Warto grać czysto EBOOK - Jan Pospieszalski - ebook

Warto grać czysto EBOOK ebook

Jan Pospieszalski

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jan Pospieszalski, znany polski muzyk, dziennikarz i publicysta, w swojej książce Warto grać czysto dzieli się osobistymi refleksjami na temat mediów, polityki i współczesnych wyzwań społecznych. Z pasją opowiada Krystianowi Kratiukowi o swojej karierze muzycznej, w tym o komponowaniu piosenek religijnych, muzyki filmowej, kulisach pracy dziennikarskiej oraz o trudnych rozmowach, które prowadził w programie Warto rozmawiać. Wspomina również o autorskim opracowaniu kolęd, które stworzył wraz z rodziną Pospieszalskich, podkreślając ich unikalny wkład w polską kulturę muzyczną.

To osobista opowieść o odwadze stawiania pytań i nieustępliwym dążeniu do prawdy.

Jan Pospieszalski – polski muzyk, aranżer i kompozytor, a także dziennikarz i publicysta, przez wiele lat związany m.in. z TVP, autor programów radiowych i telewizyjnych. Prowadzi swój kanał na YouTube Jan Pospieszalski rozmawia. Prywatnie mąż, ojciec i dziadek.

Krystian Kratiuk – redaktor naczelny PCh24.pl, publicysta, autor książek i filmów. Prowadzi program Ja, katolik na YouTube. Prywatnie mąż i ojciec.Mechanizmy mediów, zasady obiektywizmu, wolność słowa, pandemia

Książka rzuca nowe światło na mechanizmy działania mediów oraz ich rolę w kształtowaniu opinii publicznej, a także na konflikty, które towarzyszą poruszaniu kontrowersyjnych tematów, takich jak pandemia, polityka zdrowotna i wolność słowa. Jan Pospieszalski podejmuję nowe wyzwanie, kontynuując swoje działania i realizując nowe projekty, aby komentować aktualne zagadnienia społeczne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 300

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Jan Pospieszalski & Krystian Kratiuk 2024

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2024

All rights reserved

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym.

Projekt okładki: © Małgorzata Bocian

Zdjęcie autora: danielraczynski.com

Materiały środka: archiwum prywatne autora

Redakcja: Agnieszka Zielińska

Korekta: Monika Łojewska-Ciępka

ISBN 978-83-68317-24-4

Wydanie I, Kraków 2024

Wydawnictwo Esprit sp. z o.o.

ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków

tel. 12 267 05 69, 12 264 37 09

e-mail: [email protected]

[email protected]

[email protected]

Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl

Wstęp

Widać i słychać go każdego dnia. Już nie w telewizji, gdzie poznały go miliony, ale w innych miejscach – w internecie, w prasie, w radiu. Tu jest autorem felietonu dotyczącego antykatolickich i antypolskich działań rządu Donalda Tuska, tam znów – gościem programu dotyczącego spraw Kościoła. Tu pisze o kryzysie demograficznym, gdzie indziej o rewolucji obyczajowej, jeszcze gdzie indziej o nadużyciach władzy w czasie pandemii. W kolejnym miejscu przeprowadza wywiad o aresztowaniu księdza albo dramacie ojca, którego dziecko zechciało „zmienić płeć”. W swoim podcaście rozmawia z najciekawszymi aktorami sceny publicznej o muzyce, polityce, porcie komunikacyjnym, Trumpie, zmianach klimatu, misjach w Afryce, Powstaniu Warszawskim i o kapłanach sprzeniewierzających się powołaniu. W dobrych radiostacjach raz po raz ktoś emituje utwór skomponowany z jego udziałem lub wykonany przezeń wspólnie z doprawdy wyjątkową rodziną.

Rozprawia się ze wszystkimi rządzącymi – jest w tej sprawie absolutnie wyjątkowy. Czy bowiem rządzi po czy PiS, wsadza kij w szprychy. Nie przejmuje się, że jedni go nie trawią i zgodnie z ideą demokracji walczącej najchętniej wsadziliby go do więzienia – wszak próbują wsadzić kogo popadnie. Nie przejmuje się też, że po drugiej stronie ma wielu fanów i przyjaciół – i jeśli tylko zachowują się nie tak jak należy, niezgodnie z polskim interesem, niezgodnie z fundamentalną troską o społeczeństwo, srogo ich gani. I jedni, i drudzy usunęli go z telewizji publicznej mimo ogromnej popularności prowadzonego przezeń programu. To jedyny taki przypadek ponadpartyjnej zgody wśród dwóch największych plemion bitwy polsko-polskiej.

Naraża się nie tyko politykom – jako zagorzały katolik, obrońca wiary i syn Kościoła walczy także z objawami olbrzymiego kryzysu Chrystusowej Owczarni. A nie wszystkim duchownym, szczególnie tym wpływowym, to się podoba.

Takiego zna go Polska. Takiego znałem go i ja, bo to między innymi jego przykład sprawił, że jako młody chłopak postanowiłem zostać dziennikarzem. Teraz miałem okazję zobaczyć go z bliska – człowieka, z którym naprawdę warto rozmawiać i to na tematy inne niż te, które porusza publicznie każdego dnia. Zawsze gdy się spotykamy, wydaje się jeszcze bardziej energiczny, chętny do pracy i kolejnych wysiłków, mocniejszy niż ludzie młodsi od niego o trzydzieści lat. Z zapałem opowiada o planach na kolejne miesiące i lata. Gdy pytam, czy nie czas na emeryturę, kwituje to szelmowskim uśmieszkiem lub uśmieszkiem politowania.

