W stronę Ochrydy. Podróż przez wojnę i pokój - Kapka Kassabova - ebook

W stronę Ochrydy. Podróż przez wojnę i pokój ebook

Kapka Kassabova

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jezioro Ochrydzkie i Prespę łączą w głębi podziemne rzeki, ale na powierzchni dzielą je między siebie trzy kraje: Macedonia, Albania i Grecja. Taka jest też historia regionu – pełna wewnętrznych związków i zewnętrznych pęknięć. To stąd pochodzi część przodków Kapki Kassabovej. Geografia i polityka odcisnęły na ich losach piętno, a rodzinną traumę przekazywano kolejnym pokoleniom.

Pisarka wyrusza nad jeziora, by zrozumieć dzieje rodziny i uwolnić się od przytłaczającego dziedzictwa. Trafia w miejsce oszałamiające różnorodnością. To górzyste pogranicze przed wiekami było handlowym i duchowym centrum południowych Bałkanów. Wędrując wzdłuż pozostałości starożytnej Via Egnatia, można trafić na skalne cerkwie, średniowieczne monastyry i klasztory derwiszów, pozostałości okopów z czasów I wojny światowej i betonowe bunkry Envera Hoxhy. Nad wodą krążą pelikany i kormorany.

Kassabova poznaje przeszłość tej krainy i spotyka jej współczesnych mieszkańców: poetów i rybaków, duchownych i odmieńców, uciekinierów i wygnańców. Kolejne spotkania pozwalają jej uwierzyć, że jest nadzieja – można odrzucić brzmię nienawiści, pamięć krzywd i cierpienia, i zmienić przyszłość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 490

Oceny
4,5 (36 ocen)
23
10
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bicyklkrzych

Nie oderwiesz się od lektury

Góry i woda, tradycja i polityczne zmiany, pokój i wojna ... pełno takich korelacji w tej książce. Polecam.
10
PawelAR

Nie oderwiesz się od lektury

Super.
00
retyl

Nie oderwiesz się od lektury

Trzeba pojechać!
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego To the Lake. A Balkan Journey of War and Peace

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Brent Scheneman / Getty Images

Copyright © 2020, Kapka Kassabova

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2021

Copyright © for the Polish translation by Krzysztof Środa, 2021

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Zofia Dimitrijević

Mapy John Gilkes

Korekta Karolina Górniak-Prasnal, Katarzyna Rycko

Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl

The translation was kindly supported by the Fund for Central & East European Book Projects, Amsterdam.

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-212-9

Mojej matce oraz dzieciom wygnańców i uchodźców na całym świecie – żebyście znaleźli waszą drogę do źródła. Zmarli otwierają oczy żywym.

I jeziorom z ich bezgraniczną hojnością

Jezioro jest najpiękniejszym i najbardziej wyrazistym elementem krajobrazu. To oko ziemi, w które zaglądając, mierzymy głębię własnej natury[1].

Henry David Thoreau, Walden

Wprowadzenie

Opowiadam w tej książce o dwóch prastarych jeziorach. Niektóre miejsca są wpisane w nasze DNA, ale potrzeba wiele czasu, by odsłoniły swoje kontury – tak jak niektóre podróże są wyryte w pejzażu naszego życia, ale trwają aż do śmierci. Ja tak mam z tymi jeziorami.

Jezioro Ochrydzkie przyciągało mnie od wczesnego dzieciństwa, ponieważ stamtąd pochodziła moja babka ze strony matki, postać bardzo dla mnie ważna w tamtym czasie. Gdy byłam już dorosła, często myślałam, że powinnam wrócić nad Jezioro, czułam jednak, że nie jestem gotowa. Żeby podróżować w rodzinne strony swoich przodków, trzeba być przygotowanym na to, że zobaczy się rzeczy, którym wolałoby się zaprzeczyć.

Tym, co ostatecznie kazało mi wyruszyć w drogę, była obawa, że jeśli będę zwlekać dalej, stanie się coś złego. Bałam się, że dopóki nie zrozumiem egzystencjalnego pejzażu mojej rodziny, będzie mi groziło powtarzanie dawnych schematów. W tym stuleciu jesteśmy świadkami kolejnych wojen domowych i bratobójczych konfliktów, politycznych podziałów między narodami i w obrębie poszczególnych narodów, patriarchalnej autokracji i rewizjonizmów, masowych emigracji i wysiedleń. Pomyślałam, że jeśli nie uświadomimy sobie ciążącego na nas dziedzictwa, sami możemy stać się mimowolnymi sprawcami kolejnej zagłady.

Kilka pokoleń moich przodków żyło nad Jeziorem. Miałam nadzieję, że mogliby mi oni posłużyć jako brama do niego i do tego mało znanego zakątka Europy. Jest to region przepięknych krajobrazów i skomplikowanych dziejów zamieszkujących go ludów. To kraina wielkich wysokości i hipnotyzujących głębi, orłów i winnic, sadów i śladów dawnych cywilizacji, to ziemia nosząca tatuaż nigdy nieopowiedzianych historii. Kilka lat wcześniej jeździłam po południowo-wschodniej Europie, poszukując historii ludzi żyjących tam, gdzie zbiegają się trzy granice: Bułgarii, Turcji i Grecji. Również moje dwa jeziora, położone na południowym zachodzie Półwyspu Bałkańskiego, są podzielone między trzy kraje.

Bliźniacze jeziora, Ochrydzkie i Prespa, osadzone są jak dwa diamenty między fałdami gór zachodniej Macedonii i wschodniej Albanii. Leżą dość blisko Adriatyku i Morza Egejskiego, ale niezależnie od tego, którą drogę do nich wybrać, wydają się odległe od wszystkiego, nawet od siebie nawzajem. Żeby do nich dotrzeć, trzeba pokonać niegościnne łańcuchy górskie i odludne drogi. Tędy biegła rzymska Via Egnatia, prowadząca z położonego nad Adriatykiem Dyrrachium do Konstantynopola nad Bosforem. Później w wapiennych skałach drążono prawosławne pustelnie i budowano z nich świątynie, potem pojawiły się islamskie karawanseraje i klasztory derwiszów. Dzięki Via Egnatia, zbudowanej w połowie II wieku przed naszą erą w celu połączenia dwóch części rzymskiego świata i używanej przez blisko dwadzieścia stuleci, region jezior stał się na chwilę, jak to ujął historyk Alain Ducellier, „centrum nerwowym Bałkanów”[2].

Via Egnatia, która kształtowała historię, sama ukształtowana została przez geografię. Poprowadzono ją doliną rzeki Shkumbin między wielkimi górami Ilirii, potem omijała oba jeziora, prześlizgiwała się wzdłuż łańcuchów górskich wyznaczających dziś granicę między Macedonią a Grecją, żeby opaść wreszcie na równiny Pelagonii, dotrzeć do Morza Egejskiego i podążyć dalej równolegle do jego wybrzeża aż do Bosforu.

Jeziora są zasilane przez źródła, otoczone źródłami i połączone ze sobą podziemnymi strumieniami. Znajdują się na granicy dwóch, a miejscami trzech krajów. Grecja zdołała skubnąć zaledwie południową część jeziora Prespa, ale połknęła prawie w całości położone na południe od niego, małe jak łza jezioro Mała Prespa. Tu właśnie, w miejscu, gdzie od starożytności do dziś spotykały się potężne siły wielkich cywilizacji, mieszały się również wpływy dwóch ciepłych mórz i lodowatych wiatrów nadciągających z wysokich na prawie trzy tysiące metrów gór.

Jeziora Ochrydzkie i Prespa są najstarsze w Europie. Pod względem wieku Jezioro Ochrydzkie może być nawet drugie na świecie. Jeziora rzadko istnieją dłużej niż sto tysięcy lat – potem wypełniają się osadami i znikają. Jest jednak kilka takich – Tanganika, Bajkał, Ochrydzkie i Prespa – które przetrwały ponad milion lat. Mimo przeprowadzonych niedawno badań uczeni nie potrafią określić dokładnie wieku Jeziora Ochrydzkiego i Prespy, ale możliwe, że istnieją one od trzech milionów lat.

Jezioro Ochrydzkie jest zasilane wodą przez dopływy, podwodne źródła i – co najciekawsze – przez podziemne cieki z Prespy przesączające się przez wapienne skały góry Galiczica (2254 m n.p.m.). Te siostrzane dostawy stanowią jedną czwartą wody docierającej do jeziora, a dzięki porowatej strukturze krasowych skał wpływająca do niego lodowata woda jest naturalnie przefiltrowana. Tę niezwykłą transfuzję oraz kipiące podwodne wywierzyska można obserwować w Źródłach Świętego Nauma w Macedonii i w Źródłach Drilonu w Albanii.

