Węgrzy. Tysiąc lat zwycięstw w klęskach - Paul Lendvai - ebook

Węgrzy. Tysiąc lat zwycięstw w klęskach ebook

Lendvai Paul

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W fascynującym kolażu historycznego eseju oraz biograficznych szkiców o węgierskich bohaterach i ofiarach, geniuszach i hochsztaplerach, triumfatorach i zdrajcach Paul Lendvai przybliża zmienne losy Madziarów od założenia państwa aż po współczesność. Napisana z rozmachem, wciągająca opowieść o klęskach i zwycięstwach Węgrów stanowi pierwsze w Polsce tak kompleksowe ujęcie historii tego narodu.

Bez węgierskich pionierów okresu modernizmu przypuszczalnie nie byłoby ani bomby atomowej, komputerów czy Hollywood. Węgierski geniusz, niezależnie od pochodzenia etnicznego czy religijnego, wywarł wielki, często decydujący wpływ na światową naukę i sztukę, ekonomię i przemysł. Sprzeczność między genialnymi indywidualnymi osiągnięciami i wielokrotnymi narodowymi klęskami to jedna z najbardziej fascynujących osobliwości burzliwych dziejów Madziarów – rozdartych między niezależnością a obcym panowaniem.

Urodzony w Budapeszcie Paul Lendvai – jeden z najbardziej wnikliwych współczesnych publicystów zajmujących się od dziesięcioleci Europą Południowo-Wschodnią próbuje przeniknąć specyfikę węgierskiej historii, nie unikając drażliwych tematów, ale również nie stroniąc od anegdot, dykteryjek i legend. Imponująca, ponad 800 stronnicowa książka to wielka panorama węgierskich dziejów, wolna od tematów tabu i uprzedzeń. Napisana ze swadą historyczna opowieść Lendvaiego może być czytana jako gorący apel o tolerancję i wzajemne zrozumienie, ale również jako wyraźne ostrzeżenie przed tępym zamykaniem się w sobie i w poczuciu nacjonalistycznej misji.

Tłumaczenie: Adam Krzemiński, Bartosz Nowacki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 875

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Do polskich czytelników i czytelniczek

Do polskich czytelników i czytelniczek

Ze wzruszeniem, ale i z zadumą kieruję te słowa do polskich czytelników i czytelniczek. Cieszy mnie, że trzymają państwo w ręce moją opowieść o węgierskiej historii. Polaków i Węgrów łączą silne więzi przyjaźni i – na szczęście – niewiele wzajemnych zbrojnych konfliktów. Nie chcę jeszcze raz powtarzać znanego powiedzenia o dwóch bratankach, choć rzeczywiście jest wiele podobieństw w polskiej i węgierskiej mentalności. A ostatnio – mimo wszystkich różnic – oba kraje są, niestety, dość podobnie postrzegane w Europie.

W mojej długiej karierze dziennikarskiej Polska zawsze odgrywała ważną rolę. Pochodzę z Węgier. Tylko szczęśliwym trafem przetrwałem w 1944 roku jako dziecko niemieckie „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”, w którym uczestniczyli również węgierscy faszyści, mordując dziesiątki tysięcy węgierskich Żydów. Jednak to w Polsce w moim życiu nastąpił decydujący zwrot.

Jeszcze w grudniu 1956 roku – gdy czołgi radzieckie już zmiażdżyły węgierskie powstanie – miałem nadzieję, będąc dziennikarzem budapeszteńskiej gazety „Esti Hírlap”, że wspólny opór intelektualistów i robotników, nacisk światowej opinii publicznej i mocarstw zachodnich, jak i fala sympatii do Węgier w Jugosławii i w Polsce utorują drogę do kompromisu i zapobiegną akcjom odwetowym stalinowców.

W styczniu 1957 roku polscy dziennikarze zaprosili mnie do Warszawy, abym opisał wyznaczone na 20 stycznia wybory do Sejmu, które wtedy postrzegano jako swego rodzaju test sukcesu reformatorskiego skrzydła partii kierowanego przez Władysława Gomułkę. Dzięki pośrednictwu między innymi kolegów z „Po Prostu” koszty mojego pobytu wzięła na siebie „Trybuna Ludu” (wtedy także prowadzona przez reformatorów). Mój wyjazd do Polski był swoistą misją polityczną, uzgodnioną z węgierskimi zwolennikami reform. Dla naszego zdruzgotanego przez radzieckie czołgi i zakneblowanego kraju Polska pozostała jeszcze iskierką nadziei. Była krajem, któremu – jak nam się wtedy wydawało – w październiku 1956 udało się to, co nie udało się na Węgrzech: pokojowe przejście od stalinizmu do reform.

