matka zabroniła mu tam wchodzić, ale wspomnienie rozpaczy, jaką zobaczył w jej oczach, gdy ojciec pociągnął ją za sobą, sprawiło, że nie mógł odegnać tej natrętnej myśli.
W tym momencie za drzwiami usłyszał jakiś łomot, a potem wrzask ojca: „Zatłukę cię, zdziro!”.
Poderwał się przerażony. Przez chwilę stał, jakby się nad czymś zastanawiał, a później złapał leżący na stole duży nóż, którym matka kilkanaście minut wcześniej kroiła dla niego chleb do zupy, i podbiegł do drzwi.
Kiedyś Paulina zawsze stawiała na swoim. Do dwudziestego roku życia szła przez świat przebojem, bez trudu osiągając każdy cel, który sobie wyznaczyła. Zdolna i błyskotliwa w szkole otrzymywała najlepsze oceny, a jeśli z jakiegoś przedmiotu pojawiały się przy jej nazwisku w dzienniku trójki, oznaczało to tylko tyle, że dana dziedzina po prostu jej nie interesuje. Udowodniła to w drugiej klasie liceum, gdy założyła się z koleżanką, że przez całe półrocze będzie dostawała z biologii wyłącznie piątki. Stało się dokładnie tak, jak postanowiła, a zdumiona nauczycielka – słynna zresztą w szkole „piła” – do końca czwartej klasy nie rozumiała, jak mogła się tak mocno pomylić w ocenie uczennicy, która oprócz tego jednego semestru nigdy więcej nie wychyliła się poza dostateczny.
Wesoła i otwarta nastolatka była powszechnie lubiana, chociaż niektórzy uważali ją za nieco postrzeloną. Sama Paulina podtrzymywała zresztą chętnie ten wizerunek, co rusz zaskakując otoczenie jakimś nowym, niezwykłym pomysłem. Pół biedy, gdy szokowała rodziców i nauczycieli, farbując swe blond loki na niebiesko przy pomocy kalki technicznej albo fundując sobie kolczyk w prawym nozdrzu. Były to głupie, ale przejściowe i raczej nieszkodliwe wybryki, które łatwo dało się usprawiedliwić buntowniczym charakterem dziewczyny. Uchodziły jej zazwyczaj mniej lub bardziej na sucho, bo sympatią darzyli ją nie tylko rówieśnicy. Wśród pedagogów zawsze znaleźli się tacy, którzy chcieli się za nią wstawić, a rodzice – ludzie nowocześni i z natury raczej tolerancyjni – częściej śmiali się z tych wygłupów, niż surowo za nie karali.
Nieco poważniejsze w skutkach okazały się „polityczne” zapędy ich córki, która zafascynowana działalnością Pomarańczowej Alternatywy postanowiła przeszczepić niektóre akcje tego ruchu na własne podwórko. Na całe szczęście pomysł zorganizowania happeningu w dniu wyborów nie znalazł poparcia wśród jej znajomych, a wizja jednoosobowego występu nie nęciła i samej Pauliny, szybko więc z niego zrezygnowała. Nie oznaczało to wcale, że odpuściła. Uzdolniona manualnie przygotowała bowiem kartonowe szablony z prześmiewczymi hasłami parodiującymi plakaty wyborcze i uzbrojona w pojemniki z farbą w sprayu już o świcie wybrała się na miasto, ozdabiając jego mury i parkany wściekle pomarańczowymi i różowymi napisami zachęcającymi do głosowania na bohaterów popularnych kreskówek. Zanim zaspani obywatele ruszyli w ten październikowy poranek do urn, zdążyła wyprodukować kilkanaście takich malunków w różnych punktach miasta, w tym w tak newralgicznym miejscu, jakim był parkan otaczający budynek komendy. Naładowana adrenaliną, która dawała jej niezłego kopa, ale też uśpiła czujność, dała się w końcu przyłapać w trakcie zamalowywania kolejnego szablonu na murze jednej ze szkół mieszczących któryś z lokali wyborczych. Zatrzymał ją cieć oburzony nie tyle treścią napisu, co faktem zbezczeszczenia nowiutkiej, nieskazitelnej żółci świeżo odmalowanych tynków. Ująwszy jak w imadło jej rękę, w której dzierżyła miażdżący dowód własnej winy w postaci pojemnika z farbą, zaciągnął ją do sekretariatu i wezwał policję, która stawiła się w szkole dosłownie w ciągu kilku minut. Dziewczyna została spisana, przy czym funkcjonariusze przez dłuższą chwilę zastanawiali się, czy w formularzu określić jej przewinienie jako akt wandalizmu, czy też raczej jako próbę zakłócenia przebiegu wyborów. Ostatecznie stanęło na tym pierwszym, o co uprosili wezwani przez tego samego woźnego rodzice Pauliny. Na szczęście zdarzenie to miało miejsce już po osiemdziesiątym dziewiątym roku, skutki tej dziecinnej prowokacji miały więc, także dzięki uruchomionym przez rodziców znajomościom, głównie charakter finansowy, chociaż przez cały rok Lenartowie musieli zdawać relację z wszelkich poczynań Pauliny przydzielonemu jej kuratorowi sądowemu.