Jezioro Prespa położone jest sto osiemdziesiąt metrów powyżej Ochrydzkiego, ale gdy patrzy się na nie oba z lotu ptaka, wyglądają jak oczy w starożytnej twarzy. Region jezior i rozdzielającej je góry Galiczica to kraina o wyjątkowo bogatej biosferze. Żyją tu niedźwiedzie, wilki, orły przednie. Niektórzy twierdzą, że pole magnetyczne Ziemi wytwarza tu szczególne wibracje. Inni uważają, że Jezioro Ochrydzkie znajduje się we wnętrzu „wiru energii”, a lokalna, nieco fantastyczna legenda głosi, że pod górami znajduje się jeszcze jedno „pogrzebane” jezioro. Mówi się również, w co już łatwiej uwierzyć, o podwodnej górze powstałej wskutek ruchów tektonicznych. Pewne jest jednak, że podziemne połączenie obu jezior to jedyny tego rodzaju fenomen w całej Eurazji.

Kiedy przyjechałam nad Jezioro dziesięć lat temu, spotkałam młodego mnicha, który spytał, gdzie została pochowana moja babka. Kiedy powiedziałam, że w Sofii, stwierdził, że to nie ma znaczenia; jej dusza i tak tu wróciła, bo Jezioro Ochrydzkie jest „miejscem spotkań”.

W czasie tego samego pobytu byłam świadkiem dziwnego zdarzenia. Był gorący wrześniowy dzień. Stałam na klifie Kaneo, powyżej miasta Ochryda. Widać stamtąd całą linię brzegową. Zrobiłam zdjęcie turystycznego statku przecinającego lustro wody. Pół godziny później statek wywrócił się do góry dnem i zatonął – jak gdyby połknięty przez Jezioro. Wiózł bułgarskich turystów, z których piętnastu utonęło, resztę uratowali okoliczni mieszkańcy. Była w tym jakaś upiorna symbolika, ponieważ statek nazywał się „Ilinden” dla uczczenia tragicznego powstania ilindeńskiego (wybuchło w 1903 roku w dzień świętego Eliasza), które miało uwolnić Macedonię spod osmańskiego panowania. Jego rocznica jest obchodzona w Bułgarii i Republice Macedonii (Północnej), mimo że za sprawą retrospektywnego nacjonalizmu rządy obu krajów spierają się co jakiś czas o to, kto w nim walczył – Macedończycy, Bułgarzy czy jedni i drudzy – i czy w ogóle jest między nimi jakaś różnica.

Każdego lata nad Jezioro Ochrydzkie przybywają turyści, ale głębokie nurty życia tej krainy pozostają przed nimi ukryte. Bałkany stanowią złożoną cywilizacyjną tkaninę, w której splatają się różne, czasem sprzeczne wersje wydarzeń, opowiadane przez tutejszych mieszkańców i wymyślane przez ludzi z zewnątrz. Zjawisko to, przypominające test Rorschacha, doprowadziło do kilku apokaliptycznych wojen, ale nie zanikło. Na Bałkanach, podobnie jak w wielu innych miejscach świata, gdzie odżywają dawne nacjonalizmy, zagrożone są obszary przenikania się narodów i tradycji. Kraina dwóch jezior podzielona dziś między trzy kraje jest jednym z najstarszych kulturowych tygli w Europie i na Bliskim Wschodzie.

Salade macédoine znaczy po francusku „sałatka mieszana”. Brytyjski dziennikarz Henry Noel Brailsford napisał w 1906 roku: „Przy odrobinie szczęścia przybysz podróżujący po Macedonii może usłyszeć na jednym placu targowym sześć różnych języków i cztery spokrewnione z nimi dialekty”. W tamtym czasie ziemie macedońskie były częścią podupadającego imperium, a moi pradziadkowie byli poddanymi osmańskich władców. Sto lat później ów efekt wieży Babel sprawił pośrednio, że Była Jugosłowiańska Republika Macedonii i Grecja wdały się w długotrwały spór o swoje historyczne dziedzictwo. Zakończył się on formalnie w czasie mojej podróży podpisaniem porozumienia z Prespy, na mocy którego Macedonia – z dnia na dzień, co niektórzy odczuli boleśnie – zmieniła nazwę na Republika Macedonii Północnej. Wprawdzie region kontynuuje swoją tradycję bałaganu, wiecznych problemów i spisków, ale Macedonia (Północna) i Albania trzymają się resztką sił dawnego zwyczaju tolerancji.

Od czasu jugosłowiańskich wojen toczonych w latach 1991–2001 „Bałkany” zaczęły być mylnie kojarzone z byłą Jugosławią, która zajmuje tylko zachodnią część półwyspu. Potem region ten był nazywany przez przedstawicieli międzynarodowych instytucji Europą Południowo-Wschodnią. Ja jednak będę go nazywała w tej książce Bałkanami, żeby wrócić do naturalnej, a kiedyś neutralnej nazwy półwyspu. Chociaż toponim ten został narzucony z zewnątrz, z biegiem wieków stał się kulturowym identyfikatorem zaakceptowanym przez mieszkającą tu wielonarodową społeczność – nawet jeśli jej członkowie nie potrafią się ze sobą zgodzić w wielu innych sprawach.

„Bałkany to my” – mówiła o swojej rodzinie moja babka. O ile jednak w powszechnym użyciu termin „Bałkany” kojarzy się z kruchością pokoju i tolerancji, o tyle jej spojrzenie było szersze. Nasz świat jest wewnętrznie połączony, mimo że coraz bardziej się rozpada. Ktoś mógłby powiedzieć – ulega bałkanizacji. Słowo „bałkanizacja” zostało użyte pierwszy raz sto lat temu, w 1918 roku w „New York Timesie”, i oznaczało „podzielenie regionu bądź społeczności na mniejsze, wrogie wobec siebie państwa lub grupy”. Francuski czasownik zwrotny se balcaniser sugeruje, że można temu procesowi ulec z własnej woli, ale to nie czyni jego ofiar szczęśliwszymi. Zanim jednak słowo „Bałkany” nabrało w języku polityki negatywnego wydźwięku, półwysep ten, wbrew bezmyślnemu i nieadekwatnemu stereotypowi przedstawiającemu go jako krainę „zadawnionych nienawiści”, był obszarem polifonicznej, a czasem wręcz kakofonicznej różnorodności. I wciąż nim jest.

W szerszym kontekście można powiedzieć, że dziś – a moim zdaniem było tak również we wszystkich innych trudnych momentach ludzkiej historii – działają dwie przeciwstawne, potężne siły: niezgoda i harmonia, wojna i pokój, ignorancja i zrozumienie. Południowe Bałkany, z racji swojego międzykontynentalnego i międzykulturowego położenia, były sceną, na której dychotomie te ujawniały się ze szczególną siłą, a czasem z dziką gwałtownością. Geograficzny region Macedonii usytuowany jest w wyjątkowo aktywnej sejsmicznie części tego i tak niestabilnego obszaru. W 1963 roku Skopje zostało zniszczone przez silne trzęsienie ziemi. Zabitych i rannych były tysiące. Moi dziadkowie pojechali tam z Sofii z zapasami żywności, ubraniami i łóżkami polowymi dla braci babci i ich rodzin, które straciły dach nad głową, i biwakowali z nimi w parkach zrujnowanego miasta. Nocą leżeli w ich namiotach. Nie spali – wsłuchiwali się w pomruki wciąż niespokojnej ziemi. Do dziś wskazówki zegara na głównym dworcu kolejowym Skopje znajdują się w pozycji, w jakiej zatrzymały się w chwili trzęsienia ziemi.

Czasem czuję się tak, jakbym była tym zegarem. Jest to uczucie irracjonalne i niemające żadnego związku z teraźniejszością – otoczona ruinami, zastygam w chwili dawnej katastrofy. Wiem, że dziedzictwo zatrzymanego zegara przekazała mi matka, ale chcę zrozumieć, jak do tego doszło i jak radzili sobie z tym dziedzictwem inni. Chcę się dowiedzieć, jak odbywa się kulturowe i psychologiczne dziedziczenie przeszłości i jak możemy iść z nim naprzód, zamiast powracać w lunatycznym śnie do geopolitycznej otchłani kryjącej kości naszych przodków, którzy nie zdołali uchronić się przed działaniem mrocznych sił. Niektóre z tych sił wciąż są z nami – one nigdy nie znikają – by przypominać nam, że otchłań jest wciąż otwarta.

