Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rozalia kocha kolory, jazdę na rowerze, rośliny, w szczególności kwiaty i walentynki.
Po latach spędzonych w różnych krajach całego świata wraca do rodzinnej miejscowości gdzieś blisko i jednocześnie daleko od Warszawy. Mimo zachęt ze strony rodziców, żeby przejąć po nich firmę zajmującą się doradztwem biznesowym, Rozalia postanawia otworzyć swoją wymarzoną kwiaciarnię. Ponieważ dziewczyna podczas pobytu w Nowym Jorku zakochała się w sposobie, w jaki nowojorczycy świętują walentynki postanowiła, że przeniesie ten sposób do swojego rodzinnego miasteczka. Wiedziała oczywiście, że nie będzie to proste zadanie, ale licząc na swój zapał, optymizm i znajomość z właścicielem lokalnej gazety wierzyła, że wszystko musi się udać.
I tak zapewne by było, gdyby nie fakt, że redaktorem z którym miała współpracować był on – Wiktor Skalski.
Gburowaty sąsiad i najbardziej ponura osoba, jaką miała możliwość poznać podróżując po niemal całym świecie. Nie mając wielkiego wyboru, Rozalia postanawia, że będzie współpracować przy organizacji miejskiej imprezy walentynkowej z mężczyzną, który stan zakochania uważa za psychiczne zaburzenie, a pomysł na świętowanie walentynek, za komercyjną maszynkę do zarabiania pieniędzy.
Czy ze zderzenia dwóch odmiennych światów i dwóch odmiennych dusz może powstać coś dobrego? Czy lepiej zaryzykować i wyjść poza granice swojego komfortu, czy może bezpieczniej będzie pozostać w swoich znanych murach?
Zapraszam do zapoznania się z historią Rozalii i Wiktora.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 290
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
“W tym roku
walentynek
nie będzie”
Olsztyn 2024
– Co to ma być!? – warknąłem rzucając plik kartek na biurko. Niewysoki, chuderlawy szatyn stojący przed moim biurkiem poderwał kubek z kawą ratując druk przed zalaniem.
– Artykuł, o który szef prosił – szepnął ze strachem w oczach.
– Damian żartujesz, prawda!? – syknąłem. – To ma być poważny felieton. Miałeś oprzeć się o najnowsze badania, które potwierdzają, że stan zauroczenia czy miłości, zwał jak zwał, jest kwalifikowany tak samo jak zaburzenie psychiczne. A co mi dałeś? Jakieś rzewne wypociny o żenującym tytule: “Szaleństwo zesłane przez bogów”. Czy my pracujemy w redakcji specjalizującej się w pisaniu dla nastolatek?
– Ale…
– Wyjdź z mojego biura – wycedziłem przez zęby, starając się uspokoić. – Jutro widzę na biurku nowy, poważny artykuł, tak jak się umawialiśmy. Skoro musimy zajmować się jakimiś walentynkowymi bzdetami, niech nasi czytelnicy dostaną porcję solidnej wiedzy, a nie tandetne wypociny.
– Ale, szefie…
– Głuchy jesteś, Damian? Wyjdź, zanim zmienię zdanie i poprosze kadry, żeby na twoje biurko trafił inny dokument. Wypowiedzenie umowy o pracę może być? – zapytałem nie bez satysfakcji.
Chłopak wzdrygnął się, najpierw przecząco pokręcił głową, potem potaknął i w końcu ze wzrokiem wbitym w podłogę wycofał się za drzwi mojego gabinetu.
– Co ja tu robię? – westchnąłem. To nawet nie było pytanie tylko stwierdzenie, w które włożyłem po raz nie wiem już który, całą swoją frustrację i rezygnację. Pokręcone losy mojego życia zawiodły mnie na to zadupie i w sumie powinienem się cieszyć, że dalej pracuje w zawodzie. Od dziecka marzyłem o tym, żeby pisać fascynujące książki, powieści kryminalne, które stawałyby się bestsellerami, a to marzenie miało być uwieńczone nagrodami, które dumnie stoją na kominku w salonie. Wiedziałem, że mnie na to stać i że to potrafię.
Ale jak to w życiu bywa, kiedy człowiek robi plany to wszyscy święci boki zrywają i póki co, jestem zastępcą redaktora naczelnego w lokalnej gazecie. Redakcja, którą kieruje doprowadza mnie do szału, bo oprócz kilku, niczym nie wyróżniających się dziennikarzy, śmietankę towarzyską tego gremium tworzył oprócz Damiana, Erwin, żyjący w innej czasoprzestrzeni albo raczej cyberprzestrzeni geek, nasz fotograf Dex, do dzisiaj nie wiem czy to jego imię czy nazwa marki jego ulubionego sprzętu fotograficznego i Sabina, moja asystentka, która spokojnie mogłaby robić za sobowtóra Pameli Anderson i zgarniać na tym grube pieniądze. I nie to, żebym mógł sam dobrać sobie asystentkę przychodząc tutaj do pracy, o nie. Kiedy rozpocząłem pracę Sabina już tu była i dostałem wyraźne polecenie, że nie mogę jej zwolnić. Do dziś nie wiem, co skłoniło moich przełożonych do wyboru tej dziewczyny na to stanowisko.
Jak na zawołanie, przed moim biurkiem stanęła ponętna blondynka, przysłaniając mi widok na biuro swoimi walorami w rozmiarze podwójnego D. Skrzywiłem się na ten widok, bo po raz kolejny uzmysłowiłem sobie, że właśnie te walory były kluczowe podczas rekrutacji.
– Hej Szefuniu! Słuchasz, co do ciebie mówię? – wysoki głos dziewczyny wyrwał mniez gorzkich rozmyślań.
Sabina stała przede mną z założonymi na wielkich piersiach ramionami i żując energicznie gumę wpatrywała się we mnie z ciekawością.
– Czego? – mruknąłem wyraźnie zniesmaczony.
– Jaki kolor fontu na ten walentynkowy tytuł będzie lepszy? Róż indyjski, pompejański, a może wenecki? – dziewczyna na koniec zdania zrobiła wielkiego balona z gumy, po czym ze świstem wciągnęła go w wymalowane usta.
Oniemiałem.
– Sabina, ty tak na serio? Pytasz redaktora naczelnego o kolor czcionki? Czy wyście pogłupieli? A może to widmo latających z gołą dupą aniołków i strzelających z plastikowych łuków amorków infekuje wam mózgi mimo, że do tego cholernego wydarzenia jest jeszcze miesiąc?
– Tak, ma szefuńcio rację. Róż wenecki będzie idealny – dziewczyna wyraźnie zadowolona obróciła się na obcasach, a wychodząc z gabinetu zakołysała biodrami niczym modelka na wybiegu.
W połowie drogi zatrzymała się, obróciła głowę zarzucając zalotnie blond włosami na ramię i puściła mi oczko, po czym ponownie skierowała się do wyjścia.
Gdy usłyszałem zamykające się za nią drzwi, bezsilnie oparłem głowę o zagłówek fotela robiąc trzy głębokie wdechy i jeden długi wydech. Musiałem się uspokoić.
“Boże, z kim ja pracuję?” – pomyślałem, robiąc kolejny wydech.
Nie byłem wierzący, szczerze powiedziawszy, to w nic nie wierzyłem włączając w to wiarę w jakiegokolwiek boga. Miałem jednak uczucie, że jeżeli nagle skądś, nie wiem skąd, nie pojawi się coś lub ktoś, kto wyciągnie mnie z tego bagna, to w ciągu najbliższego miesiąca skończę na oddziale zamkniętym w jakimś zapomnianym przez świat szpitalu psychiatrycznym. Albo kogoś zamorduję.
W ramach samobiczowania jeszcze raz przeanalizowałem swoje życie zawodowe i co poszło nie tak, że wylądowałem tu, gdzie teraz jestem.
Pracę w tej redakcji rozpocząłem dokładnie pięć lat temu, kiedy to w przypływie obłędu, tak dzisiaj oceniam mój stan umysłu w tamtym czasie, porzuciłem świetnie rozwijającą się karierę w jednej z największych ogólnopolskich gazet w kraju.
Ale zacznijmy od początku czyli od czasu, kiedy byłem młody, odważny i miałem głowę pełną pomysłów oraz coś, czego nie można kupić ani zdobyć – miałem szczęście.
Po studiach dziennikarskich w stolicy i odbyciu stażu w gazecie, od razu dostałem propozycję pracy w zespole śledztwa dziennikarskiego pod okiem jednego z najlepszych w tym fachu dziennikarzy w kraju. Wiedziałem, że taka okazja nie trafia się często, więc postanowiłem, że wycisnę z tego tyle ile się da, albo może i więcej.
Pracowałem dzień i noc z trzygodzinną przerwą na sen. Praca była ciężka i wymagająca. Nieprzespane noce, ciągłe wyjazdy, spotkania z ludźmi i balansowanie na granicy bezpieczeństwa. To był mój chleb powszedni, moja przyszłość. A ja to uwielbiałem. Czułem, że żyję i miałem nieodparte wrażenie, że dopełniło się moje przeznaczenie i sam sobie zazdrościłem, że w moim życiu osiągnąłem taki stan tak szybko i w sumie tak łatwo.