Przy pracy nad tą książką dowiedziałem się o Janie Pospieszalskim więcej niż podczas ćwierćwiecza obserwowania jego kariery dziennikarskiej. Chłonąłem opowieści o telewizji i o amantadynie, ale też o muzyce, artystach, których spotkał na swojej drodze, od których czerpał i których inspirował. O białoruskiej młodzieży, którą z potrzeby serca przez lata uczył śpiewu i gry na instrumentach – ku większej chwale Bożej. O wierze, potknięciach, rodzinie, zwycięstwach, porażkach, zakazach, nakazach, cenzurze, przyjaźni. O Kościele, w którym „żyć, umierać pragnie”. O miłości do liturgii. O tym, jaki był Seweryn Krajewski, a jaki Czesław Niemen, ale też o tym, jak Polacy reagowali na śmierć Jana Pawła II i tragedię smoleńską. Mówiąc o tych sprawach, nie próbował ukrywać emocji.

Widać te emocje w spisanej poniżej niezwykłej rozmowie, do której lektury z dumą Państwa zapraszam.

Krystian Kratiuk

ROZDZIAŁ 1COVID

Czy po wyrzuceniu z TVP nadal uważasz, że warto było rozmawiać?

Oczywiście. Wręcz umocniłem się w tym przekonaniu.

Warto było rozmawiać nawet o covidzie?

Szczególnie o tym. To jedno z największych przeżyć pokoleniowych kilku generacji, w dodatku globalne. Jak można byłoby o nim nie rozmawiać?

Trwasz przy swoim mimo tego, jak cię potraktowali: wyrzucili z pracy i dorobili łatkę szaleńca?

Nie szaleńca, tylko szura, foliarza i płaskoziemcy.

Spełniasz kryteria definicji tych barwnych pojęć?

Oczywiście, zwłaszcza płaskoziemcy. To sformułowanie zresztą jest mi szczególnie bliskie, co zapewne pamiętasz jako redaktor PCh24.pl. Opowieścią o nim podzieliłem się bowiem z widzami tego portalu. Stało się to po tym, jak w jednym z esemesów do mnie użył go główny zamordysta czasów pandemii, profesor Andrzej Horban.

I wcale nie miał na myśli ciebie… Przypomnij więc, jak to było.

Profesor miał na myśli doktora Włodzimierza Bodnara. Otóż docierały wtedy do nas, do ekipy Warto rozmawiać, informacje o lekarzu, który skutecznie radzi sobie z wirusem „kaszel-19”, stosując prosty preparat antygrypowy sprzed wielu lat, produkowany na Węgrzech, gdzie fiolka takiego refundowanego leku kosztuje dziesięć złotych. Słyszeliśmy, że pomaga na najsłynniejszą wówczas chorobę. Zbadałem temat z pomocą ludzi z Rzeszowa, w międzyczasie zaś doktor napisał do ministerstwa o swojej propozycji, by w ogólnokrajową politykę walki z pandemią włączyć amantadynę, środek produkowany na Węgrzech, sprzedawaną pod nazwą Viregyt K.

Zaprosiłem doktora Bodnara do programu. Chciałem jednak, by wystąpił w nim również właśnie profesor Horban, konsultant krajowy w dziedzinie chorób zakaźnych, wtedy też główny doradca prezesa Rady Ministrów do spraw COVID-19. Potwierdził i zapytał, o której i gdzie ma się zjawić. „Dziś zapraszam na Woronicza o godzinie dwudziestej dziesięć, startujemy o dwudziestej trzydzieści pięć” – odparłem. „Okej” – otrzymałem odpowiedź. Chciałem być jednak fair i napisałem, że w programie wystąpią jeszcze doktor Włodzimierz Bodnar z Przemyśla oraz minister Michał Dworczyk.

Jak brzmiała odpowiedź?

Dosłownie tak: „O k…a to obawiam się, że ja nie będę”. Natychmiast zapytałem więc: „Dlaczego, panie profesorze? Błagam, ministra Dworczyka dam osobno na koniec, na dziesięć minut”. Wtedy padła odpowiedź: „To k… nie dotyczyło ministra, tylko dżentelmena z Przemyśla. Nie mam ani ochoty, ani czasu na dyskusję z …”. Tak to dosłownie brzmi, spójrz na telefon.

Rzeczywiście.

Piszę więc dalej: „Panie profesorze, warto rozmawiać w trosce o pacjentów, o to, czy ulegną mitom, czy będą słuchali autorytetów, bardzo pana proszę…”. Zaraz nadchodzi odpowiedź: „Tak, ale istnieje granica, trudno się dyskutuje z płaskoziemcami (choć mają rację)”.

Co to miało znaczyć?

Niech każdy sam się domyśli, profesor Horban nigdy się do tego nie odniósł, mimo iż opisałem już tę korespondencję w mediach.

Do programu jednak przyszedł.

Przyszedł, ale zamiast rozmawiać o wspomnianych osiągnięciach Bodnara, próbował go egzaminować, choćby z ustawy o zawodzie lekarza. Wypadł fatalnie, bo jednak program dotyczył sprawy interesującej wszystkich, kiedy mieliśmy do czynienia ze śmiertelną chorobą, która była przedstawiana jako coś, na co nie ma lekarstwa i co jest zabójcze na masową skalę: przekonywano, że zaraz wszyscy umrzemy, a ci, którzy nie umrą, idąc do Biedronki, będą potykali się o trupy. Skoro pojawił się jakiś ślad, nawet niesprawdzony sygnał, że ktoś może znalazł jakieś rozwiązanie, to w normalnych warunkach takiemu komuś powinno się poświęcić odrobinę czasu, porozmawiać z nim, zrobić wywiady ze świadkami, z pacjentami i tak dalej. Tu do niczego takiego nie doszło. Profesor Horban nie był nastawiony na żadną formę dialogu, porozumienia czy dopytywania, nie był w ogóle ciekawy tego, co się dzieje. Zresztą ten esemes pozwala wnioskować, że on wiedział, że amantadyna działa.