Geografia kształtuje historię – na ogół się z tym zgadzamy. Rzadko jednak dociekamy, jak ludzkie rodziny przyswajają te wielkie historiogeografie budujące nasz wewnętrzny pejzaż i jak my jako jednostki wpływamy w niewidzialny, lecz znaczący sposób na kurs historii – ponieważ to, co lokalne, jest nieodłączne od tego, co globalne. Wyprawiłam się do Jezior, żeby pojąć te siły. Podczas mojej podróży opisanej w książce Granica zrozumiałam, że ścieżki historii przybierają czasem formy geograficzne, aby skuteczniej łudzić nas, że przeszłość to jakaś inna kraina.

Mniej więcej od czasów Herodota, „ojca historii”, żyjącego w V wieku przed Chrystusem, a potem przez jakieś dwadzieścia kolejnych stuleci greckie słowo historia oznaczało wieloaspektową, interdyscyplinarną i często narratywną eksplorację przedmiotu w duchu badania totalnego. Na pierwszy rzut oka tematem Dziejów Herodota są wojny toczone przez Grecję z Persją, ale na głębszym poziomie jego opowieść dotyczy ludzkich losów rozgrywających się na rozległych obszarach czasu, pamięci i przestrzeni, w zmieniających się wciąż ramach znanego świata. Dopiero pod koniec średniowiecza historia została skojarzona z przeszłością i stopniowo stała się dyscypliną zajmującą się wyłącznie i bezdyskusyjnie czasem minionym, wypreparowanym i oddzielonym od reszty ziemskiego doświadczenia, które w swojej istocie nie ma żadnych granic i nie zawsze jest linearne. W mojej podróży szukałam historii w oryginalnym znaczeniu tego słowa.

Wędrując po dawnych szlakach, nie mogłam nie sięgać do wcześniejszych autorów piszących o Jeziorach i ich okolicach. Okazali się wspaniałymi towarzyszami podróży. Zmieniłam imiona niektórych osób występujących w książce. Jeśli chodzi o nazwy i terminy określające narodowe i lokalne tożsamości, dołożyłam wszelkich starań, by tam, gdzie mowa o przeszłości, dotrzeć do obiektywnych źródeł i relacji z pierwszej ręki. Gdy pisałam o teraźniejszości, stosowałam obecnie używane identyfikacje. W lutym 2019 roku Była Jugosłowiańska Republika Macedonii została nazwana Republiką Macedonii Północnej, dlatego posługuję się tą nazwą tylko w bieżącym kontekście. Dawniej kraj ten był znany jako Macedonia lub Republika Macedonii, więc w zależności od sytuacji nazywam go w różny sposób. Podobnie traktuję inne miejsca, których nazwy ulegały zmianom.

Poruszam w książce kwestie niezwykle złożone i drażliwe, dlatego jeśli ktoś poczuje, że jego punkt widzenia nie został tu należycie przedstawiony – choć starałam się być rzetelna i uwzględnić wszystkie perspektywy – proszę o wybaczenie.

Kapka Kassabova

Highlands, Szkocja

Niechby mi skrzydeł lotnych przybyło,

poleciałbym ja nad stronę miłą,

odwiedzić pola tak sercu drogie,

obaczyć Ochryd, Strugę pozdrowić.

[…]

widać jezioro, co w dali bieleje

i bystre w wietrze wciąż niebieścieje[3].

Konstantin Miładinow, 1861

Tęsknota za południem

Tak się składa, że w żeńskiej linii naszej rodziny reprezentuję czwarte pokolenie emigrantek. Sto lat temu moja prababka wyemigrowała z Królestwa Jugosławii do Królestwa Bułgarii. Jej jedyna córka, moja babka, wyjechała z Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii do Ludowej Republiki Bułgarii. Moja matka, jej jedyne dziecko, wyemigrowała z rodziną z Bułgarii do Nowej Zelandii, a ja – z Nowej Zelandii do Szkocji. Również moja siostra wróciła do Europy. Dla każdej z nas wyjazd oznaczał rozstanie z rodzicami.

Zmieniające się nazwy państw pokazują, że nasza rodzina, podobnie jak mnóstwo innych, była zmuszana do tułaczki przez historyczne kataklizmy: upadek Imperium Osmańskiego i Austro-Węgier, dekolonizację, powstanie narodowych państw na Bałkanach, wojny bałkańskie (1912–1913) oraz dwie wojny światowe, zimną wojnę, jej koniec i globalizację.

W bardziej osobistej perspektywie tamta seria migracji przypomina mi, że pragnienie podróżowania, eksploracji i – tak właśnie – ucieczki czułam już od wczesnego dzieciństwa. A może jeszcze wcześniej – w brzuchu matki kręciłam się nieustannie i wydostając się z niego, omal nie udusiłam się pępowiną, którą zaplątałam w supeł. Od pierwszych lat życia pociągały mnie opowieści o przygodach i dalekich morzach, tęskniłam za miejscem, w którym byłabym wolna – od kotła, jakim było nasze ciasne mieszkanie, od szkoły i organizowanych przez nią przymusowych patriotycznych parad, od łagodnej opresji wszechobecnej w domu i w ojczyźnie. Tęskniłam za wolnością, zanim jeszcze zrozumiałam, czym ona jest i kim jestem ja sama.

Tęskniła za nią również Anastasija, moja babka ze strony matki. A w każdym razie o czymś marzyła. Była obecna w moim życiu przez trzynaście lat, z których ostatnie pięć spędziła, chorując na raka piersi. Bardzo ją kochałam. Gdy zachorowała, miała pięćdziesiąt kilka lat. Nosiła perukę i malowała usta, ale pod jej ubraniem działy się straszne rzeczy. Poza tym traciła wzrok. Czasem jej czytałam, tak jak ona kiedyś czytała mnie. Moją pierwszą książkę przeczytałam właśnie w mieszkaniu dziadków w Sofii, z którego widać było oprawioną w kadr okna błękitną górę. Miałam wtedy pięć lat.

Babcia miała książkę z tekstami setek pieśni ludowych spisanych przez dwóch folklorystów i językoznawców znanych jako bracia Miładinowowie, którzy w połowie XIX wieku przewędrowali ziemie Macedonii i Bułgarii, czyli południowe Bałkany, i zebrali wspaniałą kolekcję utworów ludowych. Bracia pochodzili ze Strugi, miasta położonego niedaleko Ochrydy, która wzięła swoją nazwę od samego Jeziora. Babcia opowiedziała mi ich historię. Zauważyłam, że tak jak większość „naszych” historii kończyła się ona brutalną niesprawiedliwością, która jednak po latach została odkupiona mocą wyznawanej przez braci idei – wyzwolenia poprzez naukę i edukację. Młodszy brat był poetą. W czasie studiów w dalekiej, zimnej Moskwie napisał wiersz Tęsknota za południem (Tyga za jug), zainspirowany wspomnieniem ojczystego jeziora.

Czy słońce także i tam

ponuro świeci jako i wam?

Dla późniejszych pokoleń wiersz stał się symbolem Jeziora, wygnania i straty, trudnego do wysłowienia smutku związanego z Macedonią, z „naszymi miejscami”, z Bałkanami i Południem. Wniknął w nasze kości – tak jak pogoda. Znaczące jest to, że słowo tyga znaczy jednocześnie „tęsknota” i „smutek”. Oto ostatnie linijki tego utworu:

Niechbym tam [nad jeziorem] zagrał na fujarce,

a kiedy słońce za lasy zajdzie, i ja z nim zajdę.

I ja z nim zajdę. Był to jeden z moich pierwszych kontaktów z poezją. Już wtedy czułam, że w otaczającej mnie atmosferze jest coś ciężkiego, splątanego. To coś emanowało z mamy będącej następczynią babci, która przybyła znad Jeziora.

Przybyła tutaj, żeby zamieszkać w niedoskonałej rzeczywistości miasta, ale często mówiła o tamtym miejscu, o pełni graniczącego z wodą świata, w którym została jej rodzina. Gdzie ludzie, chociaż wyglądają tak jak my, mówią nieco inaczej, tak jakby posługiwali się jakimś dawnym dialektem. Dzieliła nas twarda granica. Często przeglądałam ciężki sowiecki atlas geograficzny, w którym nasz socjalistyczny świat był pokolorowany na różowo. Można było w nim zobaczyć ukształtowanie terenu dalekich lądów. Na zajmującej całą rozkładówkę głównej mapie Europa wyglądała jak bezładna mieszanina stłoczonych barw obciążonych rozmaitymi znaczeniami.