Miałem 27 lat i czekała mnie pierwsza w życiu podróż za granicę, jeśli pominąć wizyty w latach czterdziestych u krewnych w należącym do Rumunii Siedmiogrodzie. Redakcja wystąpiła o paszport dla mnie, pozwalający na podróż do Polski, z wizami tranzytowymi w Czechosłowacji i Austrii. Do dzisiaj przechowuję pożółkły bilet linii lotniczej Malev: Budapeszt–Warszawa–Praga–Wiedeń–Budapeszt wystawiony 10 stycznia 1957 roku.

Osiemnaście dni spędzonych w Warszawie zmieniło całe moje życie. Nigdy nie prowadziłem dziennika, mam jednak do dziś mój warszawski kalendarz z zapisanymi spotkaniami, udostępniono mi także niedawno kopie moich ówczesnych korespondencji z Warszawy dla „Esti Hírlap”. Od pierwszej do ostatniej chwili odczuwałem solidarność polskich dziennikarzy i intelektualistów z Węgrami. To polscy koledzy, którzy po części na zaproszenie węgierskich gazet z wielką sympatią relacjonowali dramatyczne wydarzenia na Węgrzech, zorganizowali cały mój pobyt.

Tradycyjna przyjaźń między obydwoma krajami, które miały nawet wspólnych władców, bliskie losy po drugiej wojnie światowej (na przełomie 1939 i 1940 roku ponad 100 000 Polaków, uciekając przed okupacją niemiecko-radziecką, znalazło schronienie na Węgrzech) oraz podobne zagrożenie równolegle rozwijających się ruchów reformatorskich, jakie w Warszawie doprowadziły do władzy Gomułkę, a w Budapeszcie Imre Nagya, wszystko to sprawiało, że to chyba w Polsce solidarność z Węgrami była najsilniejsza. Fakt, że Polsce udało się uniknąć okrutnej akcji radzieckiej i wprowadzać reformy drogą pokojową, podczas gdy Węgry przechodziły przez krwawą tragedię, spowodował, że intensywnie nasiliły się dawne sympatie.

Moje relacje prasowe i komentarze radiowe z Warszawy zawierały – niekiedy zakamuflowane w formie wywiadów – nadzieje, że polska „wiosna w październiku” byłaby możliwa także na Węgrzech. Dwukrotnie zdołałem z Warszawy wnieść mój skromny wkład na rzecz węgierskiej rewolucji. Gdy 19 stycznia aresztowano Gyulę Háya oraz trzech innych pisarzy i dwóch dziennikarzy, rozwiązując zarazem związek literatów i stowarzyszenie dziennikarzy, udało mi się poprzez moich polskich przyjaciół spowodować co prawda ustny, ale jednak oficjalny, protest w węgierskim przedstawicielstwie. Z kolei 23 stycznia zdołałem przekonać ambasadora Indii w Warszawie K. P. S. Menona, by w obliczu represji w Budapeszcie rząd Indii zajął stanowisko, po czym premier Jawaharlal Nehru złożył w Moskwie formalny protest.

Tamtego stycznia stało się jednak jasne, że po budapeszteńskim spotkaniu przedstawicieli komunistycznych państw – w którym tylko Polska i Jugosławia nie wzięły udziału, rząd Kádára nie jest zainteresowany rozwiązaniami kompromisowymi i przyjmuje pod każdym względem twardy kurs. Najpierw dwóch znanych przywódców powstania zostało straconych, a następnie nadeszła hiobowa wieść o masowych zwolnieniach dziennikarzy, w tym wielu moich najlepszych przyjaciół. Przeciwko wielu wszczęto postępowania przygotowawcze.

Z ociąganiem zacząłem zastanawiać się nad sobą. Po pięciu po części bardzo trudnych latach miałem wreszcie dobre stanowisko jako szef działu zagranicznego uznanego dziennika i po raz pierwszy w życiu posiadałem nawet swoje małe mieszkanie. Miałem szansę na zrobienie kariery. Jako dawny lewicowy socjalista, aresztowany w 1953 roku i objęty zakazem publikacji, ale nie „skompromitowany” podczas powstania, bez problemu mogłem piąć się w górę. (Jeden z moich dobrych znajomych był od lat sześćdziesiątych do końca życia członkiem Biura Politycznego). Poza tym na Węgrzech mieszkali moi ukochani rodzice, z którymi nigdy nie rozmawiałem o moim ewentualnym wyjeździe na Zachód.