Trudno w to uwierzyć.

Mnie było tym bardziej trudno uwierzyć, zwłaszcza że później dotarłem do dokumentów, z których jasno wynika, że dekadę wcześniej profesor Horban rekomendował amantadynę jako świetny, skuteczny lek przeciwko grypie typu A. Zatem on doskonale wiedział, o co chodzi, doskonale znał ten środek.

W tym kontekście potwierdzam, że jestem płaskoziemcą – skoro nawet profesor Horban przyznaje, że ci wykpiwani ludzie próbujący rozwiązać problem COVID-19 mieli rację. Zachowali zdrowy sceptycyzm, domagali się debaty, sprawdzali źródła naukowe, nie tylko te najpowszechniej cytowane: mieli odwagę szukać w innych miejscach niż punktowane periodyki.

Czy więc nauka abdykowała w okresie pandemii, skoro ci ludzie zostali pogardliwie nazwani płaskoziemcami, szurami i foliarzami?

Nic bardziej mylnego. Istniała przecież grupa rzetelnych, uczciwych naukowców, która podjęła wyzwanie i dekonstruowała tę całą oficjalną pandemiczną narrację. Byli i są też dziennikarze i politycy, którzy do dzisiaj nie odpuszczają. Wiem, że w różnych krajach powoływane są również komisje śledcze, powstają raporty. Więc nauka nie abdykowała, uczciwi dziennikarze nie abdykowali. Już po pandemii, we wrześniu 2022 roku, na łamach „Politico”, które nie jest przecież foliarskim medium, opublikowano efekty dziennikarskiego śledztwa przeprowadzonego wraz z ekipą „Die Welt”. Wykazano, że konstrukcja polityki WHO implementowanej powszechnie na wszystkie kraje przygotowywana była nie przez pracowników, specjalistów czy ekspertów WHO, ale przez ludzi z dużych organizacji pozarządowych, które funkcjonują na obrzeżach WHO. Oto cytat z tego tekstu: „Największą i najpotężniejszą była Fundacja Billa i Melindy Gatesów. Następna była Gavi, globalna organizacja zajmująca się szczepieniami, którą Gates pomógł założyć, by zaszczepić ludzi w krajach o niskich dochodach, oraz Wellcome Trust, brytyjska fundacja badawcza z wielomiliardowym funduszem, która współpracowała z fundacją Gatesa w poprzednich latach. Wreszcie: Coalition for Epidemic Preparedness Innovations (CEPI), międzynarodowa grupa badawczo-rozwojowa zajmująca się szczepionkami, którą Gates i Wellcome pomogli stworzyć w 2017 r.”.

Te cztery organizacje pozarządowe, wszystkie – o dziwo – związane z Billem Gatesem, bez mandatu demokratycznego, bez jakichkolwiek uprawnień i możliwości publicznej kontroli, zadecydowały o tym, jaką politykę będzie realizować WHO wobec nowego, groźnego wirusa, a tym samym – jaką politykę narzuci krajom członkowskim. Ta historia pokazuje głębszą rzecz, to znaczy jak działa dzisiaj WHO: że jest to organizacja, która zajmuje się nie zdrowiem ludzkości, tylko zmianą społeczną. Szkoda tylko, że ten tekst „Politico” powstał tak późno.

Wracając jeszcze do programu z profesorem Horbanem – to nie był jeszcze program, po którym się z tobą pożegnano.

Nie. Ale już wówczas zauważyłem pewne symptomy zagrożenia. Wspomniałem, że w programie wystąpił też minister Dworczyk, którego zaprosiłem, bo wiedziałem, że z wielkim zaangażowaniem pracuje nad zapewnieniem szpitalom i innym ośrodkom ważnym w pandemii wszelkiego zaopatrzenia. Przyszedł przerażony; ktoś z naszego staffu opowiadał, że do ostatniej chwili w przedpokoju studia nerwowo odbierał esemesy, rozmawiał przyciszonym głosem, zachowywał się rzeczywiście bardzo, bardzo niepewnie.

A już następnego dnia, 15 grudnia, odbyła się konferencja prasowa ministra Niedzielskiego, którego dziennikarz Polsatu zapytał, co z tą amantadyną. Niedzielski wtedy żachnął się: tak, podjęliśmy decyzję, będą prowadzone badania.

I prowadzili je?

Przyglądaliśmy się temu z ekipą programu. To był skandal. Przeciąganie procedur, przetrzymywanie decyzji dotyczących badań w kolejnych instytucjach – a to w komisji bioetycznej, a to w Urzędzie Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Biobójczych. Same badania rozpoczęto z ogromnym opóźnieniem, bo już w maju, kiedy zimowa fala zachorowań osiągnęła najniższy poziom – jak grypa w maju.

Co więcej, dotarłem do informacji, że jeden ze szpitali, który miał najwięcej doświadczenia właśnie w tych ciężkich przypadkach covidu, czyli szpital MSWiA, mimo iż podpisał umowę i proceduralnie został włączony do tego badania, nigdy się go nie podjął. Dyrekcja szpitala nie była tym zainteresowana, a może miała „prikaz”, żeby się w te badania nie włączyć.

Wiesz, ile osób w końcu zostało objętych badaniem?

Nie wiem, chorowały podobno miliony, więc pewnie z pięćdziesiąt tysięcy?

Nie.

Pięć tysięcy?