Z oficjalnej historii można było się dowiedzieć, że nasi południowi sąsiedzi nie są tacy jak my, że są inni, bo w swoich dziejach byli reprezentantami sił perfidii (Grecy) i tyranii (Turcy). My natomiast jesteśmy cierpiącymi od dawna męczennikami, poetyckimi, ożywianymi szlachetnymi namiętnościami, niesprawiedliwie krzywdzonymi. Ale sąsiedzi moich dziadków, mieszkający na tym samym piętrze Wasilopulowowie, byli nietypowi. Ona była Bułgarką. Biła córki i wystawiała je za karę na klatkę schodową, a jej mąż, Grek, stawał w ich obronie. On miał jakiś związek z czymś, co określano tajemniczą nazwą „wydarzenia greckie”. Mój ojciec, profesor uniwersytetu, miał greckiego studenta, który bardzo mi się podobał. A jeśli chodzi o Turków, babcia dobrze wspominała Turczynkę, od której wynajmowała mieszkanie w Ochrydzie, ulubionymi kolegami ojca byli zaś tureccy chłopcy z sąsiedztwa. Poza tym w wierszu Miładinowa Stambuł został nazwany jednym z „naszych miejsc”. Moskwa, wbrew temu, co nam wmawiano, z pewnością nim nie była. Wiersz powstał ponad sto lat temu i od tamtego czasu wiele się zmieniło, ale wciąż wybrzmiewa w nim, nietknięte przez upływ czasu, dojmujące poczucie oderwania i tęsknoty.

Na przykrytym welwetową tkaniną okrągłym stole w salonie dziadków stał słój wypełniony kamykami z Jeziora. Były to zwykłe, wygładzone przez wodę kamienie, różowe i białe, pełniły jednak funkcję talizmanów przynoszących stamtąd powiew jaśniejszego, bardziej przestronnego świata.

Greckie imię Anastasija pochodzi od słowa oznaczającego zmartwychwstanie. Dziewczęca intuicja pozwoliła mi zrozumieć, że babcia była kobietą wielkiego ducha – i wielkiej urody. Takie połączenie zapamiętano w historii mojej rodziny dwukrotnie, u Anastasii i u jej ukochanej bratanicy Tatiany, która zmarła na nowotwór mózgu w wieku trzydziestu sześciu lat.

W ostatnich latach życia babci trudno było z nią przebywać. W komunistycznej Bułgarii nie funkcjonowały hospicja, więc chorzy byli zdani na łaskę rodziny. Babcia już wcześniej była wymagająca, a teraz zaczęła tyranizować męża i córkę, która nie mogła zrobić dla niej dość dużo nawet wtedy, gdy robiła zbyt wiele, szyjąc dla niej dopasowane ubrania i organizując urodzinowe przyjęcia – bo Anastasija zawsze lubiła przyjmować gości. Babcia cierpiała i wydawało się, że pragnie uprzykrzyć życie również swoim ukochanym – to było ulubione słowo kobiet w mojej rodzinie.

Mama wciąż miała szansę doświadczać różnych drobnych przyjemności, ale się ich wyrzekła. Przez kilka ostatnich straszliwych miesięcy życia babci prawie nic nie jadła, więc wycieńczona przez infekcje stała się cieniem człowieka, gotowa dołączyć w zaświatach do matki. Gdyby umarła, ja też bym umarła, ponieważ byłyśmy jedną osobą. Czułyśmy tak samo i myślałyśmy tak samo. Powtarzałam jak w lustrze jej ruchy, przeżywałam każdy jej nastrój i wyczekując jej uśmiechu, tłumiłam w sobie gwałtowne emocje. Gdy miałam dziesięć lat, imitowałam jej śmiertelnie poważny ton głosu i chodziłam jak ona ze ściągniętą twarzą. Za nasze nieszczęścia obwiniałam ojca, nadwyrężając moją naturalną miłość do niego. Podobnie jak mój dziadek, ojciec był jako mężczyzna w mniejszości, musiał więc codziennie tłumaczyć się i odpokutowywać nie wiadomo jakie błędy. Emocjonalna równowaga w domu była nieustannie zagrożona.

Mam z tamtego czasu wciąż wyraźne wspomnienie. Siedziałyśmy z mamą w autobusie odjeżdżającym spod domu dziadków, u których byłyśmy z wizytą. Machałyśmy do nich z okna – do małych figurek stojących na balkonie na siódmym piętrze. Babcia ledwo już widziała, więc machała w inną stronę. Dziadek łagodnie przesunął jej rękę. Uśmiechnęłam się i pomachałam jeszcze raz. Mama rozpłakała się. Zapłakałam razem z nią.

Robiła, co mogła, żeby mnie chronić, a ja robiłam wszystko, żeby chronić ją, ale nie mogłyśmy nic na to poradzić – strata była nieunikniona. Podtrzymywałyśmy się wzajemnie, żeby utrzymać usta nad powierzchnią wody, tak jak potępieńcy z cerkiewnych fresków, którzy tonąc w płomienistej zupie, wynurzają z niej tylko głowy. Mimo że żyłyśmy w całkowicie świeckiej kulturze i nigdy nie słyszałam słowa „potępienie”, czułam je cieleśnie. W wieku dziesięciu lat pisałam wiersze pełne bolesnych rozstań na dworcach kolejowych, wyniszczającej tęsknoty i pewności, że wszystko już minęło. To było tak, jakby ktoś inny pisał je moją ręką.

Nie chodziło o to, że umiera babcia – byłam w stanie zaakceptować czyjeś odejście, dzieci to potrafią – ale o niemożliwy do zniesienia ból rozstania, który wyczuwałam w mamie. Mama mówiła, że zawsze żyła w strachu, że coś się stanie jej rodzicom. Ja bałam się tego samego. Pożegnałyśmy Anastasiję pod koniec lata tego roku, w którym wydarzyła się katastrofa w Czarnobylu. Widziałam mamę wśród niesionych przez wiatr złotoczerwonych liści. Była cieniem prześwitującym przez fioletowo-czarny strój. Silniejszy podmuch mógł ją ponieść ze sobą jak liść. Zawsze wydawała mi się słabo osadzona w życiu, tak jakby urodziła się bez korzeni, jakby potrzebowała zewnętrznej siły, by trzymać się ziemi.

Następnego lata zapadłam na chorobę autoimmunologiczną i spędziłam tygodnie w popadającym w ruinę szpitalu z nieczynnymi toaletami, gdzie pisałam wiersze, tłumaczyłam Kwiaty zła Baudelaire’a i tęskniłam za Południem. Ojciec był na zagranicznym stypendium, ale codziennie odwiedzała mnie mama, która po pracy – była analityczką danych – docierała do szpitala przez zakurzone ulice, żeby przywieźć mi domowe jedzenie i wziąć mnie na powolny spacer po szpitalnym dziedzińcu. W szpitalu był cygański chłopiec, który mi się podobał, ale kiedy przeczytałam potem stworzone tam przez siebie wiersze, stwierdziłam zdumiona, że kierowałam je do swojej mamy. Równie zdziwiona byłam, gdy odkryłam miłosne listy babci Anastasii – napisane pięknym językiem, opowiadające o tęsknocie za chwilą spotkania z ukochaną osobą, za widokiem jej zielonych oczu i jedwabistych włosów falujących w morskiej wodzie lub na tle nieba. Słońce zajdzie, a ja z nim zajdę. Listy były zaadresowane do jej kilkunastoletniej córki.

Chciałam przeczytać całą korespondencję między matką a córką, ale musiałam przerwać. Dobrze znałam te romantyczne uczucia, intensywne jak u kochanki – zostały mi przekazane w postaci skondensowanej, podobnie jak potrzeba wyrażania ich w słowach. Babcia pisała wiersze z okazji urodzin krewnych i przyjaciół. Wciąż mam wiersz napisany na moje dziesiąte urodziny. Ma pięć wersów, po jednym na każdą literę mojego imienia. Nie mogła już napisać go na maszynie, ledwo widziała, więc podyktowała go dziadkowi. Pracowała jako dziennikarka w rozgłośni nadającej dla Bułgarów mieszkających za granicą – to było coś w rodzaju BBC World Service, tyle że w komunistycznym kontekście – a fale radiowe niosły jej głos jak zaklęcie.