Jakby tego szczęścia było mało, w trakcie jednej ze spraw do naszego męskiego zespołu dołączyła praktykantka – młoda, śliczna studentka drugiego roku dziennikarstwa o romantycznym imieniu – Julia. Dziewczyna co prawda bardziej fascynowała się tematami lifestyle’owymi niż śledczymi, ale kierownictwo przysłało ją do nas i pomimo początkowych trudności, nieźle radziła sobie na naszym śledczym odcinku.
Cóż można było powiedzieć o Julii. Eteryczna blondynka z wielkimi błękitnymi oczami wpatrzonymi w każdego z nas z podziwem i uwielbieniem. A my to uwielbienie odwzajemnialiśmy i staraliśmy się chronić naszą dziewczynę jak na prawdziwych facetów przystało.
Po jednej z trudniejszych akcji śledczych w jakie się wpakowaliśmy, pewnego wieczora zapłakana Julia stanęła w moich drzwiach i wyszlochała, że ze strachu o mnie nie mogła spać ani jeść i że gdyby coś mi się stało, to ona nie wiedziałaby, co ze sobą zrobić.
A ja cóż, po pierwszym szoku zaskoczenia, wziąłem ją na ręce, zaniosłem do łóżka i przytuliłem szepcząąc, że wszystko już jest dobrze i nic się przecież nie stało. I tak już zostaliśmy razem, a w redakcji chłopaki poklepywali mnie po plecach nie ukrywając zazdrości.
Kolejne dni, miesiące a potem lata upłynęły mi na szaleńczej pracy i równie szaleńczej miłości do Julki. Kiedy skończyła studia i zdecydowała, że jednak chce pracować w dziale lifestyle’owym, uruchomiłem wszelkie możliwe kontakty, żeby gdzieś się załapała. Ale nie był to dobry czas dla młodych dziennikarzy, a moja własna praca stała się jeszcze bardziej wymagająca.
Po kilku nieudanych próbach pracy jako freelancerka, Julia załamała się i zaczęła myśleć nad zmianą zawodu. Kiedy przyłapałem ją na zakreślaniu oferty pracy na kasie w supermarkecie postanowiłem, że zrobię wszystko, żeby moja ukochana spełniała się w swoim zawodzie, nawet kosztem mojej pracy. Przecież nic się nie stanie jeżeli trochę zwolnię tym bardziej, że materiały, które robiłem, jeden za drugim zdobywały nagrody albo były w pierwszej piątce najlepszych materiałów dziennikarskich. Miałem swoją ugruntowaną pozycję w branży, a po korytarzach redakcji chodziły plotki, że jako spełniona nadzieja polskiego dziennikarstwa śledczego w niedługiej przyszłości przewidziano dla mnie bardziej odpowiedzialne zadanie.
Kolejnego poranka, kiedy Julia brała prysznic, wyrzuciłem do kosza ulotkę z zakreśloną ofertę pracy na kasie i kazałem mojej dziewczynie szukać jakiejkolwiek redakcji, która przyjmuje do pracy do działu lifestyle. W ciągu miesiąca mieliśmy kilka ofert z różnych części kraju i po ich porównaniu, Julka wybrała ofertę w niewielkiej powiatowej miejscowości, niecałe sto kilometrów od stolicy. Redakcja miała jakieś spore kłopoty finansowe i z chęcią zgodziłaby się na zatrudnienie młodej, ale chętnej do pracy dziennikarki, która za śmieszne pieniądze zrobiłaby robotę całego wydziału lifestylowego. Kiedy zobaczyłem szczęście w oczach Julii, jak przekazała mi tę wiadomość, wiedziałem, że nie było odwrotu. I byłem z tego powodu przeszczęśliwy. Byłem przeszczęśliwy, bo ona była szczęśliwa. Od tej chwili nasze życie podzielone było między stolicę a miasteczko, w którym mieszkała i pracowała Julka.
To był dobry czas dla nas obojga – tak wtedy uważałem. Przyjeżdżałem do Julii w każdym wolnym czasie chociaż na godzinę i nie mogliśmy się sobą nacieszyć, a kiedy musiałem wracać do stolicy, tęskniłem za moją dziewczyną już na samą myśl o wyjeździe.
W końcu zaczęliśmy ostrożnie robić wspólne plany na przyszłość. Nie chcieliśmy się spieszyć. Zależało nam na tym, żeby wszystko samo się poukładało i żeby każde z nas realizowało się w swojej pracy.
Z czasem Julka stała się znana i doceniana w środowisku lokalnym, a jej gazeta za sprawą nowego właściciela i jego pieniędzy, poradziła sobie z problemami finansowymi i stała się opiniotwórczą gazetą regionalną.
Ja nadal pracowałem w swoim zespole, a na horyzoncie pojawiła się możliwość zostania zastępcą szefa mojego działu. Nie chwaląc się, pierwszy z naszego zespołu dostałem propozycję objęcia tego stanowiska i oczywiście się zgodziłem. Kiedy powiedziałem o tym Julce, świętowaliśmy mój sukces przez cały weekend nie wychodząc z łóżka. Co to były za piękne czasy…
Kariera Julki też nabierała rozpędu, a do tego moja dziewczyna jako lokalna specjalistka od tematów lifestylowych jeździła po wszystkich imprezach w województwie. I tu zaczęły się pierwsze zgrzyty. Mieliśmy coraz mniej czasu dla siebie, a żeby znaleźć dzień, w którym oboje mamy trochę wolnego, musieliśmy spędzić co najmniej godzinę na uzgadnianiu naszych kalendarzy.
Zgadzaliśmy się jednak co do jednego, jeżeli teraz nie podkręcimy naszych karier zawodowych, to później będzie jeszcze trudniej.
Żeby osłodzić trochę gorycz naszych długich rozstań, postawiłem kupić mieszkanie w miasteczku, w którym pracowała Julia. Chcieliśmy mieć własny punkt zaczepienia, nasz mały, wspólny świat – nasz dom, który Julia urządzi tak, jak zawsze marzyła, a do którego ja będę wracał jak żeglarz do upragnionej przystani. Tak, romantyzm nie był mi obcy, a przy mojej słodkiej Julii, nie był w ogóle trudny.
Tak nam się spodobał ten plan, że zamiast mieszkania, kupiłem dom. Jak szaleć, to szaleć. Koszty co prawda znacznie przekroczyły moje możliwości finansowe, ale czego się nie robi dla miłości swojego życia. Szybko załatwiłem kredyt na piętnaście lat i postanowiłem jeszcze więcej pracować. Zdecydowałem, że skoro Julka dopiero rozwija swoja karierę dziennikarską, to zarobione przez siebie pieniądze niech przeznacza na swoje potrzeby. Wszystko miałem zaplanowane i poukładane, a Julka chodziła jak po chmurach ze szczęścia, że nie musi martwić się opłatami i innymi przyziemnymi sprawami. Czułem się spełnionym w każdym calu facetem, który zaopiekował się swoją dziewczyną, a wkrótce narzeczoną i przyszłą matką swoich dzieci. Nic, tylko mogłem się walić pięściami w nagą klatę jak goryl w okresie godowym.
Czas upływał a moja Julia dojrzewała i piękniała za każdym razem kiedy się widzieliśmy. Z nieśmiałej i lekko zahukanej studentki zmieniła się w pewną siebie, oszałamiająca kobietę, która nowinki modowe i inne kobiece sprawy miała w małym palcu i czasem nawet sam jej nie rozpoznawałem. Kiedyś ją zapytałem, czy to konieczne, żeby wszystko na sobie sprawdzała, ale przekonała mnie, że tylko w ten sposób może być wiarygodna i zdobyć zaufanie czytelniczek. Dopiero przy pomyśle chirurgicznego poprawiania piersi ostro zaprotestowałem, a Julka niechętnie i ze łzami w oczach odstąpiła od zabiegu.
I nadszedł ten dzień, dzień do którego przygotowywałem się przez chyba większą część naszego związku. W kieszeni moich spodni leżało sobie małe, welurowe pudełeczko z zawartością, której nie mogłem wycenić pieniędzmi, bo wartość tego niewielkiego przedmiotu określała całe moje i Julki życie – obecne i przyszłe. Nie byłem zdenerwowany tylko czułem przyjemny dreszcz podniecenia na myśl o tym, jak będziemy z Julką świętować początek naszego nowego, wspólnego życiowego etapu. Dodatkowo postanowiłem, że nasze życie nie może wyglądać tak jak dotychczas. Zanim kupiłem pierścionek zaręczynowy porozmawiałem z moim szefem i powiedziałem mu, że czas najwyższy na to, żebym w końcu zadbał o swoje życie osobiste i że muszę przez jakiś czas pomieszkać i pożyć z kobietą mojego życia. Porzuciłem stanowisko zastępcy redaktora naczelnego, rozwiązałem umowę najmu na mieszkanie w stolicy i wziąłem roczny, bezpłatny urlop z redakcji.