Trudno powiedzieć, czy fakt ten miał wpływ na ustatkowanie się dziewczyny, czy też po prostu zwyczajnie zaczęła z tego wyrastać. W każdym razie podchodząc półtora roku później do matury, była zupełnie inną, choć jak dawniej wesołą i pewną siebie osobą. W tym okresie miała już wyraźnie sprecyzowane plany, które realizowała tyleż konsekwentnie, co bez specjalnego wysiłku. Maturę zdała śpiewająco, nie licząc matematyki, która jednakże nie była jej do niczego konieczna. Bez problemów dostała się również na polonistykę na lubelskim UMCS-ie. Życie studenckie od razu ją wciągnęło, podobnie jak same studia. Bawiąc się, imprezując, chodząc na seanse Dyskusyjnego Klubu Filmowego, znajdowała też czas na przesiadywanie w bibliotece i niejednokrotnie zabłysła na zajęciach, zaskarbiając sobie przychylność nie tylko prowadzących, ale i koleżanek, które zawsze mogły liczyć na jej wsparcie w kryzysowej sytuacji. Szybko zdobyła opinię zdolniachy i najprawdopodobniej znalazłoby to odzwierciedlenie w jej dalszej uniwersyteckiej karierze, gdyby w drugim semestrze Paulina się nie zakochała.
Grzegorz był starszy od niej o ponad pięć lat i straszliwie jej imponował swą rozległą wiedzą, którą dzielił się z wpatrzonymi w niego jak w obrazek studentkami pierwszego roku. Niedawno upieczony asystent w katedrze semantyki był przy tym zabójczo przystojny i miał głos Barry’ego White’a, nic więc dziwnego, że kamienne aż do tej pory serce Pauliny zmiękło przy nim błyskawicznie niczym kostka masła wyjęta z lodówki. Niezaprzeczalnie jednak wszystkie te jakże wspaniałe przymioty magistra Miszczuka nie wywołałyby może aż takiego skutku, gdyby on sam do tego zmiękczania się nie przyczynił. Musiałaby chyba być ślepa, by nie widzieć, że mężczyzna również zwrócił na nią uwagę już od pierwszych zajęć. To na nią patrzył, gdy coś tłumaczył, do niej zwracał się najczęściej z pytaniami. Czuła na sobie jego wzrok nawet na korytarzu, gdzie czekając na wykład lub ćwiczenia, przesiadywała z koleżankami we wnęce usytuowanej na wprost gabinetu, w którym miał konsultacje. W tymże gabinecie poczuła po raz pierwszy dotyk jego rąk i smak jego ust i jeśli do tej pory była mile połechtana zainteresowaniem, które jej okazywał, od tego momentu po prostu oszalała na jego punkcie. Trzeba zresztą przyznać, że było to szaleństwo obustronne, tym większe, że towarzyszył mu dreszczyk emocji wynikający z faktu, że jako wykładowca i studentka musieli się przecież ukrywać ze swym gwałtownym uczuciem. Nie było to wcale proste, bo ani stancji Pauliny, ani pokoju w hotelu asystenta, w którym mieszkał Grzegorz, do dyskretnych lokali zaliczyć się nie dało. Szukając intymności, musieli czasem nieźle się nakombinować. Dopiero kiedy skończył się rok akademicki i miasteczko studenckie opustoszało, mogli wreszcie dać upust swoim uczuciom, przez tydzień prawie nie wychodząc z łóżka.
Opamiętali się dopiero wtedy, gdy któregoś ranka do pokoju zapukała portierka z informacją, że był telefon z uczelni i że pan magister Miszczuk jest pilnie wzywany przez samego dziekana w sprawie jakiegoś projektu. Grzegorz niemal w jednej chwili z namiętnego kochanka przeistoczył się w rasowego naukowca. Gdy podekscytowany tłumaczył, jak ważną rolę ów wspomniany projekt może odegrać w jego uczelnianej karierze, otrzeźwiała również Paulina, która nagle uświadomiła sobie, że przecież rodzice czekają na nią już od dobrych kilku dni. Ogarnięta miłosnym szaleństwem nie tylko nie dała im znać, jak poszły jej egzaminy końcowe, ale nawet nie poinformowała, że wróci do domu trochę później. Jej obawy potwierdziła gospodyni stancji, na której mieszkała, przekazując, że w ciągu ostatniej doby jej matka dzwoniła aż sześć razy, a wobec braku jakichkolwiek wiadomości zapowiedziała swój przyjazd na następny dzień.