– Drodzy rodacy – mówiła swoim uwodzicielskim altem – ta piosenka jest dla was.

I zaraz potem jakaś chwytająca za serce melodia docierała do członków bułgarskiej diaspory na całym świecie. Wielu z nich nie mogło oczywiście wrócić do kraju, ponieważ znajdowali się na czarnej liście emigrantów politycznych. Czasami odwiedzałam babcię w siedzibie Radio Sofia, zbudowanej w stylu Bauhaus. Zwykle czekałam w głównym holu przy budce strażnika, przyglądając się mozaice na ścianie. Przedstawiała coś w rodzaju proletariackiego rozbłysku słońca, a może to była mapa Bułgarii. Można się też było na niej dopatrzyć pokazanych z profilu głów Marksa i Engelsa, być może wraz z Leninem, ponieważ często występowali jako trójca. A potem babcia wypadała z windy jak pierwszy dzień lata. Potrafiła wypełnić swoją obecnością przestrzeń i roztaczać wokół siebie fale niepowstrzymanego śmiechu. Otoczona miernością, konformizmem i zakłamaniem, którymi żywił się system totalitarny, Anastasija żyła z pasją i wyrażała swoje myśli w społeczeństwie, którego jedna połowa nie myślała wcale, a druga była na tyle ostrożna, by zachowywać własne opinie dla siebie.

Zanim zachorowała, była jak Demeter, bogini płodności i urodzaju, jak źródło obfitości i piękna. Miała półki zastawione książkami i szafę pełną skórzanych płaszczy i futer, które dziadek zdobywał w państwowych zakładach, gdzie pracował jako księgowy. Później była zbyt chora, by je nosić. Jeden z płaszczy zabrałam ze sobą do Szkocji, ale nigdy w nim nie chodziłam. Wyglądał tak, jakby był zrobiony z selkie, mitycznego szkockiego stworzenia, które zrzuca foczą skórę, by wyjść na ląd i poślubić człowieka, ale prędzej czy później powraca do swojego morskiego domu.

Próbowałam odtworzyć przepisy kulinarne babci. Ciasto filo ze szpinakiem, pieczone jagnię z jogurtem, czyli Elbasan tava, imam bayıldı, czyli faszerowany bakłażan. Wiecie, co znaczy ta ostatnia nazwa po turecku? Omdlały imam. My też, podobnie jak imam, objadałyśmy się razem do nieprzytomności. Czasem razem spałyśmy i dziadek zostawał wtedy sam w pokoju obok. Babcia jadła, ile się dało, a nawet więcej, mnóstwo paliła, przeżywała wszystko głęboko, a gdy odkrywała coś przyjemnego, pragnęła tego do bólu. Nie znała neutralności. Jej zdrowie, podobnie jak emocje, było chwiejne na długo przed chorobą nowotworową. Podobnie było z mamą. Ja kontynuowałam tę tradycję. Gdy stałam się kobietą, czepiały się mnie wszelkie dolegliwości. Nie wiedziałam, jak to jest czuć się dobrze. Kiedy zaczynałam nowe życie w Nowej Zelandii – byłam wtedy starszą nastolatką – wkręcałam się w lęki, które sprawiały, że każde doświadczenie doprowadzało mnie do rozpaczy. Gdy rodzice wyjeżdżali, wyobrażałam sobie, że mają jakiś okropny wypadek, i martwiłam się na zapas. Surowo osądzałam samą siebie i innych z powodu wydumanych czasem niedoskonałości. Od ostatecznej autodestrukcji ratowała mnie literatura. A później mamę przygniotła ciężka depresja, którą przenosiła na swoich ukochanych. Bo przecież to my byliśmy odpowiedzialni za to, by była szczęśliwa. Gdy spoglądam wstecz, widzę, że moja babcia, mama i ja odgrywałyśmy po kolei role w napisanym wcześniej dramacie. Mimo że próbowałyśmy chronić się – same siebie i siebie nawzajem – przed jakimś nieokreślonym zagrożeniem, ochrona nie działała. Wydawało się wręcz, że przyciąga niebezpieczeństwa, przed którymi miała nas osłaniać. Coś spychało nas w dół i nie pozwalało cieszyć się zdrowiem. Pacjentki się zmieniały, ale choroba trwała.

Na zdjęciach z mojego dzieciństwa dotykamy się z babcią rękoma w gestach wyrażających wzajemną przynależność. Podobnie jest na wcześniejszych o pokolenie zdjęciach babci z jej bratanicami i z mamą robionych w Ochrydzie na tle Jeziora: jesteście moim przedłużeniem. Ale również: nie pozwólcie mi nigdy odejść.

Dorośli zadają dzieciom podstępne pytania: kogo bardziej kochasz, mamę czy tatę? Babcię czy dziadka? Babcię czy mamę? Ja w tajemnicy kochałam się w chłopcach. Nie miałam jeszcze dziesięciu lat, gdy babcia Anastasija wyczuła to i ostrzegła mnie, żebym nigdy nie spotykała się z kimś, kto ma „chłopską stopę” albo… Nie pamiętam, co było dalej, ale to była długa lista, z której wynikało, że babcia tak naprawdę nie chce, abym spotykała się z jakimkolwiek chłopcem. W każdym razie nie bez niej, bo przecież byłam jej oczkiem w głowie. Bycie oczkiem w jej głowie sprawiało, że czułam się jak napromieniowana – z jednej strony jaśniałam, z drugiej ogarniało mnie zmęczenie. Chciałam zamknąć drzwi, ale to ona miała klucz.

Gdzieś wewnątrz niej kryła się otchłań, której nie dało się wypełnić. Wyglądało na to, że ma ona swoje źródła w Macedonii, w Jeziorze. To było tak, jakby Anastasija nie była jedną osobą, lecz gwarnym narodem dusz z porzuconej prowincji. Nosiła w sobie pierwotną krainę, w której masy lądu wciąż się poruszały, uskoki tektoniczne przesuwały się pod powierzchnią ziemi, woda wzbierała i opadała, gdzie działały zwalczające się, niemożliwe do pogodzenia siły.

Kiedy byłam dzieckiem, krewni z Jugosławii przysłali nam trójwymiarową pocztówkę przedstawiającą niebieskie jezioro i miasto na wzgórzu. Kiedy się nią poruszało, pojawiały się nowe elementy pejzażu. To było zniewalające. Mogłam na nią patrzeć w nieskończoność. Zachwycałam się błękitem jeziora, wielkiego jak morze, i otwieranymi przez nie możliwościami. Nie rozumiałam, dlaczego babcia opuściła miejsce tak magiczne. Dlaczego opuściła swoich ukochanych. Kiedy ją o to spytałam, odpowiedziała, że teraz my jesteśmy jej ukochanymi. Teraz naszą rolą, jej ukochanych, było uczynić ją szczęśliwą.

– Żyję między dwoma światami – powiedziała. – Kiedy jestem w Ochrydzie, tęsknię za Sofią. Kiedy jestem w Sofii, tęsknię za Ochrydą.

Zawsze za czymś tęskniła, tak jak moja matka, tak jak ja. Bycie kobietą oznaczało opłakiwanie nieobecności, brak, nieuchronną stratę. Mówiąc krótko – cierpienie. Szybko nabrałam pewności, że nie chcę być niczyją matką ani żoną. Chciałam podróżować do dalekich krajów i nie wracać do szkoły, chciałam prowadzić spokojne życie bez otaczającej mnie rodziny. Jednak pewne sprawy podążają za nami niezależnie od tego, dokąd się udamy.

Sny o wodzie zaczęły mnie nawiedzać niedługo po tym, jak moja rodzina osiedliła się w Oceanii, mniej więcej wtedy, gdy zaczął się rozpad Jugosławii. Byłam wówczas dojrzewającą nastolatką. W snach widzę na horyzoncie wznoszącą się ścianę wody. Chcę uciekać, ale coś mnie tam trzyma. Muszę przekazać świadectwo. Woda zalewa brzeg, potem domy, słupy elektryczne, ludzi. Pływają w niej wymarłe dawno zwierzęta. Góry są stare jak piramidy, ale one też zostają zalane. To wody Ziemi, przedwieczne, wzburzone. Pochłaniają znany świat. Serce wali mi w piersi. Płynę między ruinami, wypatrując tych, którzy przeżyli, próbuję im pomóc.

Według Junga woda jest symbolem zbiorowej nieświadomości. Katastrofa, której zapowiedzią są moje sny, wydaje się bezosobowa. Nie lubię ich jednak i wolałabym, żeby się skończyły, ale ostatnio stały się jeszcze częstsze.