Plan miałem prosty i może mało romantyczny, ale ponieważ nie mogłem się już doczekać, bez uprzedzenia pojechałem do swojej dziewczyny. Kiedy zapukałem do drzwi własnego domu, Julka otworzyła mi w dresie z jakimś kołtunem na głowie. Parsknąłem śmiechem i nawet mi ulżyło, że moja doskonała dziewczyna miał też swoje normalne oblicze, które od zawsze mi się podobało. Nie tracąc czasu klęknąłem na wycieraczce i szczerząc się jak głupi wyciągnąłem dłoń, na której leżało otwarte pudełko z pierścionkiem z diamentem. W drugiej ręce trzymałem wypełniony helem czerwony, błyszczący balonik w kształcie serca z nadrukiem amorka ze strzałą skierowaną na napis “Wyjdź za mnie” .
Julka zachwiała się i przytrzymała klamki, a ja musiałem szybko zbierać się z kolan i ją przytrzymać, bo nieomal osunęła się po drzwiach.
Po godzinie wyszedłem z domu ze spakowaną walizką.
Julka wyprowadziła się następnego dnia, zresztą była już częściowo spakowana. Okazało się bowiem, że moja niedoszła narzeczona jest w ciąży z jednym z lokalnych biznesmenów, z którym poznała się pół roku wcześniej przy okazji robienia materiału z powiatowych wyborów miss nie pamiętam już czego.
Wróciłem do stolicy i udało mi się wrócić do pracy, ale nie udało mi się wrócić do równowagi. Piłem, paliłem i pieprzyłem wszystko co popadnie. Jednak najlepiej wychodziło mi wystawianie siebie i kolegów na niebezpieczeństwo w trakcie prowadzonych przez nas dziennikarskich dochodzeń. Powiedzieć, że w swoim cierpieniu byłem mało oryginalny, to jakby nic nie powiedzieć. Jednak to wszystko się stało.
W każdym razie po kolejnym, prawie zawalonym przeze mnie śledztwie, szef wezwał mnie na dywanik i nakazał wziąć ponownie urlop bezpłatny albo zmienić otoczenie. Po burzliwej wymianie zdań stanęło w końcu na tym, że zachowam się jak na dojrzałego mężczyznę przystało, wrócę do tego znienawidzonego przeze mnie miasteczka, w którym miałem przecież dom i będę pracował w tej samej gazecie, w której pracowała Julka. Okazało się, że właściciel i redaktor naczelny tego pisemka niejaki Józef Nowak jest przyjacielem mojego szefa i zgodził się, żebym został jego zastępcą. Pocieszeniem mogło być to, że Julka już od kilku miesięcy nie pracowała dla gazety, ponieważ jej nowy, a właściwie pierwszy narzeczony nie pozwolił na takie fanaberie jak praca i spełnianie zawodowych ambicji, kiedy w swoim łonie nosiła jego cennego potomka.
O mało nie porzygałem się, słysząc to z ust swojego nowego szefa, ale obiecałem sobie i kolegom ze stolicy, że będę się zachowywał jak prawdziwy, dorosły facet. Łatwo nie było, ale musiałem spróbować.
I do dzisiaj próbuję.
Teraz, po kilku latach od tamtych wydarzeń, które wstrząsnęły moim życiem, potrafiłem względnie panować nad swoimi emocjami, ale nadal zdarzały mi się wybuchy złości i brak cierpliwości. Szczególnie jeżeli chodziło o pracę i brak profesjonalizmu. Zresztą nie oszukiwałem się, bo pomimo tego, że nasza gazeta była opiniotwórczym i szanowanym regionalnym czasopismem, na próżno było tu szukać dziennikarstwa wysokich lotów. To i jeszcze kilka rzeczy i osób niemal codziennie doprowadzało mnie do szału i wybuchów złości.
Ale jeżeli mam być szczery, to miałem to w dupie. Po tym, co w życiu miałem i co straciłem, nic i nikt nie mógł ode mnie wymagać, żebym cieszył się z każdego pierdnięcia zadowolonych z siebie idiotów, z którymi przyszło mi pracować.
Ocknąłem się z tych żałosnych wspomnień kiedy zaczęły boleć mnie szczęki od bezwiednego zaciskania zębów. Spojrzałem na zegarek, który wskazywał szesnastą, zamknąłem laptopa, spakowałem papiery i z niewymowną ulgą wyszedłem z biura.
Każdego dnia odliczałem minuty, by móc opuścić ten dom wariatów i wrócić do domu, by oddać się mojej największej pasji, pisaniu.
Skoro nie mogłem realizować się w pełni w dziennikarstwie, kolejnym i naturalnym wyborem było pisanie powieści. Koniecznie mrocznych, krwawych i pełnych tajemnic i intryg. Kryminał to był zdecydowanie mój profil literacki, w którym czułem się najlepiej. Kiedy moje życie załamało się, a ja wściekle i po omacku szukałem zadośćuczynienia, pisanie krwawych kryminałów gdzie morderstwo, zdrady i tajemnice przeplatały się między sobą jak w gordyjskim węźle, uchroniło mnie przed rzeczywistym wymierzeniem sprawiedliwości. Tak przynajmniej wówczas myślałem i do dzisiaj uważam, że była w tym jakaś część prawdy.
Pisanie po nocach stało się moją obsesją i wyzwoleniem od codziennej beznadziei i głupoty, która wypełniała każdy mój kolejny dzień. Prawie każdego poranka budziłem się z głową na biurku lub w fotelu z laptopem na kolanach, a kiedy nad ranem wstawałem i doprowadzałem się do porządku, nikt by pomyślał, że ten wystrojony w garniak, nierozstający się z krawatem facet, po nocach stuka namiętnie w klawiaturę, tworząc kolejnych krwawych bohaterów i skomplikowane historie, które ostatecznie i tak trafiają do szuflady.
Tak, prawda była taka, że póki co, nie miałem odwagi wysłać żadnego ze swoich maszynopisów do wydawnictwa. Banalne to było i żałosne, ale chyba bałem się kolejnej porażki, której mógłbym nie przeżyć. Nie wiedziałem do końca, o co w tym wszystkim mi chodzi i nie chciałem się w to zagłębiać. W tej chwili miałem dość analizowania tego, co wydarzyło się w moim życiu i co się w nim nadal dzieje. Chciałem tylko zaznać spokoju, takiego prawdziwego, kojącego, który zabiera ten niewidoczny ale codziennie bardziej drażniący, wewnętrzny ból i rozdarcie. I jak na razie, tylko pisanie pomagało mi osiągnąć te ulotne chwile spokoju i zapomnienia i to musiało mi wystarczyć.
Wychodząc z budynku redakcji postawiłem kołnierz płaszcza chroniąc się przed mroźnym wiatrem i rozejrzałem się na boki. Mój wzrok przykuła kolorowa postać jadąca na wściekle różowym rowerze po drugiej stronie deptaku. Nie mogłem pomylić tej irytującej postaci z nikim innym.
– Ja pierdolę, nie wierzę, jeszcze ona - przekleństwo samo wypłynęło z moich ust, kiedy mruknąłem pod nosem na widok sąsiadki, która nie tylko mieszkała w domu obok, ale prowadziła kwiaciarnię w budynku naprzeciwko mojej redakcji. W sumie trudno się dziwić, bo w takiej małej mieścinie większość lokali usługowych mieściło się w kamienicach ustawionych wokół rynku, który był centrum życia mieszkańców.
Ale ja odbierałem ten fakt i całą osobę tej dziewczyny jako kolejny prztyczek w nos od losu, który doświadczał mnie bezwzględnie od kilku lat.
“Czy ja ciągle muszę na nią trafiać?– pomyślałem ze złością wyżej unosząc kołnierz płaszcza. Nie dość, że ta kobieta wygląda i zachowuje się jak szalona hipiska, to jeszcze ten jej infantylny, różowy rower, który, odkąd ją znam, a raczej widuję, kojarzy mi się z wytworami chorej wyobraźni autorów kreskówek.
I ten wiecznie zadowolony wyraz twarzy, który nie był normalny. Ta kobieta ciągle była uśmiechnięta. Nawet kiedy śnieg padał jej prosto w twarz, ona wystawiała twarz w kierunku zamieci i uśmiechała się jeszcze bardziej. I te uśmiechy rozdawała na prawo i lewo każdemu kto jej się ukłonił, a jak się nie ukłonił, to też się szczerzyła. Oczywiście jak na hipiskę przystało, zanim dojechała do domu mijało kilka godzin, bo musiała poplotkować z każdą napotkana osobą, która miała na to ochotę. Skąd to wiem? To proste. Kończyliśmy pracę o tej samej godzinie i podczas gdy ja po powrocie do domu zdążyłem zrobić trening, przygotować coś do jedzenia i w końcu usiąść do pisania, ona dopiero wracała do siebie, o czym wiedziałem, bo skrzypienie zawiasu jej furtki zawsze wybijało mnie z rytmu pracy. Swoją drogą w końcu pójdę i nasmaruję ten zawias. Nie to, że chciałem być pomocny. Co to, to nie. Chodzi o to, że odkąd dziewczyna wprowadziła się do domu obok, codziennie słyszałem ten skrzypiący dźwięk, co doprowadzało mnie do szału.