Wciąż utrzymujący się w Polsce nastrój przełomu i podziw niemal wszystkich Polaków dla węgierskiej rewolucji napełniały mnie wielką satysfakcją. Dawało się już jednak odczuć, że pełne informowanie o wydarzeniach także w Warszawie przestaje być możliwe. Dowodem było to, że krótko po wyborach do sejmu zakazano publikacji reportaży z Węgier autorstwa Hanki Adamieckiej i Wiktora Woroszylskiego. Mimo to różnica między zakneblowanymi Węgrami a wciąż jeszcze pełną nadziei Polską była uderzająca. Oczywiście na wszystko patrzyłem wtedy nadal przez różowe okulary powszechnego wówczas idealizowania Polski. Nie mogłem przewidzieć, że także i polskie reformy niebawem ugrzęzną w piaskach neostalinizmu ogarniającego cały radziecki blok.

Dzięki gościnności polskich przyjaciół zakwaterowany byłem w szacownym hotelu Bristol, w którym mieszkało także wielu spośród ponad setki zagranicznych korespondentów z całego świata. Spotykaliśmy się regularnie w centrum prasowym, w Stowarzyszeniu Dziennikarzy, w restauracjach i barach nielicznych hoteli. Nagle mogłem spotkać się twarzą w twarz z ludźmi, których artykuły we fragmentach słyszałem na krótkich falach w audycjach zachodnich stacji radiowych albo niegdyś czytałem w biuletynie specjalnym węgierskiej agencji prasowej.

Kiedyś powiedziałem Sydneyowi Grusonowi, wówczas korespondentowi „New York Timesa” w Warszawie, i jego żonie Florze Lewis, że Radio Wolna Europa judziło przeciwko Imre Nagyowi, a prezydent Eisenhower wydał – dla nas w Budapeszcie kompletnie niepojęte – pojednawcze oświadczenie. Sydney głośno westchnął: „Zawsze wiedziałem, że Eisenhower to w gruncie rzeczy facet ograniczony”. Jakby mnie raził piorun. Oto przedstawiciel najbardziej wpływowej amerykańskiej gazety w takim tonie głośno wypowiada się o szefie swego państwa i to w obecności korespondenta nominalnie komunistycznej gazety z nominalnie komunistycznego kraju! Był to początek trwającej przez całe życie przyjaźni z obojgiem: Sydney był później redaktorem naczelnym paryskiej redakcji „Herald Tribune” a następnie współwydawcą „New York Timesa”.

Ta uwaga Sydneya, a także liczne nocne rozmowy z innymi – między innymi z Ernstem Halperinem, przez długi czas zatrudnionym w „Neuen Zürcher Zeitung”, następnie profesorem uniwersyteckim w Bostonie, z kolegami z Wiednia Hugonem Portischem i Adamem Wandruszką; z korespondentem londyńskiego „Timesa” Ronniem Prestonem czy z Seymourem Freidinem, reporterem wielkich amerykańskich gazet i magazynów – powoli, ale nieuchronnie zmieniały moje spojrzenie. Moje myśli coraz bardziej kierowały się ku nieodwołalnej decyzji: nie mogę już dłużej żyć w kłamstwie!

W latach stalinowskich, gdy ja i wielu innych byliśmy więzieni lub internowani, nasi przyjaciele lub koledzy mogli jeszcze jakoś wypierać to ze świadomości lub po prostu się oszukiwać. Ten czas jednak skończył się na Węgrzech 23 października 1956 roku. Przynajmniej dla mnie!

Żaden z zachodnich kolegów, którym wyjawiłem powoli dojrzewającą we mnie decyzję, nie zachęcał mnie do niczego ani nie oferował konkretnej pomocy. Wręcz przeciwnie! Jeden z nich powiedział tylko, że szkoda będzie, jeśli nieliczni liberalni dziennikarze opuszczą Węgry – być może miał na uwadze ewentualny przydatny kontakt w Budapeszcie.