Chociaż od dawna, bo co najmniej od dwóch lat, Paulina rościła sobie prawo do dorosłości i decydowania o sobie, w tym momencie poczuła się jak nastolatka, niepewna, jak na jej wybryki zareagują rodzice. Nigdy wcześniej ich nie okłamała, co najwyżej nie informowała o pewnych sprawach i poczynaniach albo pomijała w sprawozdaniach szczegóły, których jej zdaniem nie musieli znać, teraz jednak posunęła się do oszustwa i to precyzyjnie spreparowanego. Koleżanka, którą poprosiła o pomoc, początkowo miała opory, ale ostatecznie zgodziła się w razie czego potwierdzić, że Paulina ostatni tydzień spędziła u niej i że razem poszukiwały wakacyjnej pracy, co okazało się zajęciem tyleż absorbującym, co nieskutecznym.
Ostatecznie cała mistyfikacja okazała się niepotrzebna, bo pani Lenart bez najmniejszych podejrzeń przyjęła tłumaczenia córki. Zbeształa ją jedynie za brak wiadomości, ale zadowolona z wyników egzaminów obiecała pomóc w znalezieniu zajęcia. Spodobało się jej, że Paulina pragnie mieć własne dochody, i chociaż stać ją było na utrzymywanie córki, ucieszyła się z jej – tak sądziła – potrzeby niezależności. Zapłaciła właścicielce stancji za kolejne trzy miesiące i wróciła do domu, zapewniając, że za dzień lub dwa da znać, co udało się jej załatwić w sprawie pracy.
Matka Pauliny należała do tych energicznych kobiet, które błyskawicznie wykorzystały zachodzące w kraju przemiany, zakładając jeden z pierwszych w mieście prywatnych biznesów i to w branży raczej niezbyt typowej dla jej płci. Sklep z artykułami budowlanymi, otwarty na parterze domu odziedziczonego po rodzicach, szybko zyskał renomę, a dzięki zdolnościom menadżerskim właścicielki i jej licznym kontaktom towarzyskim, które w początkach tej działalności spełniały funkcję najlepszego, bo szeptanego marketingu i owocowały intratnymi zamówieniami, w ciągu kilku lat od założenia zaczął też przynosić przyzwoite zyski. Nie były to może kokosy, bo Lenartowa była ostrożna i nie lubiła przesadnie ryzykować, ale dochody, jakie osiągała, już po dwóch latach kilkakrotnie przewyższały nauczycielskie pobory jej męża. Początkowo to niespodziewane usamodzielnienie się małżonki mocno frustrowało ojca Pauliny, ale ponieważ przynosiło wymierne korzyści, chociażby w postaci pierwszego w życiu nowego samochodu, po jakimś czasie dał spokój, aczkolwiek nigdy tak naprawdę nie pochwalił jej wprost. Nieco oderwany od życia marzyciel i idealista własne ambicje i potrzebę bycia docenionym realizował w miejscowym klubie sportowym, gdzie pełnił funkcję trenera trzecioligowej drużyny piłkarek ręcznych. Skutki tej sytuacji po pewnym czasie dały jednak o sobie znać, bo po prawie ćwierćwieczu wspólnego życia drogi małżonków stopniowo zaczęły się rozchodzić, choć oni sami, zajęci swoimi sprawami, jeszcze sobie tego do końca nie uświadamiali. Jako pierwsza zauważyła to właśnie Paulina, bo Paweł, który był starszy od niej o prawie siedem lat i który wyprowadził się z domu, zanim siostra osiągnęła pełnoletność, dowiedział się, że między rodzicami jest coś nie tak, dopiero kilka lat później, gdy matka poinformowała ich, że się z ojcem rozwodzi. W każdym razie owego pamiętnego lata sami zainteresowani takiego rozwoju wypadków jeszcze nie przewidywali, zwłaszcza że finał tych wakacji skupił ich uwagę na czymś zupełnie innym niż pierwsze symptomy rozpadu małżeństwa.
Na razie wszystko, przynajmniej z punktu widzenia rodziców, układało się pomyślnie – Paulinka bez problemu zaliczyła pierwszy rok studiów i podjęła pierwszą w życiu pracę, którą znalazła dla niej obrotna mamusia. Trochę mniejszy powód do zadowolenia miała sama Paulina, bo wymyślone na poczekaniu kłamstwo obróciło się przeciwko niej. Rada nierada udała się na rozmowę z właścicielką lodziarni i po krótkim przyuczeniu rozpoczęła karierę sprzedawczyni. Początkowo była wściekła i na siebie, i na zbyt aktywną jej zdaniem matkę – w końcu miała lepsze rzeczy do roboty niż nakładanie lodowych gałek do waflowych rożków! Wkrótce jednak i ona dostrzegła pozytywy całej sytuacji. Po pierwsze – praca była, tak jak od początku przecież kombinowała, świetnym pretekstem, by pozostać przez całe lato w Lublinie i móc dalej spotykać się z Grzegorzem. No a po drugie – naprawdę miała z tego pieniądze. Może i najniższą krajową, ale własną i uczciwie zarobioną. Paulina nie była rozrzutna, a kwestia „być czy mieć” nigdy nie budziła jej wątpliwości, gdy jednak odebrała pierwszą wypłatę, poczuła satysfakcję. Chcąc nie chcąc, pomyślała wtedy z pewnym podziwem o matce, od której wiele razy słyszała, że kobieta powinna mieć własne pieniądze.