Manewrując drogą tak, żeby nie wpaść na szaloną hipiskę, dopadłem do zaparkowanego na rynku samochodu i z pośpiechem ruszyłem w stronę domu.
Zaparkowałem przy drzwiach do garażu, a wysiadając poślizgnąłem się niemal łamiąc nogę na lodowisku, które powstało na podjeździe.
Wszedłem do cichego, ciemnego domu i bez włączania światła skierowałem się od razu do łazienki rozbierając się po drodze. Posprzątam później, teraz potrzebuję chwili relaksu i wyciszenia. Natychmiast.
Gorący prysznic naprzemiennie z zimnymi biczami wody to było to, czego potrzebowałem. Mój zmęczonego całym tym chorym dniem umysł i bolące ciało znowu budziły się do życia. Pozwoliłem myślom uwolnić się spod ciężaru całego dnia i zamykając oczy zacząłem tworzyć kolejne elementy pisanej przeze mnie mrocznej historii morderstwa. Wraz ze spływającą wodą schodził ze mnie stres i równocześnie napływały nowe pomysły na kontynuację powieści, którą aktualnie pisałem.
Czując przypływ pisarskiego natchnienia wyskoczyłem spod prysznica, na mokre ciało naciągnąłem ulubiony dres i ignorując burczenie brzucha, usiadłem od razu do pisania.
Praca pochłonęła mnie tak bardzo, że dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że dochodzące z boku ciche burczenie to wibrowanie dzwonka telefonu, który już po raz trzeci dawał sygnał o nadchodzącym połączeniu. Spojrzałem kątem oka na wyświetlacz i zobaczyłem nazwisko mojego naczelnego. Westchnąłem ciężko, wziąłem aparat w dłoń i jeszcze przez chwilę wpatrywałem się w ekran, na którym migało nazwisko “Nowak”. Wyrwany z pisarskiej weny twórczej z niechęcią wcisnąłem zieloną słuchawkę i ustawiłem tryb głośnomówiący.
– Słucham cię, Józefie – mruknąłem wpatrując się w ekran laptopa i przebiegłem wzrokiem po napisanym przed chwilą fragmencie tekstu.
– No w końcu! Już myślałem, że nie żyjesz – zawsze spokojny głos Józefa zabarwiony był niepokojem.
– Daj spokój. Przecież już dawno ustaliliśmy, że zamknąłem tamten etap i teraz mam nowe, wspaniałe i radosne życie na zadupiu świata, hura – parsknąłem.
– A kto ciebie tam wie, ale nie w tej sprawie dzwonię – po drugiej stronie nastąpiła chwila ciszy. – Dostałem dzisiaj poufną, ale sprawdzoną informację, że masz spore szanse na staż w New York Timesie, o który się starałeś…
– Co takiego? Dlaczego dopiero teraz mi o tym mówisz?! - poderwałem się z fotela i złapałem za włosy chodząc nerwowo po gabinecie.
– Uspokój się i daj mi dokończyć. To świeża informacja i do tego poufna. Naprawdę napracowaliśmy się z twoim poprzednim szefem nad tym, żeby to się udało. Za kilka dni dostaniesz oficjalne powiadomienie. Twoje zgłoszenie zostało rozpatrzone a decyzja będzie pozytywna pod jednym warunkiem…
– Dzięki Józef, wiesz jak bardzo jestem wam zobowiązany. A teraz mów wreszcie jaki to warunek – wysapałem czując, że z emocji brakuje mi oddechu.
– Amerykanie byli pod wrażeniem twojej pracy, doświadczenia, nagród i determinacji, ale brakuje im artykułów z jednej kategorii. Musisz uzupełnić swoje zgłoszenie o artykuł z kategorii lifestyle.
– Co, kurwa?! Nie było takiego wymagania jak składałem wniosek - krzyknąłem do telefonu.
– Było, zgłoszenie ma obejmować artykuły z każdej najważniejszej branży jaka wydawana jest na łamach gazety. A lifestyle to spory i dochodowy dział ich publikacji. Temat ma być zrozumiały dla Amerykanów więc odpadają artykuły o rodzimych aktorach i wydarzeniach.
– Ja pierdolę – wymamrotałem. – Ale ja jestem dziennikarzem śledczym. Dobra, ile mam czasu na ogarnięcie tego artykułu?
– Miesiąc, maksymalnie półtora miesiąca, na znalezienie tematu, opracowanie, napisanie i wysłanie do Nowego Jorku – Józef westchnął cicho.
– Kurwa, mało.
– No mało, ale wierzę, że dasz radę. I postaraj się. Lifestyle to ulubiony dział Ameryki. Artykuł musi być co najmniej dobry.
– Wiem, kurwa, wiem. Co ja mam z tym gównem teraz zrobić? Od czego zacząć? – mruczałem pod nosem pocierając dłońmi twarz.
– Mam pomysł, jeżeli chcesz posłuchać – Józef zaczął ostrożnie.
– Dawaj, nic mnie już dzisiaj nie zaskoczy, a każda pomoc się przyda.
– Rozalia, córka moich serdecznych znajomych będzie organizowała na naszym rynku imprezę z okazji walentynek. To ta dziewczyna, która prowadzi kwiaciarnię naprzeciwko redakcji i mieszka w domu rodziców, obok twojego, na pewno ją kojarzysz. No więc ona chce przekonać naszą lokalną społeczność do hucznych obchodów święta miłości. No i zależy jej na przełamaniu złej opinii, jakie ma to święto w Polsce.
– Nie do wiary, kurwa mać – stęknąłem, wiedząc dokładnie o kogo chodzi.
– Wiktor, to nie może być aż takie trudne – zaśmiał się Józef.
– Pewnie nie może – mruknąłem znowu w słuchawkę.
– Słuchaj, myślę, że ten temat jest doskonały. Walentynki to jedno z ulubionych świąt Ameryki, a podjęcie tego tematu u nas, gdzie to święto jest praktycznie pomijane i służy tylko do zwiększenia sprzedaży, może dać świetny efekt, jeżeli dobrze to rozegrasz. I chyba, z tego co wiem, już podjąłeś ten temat. Damian żali się na całą redakcję, że ganiasz go w lewo i w prawo z jakimś lifestylowym tekstem o miłości.
– No ganiam, bo nasz dział lifestylowy jest w rozsypce i raz na jakiś czas trzeba coś wrzucić w tę rubrykę. Co do twojego pomysłu, to wchodzę w to, bo nie mam nic lepszego. Chociaż jak się domyślasz, jest to ostatni temat, jaki chciałbym robić jako dziennikarz i jako człowiek. Opiszę to wydarzenie tak, jak jest w istocie. Nikt go u nas nie lubi i każdy uważa, że jest na siłę wciskane w nasze życie i tradycję. A miłość? Cóż, miłość to suka, zdradziecka i mordercza i tylko szaleńcy albo naiwniacy myślą, że jest inaczej – skomentowałem z powagą.
– Wiktor, pamiętaj tylko proszę, że jako profesjonalny dziennikarz nie możesz prowadzić tematu pod wpływem własnych emocji. Zresztą, kiedyś ci to wszystko przejdzie i zapomnisz.
– Nie przejdzie i nie zapomnę. To była moja lekcja życia. I w sumie uważam, że dobrze się stało, bo w końcu spadły mi z oczu klapki naiwności, o którą nigdy się nie posądzałem.
– No dobrze, nie będę się z tobą licytował na profesjonalizm. Jutro obgadamy szczegóły. Bądź z samego rana, jeszcze przed kolegium.
– Jasne, będę. Ogarnę to gówno i zdobędę ten cholerny staż.
– Aha i Wiktor, mam prośbę. Rozalia to świetna dziewczyna, nie obchodź się z nią zbyt brutalnie.
– Zrobię wszystko, żeby wyjechać na ten staż. I obiecuję, że postaram się nie złamać delikatnej duszy i uczuć naszej panienki, chociaż nie obiecuję – zaśmiałem się cicho.
– No dobrze, dobranoc i do jutra, Wiktorze.
– Cześć i jeszcze raz dziękuję za wsparcie w sprawie stażu.
Po zakończonej rozmowie jeszcze przez pół godziny chodziłem nerwowo po gabinecie, a myśli kłębiły mi się pod czaszką tak, że myślałem, że zaraz wybuchnie. Staż w Nowym Jorku był w moim zasięgu. Musiałem tylko odbębnić ten durny artykuł, a do tego potrzebna mi była ona – infantylnie kolorowa, zadowolona z siebie i swojego kurewsko świetnie ułożonego życia – sąsiadka hipiska.
Musiałem tylko przełknąć to jej pełne naiwności przekonanie, że wystarczą pieprzone, czerwone baloniki w kształcie serca, żeby pokój i miłość zapanowały na tym zepsutym świecie.
Roześmiałem się głośno na tę myśl. Właśnie podjąłem decyzję, że to wszystko z nią na czele wykorzystam do osiągnięcia własnego celu. Wykorzystam tę jej naiwność i ufność i wyrwę się z tej króliczej nory, do której wepchnęło mnie kilka lat temu właśnie to samo, naiwne myślenie. A dziewczyna jeszcze mi kiedyś podziękuję za odebraną lekcję życia i dorosłości. Z uśmiechem i pewnością co do słuszności swoich przekonań usiadłem do laptopa i zacząłem tworzyć plan działania, który miał przybliżać mnie z każdym dniem do upragnionej zmiany mojej beznadziejnej egzystencji. W trakcie pisania usłyszałem piskliwy zgrzyt zawiasu furtki, który dobiegł mnie z posesji obok i tym razem uśmiechnąłem się do siebie. Tak, już niedługo i ten wkurzający element mojego życia zniknie na zawsze.