Głównym powodem mojej – zaskakującej rodziców i przyjaciół – decyzji, by nie wracać do Budapesztu, był zarysowujący się rozwój sytuacji na Węgrzech. Na rachunek moich polskich gospodarzy prowadziłem liczne rozmowy międzynarodowe z kolegami w Budapeszcie, z krewnymi w Bratysławie i Tel Awiwie. Nie zastanawiałem się nad moją przyszłością. Bez zamożnych krewnych lub przyjaciół, bez wyuczonego zawodu, wprawdzie znając język angielski i niemiecki, ale bynajmniej nie na poziomie wymaganym od dziennikarza, w wieku 27 lat nie miałem szans na pozbawione akcentu opanowanie języka obcego, porywałem się zatem dosłownie na skok w nieznane. Czy miałem jednak jakąś alternatywę? Czy mogłem pisać o przyszłości Kenii lub sytuacji gospodarczej w Wielkiej Brytanii, podczas gdy przyjaciele, którzy w 1953 roku wyciągnęli mnie z obozu, teraz sami siedzieli w więzieniu, a tak podziwiani przeze mnie pisarze byli zagrożeni wieloletnimi wyrokami?

Gdy w ambasadzie austriackiej odbierałem wizę tranzytową, ówczesny szef misji Stephan Verosta, uznany ekspert prawa międzynarodowego, rozmawiał ze mną po przyjacielsku, dla ostrożności jednak pogłaśniając radio. Potem naszemu wspólnemu przyjacielowi, Adamowi Wandruszce, wtedy komentatorowi wiedeńskiej gazety „Die Presse”, później profesorowi historii na Uniwersytecie Kolońskim, powiedział krótko: „Byłem pewny, że on nie wróci do Budapesztu”. I ja także byłem już tego na tyle pewny, że musiałem uważać, by się z tym zamiarem nie zdradzić.

W samolocie do Pragi myślałem o tym spojrzeniu, które prześladowało mnie od tygodni. Przed wyjazdem z Budapesztu po zebraniu redakcyjnym naczelny „Esti Hírlap” podrzucił mnie swoim czarnym służbowym samochodem – nie pamiętam już, czy był to produkt radziecki czy mercedes – do mieszkania mojej ciotki. Przed nami przez dłuższy czas jechała ciężarówka, na której siedziało czterech czy pięciu robotników. W ich oczach widziałem nienawiść, ślepą nienawiść wobec nas w tym aucie. Nienawidzili nas jako najwidoczniej wysoko postawionych przedstawicieli pogardzanej przez nich, a chronionej przez obce wojska, starej i nowej zarazem władzy. To było coś, co zarówno w Budapeszcie, jak i później w Warszawie wielokrotnie odczuwałem jako palącą ranę. Już nigdy więcej nie chciałem widzieć takich oczu. Kiedy około 10 lat później podróżowałem z moją żoną własnym samochodem po Węgrzech, tej nienawiści już nie było. Ludzie byli do nas nastawieni przyjaźnie, ciekawi, niekiedy być może widać było po nich zazdrość, ale nie nienawiść.

Dni w Pradze były krótkie i niezbyt bezpieczne. Musiałem przedłużyć pozwolenia na pobyt, ponieważ następny lot do Wiednia był możliwy dopiero w poniedziałek 4 lutego. Jednak w ambasadzie węgierskiej nikt nie chciał ze mną o tym rozmawiać i skierowano mnie do czechosłowackiej policji ds. obcokrajowców. Tam poinformowano mnie, że moja wiza tranzytowa jest ważna tylko na Warszawę, a nie na Wiedeń. Poradzono mi, bym najpierw wrócił do Budapesztu, a dopiero później do Wiednia… Wtedy przypomniał mi się tak często słyszany warszawski dowcip: W październiku 1956 Węgrzy zachowali się jak Polacy, Polacy jak Czesi, a Czesi jak świnie… Cud praskiej wiosny nad Wełtawą 1968 roku pokazał jednak, jak puste i głęboko niesprawiedliwe są takie stereotypy. Aby nie wzbudzić podejrzeń, w sobotę przekazałem mojej gazecie reportaż o życiu codziennym w Pradze. I 4 lutego 1957 roku zjawiłem się na praskim lotnisku z jedną nową, kupioną w Pradze walizką i jedną starą, własnością moich budapeszteńskich przyjaciół. Wiedziałem, że będę ją im musiał odesłać. Mając ważną austriacką wizę w węgierskim paszporcie, bez trudności przeszedłem kontrolę graniczną i celną. Kilka godzin później wylądowaliśmy na lotnisku Schwechat…