– Nawet jeśli ma bogatego męża – podkreślała pierwsze słowo, zerkając przy tym na własnego małżonka, jeżeli ten był akurat w pobliżu.
Dziewczynę trochę denerwowały takie teksty, zwłaszcza że żal jej było ojca, który zwykle udawał, że nie wyczuwa aluzji. Musiała jednak przyznać, że rozumiała matkę. Pani Lenart przez większą część wspólnego życia była bowiem zależna od zarobków męża. Owszem, pracowała, ale jako pomoc w przedszkolu zarabiała niewiele, szczególnie że przez te lata, gdy miała małe dzieci, zatrudniona była na pół etatu. Dlatego ich rodzina, choć nie brakowało im na życie, bo ojciec przez wiele lat dorabiał w klubie sportowym, w luksusy nie opływała. Lenartowie musieli nieźle główkować, gdy chcieli zainwestować w coś więcej niż tylko podstawowe potrzeby. Paulina dobrze pamiętała, ile rozmów i żmudnych wyliczeń wymagały wyjazdy na wakacje albo remonty w domu, które rodzice – z braku odpowiednich funduszy – rozkładali na etapy, odnawiając przez kilka lat poszczególne pomieszczenia. Ich status materialny poprawił się dopiero po tym, gdy matka otworzyła sklep. Paulina pamiętała, że ojciec był temu zdecydowanie przeciwny. Nie wierzył w powodzenie tego biznesu i chcąc odwieść żonę od szalonego – jego zdaniem – pomysłu, snuł przed nią wizję totalnej plajty, która miała ich zrujnować. Nie mając drygu do interesów, nie mógł pojąć, co popchnęło jego żonę w kierunku handlu, który jego samego zawsze trochę mierził. Z tego zapewne powodu wbił sobie do głowy, jakoby kupieckie zapędy żony miały negatywnie wpływać na wizerunek ich rodziny. Matka jednak wyśmiewała jego – jak to określała – „inteligenckie ambicyjki”, twierdząc, że skoro przez ponad dwadzieścia lat on nie zaspokoił jej ambicji, musiała się w końcu wziąć za to sama. Kłócili się wtedy często i zawzięcie, ale Lenartowa nie ustąpiła. To właśnie w tamtym okresie Paulina dokonała szokującego odkrycia, że jeśli któreś z jej rodziców miało jaja, to raczej nie był to ojciec. Nagle uświadomiła sobie, że tak naprawdę to matka rządziła domem, chociaż oficjalnie on był głową rodziny. Ojciec był zbyt delikatny, zbyt zachowawczy, by w sposób zdecydowany rozstrzygać życiowe problemy. To ona, cierpliwie i spokojnie drążąc przez wiele dni skałę, jaką było niezdecydowanie męża, doprowadzała do finału większość ważnych dla ich rodziny spraw. A robiła to tak inteligentnie, że kiedy wreszcie osiągała to, co chciała, on był święcie przekonany, że to jego decyzja.
Tamtego roku, gdy matka po raz pierwszy zbuntowała się otwarcie, Paulina skończyła właśnie szesnaście lat. Jej sądy na temat różnych spraw były w tym okresie kategoryczne i bezkompromisowe, spór rodziców rozstrzygnęła więc zdecydowanie na korzyść matki, tym bardziej że już wkrótce otwarty za pożyczone pieniądze sklep zaczął przynosić dochody. Dopiero kilka lat później zaczęła rozumieć, jak fatalnie musiał się wtedy czuć ojciec tak nagle i definitywnie odstawiony na boczny tor oraz jak na swój sposób bezwzględna w swych ambicjach okazała się jej matka. Zrozumienie to przyszło jednak zbyt późno, bo zbiegło się w czasie z odkryciem, że każde z rodziców żyje w zasadzie własnym życiem, nie chcąc czy też nie umiejąc postawić się w sytuacji tego drugiego. A że w tym samym okresie, w związku z dostaniem się na studia, i dla niej rozpoczynał się nowy etap, Paulina przeszła nad tym do porządku dziennego, uznając, że ostatecznie jest to sprawa między nimi. Przyszło jej to tym łatwiej, że tak naprawdę nie potrafiłaby wyjaśnić, skąd wzięło się u niej przekonanie, że małżeństwo rodziców przechodzi poważny kryzys, bo obydwoje zachowywali się właściwie normalnie. Nie kłócili się częściej niż zwykle, a w sprawach dotyczących córki jak dawniej stanowili jeden front.