Trzy lata po śmierci Anastasii, latem trudnego roku 1989, pojechaliśmy nad Jezioro Ochrydzkie – moi rodzice, młodsza siostra, ja i dziadek ubrany na tę okazję w elegancki garnitur. Czuło się, że coś się kończy. Teraz, po latach, wiem, że to były nasze dwa kraje, chociaż w tamtym czasie wydawało się, że chodzi o naszą rodzinę. Po tym jak Anastasija i jej bratanica Tatiana odeszły, nic nie mogło już być takie jak kiedyś. Złożyliśmy trudną wizytę mężczyźnie mieszkającemu z dwoma chłopcami – mężowi Tatiany i ich synom, moim dalekim kuzynom. Zapamiętałam z niej długie chwile milczenia i jugosłowiańskie czekoladki w złotej folii topniejące w upale. Moja fascynacja tragicznym trio Tatiany była jak miłość. Miałam piętnaście lat i byłam dziewicą, ale rozumiałam już, o co chodzi w całej tej historii z seksem i śmiercią. Jezioro wypełniało się dojrzewającymi figami i nieznośną tęsknotą. Przez całe życie ciągnęło mnie do pokiereszowanych ludzi i poranionych miejsc.

Rodzina babci od niepamiętnych czasów miała sady. Mój pradziadek nazywał się Bahczewandżijew, od tureckiego słowa bahçe oznaczającego ogród. Rodzice zabrali mnie i siostrę do brzoskwiniowego sadu wciąż należącego do naszego wujka. To właśnie było Jezioro – południowa kraina obfitości, schyłku, pełna światła, ale również trudnej do nazwania niemocy. Kilka lat później Jugosławia stała się ziemią ruin. Macedonia po raz pierwszy została w pełni niepodległym państwem narodowym. Jako jedyna ze wszystkich byłych republik Jugosławii osiągnęła to bez jednego strzału oddanego na jej terytorium, chociaż wojna zaczęła się od śmierci zamordowanego przez tłum macedońskiego chłopaka, który miał tego pecha, że kierował w Splicie czołgiem Jugosłowiańskiej Armii Ludowej (Jugoslovenska narodna armija – JNA). Kiedy werbownicy JNA przybyli do Ochrydy, szukając ochotników, spotkała ich niespodzianka – przy każdych drzwiach słyszeli: „Nie tutaj”. Widząc, skąd wieje wiatr, rodziny młodych mężczyzn wysyłały ich za granicę, do krewnych w innych miastach albo chowały w piwnicach. Nowe kłopoty pojawiły się kilka lat później, gdy rok po wojnie w Kosowie przemoc zaczęła przelewać się przez granicę Macedonii, jednak jej mieszkańcy raz jeszcze powiedzieli: „Nie tutaj”.

Macedonia, kraina Jeziora, nie miała apetytu na wojnę. I udawało jej się jakimś cudem przeżyć.

Niedługo po wyprawie nad Jezioro wyemigrowaliśmy do Nowej Zelandii. Rodzice zapuścili tam korzenie. My z siostrą próbowałyśmy zrobić to samo, ale w końcu wróciłyśmy do Europy. Ja w wieku trzydziestu lat zamieszkałam w Szkocji, ona wyjechała do Szwajcarii. Z czasem życie naszej rodziny ułożyło się, a trud wielokrotnych emigracji ustał. Jednak kolejne rozpoczynanie życia na nowo w miejscach, gdzie ludzie nie potrafią przeliterować twojego nazwiska, sprawia, że spokój staje się czymś perwersyjnie ulotnym. Zawsze gdy się spotykaliśmy, coś było nie tak, coś sprawiało ból, i musieliśmy z całych sił starać się to naprawić. Każde spotkanie stawało się kryzysem, który trzeba było zażegnać.

Powtarzające się fale trudnych emocji nie zawsze są powodowane bieżącą sytuacją. Przyczyna czasem powraca. Psychologowie badający międzypokoleniowe dziedziczenie przeżyć uważają, że jest to skutek nieprzepracowanej traumy, efekt załamania czasu. Tak, czas się załamuje. Moja matka stoi wśród ruin – znowu – a ja biegnę do niej. Wysłuchuję jej gorzkich lamentów i płaczę razem z nią, jakbyśmy właśnie zostały osierocone. Zygmunt Freud określał masochistyczny przymus ponownego przeżywania bolesnych doświadczeń „diabolicznym”, ponieważ odciąga nas on od życia. I tak właśnie jest – w takich chwilach chodzi tylko o to, żeby przetrwać. Ten wyniszczający cykl powtarzał się tak długo, że w końcu przestałam odgrywać w nim swoją rolę i zaczęłam wytyczać granicę, która miała mnie chronić. Matka i ja rosłyśmy daleko od siebie, a dzieląca nas ziemia niczyja była jałowa. Raz po raz, jak w sennym koszmarze, zaglądałam jej w oczy i zamiast własnej matki widziałam maskę ze starożytnej tragedii.

Trzydzieści lat po śmierci babci, niedługo przed wyruszeniem w tę podróż, zmagałam się z kryzysem zdrowotnym objawiającym się tajemniczymi bólami i zmęczeniem, który jednak – podobnie jak sny o wodzie – wydawał się dziwnie bezosobowy. Czułam się, jakbym była podłączona do zbiornika złej energii, która z nieodgadnionych dla mnie powodów zalewała mnie falami. Doświadczałam bliskości wszechobecnej śmierci. Powoli jednak wyleczyłam się. Kiedy o tym teraz myślę, jestem pewna, że gdybym nie doświadczyła tego mokrego mroku duszy, nie starczyłoby mi odwagi i desperacji, by wyprawić się do Jeziora.

Mniej więcej w tym samym czasie mama zapadła na nieuleczalną chorobę. Jednym z jej symptomów była ostra newralgia, którą nazywała bólem – i która wkrótce stała się Bólem. Nocami rządziła życiem rodziców. Nie było nic poza nią. Tak, coś narastało jak wznosząca się mroczna fala uderzająca raz za razem o brzeg, by dać o sobie znać, jak zmieniająca postać istota z dalekiej przeszłości. Ponieważ nigdy nie została należycie odparta, z chwilą, gdy mama została zdiagnozowana, newralgia stała się pełnoprawnym członkiem naszej rodziny. Wtedy miałam tego wszystkiego tak dosyć, że pragnęłam tylko, by to się skończyło.

Podczas mojej ostatniej wizyty u rodziców w Auckland stwierdziłam, że przebywanie w jednym domu z mamą stało się jeszcze bardziej dławiące niż kiedykolwiek wcześniej. Żadni lekarze ani cudotwórcy nie potrafili zwalczyć Bólu – był odporny, narcystyczny, zawładnął całym jej istnieniem. Miałam takie samo przytłaczające poczucie, jakie nawiedzało mnie przy babci – poczucie obecności podziemnych sił deformujących krajobraz. Myślałam wtedy o geologicznej wizji Jamesa Huttona, który w połowie XVIII wieku opisał procesy erozji i sedymentacji działające od czasów o eony wcześniejszych niż ludzka pamięć, „bez śladu początku i bez nadziei na koniec”. Przerażająca myśl.

Nie pierwszy raz miałam ochotę po prostu odejść. Wiedziałam jednak, że nie mogę. A poza tym odejście i tak by nie wystarczyło. Pod słońcem antypodów, przed którym mama chowała się za zamkniętymi okiennicami, dotarło do mnie, że jeśli nie zrozumiem, dlaczego dwie kobiety, które kochałam i które dostały od życia tak wiele (w tym troskliwych mężów), stały się tragicznymi Furiami i dlaczego byłyśmy męczennicami cierpiącymi za nie wiadomo jaką sprawę – to będę następna w kolejce. Maska czaiła się już pod moją twarzą.

Kiedy po przejściu bramek na lotnisku w Auckland machałam rodzicom na pożegnanie, a oni stali tam, po pięćdziesięciu latach wciąż razem – moja widmowa, wycieńczona Bólem mama i podtrzymujący ją wciąż krzepki ojciec – machałam i uśmiechałam się. Twarz mamy była zapadnięta, w oczach ojca szkliły się łzy, ale on również uśmiechał się, żeby dodać nam wszystkim otuchy. Wkrótce rozdzieli nas ocean. Machaj i uśmiechaj się. Tylko raz płakałam, przechodząc przez lotniskowe bramki.