Nie. Siedemdziesiąt osiem osób. Wyniki zostały opublikowane przez profesora Adama Barczyka z Katowic, z Górnośląskiego Centrum Medycznego. Stwierdzono, że amantadyna nie działa. Pamiętam triumfalistyczny ton Bartosza Chmielowca, Rzecznika Praw Pacjenta, który oświadczył, że nie ma dowodów naukowych, które potwierdzałyby skuteczność leczenia COVID-19 amantadyną – zatem nie jest ona w tym przypadku zalecana. W jego tonie można było usłyszeć: zobaczcie, wszyscy foliarze, szury, mamy tutaj twarde dowody. A przecież to były żadne dowody.

Równolegle prowadzono drugie badanie, robił to profesor Konrad Rejdak z Lublina. Mimo medialnej nagonki już po owej pamiętnej konferencji udało się mu dokończyć badania. Profesor Rejdak miał niemałe doświadczenie w dziedzinie chorób neurologicznych, prowadzi bowiem ośrodek zajmujący się ciężkimi przypadkami parkinsona i podobnymi. Co się okazało? Otóż amantadyna dwie dekady temu znana była jako lek grypowy, po czym nagle na rynek wszedł specyfik o nazwie Theraflu i wszyscy zaczęli podawać właśnie to. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – zadziałały jakieś tajemnicze siły lub dziwny determinizm dziejowy – amantadyna przestała być modna. Mimo to w dalszym ciągu była powszechnie w populacji chorych neurologicznie stosowana, ponieważ odkryto jej pozytywne działanie u chorych z objawami parkinsona czy pacjentów ze stwardnieniem rozsianym. Profesor Rejdak, mając u siebie na oddziale kilkadziesiąt osób z parkinsonem, które jednocześnie zapadły na covid, zauważył, że pacjenci, którzy przyjmowali amantadynę, przechodzą covid o wiele łagodniej i wychodzą z niego szybciej. Uznał to za mocne wskazanie, że można w ten sposób ratować chorych na COVID-19, i zaczął sam, we własnym zakresie, realizować to, co – jak widział – dawało efekty. Wiele miesięcy zabiegał o uruchomienie profesjonalnych badań i gdy tylko ogłoszono taką możliwość, zgłosił się na ochotnika, by przeprowadzić ten projekt. Niezależnie doktor Włodzimierz Bodnar także starał się o prowadzenie badań nad chlorowodorkiem amantadyny i wiem, że był w kontakcie z ośrodkiem profesora Barczyka i profesora Rejdaka. Nie wchodząc w szczegóły: po wielu miesiącach na placu boju zostali profesor Barczyk z Katowic i profesor Rejdak z Lublina. Znamienne, że Agencja Badań Medycznych nie czekała z ogłoszeniem wyników na zakończenie badań w Lublinie; gdy tylko w Katowicach profesor Barczyk z tymi swoimi siedemdziesięcioma ośmioma pacjentami był gotów, na początku lutego 2022 roku zorganizowano wspomnianą konferencję. A potem, jak wiemy, 24 lutego Putin odwołał pandemię i sprawa ucichła.

Mimo to w Lublinie zespół profesora Rejdaka pracował nadal i w sierpniu 2023 roku opublikował wyniki w prestiżowym piśmie „European Journal of Neurology”. Badania przeprowadzone na znacznie większej grupie pacjentów wykazały korzystne działanie amantadyny.

To też nie przekonało profesora Horbana, szefa rady medycznej przy premierze?

Nie wiem, czy przekonało. Nawet gdyby, to jakie to ma teraz znaczenie? Publikacja badań profesora Rejdaka nastąpiła półtora roku po odwołaniu pandemii. Zakładam, że profesor Horban i cała jego rada medyczna znają konkluzje badań profesora Rejdaka. Rodzi się inne pytanie: Co my, jako obywatele, możemy zrobić? Mamy bowiem sytuację, gdy szef Rady Medycznej przy premierze przyznał rację lekarzowi („płaskoziemcy” skutecznie leczącemu amantadyną), a jednocześnie rozporządzenia ministerstwa utrudniają Polakom dostęp do tego leku. W międzyczasie umierają tysiące ludzi, a na koniec badania potwierdzają, że lek może być skuteczny.

To się chyba nadaje do prokuratury?

Ty to powiedziałeś…

Jednak pandemia była przecież wydarzeniem globalnym. W Polsce może i dorwał się do władzy Horban, ale byli też Horbanowie innych krajów – i podejrzewam, że oni także mieli wiedzę o skuteczności amantadyny. O czym to świadczy?

O tym, że to, co nazywa się teraz, w sprawach tak zwanych zmian klimatycznych, konsensusem naukowym, przyjęto i w dobie pandemii. Wielokrotnie powtarzałem, że wszystkie dogmaty przyjęte jako konsensus podczas pandemii okazały się nieprawdą. Pierwszy dogmat: że covid jest śmiertelny i nie ma na niego lekarstwa. Drugi dogmat: że jedynym ratunkiem są pozafarmaceutyczne środki medyczne, czyli izolacja, śledzenie kontaktów, kwarantanna, dystans społeczny, przyłbice, maseczki, spryskiwanie wszystkiego spirytusem, rękawiczki lateksowe, zamykanie szkół, zamykanie szpitali, zamykanie przychodni, zamykanie lasów i cmentarzy. Trzeci dogmat: że o chorobie nie decyduje zespół objawów – wysoka gorączka, bóle głowy i osłabienie – lecz patyk wsadzony do nosa, czyli test. I czwarty dogmat: że wybawieniem będzie powszechna immunizacja zastrzykiem mRNA stworzonym według nowej technologii. Odpowiednicy Horbana w wielu krajach rzeczywiście nie chcieli tych prawd objawionych podważać, choć były miejsca na świecie, gdzie pełnomocnicy rządów podejmowali niezależne decyzje, nie traktując dogmatycznie rekomendacji WHO (czytaj: Billa Gatesa), na przykład wiele krajów Afryki, Szwecja, Białoruś, Floryda. Wszędzie też znajdowali się lekarze, którzy kwestionowali wszystkie te dogmaty.