Kiedy więc we wrześniu Paulina oświadczyła im, że spodziewa się dziecka, obydwoje zareagowali identycznie – najpierw nie mogli uwierzyć, potem zarzucili ją gniewnymi pytaniami, by wreszcie zapewnić, że niezależnie od tego, co się stało, nie zostawią jej bez pomocy. Dopiero wtedy trochę zniecierpliwiona, ale i uspokojona mogła im wyjaśnić, że cała sprawa wygląda tak dramatycznie tylko z ich punktu widzenia, bo ona – Paulina – chce tego dziecka, podobnie jak jego ojciec, z którym za niecały miesiąc bierze ślub. Jednakże zapewniając rodziców, że panuje nad sytuacją, nie wyjawiła im całej prawdy, zatajając fakt, iż w rzeczywistości Grzegorz wcale nie był aż tak szczęśliwy, jak im to przedstawiła.
Ich upojny romans trwał prawie do końca lata i Paulina zaczynała się już powoli martwić, co zrobią, gdy rozpocznie się rok akademicki i znowu będą zmuszeni, jeśli nie do ukrywania się, to przynajmniej do zmniejszenia częstotliwości spotkań. Napomknęła nawet coś na ten temat, ale Grzegorz zbagatelizował jej obawy, twierdząc, że będą się tym martwić później, a tymczasem powinni korzystać ze swobody, jaką dają im wakacje. Korzystali więc i to bardzo intensywnie – aż dziw bierze, że żadne z nich nie pomyślało o skutkach takiego erotycznego rozbuchania. Zresztą stwierdzenie, że nie myśleli o tym, nie było może do końca prawdziwe. Owszem, myśli takie przechodziły czasem przez głowę obydwojgu, problem polegał na tym, że na myśleniu się kończyło. Jest bowiem sporo prawdy w powiedzeniu, że seks w niektórych sytuacjach odbiera ludziom rozum. Tak w każdym razie było w ich przypadku. Niestety, kres tego szaleństwa, jak łatwo było przewidzieć, nadszedł szybko, a jego skutki podziałały na obydwoje jak kubeł zimnej wody. Dla Pauliny przebudzenie ze snu było tym bardziej przykre, że reakcja jej ukochanego nawet w niewielkim stopniu nie przypominała tej, jakiej od niego oczekiwała. Nie była aż tak naiwna, żeby sądzić, że Grzegorz na wieść o potomku wpadnie w euforię. Sama nie była z tego powodu uszczęśliwiona, ale po pierwszym zaskoczeniu doszła do wniosku, że przecież kiedyś i tak postaraliby się o dziecko, skoro więc już się trafiło…
Wściekłe „kurwa mać!” Grześka gwałtownie przerwało jej wywód, a trzask upadającego na podłogę krzesła dosłownie odebrał jej mowę. Miszczuk poderwał się na nogi i wyrzucając z siebie ciągle to samo przekleństwo, kilka razy okrążył pokój, zanim opanował się na tyle, by wreszcie zadać jej pytanie.
– I co teraz? Mam sobie w dupę wsadzić wszystkie swoje plany, bo tobie zachciało się dziecka?!
Zbyt oszołomiona, by się odezwać, poczuła, że zaczyna ją drapać w gardle, a potem po jej policzkach spłynęły grube jak groch, gorzkie łzy zawodu. Faktu tego nie ujawniła jednak rodzicom, tym bardziej że sama starała się o tamtej pierwszej, dziwnej i przykrej, rozmowie zapomnieć. W końcu najistotniejsze było to, że Grzegorz pogodził się z sytuacją i uznał dziecko.
Ślub wzięli tylko cywilny. Grzesiek, choć oficjalnie był katolikiem, do religii jakiejś specjalnej wagi nie przywiązywał. Poza tym na kościelny nie mieli czasu – tłumaczył – musieliby przecież najpierw odbębnić obowiązkowe nauki. Załatwienie wszystkich formalności też by pewnie potrwało, bo jako niepraktykujący miałby problemy z uzyskaniem stosownych zaświadczeń w swojej parafii. Paulina, której zależało na szybkiej legalizacji ich związku, musiała przyznać mu rację. Poza tym mimo wszystko byłoby jej jakoś głupio stać przed ołtarzem z brzuchem, a i suknia nie wyglądałaby na niej, jak należy. Trochę obawiała się reakcji rodziców, ale na szczęście Lenartowie, którzy uważali się za ludzi nowoczesnych, przyjęli argumenty córki – rzeczywiście, nic takiego się nie stanie, jeśli załatwią to później, na przykład razem z chrzcinami. Nie przyznali się jednak – nawet jedno przed drugim – że w pewnym sensie było im to na rękę, zwłaszcza że ślub miał się odbyć w Lublinie. Pomimo swego liberalizmu obawiali się trochę opinii małomiasteczkowego otoczenia, a w ten sposób cała sprawa mniej rzucała się w oczy. Nie protestowali też na wieść, że po ceremonii goście mieli zostać zaproszeni co prawda na wystawny, ale tylko obiad. Bez zbędnych dyskusji wyłożyli kwotę, którą podała im córka – jakoś nie bardzo palili się do organizowania wesela w tak przyspieszonym tempie.