Podróżowałam do dalekich krain. Szukałam wolności. Ale teraz jestem tu, nad Jeziorem. Szukam odpowiedzi.

Część pierwsza Wiosna

Ochryda zawieszona jest na wzgórzu i ciągnie się wzdłuż brzegu jeziora. Gdyby nie to, że jest ono położone w smutnym kraju, pół Europy tłoczyłoby się nad nim, żeby je zobaczyć. Jezioro jest nieopisanie piękne, a jego dziki urok nie ma sobie równych – wyniosłe srebrnosine góry o ośnieżonych szczytach rozpływają się w fioletoworóżowej mgle, która unosi się nad lśniącymi, krystalicznymi wodami. Jego groźny majestat działa na wyobraźnię, a w chwilach oszołomienia budzi sympatię dla nieznanych ludzi, którzy mozolnie wyciosywali kapliczki w otaczających je klifach, którzy żyli i umierali samotnie nad jego magicznymi wodami. Były chwile, kiedy nie zdziwiłabym się, słysząc dobiegający z gór krzyk białej wiły, istoty z tutejszych ballad.

Edith Durham, The Burden of the Balkans, 1905

Macedońskie dziewczę

Leciałyśmy nad Alpami, nad Adriatykiem i jego wyspami różnej wielkości i kształtu, nad albańską wyżyną wznoszącą się szybko ponad nadmorskie równiny – jedno pasmo gór za drugim, ziemia jak sztruksowa tkanina. Rzeki rozlewały się, a potem zwężały ściśnięte przez wąwozy, drogi wiły się między graniami ginącymi w śniegu i chmurach. Słońce zachodziło nad czerniejącymi fałdami grzbietów górskich. Mityczny pejzaż. I nagle błękitny blask Jeziora.

Jezioro Ochrydzkie jest jednym z tych miejsc na Ziemi, gdzie ma się poczucie spotkania z przeznaczeniem. Odkrywamy, że od zawsze mieliśmy tu przyjechać i teraz trudno nam uwierzyć, że czekaliśmy z tym tak długo. Gdy pod nami ukazało się jezioro, w samolocie zapanowała cisza.

To nie był jeszcze sezon turystyczny. Poza żoną brytyjskiego ambasadora w Skopje i kilkorgiem cudzoziemców pasażerowie byli w większości gadatliwymi macedońskimi i albańskimi emigrantami, którzy odwiedzali rodzinne strony. W tym czasie Była Jugosłowiańska Republika Macedonii znajdowała się na krawędzi wojny domowej. Urzędujący premier wraz ze swoimi ministrami został zaatakowany i raniony w siedzibie parlamentu przez spiskowców, z których część była członkami poprzedniego rządu. Przez dwa lata kraj trwał w politycznym impasie. Wyglądało na to, że wszystko się kończy. Papież modlił się za Macedonię – a kiedy papież się modli za coś lub za kogoś, wiadomo, że jest źle.

Patrzyłam na pasażerów, na ciepłą karnację kobiet i swojsko zaokrąglone twarze mężczyzn. Czy tak właśnie zaczyna się wojna domowa? W jednej chwili gawędzimy i dzielimy się przekąskami, a w następnej rzucamy się z plastikowym nożem na osobę siedzącą obok. Sąsiednie miejsce zajmował albański inżynier wodny, który przez dwadzieścia lat mieszkał w Londynie. Podróżował z rodzicami – w Ochrydzie mieli wsiąść w taksówkę i dojechać nią do przejścia granicznego, gdzie będzie czekał samochód, który zawiezie ich do Tirany. Mój sąsiad również się martwił, ale nie samym konfliktem, tylko „bezbrzeżną”, hamującą postęp korupcją albańskich i macedońskich polityków.

– Polityka jest od tego, żeby czynić życie lepszym – powiedział. – Ale na Bałkanach sprawia, że żyje się gorzej. Taka tradycja. Gdyby nie to, bylibyśmy bogaci. Spójrz na tę wodę!

Przed wyjściem z małego lotniska tłoczyli się taksówkarze. Sami mężczyźni o śniadych twarzach i ani jednej kobiety w zasięgu wzroku. Tak jakbym przyjechała na Bliski Wschód. Zanurzyłam się w genetycznej zupie – wszyscy ci faceci wyglądali, jakby byli moimi kuzynami.

Wybrałam kierowcę o miłym uśmiechu i odjechaliśmy z lotniska. Kiedyś należało do wojska, a teraz zostało nazwane imieniem apostoła Pawła. To był pierwszy znak, że znaleźliśmy się na Via Egnatia – Paweł wędrował kiedyś tym starożytnym szlakiem. Do miasta jechaliśmy wyboistą drogą biegnącą wzdłuż Via Egnatia. Minęliśmy skalną cerkiew Świętego Erazma – pamiątkę po innym podróżniku, który przybył ze swoim przesłaniem z jordańskiej pustyni. Potem jechaliśmy wśród ciągnących się kilometrami sadów – dzikich, olśniewających. Był dopiero maj.

– Bawcza – powiedział kierowca.

Czyli ogrody. Tak, pamiętałam je. Sąsiadujące z Ochrydą nadbrzeżne równiny wyglądały jak wtedy, gdy widziałam je w latach osiemdziesiątych, i tak jak wtedy, gdy patrzył na nie w połowie XIX wieku niemiecki pisarz, który nazwał to miejsce „wielkim opuszczonym ogrodem”.

Wjechaliśmy do nowego miasta położonego u stóp wzgórza – chociaż tutaj nic nie było „nowe”. Pierwszą ciekawą rzeczą, którą zauważyłam, był wąski biały minaret małego średniowiecznego meczetu. Czułam zapach palącego się drewna. Zaczęła się wieczorna modlitwa Allahu Akbar śpiewana chrapliwym, nosowym głosem o przejmująco melancholijnym brzmieniu. Pół godziny później zza murów położonej na wzgórzu części miasta dobiegła melodia cerkiewnych dzwonów. Taksówkarz powiedział mi, że to taka ochrydzka tradycja – meczet i cerkiew odzywają się na zmianę, nigdy jednocześnie.

– Żyjemy w pokoju – dodał. – Żeby tylko politycy nas nie prześladowali.

Jechaliśmy krętą drogą do Górnej Bramy starego miasta, nad którym wznosi się twierdza cara Samuela, nazywana również kale, tureckim słowem oznaczającym twierdzę. Tutaj po dramatycznej śmierci cara Samuela na początku XI wieku rezydowali przez kolejne stulecia władcy mówiący różnymi językami i noszący różne fryzury.

Wjechaliśmy do wewnętrznego miasta i zagłębiliśmy się w strome uliczki słabo przystosowane do ruchu samochodowego. Tutaj przetrwał duch starego miasta – na wpół lewantyńskiego, z widokiem na błękit jeziora i pozamykanymi okiennicami, na wpół bałkańskiego, z wystającymi nad ulice drewnianymi piętrami domów i bujnymi ogrodami. Był to duch stoicyzmu i upartego szacunku dla samego siebie. Wewnętrzne miasto nazywano warosz, w przeciwieństwie do miasta zewnętrznego, zwanego mesokastro. Do dziś warosz patrzy na rozciągające się pod jego nosem mesokastro.

Przez długi czas oficjalnym językiem był tu grecki, ponieważ w roku 1767 Patriarchat Konstantynopolitański zdominował osmańską Macedonię, doprowadził do likwidacji Arcybiskupstwa Ochrydzkiego i panował tu do połowy XIX wieku. Jednak trwające tysiąc lat wpływy słowiańskie utrzymały się i ostatecznie zwyciężyły w milenijnej wojnie. Słowo mesokastro w rzeczywistości nie znaczy „zewnętrzne”, lecz „wewnętrzne”, co skłania do przypuszczenia, że ten, kto go pierwszy użył, albo był dyslektykiem, albo słabo znał grekę. Ale to, co dla jednego człowieka jest miastem wewnętrznym, dla innego może być zewnętrznym.

Taksówkarz przejechał między obitymi kutym żelazem i ostrymi bolcami wrotami Górnej Bramy. Dawniej brama była otwarta tylko w poniedziałki, dni targowe. W czasie dżumy zamykano ją do odwołania. Bogatsze rodziny muzułmańskie z dolnego miasta pakowały się i przeczekiwały zarazę w domach chrześcijańskich przyjaciół za murami.