Od 28 września 1959 roku jestem obywatelem austriackim. Od niemal sześćdziesięciu lat zajmując się problemami Europy Środkowo-Wschodniej, współpracuję z licznymi zachodnioeuropejskimi gazetami takimi jak „Die Presse” czy „Der Standard” w Wiedniu, londyński „Financial Times”, szwajcarska „Neue Zürcher Zeitung”. W 1982 roku zostałem dyrektorem austriackiej telewizji i wydawcą kwartalnika „Europäische Rundschau”. Wielokrotnie odwiedzałem kraje środkowo- i wschodnioeuropejskie. Prowadziłem wywiady z szefami partii i z przedstawicielami demokratycznej opozycji. Wśród wielu odznaczeń, jakie otrzymałem, szczególnie sobie cenię przyznany mi w 1999 roku Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski.

Dzięki temu, że od 10 lat mam węgierską żonę, często bywam na Węgrzech, wczuwając się w atmosferę kraju. W 2010 roku opublikowałem gorzki bilans węgierskich przemian po roku 1989, zatytułowany Mein verspieltes Land (Mój przegrany kraj).

Cóż, w Europie obraz Węgier od pokoleń kształtują dwa traumatyczne wydarzenia: dwa przegrane zrywy wolnościowe 1848 i 1956 roku. Dopiero później doszedł do tego mit „najweselszego baraku w obozie” i „gulaszowego komunizmu”, a w końcu – w roku 1989 – przecięcie zasieków z drutu kolczastego w żelaznej kurtynie między Wschodem a Zachodem.

To smutne, że po roku 2010 węgierski wkład w rewolucję roku 1989 został w Europie przyćmiony przez budowę „demokracji nieliberalnej”.

Polski czytelnik mojej opowieści o węgierskich dziejach rychło zauważy, że Węgrzy – zapewne nie inaczej niż Polacy – ze względu na swoją historię uważają się za wyjątkowych. Amerykański znawca umysłowości austro-węgierskiej William M. Johnston tłumaczył przed laty tę madziarską osobliwość węgierskim słowem délibáb, które znaczy tyle co złudzenie, fatamorgana, samooszustwo. Poczucie wyjątkowości wielu ludzi skłania do myślenia życzeniowego, „magicznego”. Często także powoduje odruchową niechęć do świata zewnętrznego, do użalania się nad sobą i samoizolacji. Psychiatra Ferenc Erős to poczucie wyjątkowości i zamykania się w sobie nazwał „narodowym narcyzmem”. I rzeczywiście – stąd się bierze skłonność władz do przyjmowania wszelkiej krytyki rządu węgierskiego jako napaści na węgierski naród.

Polscy odbiorcy tej książki szybko dostrzegą wiele podobieństw historii Węgier i historii Polski: w dużej mierze szlachecko-chłopski charakter kultury, liczne mniejszości, rozbiory kraju i długotrwałe obce rządy, wolnościowe „zwycięstwa w klęsce”.

Ale są też wyraźne różnice – zwłaszcza w XX wieku, w który Polska weszła bez własnego państwa, Węgry zaś jako dumny drugi filar habsburskiej „cekanii”. Potem jednak Węgry były wielkim przegranym, a Polska wielkim wygranym traktatów pokojowych w Wersalu i Trianon. Podczas gdy Węgry przeszły przez węgierską Republikę Rad Béli Kuna, Polska pokonała Armię Czerwoną. I mimo wszelkich podobieństw w autorytarnym stylu marszałka Piłsudskiego i admirała Horthyego, Polska i Węgry poszły w czasie drugiej wojny światowej całkiem innymi drogami. W 1939 roku Polska padła ofiarą niemieckiej i radzieckiej napaści, podczas gdy Węgry w 1941 były sojusznikiem Hitlera. Również po roku 1945 Węgrzy i Polacy – mimo stalinowskiej urawniłowki „bratnich krajów” i polsko-węgierskich sympatii w roku 1956 – zupełnie inaczej odnosili się do narzuconego systemu. Na Węgrzech Kádár był u władzy bez przerwy od roku 1956 do 1988, podczas gdy w Polsce każdy pierwszy sekretarz KC PZPR, od Gomułki po Rakowskiego – ustępował ze stanowiska w wyniku oddolnego nacisku.