“Nowy rok, nowe możliwości, nowe postanowienia”– burknęłam pod nosem, jeszcze nieco zaspana wychodząc z domu. Szybko jednak otrzeźwiałam, doznawszy szoku termicznego, po gwałtownym zderzeniu ze styczniowym, mroźnym porankiem. Mróz zaszczypał mnie w twarz, pomimo grubej, wełnianej czapki, naciągniętej prawie na oczy i podciągniętego po sam nos szalika. Palce skostniały mi od razu kiedy jedną dłonią próbowałam przekręcić klucz w zamku, a drugą przytrzymywałam swój różowy rower.
“Niech to szlag! Muszę wrócić po rękawiczki”- skarciłam się w duchu, z niesmakiem patrząc na swoje dłonie.
Opuszczając podwórko poczułam znajomy dreszcz, który przebiegł mi od czubka głowy, aż po korzonki. I nie, nie był to efekt mroźnego powiewu, lecz znany mi już od niemal dwóch lat efekt sąsiada, który wpatrywał się w mnie z mordem w oczach za każdym razem, kiedy mnie widział. Taka reakcja mojego ciała była zapewne reakcją obronną jaką posiada każdy, kiedy z odległości wyczuwa zagrożenie.
– Dzień dobry, Wiktorze! - krzyknęłam odsłaniając kolorowy szalik i szczerząc się radośnie w stronę wpatrującego się we mnie z sąsiedniej posesji mężczyzny, ubranego jak zawsze w ciemne grafitowe barwy. Uwielbiałam drażnić tego wiecznie naburmuszonego typa, który traktował mój życiowy optymizm jak najbardziej szkodliwą mutację wszechobecnie panujących wirusów.
– Bry – mruknął pod nosem, wpatrując się z niedowierzaniem w mój różowy jednoślad. Po chwili przeniósł wzrok na moją twarz, ponownie opuścił go na rower i znowu popatrzył na mnie z grymasem na twarzy.
Z cierpliwością zniosłam te obcesowe spojrzenia, dbając o to, żeby z mojej twarzy nie zszedł przyjazny uśmiech i czekałam na ciąg dalszy, który zawsze nadchodził. Oby i tym razem nadszedł szybko, bo mimo sportowej kurtki termicznej, groziła mi hipotermia.
– Nie wiem czy wiesz, ale mamy zimę. Śnieg pada, mróz i takie rzeczy. A ty trzymasz to coś – burknął, ruchem głowy wskazując na mój rower.
– Wiem, Wiktorze. Jak zapewne zauważyłeś, zawsze, bez względu na panującą aurę, poruszam się rowerem, który jest różowy i raczej w ciągu ostatnich dwóch lat nic się w tej kwestii nie zmieniło – odpowiedziałam uprzejmie. Podciągnęłam szalik z powrotem po sam nos i skierowałam się do bramki. Kiedy ją otwierałam zawias skrzypnął niemiłosiernie po raz kolejny przypominając mi, że muszę coś z tym zrobić.
Wsiadając na rower odwróciłam się jeszcze w kierunku sąsiada i pomachałam mężczyźnie na pożegnanie. Wiedziałam, że moje dobre samopoczucie jeszcze bardziej popsuje jego nastrój, ale to było silniejsze ode mnie.
Wiktor nadal stał bez ruchu i wpatrywał się we mnie ze zmarszczonymi brwiami. Drobne płatki śniegu opadały mu na gęstą, ciemną czuprynę, która im bardziej wydawała się być nieuczesana, tym bardziej była atrakcyjna. Po raz kolejny, w ciągu tych dwóch lat naszej sąsiedzkiej znajomości pomyślałam, że gdyby nie odpychający sposób bycia Wiktora, to byłby z niego naprawdę fajny facet.
Porzucając myśli o nieprzyjemnym sąsiedzie wsiadłam na rower i ostrożnie, ale pewnie pojechałam swoim niezawodnym jednośladem do pracy. Po piętnastu minutach zatrzymałam rower przed jedną z kamienic na miejskim rynku i otworzyłam duże, przeszklone drzwi do mojej kwiaciarni. Zerknęłam na zegarek i stwierdziłam, że mam jeszcze pół godziny do przyjścia pani Gieni, która pomagała mi w pracy przy moich ukochanych roślinach i dekoracjach.
Wielkimi krokami zbliżały się walentynki i choć teoretycznie, został jeszcze ponad miesiąc do tego cudownego święta, ja już zaplanowałam wprowadzanie wszystkich, charakterystycznych dla tej okoliczności, elementów wystroju naszej witryny.
Ustawiając rower w specjalnej wnęce przy wejściu, szybkim rzutem oka oceniłam, które z moich ukochanych roślin i kwiatów wymagają pilnej interwencji.
Wróciłam na chwilę myślami do nieuprzejmej uwagi Wiktora i pomyślałam, że w sumie to może i racja, że jazdę na rowerze zimową porą uznał za coś dziwnego. Byłam zresztą chyba jedyną osobą w okolicy, która uprawiała taki wyczyn.
Ale mój stosunek do jazdy na rowerze miał mocno emocjonalny charakter i nie musiałam się każdemu z tego tłumaczyć.
Z jazdą na dwóch kółkach związana byłam od dziecka, kiedy to na szóste urodziny dostałam swój pierwszy, różowy rower z białym, wiklinowym koszykiem przy kierownicy i długimi frędzlami zwisającymi z gumowych rączek. Pamiętam, jak po pierwszych, dość nieśmiałych próbach jazdy, w końcu udało mi się nad nim zapanować. To w tej właśnie chwili, poczułam że mogę znaleźć się wszędzie tam, gdzie tylko zapragnę. To jeszcze wtedy niedojrzałe i nieśmiałe poczucie wolności dodało mi odwagi i dało również możliwość ucieczki przed tym wszystkim, czego nie lubiłam, a było tego sporo.
Nie zrozumcie mnie źle, miałam szczęśliwe i dostatnie dzieciństwo, a moi rodzice starali się jak mogli, żeby zapewnić mi wszystko czego potrzebowałam. Byli doradcami ekonomicznymi, jednymi z najlepszych w swoim fachu i często mieszkaliśmy w różnych europejskich miastach i stolicach. Podróżowaliśmy zawsze tam, gdzie wielkie firmy i korporacje potrzebowały ich wiedzy i zaangażowania. Od dziecka byłam świadoma ich wyjątkowości i tego, że praca moich rodziców jest ważna dla nich i dla innych ludzi. Odkąd pamiętam podróżowałam z nimi i cierpliwie znosiłam zmiany szkół, ludzi i środowisk, a także zmiany kulturowe.
Nie przypominam sobie, żebyśmy pozostawali w jednym kraju dłużej niż dwa lata. Tyle czasu najczęściej potrzeba było moim rodzicom, żeby wyciągnąć swoich klientów z kłopotów finansowych, w które wpadli.
Ja oczywiście zawsze chodziłam do najlepszych, prywatnych placówek oświatowych, w których oprócz języka polskiego uczyłam się języka, kultury i obyczajów kraju, w którym akurat przebywaliśmy. Poznawałam mnóstwo dzieci będących w podobnej sytuacji jak ja. Dzieci polityków, dyplomatów, biznesmenów. Do dyspozycji mieliśmy wszystko co najlepsze, lecz mieliśmy też świadomość, że nie warto wchodzić w bliższe relacje, bo wspólne chwilę nie będą trwać długo. W końcu zawsze któreś z nas będzie musiało wyjechać z rodzicami w kolejne miejsce na świecie.
Takie doświadczenia skutecznie zniechęciły mnie do zawierania bliższych znajomości, a moi rodzice martwili się tym i wspierali mnie tłumacząc, że może i nie mam bliskich znajomych, ale za to mam bogate doświadczenie i możliwości nauki w każdej szkole, o jakiej zamarzę.
No cóż, taka perspektywa dla dziecka, a potem nastolatki, była równie kusząca, co tłumaczenie wyższości zdrowego odżywiania się nad jedzeniem w McDonaldzie. Jednak z cierpliwością i uśmiechem potakiwałam głową, widząc zmartwienie w oczach moich rodziców.
Kiedy po raz pierwszy wyruszyłam na przejażdżkę swoim różowym rowerem, a mieszkaliśmy wtedy w Winchester w Anglii, byłam zachwycona tym, że mogę wszędzie dojechać i obserwować każde miejsce i ludzi, którzy tam przebywają. Wyobrażałam sobie, że bawiące się dzieci są moimi przyjaciółmi i razem planujemy co będziemy robić i kim będziemy jak dorośniemy. Szczególnie jednak uwielbiałam przejażdżki kamiennymi dróżkami między wielkimi posiadłościami wzdłuż rzeki Itchen, podczas których podziwiałam, rosnące nieopodal, bujne krzewy i upajałam się wonią kwiatów. Tak, chyba wtedy nieświadomie zakochałam się w roślinach i oczywiście w jeździe na rowerze.