Pozostańmy jednak na naszym podwórku. Doktor Basiukiewicz na przykład kwestionował amantadynę, ale miał też zestaw innych lekarstw. Profesor Frydrychowski polecał zwykły węgiel, tylko podany w dużej ilości i natychmiast po wystąpieniu pierwszych symptomów choroby. Lekarze ci twierdzili, że podanie w pierwszych dniach po zakażeniu czy to amantadyny, czy hydroksychlorochiny, czy iwermektyny, czy środków takich nawet jak choćby węgiel mogło zahamować rozwój wirusa, a więc że w pierwszej fazie skuteczna pomoc pacjentowi była możliwa.

Sprawdziłeś to na sobie, prawda?

Tak. Sprawdziły też moja córka i moja żona: wszyscy leczyliśmy się amantadyną. Mało tego, moja sześćdziesięcioletnia niepełnosprawna siostra, która cierpi na schorzenia neurologiczne, po amantadynie i, uwaga, po wlewach dożylnych koktajlu witaminowego wyszła z choroby niemal po tygodniu. Takich przypadków znam naprawdę sporo, właściwie moglibyśmy im poświęcić osobną książkę.

Tak jak i osobna publikacja należy się ludziom, którzy zmarli wyłącznie dlatego, że ktoś postanowił zamknąć kraj, wywołując pandemiczną psychozę. Jesienią w programie rozmawiałem z profesorem Robertem Gilem, szefem gildii polskich kardiologów i oddziału kardiologicznego w MSWiA. Elita. Pokazałem mu badania statystyczne, z których wynikało, że w 2019 roku jego szpital wykonał ponad trzy tysiące sześćset operacji, zaś w 2020 tylko jedną piątą tego. Spytałem: „Panie doktorze, co się stało, dlaczego tak mało?”. Odpowiedział: „No nie wiem”. Dopytywałem: „Ale co z tymi pacjentami? Nagle ozdrowieli, przestali chorować, przestali mieć problemy z sercem?”. A on na to: „Nie, nie przestali choować, ale się nie zgłaszają”. No, nie zgłaszali się przez tę panikę. A jak chorzy się nie zgłaszają i nie leczą, to lądują na cmentarzu. My już we wrześniu 2020 roku z redakcją Warto rozmawiać dotarliśmy do wybitnych polskich onkologów, między innymi do profesora Macieja Krzakowskiego – konsultanta krajowego w dziedzinie onkologii, profesora Andrzeja Deptały, profesora Marka Wojtukiewicza i oni wszyscy apelowali o natychmiastowe przywrócenie normalnych procedur – diagnostyki i chirurgii onkologicznej. Lockdowny i paraliż systemu zablokowały pacjentom dostęp do diagnostyki i zabiegów, co w konsekwencji okazało się wyrokiem śmierci dla wielu chorych. Nigdy nie wolno o tym zapomnieć.

Wróćmy może jeszcze do początku pandemii. Kiedy zacząłeś się orientować, że coś jest nie tak?

Przede wszystkim wściekłem się, że zostaliśmy zablokowani. Wśród decyzji telewizyjnych związanych z ogłoszeniem pandemii pojawiły się i te o wyrzuceniu z ramówki całej masy programów, gdyż były… zagrożeniem. Ponieważ publiczność siedzi za blisko, nie ma dystansu społecznego, nie jesteśmy w stanie utrzymać reżimu sanitarnego, który wtedy zaczynał obowiązywać, a właściwie był nam narzucony. Dzisiaj wiemy, skąd on przyszedł, że te wytyczne zaaplikowane nam zostały nie przez polskie Ministerstwo Zdrowia, lecz przez te Gavi, CEPI, Wellcome Trust i innych podopiecznych Billa Gatesa.

Miałeś moment lęku? Większość z nas na początku, w tej całkowicie nowej sytuacji, dość poważnie się przestraszyła.

Przyznam szczerze, że nie pamiętam, żebym się bał. Miałem poczucie, że mój organizm jest silny, dobrze się czułem, uznałem się za człowieka sprawnego, raczej się nie bałem tego, że umrę ja lub ktoś z mojej rodziny.

Nie przeraziły cię obrazki z Chin, a potem z Włoch? Słynne ciężarówki pełne lombardzkich trumien?

Nie, natomiast bardzo mnie interesowała ta nowa, sensacyjna rzeczywistość. Doświadczenie w skali globalnej, angażujące miliony ludzi, to było niespotykane wydarzenie społeczne. Poczułem się rzeczywiście elementem globalnej wioski.

Uznałem, że faktycznie chyba trzeba się jakoś zabezpieczać: zaczęliśmy brać więcej witaminy D, zacząłem stosować po kąpieli codzienny zimny prysznic, co zostało mi zresztą do dziś. Każdego dnia przynajmniej dwie minuty stoję pod lodowatą wodą, to taki rodzaj hartowania. Ale przez fakt, że wtedy życie stanęło, postanowiliśmy więcej się modlić. Kościół do tego wzywał, w świątyniach śpiewano czy recytowano suplikacje. Skoro program został zawieszony, nagle znalazło się więcej czasu na inne działalności niż zawodowa, więc zaczęliśmy też codziennie chodzić na Mszę Świętą. Bo przez moment było jeszcze wolno…

Potem, jak zjechaliśmy do domu na wsi, zabraliśmy ze sobą kapłana, który od tego momentu nam towarzyszył. Dostał swój pokój i wprowadzał nam takie zwyczaje jak odmawianie Liturgii godzin – codzienny brewiarz. To nam dawało poczucie rytmu dnia, porządku i sensu, a jednocześnie wzmacniało nas. Dlatego chyba udało się nam uniknąć lęku. Uwierzyłem jednak, że zaraza jest groźna, i czekałem z obawą, że ludzie zaczną masowo umierać.