Zapału nie poczuli też w trakcie uroczystości w urzędzie stanu cywilnego, która obydwojgu wydała się zupełnie nijaka, ani później w restauracji. Obiad przebiegł w dość drętwej atmosferze, a fakt, że większość gości, jako przyjezdni, nie piła alkoholu, na pewno nie sprzyjał jej rozluźnieniu. Nie bez znaczenia było oczywiście to, iż członkowie dwóch rodzin kompletnie się nie znali, bo nawet rodzice obydwojga młodych widzieli się po raz pierwszy w życiu. Lenartowie chcieli zaprosić przyszłych teściów córki na coś w rodzaju spotkania zaręczynowego, ale ci wymówili się pobytem Miszczukowej w szpitalu. Okazało się to nawet prawdą, bo matka Grzegorza rzeczywiście przeszła w tym czasie operację usunięcia woreczka żółciowego, lecz nawiązaniu więzi oczywiście nie posłużyło. Zdenerwowana Paulina wyraźnie wyczuwała napięcie towarzyszące nieco wymuszonym rozmowom rodziców z członkami klanu Miszczuków, którzy niestety stanowili w tym towarzystwie przytłaczającą większość. Jej rodzinę, oprócz matki i ojca, reprezentowali bowiem tylko Paweł z Iwoną – jej przyszłą bratową – oraz ciotka Grażyna, starsza siostra Lenartowej będąca chrzestną Pauliny. Nie było babci ani dziadka, którzy bez ogródek oświadczyli, że „rejestracja w urzędzie to nie jest powód, dla którego mieliby się telepać do Lublina, i że poczekają, aż ich wnuczka będzie brała prawdziwy ślub, tak jak Pan Bóg przykazał”.
Paulina starała się nie okazywać, jak bardzo ją to zabolało, ale nieobecność dziadków położyła się cieniem na tym dniu, a w pewnym sensie i na jej małżeństwie. Pamiętała przecież, jak często dziadek, którego – tak się jej przynajmniej wydawało – była ulubienicą, żartował, że na weselu swej najmłodszej wnuczki będzie hulał do białego rana, a tu proszę – zdradził ją tylko dlatego, że wesela nie było. Wiedziała, że takie myślenie jest dziecinne, ale nic nie mogła na to poradzić. Po raz kolejny w krótkim czasie zawiódł ją mężczyzna, o którym myślała, że jest dla niego najważniejsza.
W ogóle wszystko było inaczej, niż sobie wymarzyła. Chociaż wyrzekła się pompy związanej z kościelnym ślubem – sukni z welonem, tłumu gości, weseliska – czuła niedosyt i jakiś bliżej nieokreślony żal, który powodował, że nie potrafiła cieszyć się w tym szczególnym dniu tak, jakby chciała. Zawsze wyobrażała sobie, że dzień ślubu będzie jednym z najpiękniejszych w jej życiu, tymczasem nie tylko on, ale cały poprzedzający go miesiąc okazał się jedną wielką nerwówką, którą dodatkowo potęgowało fatalne samopoczucie Pauliny.
Ciąża od samego początku jej nie służyła. Pomijając już nawet tak banalne objawy jak ciągłe mdłości i wymioty, które wbrew nazwie wcale nie były poranne, bo męczyły ją przez całą dobę i prawie do samego rozwiązania, ten tak zwany błogosławiony stan mocno odbił się także na jej urodzie. Niemal do rozpaczy doprowadzał ją widok własnej twarzy usianej pryszczami, zgrozę powodowało gęste owłosienie, które nie wiedzieć dlaczego, pojawiło się na prawie idealnie gładkich do tej pory łydkach i przedramionach.
Wyglądam jak jakiś mutant – myślała, oglądając w łazience swoje coraz bardziej bezkształtne ciało, a konkluzja ta dodatkowo potęgowała jej kiepski nastrój.
Trzeba sprawiedliwie przyznać, że Grzegorz – nie licząc pierwszego wybuchu – zachowywał się w tym czasie naprawdę w porządku. Troszczył się o nią, martwił jej złym samopoczuciem, cierpliwie znosił huśtawki nastroju. Mimo to Paulina czuła się źle. Znaczną część ciąży przepłakała, choć gdyby miała uczciwie powiedzieć, z jakiego powodu, nie umiałaby wskazać konkretnej przyczyny. Owszem, przeżywała, gdy w październiku okazało się, że jednak nie jest w stanie chodzić regularnie na zajęcia, ale przecież nie była jedyną, która wzięła dziekankę z powodu ciąży. Roczny urlop nie oznaczał końca świata, a na uczelni studentki z dziećmi miały nawet pewne przywileje. Utrata urody też była tylko przejściowa, tak przynajmniej twierdziła matka Pauliny, wróżąc jej przy tym narodziny córki.
– Dziewczyna zawsze z matki urodę wyciąga. Ze mną było dokładnie tak samo, jak ty się miałaś urodzić. A w dodatku ostudę miałam straszną. Mówię ci, cała twarz w brązowych plamach. A potem wszystko minęło i parę miesięcy po porodzie figurę miałam jak modelka. Zobaczysz, wszystko wróci do normy, nie masz się czym przejmować.