I tak też przyszłość pokaże, jak ułożą się polsko-węgierskie „powinowactwa z wyboru”.

Mimo zawirowań i Polakom, i Węgrom wypada chyba życzyć dobrego zadomowienia w zjednoczonej Europie. I dobrej znajomości sąsiadów. Dlatego z radością oddaję tę książkę polskim czytelnikom i czytelniczkom.

Paul Lendvai Wiedeń, styczeń 2016

Od tłumaczy

Od tłumaczy

Nazwy miejscowości położonych w granicach historycznych Węgier podawane są na ogół w ich ówczesnym urzędowym brzmieniu, a więc przede wszystkim w języku węgierskim. W przypadku miejscowości, dla których różne narodowości zamieszkujące historyczne Węgry miały własne nazewnictwo, nazwy w innych językach zostały podane w nawiasie oraz w indeksie rzeczowym załączonym na końcu książki. Polskie nazwy zachowano dla tych miejscowości węgierskich, które od dawna przyjęły się w polskim brzmieniu, np.: Budapeszt (Budapest), Debreczyn (Debrecen), Ostrzyhom (Esztergom), Stołeczny Białogród (Székesfehérvár), Segedyn (Szeged), Preszburg (Pozsony) itd.

Imiona władców, które już dawno temu zostały spolszczone, zostały podane według ich brzmienia w języku polskim, np. Gejza (Géza), albo innej tradycyjnie przyjętej formy zapisu, jak np. Bela (czyt. Bejla). Zapis po węgiersku podano w nawiasach, a także w indeksie osób na końcu książki.

Dla ułatwienia prawidłowego czytania nazw miejscowości i nazwisk węgierskich, podajemy ważniejsze zasady wymowy: cs=cz, cz=c, gy=d’, ly=j, ny=ń, s=sz, ss=sz, sz=s, zs=ż, é=ej.

Redakcja opatrzyła polskie wydanie przypisami doprecyzowującymi niektóre zagadnienia lub sygnalizującymi znaczenie pewnych postaci i wydarzeń dla historii Polski.

Wprowadzenie

Wprowadzenie

Istnienie, a właściwie przetrwanie narodu węgierskiego i jego państwa narodowego w Kotlinie Panońskiej jest cudem europejskiej historii. Nie ma drugiego narodu, którego wizerunek w ciągu stuleci i epok byłby naznaczony tak wieloma i tak dalece sprzecznymi stereotypami jak Madziarzy. W jaki sposób „pożerający dzieci ludożercy” i „ociekający krwią Hunowie” stali się obrońcami chrześcijańskiego Zachodu i bohaterskimi bojownikami o wolność, walczącymi z Mongołami, Turkami i Rosjanami? Kim byli ci „azjatyccy barbarzyńcy”, którzy swoimi łupieżczymi rajdami od Szwajcarii po Francję, od Niemiec po Włochy budzili powszechne przerażenie, i dlaczego jako ostatnia z wielkich fal ludów przybyłych z Azji nie przepadli bez śladu?

Do dziś toczą się spory o ustalenie praojczyzny Madziarów i korzeni ich języka, o przyczyny wędrówek i osiedlenia się nad Dunajem. W zasadzie jednak niepodobna podawać w wątpliwość, że Madziarowie – pominąwszy Albańczyków – są najbardziej osamotnionym ludem Europy, z jedynym w swoim rodzaju językiem i osobliwą historią. Arthur Koestler, który śnił po węgiersku, jednak swoje książki pisał po niemiecku, a później po angielsku, pewnego razu powiedział: „Być może z tego nadzwyczajnego osamotnienia wynika niezwykła intensywność egzystencji. Bycie Węgrem to zbiorowa neuroza”.

Od zajęcia ojczyzny około roku 896 to osamotnienie, w jego licznych aspektach, pozostało decydującym czynnikiem węgierskiej historii. Strach przed powolnym umieraniem małego narodu, przed zanikiem węgierskości i przed konsekwencjami spowodowanej przez przegrane wojny amputacji całych grup ludności (co trzeci Węgier żyje za granicą) jest tłem dominujących w węgierskiej poezji i prozie obrazów śmierci.