W takich okresach przybysze i mieszkańcy powracający z długich podróży byli zatrzymywani przy Dolnej Bramie nad jeziorem i trafiali na kwarantannę do dwóch sąsiadujących ze sobą cerkiewek zwanych cerkwiami bolnickimi od słowa bolnica, czyli„szpital” – jednej pod wezwaniem Świętej Bogurodzicy, drugiej pod wezwaniem Świętego Mikołaja. Kiedy później patrzyłam na twarze wymalowane z pełnym realizmem na nagrobnych freskach, miałam wrażenie, że ich oczy spoglądały na mnie w sposób, który można nazwać uzdrawiającym. W uliczkach starego miasta są dziesiątki strzegących swoich sekretów cerkiewek, czasem ukrytych w ogrodach, a czasem przypominających małe domy. Cerkiew Świętej Bogurodzicy Periwlepty (Wszechwidzącej), z której można podziwiać cudowną panoramę jeziora, jest w ochrydzkiej diecezji jedyną chrześcijańską świątynią funkcjonującą nieprzerwanie przez ponad siedemset lat, również pod panowaniem tureckim. Znajdowały się w niej kwatery dla osób cierpiących na „melancholię”.

Dżumę przedstawiano jako kobiecą postać o greckim imieniu Panukla oznaczającym tę chorobę. Panukla pukała do drzwi swoimi trupimi kłykciami, a potem wchodziła do domu i zaczynała dygotać. Gdy sytuacja stawała się krytyczna, bo Panukla nie chciała odejść, mieszkańcy starego miasta organizowali procesję, która szła w dół, w stronę jeziora.

– Święty Klemensie, nasz złoty! – błagali. – Uwolnij nas od Panukli.

Kapłani nieśli umocowane na długich tyczkach ikony przedstawiające świętego Klemensa, świętego Nauma oraz Matkę Boską. Ikony były zwykle dwustronne, tak żeby któryś święty był zawsze zwrócony w stronę plagi. Na najstarszej zachowanej ikonie procesyjnej z 1045 roku znajdują się wizerunki świętego Bazylego Wielkiego z Cezarei – mężczyzny o orientalnych rysach – oraz świętego Mikołaja, patrona rybaków, postaci ważnej dla ludzi żyjących nad jeziorem. Przez wieki w procesjach uczestniczyli również muzułmanie, ponieważ średniowieczni mnisi Klemens i Naum pełnili funkcję nie tyle ikon monoteizmu, ile ochronnych talizmanów.

Chorowanie i uzdrawianie były stałymi motywami życia nad jeziorem.

Właściciele willi Ochryda, gdzie zarezerwowałam mieszkanie z wyjściem na ogród, wyglądali znajomo – tu wszyscy wyglądają znajomo. Po krótkiej rozmowie okazało się, że faktycznie jesteśmy spokrewnieni. Taka jest natura tego miasta.

Mężczyzna w sąsiednim ogrodzie obcinał gałęzie śliwy. Robił to z mściwym zapamiętaniem nieprzystającym do tego spokojnego wieczoru. W końcu zostawił niemal goły pień.

– Bo rzucało cień – wyjaśnił.

Rzucało cień.

Córka moich gospodarzy pracowała w Dubaju. Jej matka westchnęła.

– Młodzi jeżdżą wszędzie, dokąd mogą dostać wizę – powiedziała. – A my zostajemy i wynajmujemy nasze domy przyjezdnym. Turyści to nasze główne źródło dochodu.

Dawniej na obrzeżach Ochrydy kwitł przemysł, była tu nawet fabryka kultowych jugosłowiańskich samochodów Zastawa. Liczne zakłady zatrudniały dziesiątki tysięcy osób. Wszystko jednak załamało się w latach dziewięćdziesiątych, w epoce pokątnej prywatyzacji i mafijnych baronów. Jugosławia płonęła, jedni robili na wojnie spekulacyjne majątki, inni cierpieli z powodu wojennego embarga. Drenaż mózgów, który zaczął się w latach osiemdziesiątych, nasilił się na przełomie stuleci, gdy wojna w Kosowie przelała się przez granicę, i przyspieszył w ostatniej dekadzie za sprawą cynicznych, destrukcyjnych posunięć radykalnych polityków. W ciągu jednego pokolenia Ochryda straciła połowę mieszkańców. Jeden z moich kuzynów, lekarz, niedawno wyemigrował do Niemiec. Stracił pracę w szpitalu, ponieważ nie uczestniczył w obowiązkowych paradach organizowanych przez partię rządzącą. Los człowieka w tym kraju zależy od lojalności wobec partii.

Kilka razy słyszałam, jak ludzie mówią: „Jest gorzej niż za Tity”. Ogólna kondycja moralności i kultury ucierpiała przez lata bezlitosnego nepotyzmu, kleptokracji i pompatycznej, etnicznej, nacjonalistycznej propagandy. Ustępujący rząd doprowadził ten niewielki kraj do bankructwa. Zamiast wyremontować ochrydzki system wodociągów, który pilnie potrzebował dofinansowania, pobudowano pozłacane pomniki Aleksandra Wielkiego, a z centrum Skopje zrobiono wyśmiewany przez cudzoziemców monument gangsterskiego baroku, zawstydzający nawet dla Macedończyków – niektórzy z nich przestali przyjeżdżać do stolicy.

Na mojej ulicy, powyżej starożytnego teatru, otwarto właśnie czynną w sezonie restaurację Gladiator. Gdy zapada wieczór, przychodzą tu ludzie wyprowadzający psy na spacer i pijani filozofowie. Kiedy psy wysikają się już na wielkich kamiennych schodach, ich właściciele zasiadają pod kwitnącymi lipami i wciąż zielonymi figowcami i otwierają piwa.

Zamówiłam imam bayıldı i sałatkę macedońską, chociaż byłam tak przejęta tym, że tu wreszcie dotarłam, że ledwie mogłam coś przełknąć. Kelner zobaczył mojego notebooka i spytał, czy jestem pisarką.

– Ostatnio spotkanie pisarza nie jest niczym niezwykłym – powiedział poważnym tonem. – Szkoda tylko, że młodzi ludzie w tym kraju nie czytają.

On sam pisał wiersze. Zgodziliśmy się co do tego, że każdy, kto znajdzie w swoim życiu miejsce dla literatury, będzie żył lepiej (chociaż było to oczywistą nieprawdą). Oprócz mnie w restauracji siedziała tylko trójka Holendrów. To było dziwne – co roku nad Jezioro przyjeżdżało wielu Holendrów. Dowiedziałam się, że tym, co ich tu przyciągało, była napisana w latach trzydziestych kultowa nowela De Bruiloft Der Zeven Zigeuners [Wesele siedmiu Cyganów]A. den Doolaarda, pisarza i dziennikarza, który zakochał się w Macedonii i spędził tu wiele czasu.

– Mam nadzieję, że znajdzie pani inspirację w naszym mieście – powiedział kelner.

W jego głosie był szacunek, z jakim mówi się do osób publicznych lub starych.

I faktycznie, poczułam się nagle stara. Siedziałam przy stole nakrytym białym obrusem ze szklanką czerwonego macedońskiego wina i z moimi wspomnieniami – tak jakbym podróżowała w czasie. Spojrzałam na etykietę wina. Nazywało się „Tęsknota za południem”, tak jak tytuł tamtego wiersza. Ciche powitanie.

W Ochrydzie czuje się ciężar czasu, nawet w taki spokojny wieczór jak ten, gdy słychać tylko nawoływanie cykad i szuranie pantofli starych kobiet. Przed sobą, w dole, miałam amfiteatr przypominający o tym, że zaledwie dwa tysiące lat temu walczyli tu gladiatorzy. Zbudowano go z myślą o użytku teatralnym, ale Rzymianie zrobili z niego arenę dla gladiatorów. Dziś odbywają się tu letnie koncerty pod gołym niebem. Amfiteatr został odsłonięty zaledwie kilkadziesiąt lat temu. W dzieciństwie wdrapywałam się na częściowo rozkopane wzgórze, na którym stały jeszcze domy przeznaczone do rozbiórki.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Henry David Thoreau, Walden, czyli życie w lesie, tłum. Hanna Cieplińska, Poznań 2018 (wszystkie przypisy pochodzą od redakcji).

[2] Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie cytaty w tłumaczeniu własnym za wersją angielską.

[3] Polski przekład wiersza Tęsknota za południem autorstwa Wojciecha Gałązki pochodzi ze zbioru Niewidzialne skrzydła: antologia poezji bułgarskiej (od IX wieku do roku 1944), wybór Ełka Konstantinowa i Wojciech Gałązka, Kraków 1987, s. 35–36.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2021

Wydanie I