Tyle tylko, że nie umierali. I dowiedziałem się o tym kilka tygodni później, gdy Wirtualna Polska przedrukowała wywiad z szefem przedsiębiorców pogrzebowych, który skarżył się, że pójdzie chyba do Mateusza Morawieckiego po tarczę, gdyż spadły im dochody.

Pamiętam tę informację, zrobiła na nas wszystkich wrażenie. Jak sobie to tłumaczyłeś? Tak jak oficjalne czynniki, ONZ, polska władza i posłuszne jej media? Że najpierw musi być mniej ofiar, żeby potem było więcej?

Na początku myślałem, że może te ciała są przetrzymywane gdzieś w chłodniach, ze względów bezpieczeństwa albo badawczych, ale nie. Okazało się, że po prostu śmiertelność była mniejsza niż każdego innego roku w tym okresie. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że coś tu jest nie tak. Zaczęliśmy więc szukać.

Trafiłem na sensacyjny wywiad z profesorem Wolfgangiem Wodargiem, ważnym niemieckim lekarzem i politykiem. Jego wypowiedzi bardzo mnie zaciekawiły. W międzyczasie zacząłem też mieć poczucie, że to chyba jakaś ustawka ze służbami, element globalnej rozgrywki: Stany Zjednoczone, Chiny, jakaś proxy war. Podobnie myślących ludzi, tych sceptyków, z czasem było coraz więcej. Maciek Pawlicki opublikował tekst w sieci, Witek Gadowski zaczął drążyć temat i cyklicznie nagrywać felietony na swój kanał, pojawił się Grzegorz Płaczek, który na swoim profilu facebookowym wklejał pytania do Ministerstwa Zdrowia i odpowiedzi resortu, a doktor Mariusz Błochowiak wypuścił pierwszą z cyklu, niezwykle ciekawą książkę Fałszywa pandemia. W tym samym czasie doktor Zbigniew Martyka publikował swoje opinie na Facebooku. Miejsc, z których można było czerpać informacje, przybywało, stąd w momencie, gdy okazało się, że możemy wrócić do programu, a były to wakacje…

Bo wirus zaczął być w odwrocie tuż przed wyborami prezydenckimi.

Otóż to. Wtedy, właśnie przed wyborami, wyszła sprawa pani Jolanty Gontarczyk vel Lange, agentki SB, współodpowiedzialnej za śmierć księdza Franciszka Blachnickiego. Została ujawniona jako szefowa fundacji Pro Humanum, która to organizacja korzysta z hojnego wsparcia Rafała Trzaskowskiego, prowadząc politykę promocji mniejszości seksualnych. W związku z tym uznaliśmy, że to będzie pretekst, aby przekonać Jacka Kurskiego, że powinniśmy wrócić na antenę. Mówiąc wprost, zaproponowałem, że zrobimy o tym program. W kontekście zbliżających się wyborów „grzanie”tematu Jolanty Lange i pokazanie, jak Trzaskowski finansuje z kasy miejskiej byłą agentkę PRL-owskich służb wszystkim się przyda. Dał się przekonać i wróciliśmy.

Swoją drogą ciekawa historia pani Gontarczyk warta jest zauważenia. Mamy tu bowiem do czynienia z agentką jednej antychrześcijańskiej rewolucji, komunistycznej, która staje się agentką kolejnej rewolucji, tym razem genderowej.

Tak. Gdyby przyszedł do mnie ktoś, kto chciałby zrobić film o takiej postaci – która najpierw jest tajnym współpracownikiem aparatu represji totalitarnego państwa, walczy z Kościołem, jest zamieszana w otrucie księdza, a potem, po trzydziestu latach, już pod innymi barwami, w demokratycznym państwie prowadzi działanie wycelowane również przeciwko chrześcijańskiej wizji świata, promuje wynaturzone skłonności i postulaty politycznego ruchu homoseksualnego po to, żeby uderzyć w prawo naturalne, w małżeństwo, w Dekalog i rodzinę, tobym w życiu tego nie przyjął. Odrzuciłbym ofertę takiego scenariusza jako nachalnie plakatowego, nierealnego. A tu proszę.

Wróćmy jednak do programu. Wpuszczono publiczność?

Zgodnie z zasadami social distance. Na Woronicza były wytyczone jakieś ścieżki, czerwona, niebieska, drogi przemieszczania się, żeby jakoś funkcjonować. Przy wejściu mierzono temperaturę, no cyrki. Trzeba było za każdym razem podpisać trzy oświadczenia: że się nie chorowało, nie widziało nikogo chorego, nie całowało z żadnym chorym człowiekiem i w ogóle, że jest się czystym od covidu – a nawet gdyby się nie było, to nie można się było do tego przyznać. Pamiętam, że większość podlegających tym reżimom po czasie już widziała, że to pic, że te procedury nie mają żadnej realnej funkcji sanitarnej. Wszyscy się jednak do nich stosowali, bo trzeba realizować wytyczne – takie pozorowane biurokratyczne rytuały. Śmiałem się z tego w telefonach do Zbyszka Martyki.

Czyli kolejnego bohatera walki z covidową narracją.