Od tamej pory były to dwie niezmienne rzeczy, które towarzyszyły mi już zawsze. Kiedy skończyłam szkołę i stanęłam przed wyborem kierunku nauki, naturalnie postawiłam na botanikę, ale moi rodzice mieli zgoła odmienne zdanie i wręcz błagali mnie o zmianę kierunku studiów. Po licznych dyskusjach i prośbach poszłam na kompromis, i zdecydowałam się na dwa kierunki, bliską sercu botanikę i oczekiwaną przez rodziców ekonomię. Brzmiało to jak połączenie wody z olejem, ale zgodziłam się dla świętego spokoju. Przyjaciół nie miałam, wolnego czasu za to aż nadto, dzięki czemu z powodzeniem studiowałam oba kierunki.
Od jakiegoś czasu moi rodzice byli na dobrowolnej emeryturze, a wolny czas i pieniądze wykorzystywali na zwiedzanie różnych zakątków świata, od czasu do czasu biorąc jakieś zlecenia od firm w miejscu, gdzie akurat przebywali. Jak mówili, ciągnie wilka do lasu. Zamiłowanie do podróży nie opuściło ich do tej pory, ale w końcu zrozumieli, że ja mam już dość życia na walizkach i chętnie osiądę w jednym miejscu, próbując zapuścić korzenie i stworzyć miejsce, w którym będę się czuła u siebie.
Kiedy skończyłam studia rodzice oświadczyli, że nie będą ingerować dalej w moje życie i chcą mi wynagrodzić moje zwariowane dzieciństwo. Pomogli mi kupić niewielką, uroczą kamienicę w naszym rodzinnym mieście, którą mogłam przeznaczyć na dowolny cel i zapewnili mi pieniądze na urządzenie się w nowym miejscu.
Ich decyzję przyjęłam bez wahania i niewiele myśląc postanowiłam, że spełnię swoje marzenie i otworzę kwiaciarnię. Chciałam mieć miejsce, w którym mogłam dzielić się z innymi swoją miłością do roślin, gdzie każdy mógł doświadczyć kontaktu z niespotykanymi gatunkami kwiatów i gdzie każdy mógł kupić wyjątkową roślinę odpowiednią dla wyjątkowej osoby, którą chciał obdarować.
Rośliny miały swoje znaczenie i przeznaczenie i miały moc zmieniania na lepsze nastroju i otoczenia. Ja natomiast uwielbiałam doradzać i opowiada o roślinach i kwiatach z pasją wysłuchując historii o tym, komu i dlaczego miały być podarowane. Z czasem, do asortymentu kwiaciarni wprowadziłam cały szereg ozdób i dekoracji na różne okazje, a było tego tak dużo, że musiałam przeznaczyć na ten cel piętro kamienicy.
Te wszystkie ozdoby stawały się pomału moim kolejnym uzależnieniem, do którego sama przed sobą nieśmiało się przyznawałam. W głębi duszy podejrzewałam, że moje umiłowanie do tych wszystkich gadżetów związane było z chęcią stworzenia klimatu bliskości i ciepła, którego tak bardzo brakowało w całym moim życiu.
Moim ulubionym motywem dekoracyjnym były, rzecz jasna, ozdoby walentynkowe. Nie śmiejcie się i nie przewracajcie oczami, sama dobrze wiem, że to święto jest komercyjnym wytworem amerykańskich rekinów od reklamy, solidnie podlanym emocjonalnym sosem. Ale pamiętam, że kiedy jako nastolatka byłam z rodzicami w Nowym Jorku, po raz pierwszy zobaczyłam jak naprawdę wygląda Valentine’s Day.
Jeżdżąc na rowerze po Central Parku i Manhattanie, z wypiekami na twarzy podziwiałam ozdobione witryny sklepowe, wielkie ledowe reklamy i spontaniczne lub nie, wyznania miłości. Wszystko było jaskrawo czerwone albo różowe, błyszczące i świecące. Każdy sklep, stoisko, bar czy kawiarnia, udekorowane były w serca każdej wielkości i wyznania oznaczające wielkie, nieprzemijające uczucie jakim jest miłość. Widziałam nawet kiedyś sprzedawcę hot-dogów, który umieszczał to kulinarne dobro narodowe Ameryki w papierek, wytłaczany malutkimi czerwonymi serduszkami. Wszędzie słychać było radosne piosenki o miłości, a ludziom spacerującym po ulicach i parku, uśmiechy nie schodziły z twarzy. Wpatrywali się w swoich towarzyszy z uwielbieniem i oddaniem, całowali się nie zważając na to, że są w miejscu publicznym i ktoś na nich patrzy. Gdy spojrzałam w górę zobaczyłam dryfujące na wietrze balony w kształcie serca, które komuś wymknęły się z dłoni, a mnie nie opuszczało wrażenie, że gdybym wieczorem spojrzała w ciemne niebo, księżyc również miałby kształt pulchnego, soczystego serca. Nie mogłam wyjść z podziwu, jak z dnia na dzień, to szalone, agresywne miasto z prawdopodobnie najbardziej zapracowanymi i zapatrzonymi w siebie i swoje kariery ludźmi, przemieniło się w miasto miłości. Jakby ktoś włączył jakiś magiczny guzik i nagle wszyscy przypomnieli sobie, że kochają, są kochani i koniecznie muszą to uczucie okazać, tu i teraz. Nawet jeżeli ich towarzyszem był ukochany pupil.
I tak, zdaje sobie sprawę z tego, że to było w Ameryce, w kraju rządzonym przez potężne korporacje zajmujące się sprzedażą i reklamą. Ale mnie bardziej obchodziło to, że w tym chaosie kwitła miłość, dobro i bliskość. To doświadczenie wywarło na mnie tak duże wrażenie, że sama kupiłam balonik w kształcie serca, który przywiązałam do kierownicy roweru i zadowolona z okazanego do mojego ukochanego środka transportu uczucia, z uśmiechem kontynuowałam wieczorną przejażdżkę po Manhattanie, podglądając jak inni świętują dzień nieskrępowanego okazywania miłości. Tak jak inni wpadłam w ten nastrój błogiego przeświadczenia, że gdzieś na świecie jest ktoś, kto mnie pokocha (chociaż jeszcze o tym nie wie), a ta chwila, którą daje Valentine’s Day ma mi o tym przypomnieć i dać nadzieję, że może następne święto spędzę właśnie z tą osobą.
Tak to czułam i nabierałam coraz większej pewności, że walentynki to najlepsze komercyjne święto wymyślone przez człowieka. Bo czyż jest coś bardziej pozytywnego niż świętowanie okazywania sobie dobroci i miłości? Według mnie nie ma. A kicz, który wyzierał z każdego balonika, koszulki czy innego gadżetu, wcale mi nie przeszkadzał.
Nie byłam jedną z tych kobiet, która omdlewała z obrzydzenia na sam widok niegustownej rzeczy. Las Vegas jest jednym, wielkim kiczem, a każda elegantka tam była lub marzy o tym, żeby przynajmniej raz w życiu tam się udać. Ja cieszyłam się tą krótką chwilą wszechobecnej miłości, wolności i nadziei na to, że ludzie potrafią kochać i mimo przeciwności losu, znajdują swoje drugie połówki w tym zakręconym świecie. Tak, Valentine's Day to było zdecydowanie moje ulubione święto.
Kiedy dwa lata temu wróciłam z rodzicami do Polski okazało się, że dzień czternastego lutego jest dniem, w którym i tutaj świętuje się walentynki i nawet to widać, szczególnie w blokach reklamowych na każdym kanale telewizyjnym.
Ale z okazywaniem sobie uczuć, chociażby tylko poprzez przesłodzone gadżety, było już gorzej. Tradycyjnie wybrałam się w ten dzień na przejażdżkę rowerową po rynku naszego miasta z chęcią podpatrzenia i złapania chociaż trochę klimatu miłości i bliskości, którego nadal nie było mi dane dzielić z drugą połówką.
Zgodnie z tradycją zapoczątkowaną w Nowym Jorku, kupiłam wypełniony helem, czerwony balonik w kształcie serca z wielkim napisem LOVE, przywiązałam go do kierownicy roweru i ruszyłam w samo centrum wydarzeń. Nim zdążyłam ruszyć z podjazdu, gburowaty sąsiad, który właśnie wchodził na swoją posesję, zmierzył mnie ponurym wzrokiem, kiwając przy tym głową z dezaprobatą i trzasną furtką z taką siłą, że myślałam, że pękły klosze w lampach przymocowanych do naszej bramki. No cóż, każdy może mieć zły dzień – pomyślałam i radośnie machając mu rękę na pożegnanie popedałowałam w kierunku miasta.
Mijając po drodze niewielki sklep spożywczy i stojących pod nimi mężczyzn usłyszałam, że “Miłość jest dla idiotów” – cokolwiek to oznaczało. Następnie zatrzymałam się na czerwonym świetle przy przejściu dla pieszych gdzie wysłuchałam wykładu miłej starszej kobiety na temat tego, jak bardzo te walentynki są niepolskie i niekatolickie i że jeśli nie jadę z tym balonikiem do chorej babci, to powinnam go natychmiast przebić.