Paulina była nawet skłonna matce wierzyć, bo jeszcze teraz, zbliżając się do pięćdziesiątki, Lenartowa była całkiem niebrzydką kobietą, a co dopiero dwadzieścia lat temu, ale – niestety – wiara ta nie miała większego wpływu na jej nastrój, który pozostawał kiepski. Co gorsza, sytuacja nie zmieniła się także po porodzie.
Damian urodził się trzy tygodnie przed terminem i chociaż wagowo mieścił się w normie, miał tak słabo wykształcony odruch ssania, że przez pierwszy tydzień dokarmiano go kroplówką. Niestety, kiedy wreszcie załapał, o co chodzi, problemy z pokarmem zaczęła mieć Paulina i ostatecznie skończyło się na butelce. Jednak czy to dlatego, że sztuczne mleko nie najlepiej mu służyło, czy też po prostu z powodu nadwrażliwego układu trawiennego, przez pierwsze miesiące życia Damianek był dzieckiem wątlutkim i bardzo płaczliwym.
Z wszystkimi tymi problemami Paulina pozostawała właściwie sama. Grzesiek, po pierwszej euforii wywołanej narodzinami syna, dość szybko stracił zainteresowanie potomkiem, a po pewnym czasie zaczął wręcz okazywać zniecierpliwienie z powodu zamieszania, jakie przyniosło jego pojawienie się na świecie. Łóżeczko, wanienka, wózek i wszystkie inne nieodzowne w tej sytuacji szpargały zajmowały tyle miejsca, że z trudem upchnęli je w dwóch maleńkich pokoikach z wnęką kuchenną, które przydzielono im jako małżeństwu w hotelu asystenta. Ciasnota i niemal nieustający płacz synka doprowadzały Grzegorza do białej gorączki, w związku z czym już po dwóch tygodniach od powrotu żony i dziecka ze szpitala zaczął traktować własne mieszkanie jak hotel (nie dało się zresztą ukryć, że nim było), do którego wracał jedynie spać.
– Przecież wiesz, że muszę pracować, a tu zupełnie nie ma do tego warunków – tłumaczył, gdy Paulina robiła mu z tego powodu wymówki. – Profesor już się dopytuje, czy skończę ten rozdział przed czerwcową konferencją. Co mam mu powiedzieć? Że mały ma kolki? Przecież to byłoby śmieszne.
Nie mógł pojąć, że ona nie widzi w tym nic śmiesznego i że jej zdaniem dziecko jest w tym momencie ważniejsze od jego doktoratu. Kłócili się z tego powodu niemal codziennie, aż przemęczona i coraz bardziej rozgoryczona Paulina poczuła, że jej frustracja zaczyna osiągać niebezpiecznie wysoki poziom. W końcu, po kolejnej awanturze, podjęła decyzję, że jedzie na jakiś czas do domu.
– Dobrze nam zrobi krótka przerwa – przekonywała bardziej siebie niż Grześka, który po pierwszym zaskoczeniu uznał, że nie jest to wcale taki zły pomysł. – Ty będziesz mógł spokojnie przygotować się do tej swojej konferencji, a ja odpocznę. Damianek do wakacji podrośnie, kolki mu przejdą, będzie trochę lżej. A moi rodzice już się nie mogą doczekać, kiedy go przywiozę.
Przynajmniej to ostatnie było prawdą. Lenartowie oszaleli na punkcie wnuka i wiadomość, że będą go mieli przez pewien czas u siebie, nie tylko wprawiła obydwoje w doskonały nastrój, ale miała nawet pozytywny wpływ na ich wzajemne stosunki, które w tym okresie zaczęły się psuć już coraz wyraźniej. Być może z tego powodu nie zastanawiali się zbyt intensywnie nad tym, w jakiej kondycji jest małżeństwo ich córki. Zadowoleni z chwilowej poprawy, jaką zauważyli we własnym związku, uznali za naturalne, że z małym dzieckiem nigdzie nie będzie jej lepiej niż przy rodzicach. Zresztą Paulina, która rzeczywiście w rodzinnym domu wreszcie trochę odetchnęła, też zaczęła patrzeć na wszystko z nieco innej perspektywy. Grzesiek odwiedzał ich dosyć regularnie i właściwie nic nie mogła mu zarzucić jako ojcu. W końcu doszła do wniosku, że może trochę przesadzała. Utwierdziła się w tym przekonaniu w czasie którejś z kolei wizyty męża, kiedy dotarło do niej, że wyczekuje jego przyjazdów nie tylko ze względu na synka, ale także z powodu budzącej się w niej dawnej namiętności. Po kilku miesiącach przerwy miała taką ochotę na seks, że niemal zupełnie nie zwracała uwagi na to, iż łóżkowe zapasy, które uprawiali z Grzegorzem, nie mogły ujść uwagi śpiących po drugiej stronie korytarza rodziców. Co prawda czasem przy śniadaniu zerkała na nich, próbując zorientować się, czy w nocy nie przesadzili, ale generalnie bardziej przejmowała się tym, żeby nie skończyło się to kolejną ciążą. Na wszelki wypadek zaopatrzyła się w pokaźny zapas prezerwatyw, po które udała się aż na drugi koniec miasta, bo nie chciała ryzykować, że w trakcie zakupów natknie się na kogoś znajomego. Zdawała sobie sprawę z własnej śmieszności, w końcu była dorosła i do tego zamężna, ale obawa ta była silniejsza – w Lublinie jakoś łatwiej było jej okazywać nowoczesność i niezależność niż w rodzinnym mieście, zwłaszcza że spotykała się z dezaprobatą nawet ze strony najbliższej rodziny. O ile bowiem rodzice zaakceptowali sytuację, o tyle dziadkowie przy każdej okazji dawali jej do zrozumienia, że nie pochwalają życia na kocią łapę, jak określali jej związek z Grzegorzem. Doszło do tego, że Paulina zaczęła unikać kontaktu z nimi.