Tak. On jako pierwszy zwrócił mi uwagę na to, ile osób w ogóle umiera na covid. W styczniu 2021 roku skierował do ministerstwa takie zapytanie i otrzymał odpowiedź, z której wynikało, że w całym roku 2020 z powodu wirusa SARS-CoV-2 oraz chorób współistniejących zmarły 23 000 osób, natomiast z powodu samego COVID-19 – 5349 osób.

Spójrzmy na statystyki śmiertelności w ogóle: w roku 2020 w Polsce zmarło 485 000 osób, o 75 000 więcej niż w roku 2019. W latach poprzedzających pandemię – 2018, 2019 – według danych GUS notowano po mniej więcej 410 000 zgonów. Gwałtownego i nienotowanego od czasów drugiej wojny światowej wzrostu śmiertelności w żaden sposób nie da się wytłumaczyć działaniem nowego wirusa. Jest tylko jedno wyjaśnienie. Zmarły osoby najsłabsze, pozbawione dostępu do normalnej opieki zdrowotnej. W tej ciemnej liczbie są pewnie wszelkie powikłania, zawały, udary czy tragiczne wypadki drogowe, jak przypadek motocyklisty, którego w ciężkim stanie odesłano ze szpitala przekształconego w jednoimienny do innej placówki, trzydzieści pięć kilometrów dalej, wskutek czego nie udało się go uratować.

Ale wróćmy do statystyki. W 2020 roku wirusa wykryto u 1 267 052 osób, a według tego, co resort zdrowia odpowiedział Zbyszkowi Martyce, zmarło 5349 z nich. Zatem śmiertelność wśród chorych na COVID-19 to nieco ponad cztery promile. Tymczasem wzrost liczby zgonów w stosunku do lat poprzednich – liczby zmarłych, u których nie stwierdzono zakażenia – to ponad 53 000. Dziesięciokrotnie więcej niż zmarłych tylko z powodu COVID-19. Czy zniknięcie populacji miasta wielkości Ostrołęki lub Raciborza nie robi na nikim wrażenia? Zadałem więc w studio pytanie wspomnianemu tu już Robertowi Gilowi, gdzie są ci pacjenci. Wszak byłem przekonany, że winne tym nadmiarowym zgonom było zatrzymanie diagnostyki onkologicznej i kardiologicznej, zamknięcie przychodni, zamknięcie szpitali, również zakaźnych. To było coś niebywałego! A i dziś, w roku 2024, kiedy o tym rozmawiamy, wielu ludzi nadal tego nie rozumie. Na samym oddziale zakaźnym u profesora Horbana, a więc w Szpitalu Wolskim w Warszawie, w okresie pandemii połowa łóżek była wolna. Nie dlatego, że szpital był zamknięty; było po prostu… mniej zgłoszeń.

Wielu ludzi też nie rozumiało i nie chce do dziś przyjąć, że medialna panika była wywołana sztucznie. Codzienne komunikaty w serwisach o liczbie dodatnich testów PCR były określane jako liczba zakażeń, co było bezczelną manipulacją. Po pierwsze: trzeba koniecznie powtarzać, że dodatni test nie oznaczał choroby. Po drugie: liczby wykrytych dodatnich testów nie były odnoszone do liczby wszystkich testów wykonanych danego dnia. Był to jeden z podstawowych mechanizmów napędzania spirali strachu.

Miałem też dostęp do statystyk, które pomógł nam zinterpretować doktor Jerzy Milewski z sekcji medycznej Narodowej Rady Rozwoju. Okazało się, że w 2020 roku, czyli w roku wybuchu pandemii, przypadków ostrego zapalenia płuc było nie więcej, a mniej! W 2018 roku było ich 528 500, w 2019 – 445 300, zaś w roku 2020, roku strasznej choroby COVID-19, tylko 299 500. To są wszystkie odnotowane przypadki zapalenia płuc, w tym wirusowe, także covidowe. Te statystyki przecież dokładnie falsyfikują narrację o śmiertelnym wirusie powodującym chorobę, której istotą jest zapalenie płuc. Podobnie było w przypadku innych parametrów, na przykład liczby badań rentgenowskich, wezwań karetek czy zajętych respiratorów. W 2018 roku terapii przy pomocy respiratorów było 113 652, w 2019 roku – 116 350, a w 2020 – 104 593! Czyli najmniej. To brzmi niewiarygodnie, ale to są twarde dane z Ministerstwa Zdrowia. No, chyba że oni tam oszukiwali.

Nie rozumiem, dlaczego tak się stało?

Dlatego, że wielu ludzi umierało w domach. Na to zwracał uwagę Grzegorz Płaczek w swojej książce powstałej w wyniku wysyłania licznych zapytań do Ministerstwa Zdrowia. Przypisuję sobie trochę popularyzację jego postaci, bo byłem pierwszym dziennikarzem, który zrobił z nim obszerny wywiad do mainstreamowego tygodnika, do „Do Rzeczy”. Dziś jest posłem, wtedy jako obywatel i dziennikarz ujawnił między innymi, że kilka dni przed ogłoszeniem pandemii przez rząd Mateusza Morawieckiego Kancelaria Prezesa Rady Ministrów dostała grant od firmy Google na walkę z pandemią i promocję szczepień.

Ile zrobiłeś programów o pandemii?

Nie pamiętam. Kilka, może kilkanaście.

O szczepionkach też?