Niezrażona dojechałam na rynek i krążąc wokół restauracji i parku, wyglądałam zakochanych ludzi, tulących się do siebie i okazujących niczym nieskrępowane uczucie miłości. Udało mi się tych par naliczyć może ze trzy i była to młodzież, która okazuje sobie uczucia bez względu na święto. W restauracjach i pubach, które mijałam dostrzegłam pary trzymające się za ręce, a kilka z nich nawet miało na stoliku jakiś serduszkowy gadżet, ale nigdzie nie mogłam poczuć tej magii i wszechogarniającego szczęścia płynącego ze swobody okazywania bliskości i miłości. Pomyślałam wtedy, że zrobię co w mojej mocy, żeby zarazić mieszkańców swoim uwielbieniem do święta zakochanych.
Prawie dwa lata zajęło mi przekonywanie ludzi do mojego pomysłu i w końcu, dokładnie w tym roku, mój plan wyprawienia imprezy walentynkowej na naszym rynku miał się ziścić. Pełna nadziei i energii nie mogłam już się tej chwili doczekać.
– Pani Gieniu, potrzebuję pomocy! – zawołałam przez zaciśnięte zęby, w których trzymałam taśmę do zawiązania sporej wielkości wiązanki z pięknych kwiatów helikonii, strelicji i kalii, która zamówiona została na pierwszą rocznicę ślubu. Jedną ręką trzymałam wiązankę z grube łodygi, drugą wiązałam taśmę przytrzymując ją zębami. A musiałam jeszcze dołożyć delikatną, ażurową girlandę z motywem serduszek i cóż– rąk i zębów mi już zabrakło.
– Daj to, dziecko kochane – ciepła, spracowana dłoń pani Gieni delikatnie wyjęła łodygi z mojej i ustawiła bukiet niżej przede mną, dzięki czemu mogłam wpleść girlandę między kwiaty i dokończyć wiązanie taśmy u dołu wiązanki.
Z wdzięcznością popatrzyłam w szare, wesołe oczy kobiety i puściłam do niej oczko.
– No i jak wyszło? - zapytałam głosem domagającym się pochwał.
– Jak zawsze magicznie – pani Gienia z uśmiechem przyglądała się wiązance. – Widzę, że sezon walentynkowy uznałaś za otwarty, co? – ruchem głowy wskazała girlandę w wiązance.
– Kochana pani Gieniu, dla mnie to on trwa cały rok – uśmiechnęłam się szeroko, wzięłam wiązankę z jej rąk i włożyłam do wazonu, który ustawiłam w witrynie kwiaciarni. Niech inni też nacieszą wzrok pięknem kwiatów i przesłaniem miłości.
– Rozalko, musimy zacząć układać sobie harmonogram organizacji pracy, żeby nam ta nasza impreza walentynkowa wypadła jak najlepiej, chociaż mam co do tego wątpliwości…– starsza pani pokręciła głową i spojrzała na mnie z powątpiewaniem.
– Przecież najważniejsze sprawy dopięłyśmy na ostatni guzik! Mamy wszystkie zgody z urzędu miasta, muzyka załatwiona, konferansjer jest, program imprezy rozpisany, przekąski i napoje odhaczone, telebim również – wyliczyłam. – Zostało tylko przygotowanie dekoracji i zadbanie o walentynkowy nastrój. Wszystko się uda – przytuliłam panią Gienię pocieszająco.
– Tego, że organizacyjnie zapięłaś wszystko na ostatni guzik, jestem pewna, ale mam wątpliwości czy ludzie przyjdą. Sama wiesz, że to nie jest popularne święto i raczej obchodzą je młode osoby, a nawet bardzo młode. Nie spodziewałabym się tłumów – kobieta westchnęła z rezygnacją.
– O to też zadbałam – powiedziałam z cwanym uśmieszkiem, cmokając kobietę w policzek. – Otóż okazało się, że właściciel i redaktor naczelny naszej lokalnej gazety, pan Nowak, jest dobrym znajomym moich rodziców. Kilka lat temu rodzice pomogli mu zrestrukturyzować długi naszej gazety, którą kupił w przypływie słabości i teraz pan Nowak ma u nich dług wdzięczności. Kiedy powiedziałam mu, że zależy mi na artykule o naszym walentynkowym wydarzeniu stwierdził, że co prawda gazeta zajmuje się tematami lokalno-gospodarczymi, ale obejmie patronatem nasze wydarzenie. Będą zamieszczać artykuły tematyczne o naszej imprezie, a w dniu walentynek opiszą wydarzenie na pierwszej stronie. Dodatkowo zostaną sponsorami konkursu na najpiękniejsze wyznanie miłosne w dniu imprezy – uśmiech nie schodził mi z twarzy kiedy to mówiłam.
Szczerze powiedziawszy, kiedy szłam na spotkanie z panem Nowakiem, miałam świadomość, że to była straceńcza misja. A tu proszę, nieoczekiwany zbieg okoliczności. Nie dość, że dostałam ogromne wsparcie, to jeszcze najlepszą możliwą reklamę i to za darmo.
– Oj dziecko, obyś miała rację. Bardzo bym sobie życzyła, żeby wszystko ci się udało. Gdyby mój Miecio żył, to pierwsi byśmy wyznawali sobie publicznie miłość na środku miasta, ale cóż, jest jak jest, a ja pomogę ci we wszystkim, co będzie potrzeba.
– Pani Gieniu, jest pani najlepsza, wie pani o tym, prawda? – przytuliłam starszą kobietę, która oddała uścisk, a ja nabrałam przekonania, że ta impreza może odnieść sukces.
Taka pewność była mi bardzo potrzebna, bo nie oszukujmy się, miałam bolesną świadomość tego, że obchody dnia zakochanych nie cieszyły się popularnością wśród lokalnej społeczności.
Chciałam to zmienić. Zależało mi na tym, żeby ludzie chociaż ten jeden raz w roku poczuli, że mogą bez skrępowania, publicznie okazywać sobie miłość lub chociaż sympatię i uśmiech. Ale wiedziałam też, że aby to się udało, wszystko co zaplanowałam musiało wyjść po prostu perfekcyjnie, a do tego potrzebowałam jeszcze trochę szczęścia, którego niestety nie mogłam sobie zamówić ani za nie zapłacić. Mogłam jednak zrobić wszystko, żeby mnie dostrzegło i nie ominęło obojętnie. Dlatego też potrzebowałam dotrzeć do jak największej ilości osób, które przyjdą na rynek i udowodnią, że walentynki są ważne także dla nich, a w tym miało mi pomóc wsparcie lokalnej prasy.
Potrzebne było jeszcze to “coś”. Ta magia rosnącego podniecenia w oczekiwaniu na spotkanie z ukochaną osobą tylko po to, żeby pokazać jej jak bardzo się ją kocha. Chciałam, żeby każdemu w tym dniu towarzyszyło uczucie szczęścia i beztroski, poznane mi tak dobrze w Nowym Jorku.
Westchnęłam ciężko, bo zdałam sobie sprawę, że nie byłam w Nowym Jorku. Czekało mnie za to ciężkie zadanie do wykonania, które sama sobie wymyśliłam. Jeśli mi się to nie uda, to mogę raz na zawsze pożegnać się nie tylko z magią, o której tyle trąbię, ale też z szacunkiem i sympatią, jakimi cieszyła się moja kwiaciarnia.
Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach aż otrząsnęłam się odruchowo i skierowałam się do biura, żeby jeszcze raz sprawdzić, czy wszyscy zaproszeni goście potwierdzili swój udział w wydarzeniu oraz skontrolować ewentualną potrzebę domówienia dodatkowych walentynkowych gadżetów.
Poza tym miałam dzisiaj jeszcze jedno ważne, jeżeli nie najważniejsze zadanie do wykonania. Pan Nowak obiecał, że przyśle do mnie swojego najlepszego dziennikarza zajmującego się wydarzeniami kulturalnymi i rozrywką, z którym będę współpracować w ramach patronatu gazety nad moim wydarzeniem.
Nie mogłam się już doczekać. Wiedziałam, że jeżeli przekonam dziennikarza do imprezy walentynkowej, to połowa sukcesu za mną. Miałam zamiar opowiedzieć mu co mnie zainspirowało, dlaczego walentynki są dla mnie tak ważne i co sprawia, że tak bardzo zależy mi na tym, by inni też poczuli się wyjątkowo w ten dzień, bez względu na to, czy w danej chwili są sami czy dzielą życie z kimś bliskim. Postanowiłam, że zdobędę się na całkowitą szczerość i osobiste wyznania. No cóż, miałam cichą nadzieję, że będzie warto. Przygotowałam się do tego spotkania skrupulatnie. Część argumentów miałam już przygotowane, nie tylko w głowie, lecz także w notesie. Planowałam oprowadzić redaktora po całej kwiaciarni wraz z piętrem, gdzie zgromadzone były walentynkowe gadżety. Liczyłam gorąco na to, że zarówno wystrój mojego lokalu jak i moja osobista historia, przekonają go do autentycznego wspierania imprezy.