Wreszcie w lipcu zdecydowała się na powrót do Lublina. We wrześniu, pod wpływem nacisków rodziny, postanowili z mężem ochrzcić synka. Paulina dość mocno zastanawiała się, czy zapraszać z tej okazji dziadków, ale ostatecznie ustąpiła na prośbę ojca, czego zresztą później żałowała, bo cichy sobotni chrzest, na który zgodził się proboszcz kościoła garnizonowego, i fakt, że żadne z rodziców dziecka nie przystąpiło do komunii, też stały się przedmiotem ich krytyki. Wkrótce jednak te rodzinne zgrzyty zeszły na dalszy plan z tego prostego powodu, że po kilku miesiącach względnego spokoju, wraz z rozpoczęciem nowego roku akademickiego w ich małżeństwie odezwały się stare problemy.
Paulina zdecydowała się wrócić na studia. Teoretycznie wszystko było proste: mały został zapisany do żłobka, plan zajęć udało się ułożyć na tyle sensownie, że tylko raz w tygodniu musiała chodzić na zajęcia po południu. Gorzej było z praktyką. Akurat w to jedno jedyne popołudnie Grzesiek miał również dwugodzinne ćwiczenia na pierwszym roku i jak twierdził, nie było możliwości przełożenia ich na inny dzień. W dodatku profesor, pod kierunkiem którego młody magister pisał swoją rozprawę doktorską, nie bardzo brał pod uwagę jego rodzicielskie obowiązki i chętnie wyręczał się podopiecznym, prosząc go o zastępstwa na takich czy innych zajęciach. Miszczuk nie za bardzo mógł się wykręcać, ponieważ ten sam profesor podsuwał mu różnego rodzaju fuchy w postaci prac zleconych, które zasilały ich skromny budżet domowy. Chcąc nie chcąc, Paulina musiała dawać sobie radę sama. Nie szło to rewelacyjnie, ale przez pierwsze tygodnie, dzięki pomocy koleżanek, jakoś udawało się jej łączyć studia z opieką nad dzieckiem. I może wszystko by się poukładało, gdyby nie to, że jak to często bywa ze żłobkowymi dziećmi, Damianek zaczął chorować. Infekcja goniła infekcję – ledwie skończyło się jedno przeziębienie, już zaczynało się następne, po nim zapalenie ucha i oskrzeli. Podawane przez lekarzy antybiotyki pomagały tylko na krótko i po półrocznej szarpaninie Paulina zdecydowała, że musi w końcu przerwać to błędne koło.
Po pierwszym semestrze przeniosła się na studia zaoczne, a stwierdziwszy po kilku tygodniach, że mąż – zasłaniając się pracą – nie ma zamiaru zajmować się dzieckiem nawet w weekendy, spakowała manatki i pojechała do rodziców. Na ich pomoc mogła liczyć zawsze, bez problemu więc ukończyła drugi rok polonistyki. Jej małżonek dowiedział się o tym dopiero jesienią, ponieważ całe lato spędził za granicą w ramach jakiejś uczelnianej wymiany. Po kilkumiesięcznym rozstaniu nie wyglądał na specjalnie stęsknionego i w ciągu dwóch miesięcy odwiedził ich tylko raz. Nie mając już żadnych złudzeń co do tego, że rodzina będzie go kiedykolwiek interesowała bardziej niż kariera, pod koniec roku, nie informując o tym nawet rodziców, Paulina złożyła w sądzie wniosek o rozwód. Małżeństwo rozwiązano za obopólną zgodą i w ten sposób w wieku niespełna dwudziestu trzech lat Paulina została rozwódką. Przyznawszy w duchu, że właśnie zakończony związek był największą porażką w jej dotychczasowym życiu, mogła pocieszyć się jedynie tym, że przynajmniej dziadkowie byli w końcu zadowoleni.