Byliśmy w tej kwestii bardzo ostrożni. W żadnym programie nigdy nie powiedziałem ani żeby się nie szczepić, ani że to trucizna. Raz powiedziałem tylko tyle, że nadzieje pokładane w szczepieniach się nie spełniły. Przecież pamiętamy: była cała ta awantura z Krystyną Jandą, z celebrytami, ciśnienie, kto pierwszy będzie miał przywilej przyjęcia szczepionki, a potem ogłoszono, że program szczepień jest „narodowy”. Nie mieliśmy wtedy twardych dowodów dotyczących szkód i powikłań. Miałem za to poczucie pewnej odpowiedzialności – sądziłem, że jeżelisama informacja o dostępności szczepień podnosi ludzi na duchu, choćby minimalizując stres, to dobrze. Natomiast zapraszałem szczepionkosceptyków, między innymi Zbigniewa Hałata. On od początku mówił, że szczepienia na covid to program depopulacji.

A ty uważasz, że tak było?

Aż tak to nie, ale przecież sporo kwestii, które doktor Hałat i inni wtedy podnosili, niestety się potwierdziło. Po pierwsze mamy informacje o wielu nagłych udarach, zatorach, zawałach. Niestety nikt tego nie bada i systemowo nie jest w stanie ocenić. Tak jakby nikogo to nie interesowało. A ludziom na okrągło wmawiano, że szczepienia są bezpieczne i skuteczne.

Teraz dopiero mamy dowody, że producent preparatów w umowach przyznawał, że nie ma wiedzy o skuteczności ochrony ani o możliwych szkodliwych działaniach, a przede wszystkim – że nie było rzetelnych badań. To zostało utajnione przed opinią publiczną.

Skąd to wiadomo?

W lipcu 2024 roku, tuż przed ponownym zatwierdzeniem Ursuli von der Leyen, Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej orzekł, że utajnienie umów między Komisją Europejską a Pfizerem jest nielegalne, i unieważnił decyzję Komisji. Chodzi o głośną sprawę ukrycia niektórych części umów na preparaty medyczne przeciwko COVID-19. Sprawa ciągnie się od października 2021 roku. Posłowie do Parlamentu Europejskiego, między innymi z partii Zielonych, zwrócili się o udostępnienie im wynegocjowanych przez Komisję umów z dostawcą szczepionek i otrzymali wielostronicowy tekst z zaczernionymi obszernymi fragmentami. Komisja uzasadniała ukrycie tak dużych części umowy prawem ochrony interesów producenta. Potem dziennikarze dotarli do analogicznych umów z krajami spoza UE, na przykład z RPA, i okazało się, że te zaczernione fragmenty ukrywały wiele istotnych ustaleń. Między innymi producent przyznaje, że nie było odpowiednich badań na wszystkich grupach pacjentów, więc nie wiadomo, jakie działania uboczne będzie miał specyfik na przykład w grupie kobiet ciężarnych. Producent nie daje też gwarancji ochrony przed przenoszeniem wirusa ani nie ma wiedzy na temat długofalowych konsekwencji zdrowotnych kolejnych dawek, a co najważniejsze, w umowie zagwarantowano producentom, że za wszelkie szkody poszczepienne odpowiedzialność ponosi zamawiający, czyli że w przypadku procesów odszkodowanie wypłaci państwo członkowskie.

Jest jeszcze druga sprawa obciążająca Ursulę von der Leyen. W 2021 roku dziennikarze „New York Timesa” ustalili, że szefowa Komisji Europejskiej część kontraktu z dyrektorem generalnym firmy Pfizer, Albertem Bourlą, negocjowała sama, z pominięciem zwyczajowo zajmujących się tym zespołów negocjacyjnych. Okazało się, że przygotowanie największej umowy Unii Europejskiej z koncernem farmaceutycznym nastąpiło przez wymianę esemesów. W ramach tego dealu UE kupiła miliard osiemset milionów dawek produktu firmy BioNTech/Pfizer o wartości około trzydziestu pięciu miliardów euro, a przecież tych umów było więcej. W tej sprawie poważne wątpliwości budzi nie tylko sposób, w jaki toczono negocjacje, ale także łączna liczba szczepionek. Nigdy nie dowiemy się, dlaczego kupiono aż cztery miliardy sześćset milionów dawek, czyli po dziesięć sztuk na każdego mieszkańca UE, od noworodka po staruszków. Dlaczego, mimo że wstępne uzgodnienia opiewały na kwoty trzynastu euro, cena z każdą dostawą wzrastała. Każdy wie, że w zakupach stosuje się efekt skali: im więcej, tym korzystniej. Ursula von der Leyen nigdy nie ujawniła tej esemesowej korespondencji, choć sprawę próbowały badać europejska prokuratura, Europejski Trybunał Obrachunkowy i chyba dwie komisje Parlamentu Europejskiego. Bardzo aktywna w tropieniu Pfizergate była francuska eurodeputowana Michèle Rivasi. Niestety, nie doczekała wyjaśnień, ponieważ 29 listopada 2023 roku nagle zmarła.

Zwyczaj zacierania śladów po swojej działalności na ważnych stanowiskach publicznych Ursula von der Leyen praktykowała, już będąc ministrem obrony Republiki Federalnej Niemiec. Składając urząd, skrzętnie usunęła wszystkie wiadomości ze swoich telefonów, utrudniając wyjaśnienie afery związanej z udzielaniem przez resort obrony zleceń doradcom zewnętrznym. Specjalna komisja stwierdziła rażące nieprawidłowości w rozpisywaniu przetargów w federalnym resorcie obrony, gdy jego szefową była obecna przewodnicząca Komisji Europejskiej, ale ani wtedy, ani teraz nikt nie wyciągnął wobec Niemki konsekwencji. Mało tego: na drugą kadencję uzyskała o wiele silniejszy mandat. Wtedy zwyciężyła przewagą chyba ośmiu głosów, a teraz bodaj czterdziestu. To pokazuje skalę zapaści etycznej tak zwanych europejskich elit. I te „elity” rozliczają Polskę z praworządności.