“Tak, ten dziennikarz, jego pióro i dusza, będą dzisiaj moje” – pomyślałam i uśmiechnęłam się do siebie.
– Rozalia! Masz gościa z gazety! – usłyszałam dochodzący z parteru głos pani Gieni
– Niech wejdzie na górę! - odkrzyknęłam.
“Nadeszła moja chwila”– ponownie uśmiechnęłam się do siebie i z zadowolonym wyrazem twarzy wyszłam z biura do przestrzeni sklepu, odruchowo poprawiając urocze, pękate serca stojące na pobliskiej półce.
– Bry. Redaktor Wiktor Skalski – usłyszałam ponury głos za plecami i zamarłam.
Nerwowo odwróciłam się w stronę dochodzącego głosu, strącając przy okazji jedno z fajansowych serduszek, które z głośnym trzaskiem rozbiło się o podłogę i stanęłam oko w oko z kpiącym spojrzeniem ciemnoszarych oczu.
– Ups, jeszcze jedno pęknięte serce – mruknął z pogardą w głosie, nie kto inny, jak mój sąsiad, Wiktor. Stał tak przede mną, w tym swoim szarym, sztywniackim garniturze i przyglądał mi się bez skrępowania.
– Co ty tu robisz, Wiktorze? – syknęłam, chociaż nie chciałam, żeby zauważył jak bardzo byłam wściekła, że zamiast zaangażowanego, znającego się na rzeczy i pozytywnie do tematu nastawionego redaktora, stoi przede mną najbardziej smutna, ponura i burkliwa osoba w całym mieście.
Dając sobie chwilę na ochłonięcie podczas zbierania popękanych skorupek stłuczonej ozdoby, przyjęłam na twarz uprzejmy uśmiech i podnosząc się z kolan popatrzyłam mojemu gościowi ponownie w oczy. Szare tęczówki wpatrywały się we mnie z badawczą uwagą, która skojarzyła mi się z uwagą, z jaką chirurg wpatruje się w otwarte wnętrzności leżącego na stole operacyjnym pacjenta.
– Co za niespodzianka Wiktorze, co cię do mnie sprowadza? - powtórzyłam powitanie tym razem już słodkim, modulowanym głosem.
– Słyszałem pierwsze powitanie i wolę je, bo przynajmniej było szczere. W ramach patronatu gazety zostałem oddelegowany do zajęcia się tematem twojej imprezy. Chętnie dowiem się, czym dzisiejsza komercja próbuje oszukać ogłupiałych z miłości ludzi – Wiktor zmrużył oczy i z grymasem obrzydzenia rozejrzał się po wystroju lokalu.
– Jak to, oddelegowany do zajęcia się tematem imprezy? Jak dobrze rozumiem będziesz koordynował naszą współpracę ze strony gazety, a wywiady i teksty będzie pisał ktoś inny? – zapytałam z nadzieją w głosie.
– Zejdź na ziemię droga pani, za wszystko sam będę odpowiadał, od początku do końca – mężczyzna powiódł oczyma po walentynkowych ozdobach stojących na każdej poziomej powierzchni sklepu oraz rozwieszonych na ścianach i pod sufitem – Nie za czerwono tu? - mruknął pod nosem wyciągając z kieszeni dyktafon i grzebiąc coś przy jego przyciskach.
– A jak ma być? Czerwony to kolor miłości i walentynek - powiedziałam z mocą w głosie.
– Albo kolor morderstwa – znowu mruknął, pocierając palcami kanciasty podbródek.
– Wybacz Wiktorze, ale twoja obecność tutaj, to chyba jakaś pomyłka. Pan Nowak miał przysłać kogoś, kto rozumie ideę tego święta i pomoże mi ją przekazać mieszkańcom – zaprotestowałam.
– Oto jestem! – złośliwy uśmiech wypłynął na usta Wiktora. – I coś mi się wydaje, że napiszę całkiem przyzwoite artykuły o pewnym rodzaju szaleństwa spod znaku amora i strzały, który często jest motywem zbrodni. Ujęcie tego tematu w kontekście medycznej patologii i przedstawienie go jako zaburzenia psychicznego, jest niezłym pomysłem na serię artykułów do działuZdrowie, które z pewnością spotkają się ciekawością naszych czytelników.
– O czym ty mówisz? Jaki działZdrowie?! Miałam dostać serię artykułów o miłości, szczęściu i oddaniu, a w dniu walentynek tekst na pierwszej stronie, rozkładówkę z historiami o miłości zakończonymi happy endem i konkurs na najpiękniejsze wyznanie miłosne złożone w kulminacyjnym momencie imprezy! – z nerwów podniosłam głos i wpatrywałam się z niedowierzaniem w twarz Wiktora, na której nadal malowało się złośliwe zadowolenie.
Poczułam wielką gulę w gardle. Wstrzymując oddech czułam jak łzy napływają do oczu. Prawdopodobnie już byłam purpurowa na twarzy ze złości i bezsilności. Wpatrywałam się w męskie, wykrzywione w aroganckim grymasie wargi i delikatnie przymrużone oczy, które jednoznacznie wyrażały triumf i satysfakcję. Świadomość, że udało mu się wyprowadzić mnie z równowagi prawdopodobnie spowodowała, że mężczyzna rozluźnił się i przyjął swobodniejszą postawę.
“Nigdy mu nie wytłumaczę, czym jest miłość, oddanie i szczęście” – pomyślałam z żalem i gniewem. Przecież ten człowiek odczuwa stan podniecenia i szczęścia tylko wtedy, kiedy sprawia innym przykrość. To jest dopiero patologia i temat do pracy dla psychiatrów i terapetów.
– Nie będę pracowała z kimś, kto nie rozumie czym jest miłość, oddanie, opiekuńczość i przedkładanie dobra ukochanej osoby nad własne potrzeby – powiedziałam łapiąc w końcu głęboki oddech i opanowując gniew i łzawiące oczy.
– Posłuchaj, moja panno – mężczyzna syknął i spiął się ponownie – jeżeli coś ci nie pasuje, to dzwoń do Nowaka, ale póki co, to ja będę odpowiedzialny za ten cyrk, który będzie trwał aż do walentynek – teraz już warknął ze złością.
– Masz to jak w banku, ty…ty zarozumiały bucu! – krzyknęłam, a mężczyzna zaśmiał się chrapliwie i nisko.
Ze złością i bezsilnością wpatrywałam się w tego człowieka, który w kilka minut wyprowadził mnie z równowagi. Ostatni raz byłam tak rozzłoszczona jeszcze zanim wróciłam do Polski, a ten tu facet zrobił to w kilka minut, jakby nigdy nic. Nie wiedziałam czy go podziwiać, czy zacząć się go bać. Chyba druga opcja była właściwsza.
Wpatrując się w niego nie mogłam też przeoczyć faktu, że jak na takiego nieokrzesanego prostaka jak zawsze prezentował się nienagannie w tym swoim szarym garniturku i płaszczu. Stał oparty o bok jednej z półek i przyglądał mi się z ponurą miną.
– To dzwonisz do Nowaka, czy ja mam to zrobić? - chrapliwy głos sprowadził mnie na ziemię.
– Oczywiście że dzwonię, nie pozwolę, żeby taki ignorant zrujnował najpiękniejsze święto w roku!
– No, no, widzę, że robimy postępy. Moja obecność chyba ci służy, bo zniknęła ułożona panna z dobrego domu.
Prychnęłam tylko na ten docinek i wyjęłam telefon, żeby zadzwonić i wyjaśnić to całe nieporozumienie. Z telefonem przy uchu, niecierpliwie oczekiwałam na połączenie z redaktorem naczelnym. Musiałam działać i jak najszybciej odsunąć Wiktora od organizacji mojej imprezy.
– Halo!? Rozalio!? Jesteś tam? - z zamyślenia wyrwał mnie głos pana Nowaka.
– Ach, tak. Jestem oczywiście. Dzień dobry, panie Nowak. Pozwoliłam sobie zadzwonić, bo pojawił się pewien problemem, duży problemem – powiedziałam odwracając głowę w stronę Wiktora i rzucając mu pogardliwe spojrzenie. – Jest u mnie redaktor Wiktor Skalski i twierdzi, że będzie w całości odpowiedzialny za patronat gazety związany z organizacją walentynkowego eventu. I, wybaczy pan, panie Nowak ale nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł – zawiesiłam głos.
– Rozalio, rzeczywiście wysłałem do ciebie Wiktora, bo chłopak odpowiedzialny za wydarzenia społeczne, musiał pilnie wyjechać w sprawach rodzinnych. Nie martw się kochana, Wiktor jest profesjonalistą i jest jednym z lepszych dziennikarzy w tym kraju więc ręczę za niego. Jestem pewny, że znakomicie wykona swoją robotę.
Pomimo, że głos Nowaka brzmiał niezwykle przekonująco, ja nie poczułam się ani pewniej, ani spokojniej i stwierdziłam, że czas wyjaśnić dlaczego moim tematem nie mógł zajmować się redaktor Wiktor Skalski.