Sagi, legendy i przekazy ludowe przesłoniły lub zniekształciły rzeczywistość. Równocześnie jednak to te mity modelowały historię regionu i kształtowały wyobrażenie narodu. Pod koroną świętego Stefana, jako symbolem tak zwanego narodu politycznego, kształtowały się zmienne, niekiedy pełne wspaniałych sukcesów, a niekiedy naznaczone tragicznymi konfliktami, relacje między rdzennymi mieszkańcami a zdobywcami, przybyszami a wykluczonymi. Wzajemne oddziaływanie otwierania się i zamykania w sobie, kosmopolityzmu i nacjonalizmu, wrażenia osamotnienia i poczucia misji, oscylacja między lękiem przed śmiercią a buntem przeciwko silniejszym, znalazły imponujące odzwierciedlenie w zmiennych fazach kultury i historii Węgier. Długi łańcuch klęsk rozstrzygających o dalszym losie Węgrów wzmocnił ich poczucie pozostawienia na pastwę losu („Ze wszystkich ludów na ziemi jesteśmy tym najbardziej osamotnionym”, twierdził Sándor Petőfi, narodowy poeta), a niemal wszystkie pokolenia Madziarów przepełniał głęboko zakorzeniony egzystencjalny pesymizm. Poczucie osamotnienia podsycały wciąż powtarzające się katastrofy: spustoszenie podczas najazdu Mongołów w 1241 roku kraju pozostawionego przez Zachód na łasce losu, klęska pod Mohaczem w 1526 roku i spowodowana przez nią trwająca półtora wieku okupacja turecka, zdławienie przez zjednoczone siły Habsburgów i rosyjskiego cara walki o niepodległość z lat 1848–1849, zniszczenie historycznych Węgier w 1920 roku traktatem z Trianon, cztery dziesięciolecia komunizmu i podporządkowania Związkowi Radzieckiemu po drugiej wojnie światowej wraz z krwawym stłumieniem powstania w październiku 1956 roku. Czy można zatem zaprzeczyć niewyobrażalnej odporności tego narodu i jego twórczej umiejętności przetrwania?

Pomimo podziału kraju na trzy części i całych stuleci obcych rządów Węgrzy zdołali zachować swoją tożsamość narodową. To gorąca miłość do ojczyzny dała im, odseparowanym przez „chiński mur” języka i pozbawionym oparcia w krewniakach, siłę przetrwania między Niemcami a Słowianami, pozwoliła przetrzymać katastrofy. Jeden z kluczy do zrozumienia wzlotu i upadku Węgier, od zajęcia ojczyzny aż po koniec pierwszej wojny światowej, ale także w następujących szybko po sobie przełomowych wydarzeniach między rokiem 1920 a 1990, można znaleźć w spisanych około 1030 roku (prawdopodobnie przez niemieckiego duchownego) przestrogach pierwszego chrześcijańskiego króla z dynastii Arpadów, Stefana I Świętego, dla swego syna:

To dlatego Cesarstwo Rzymskie zyskało takie znaczenie, a jego książęta stali się sławni i potężni, że zebrało się tam wielu szlachetnych i mądrych mężów z licznych krajów (…) Jak osadnicy przybywający z różnych krajów i prowincji, tak i oni przynieśli ze sobą najróżniejsze języki i obyczaje, rozmaite pouczające idee i uzbrojenie, które jest chwalebną ozdobą królewskiego dworu, budząc zarazem postrach obcych potęg. Kraj, który ma tylko jeden język i tylko jedne obyczaje, jest słaby i niedołężny. Dlatego, mój synu, nakazuję ci, spotykaj się z nimi i traktuj ich przyzwoicie, aby chętniej zatrzymywali się u ciebie niż gdzie indziej, ponieważ gdybyś chciał zburzyć to, co ja zbudowałem, i rozsypać to, co ja zebrałem, to twoje państwo niewątpliwie poniesie znaczące uszczerbki.

I tak już w XI wieku na zaproszenie Arpadów na Górne Węgry i do Siedmiogrodu przybyli Niemcy. Można powiedzieć, że w ciągu stuleci zostały przez żywioł węgierski wręcz wchłonięte, a nie tylko pokonane, koczownicze plemiona, jak choćby Pieczyngów i Kumanów (Połowców), lecz także Niemcy i Słowacy, Rumuni i Chorwaci, Serbowie i Żydzi. Do najbardziej frapujących, a później wypartych z pamięci lub jawnie przemilczanych przez nacjonalistycznych kronikarzy, aspektów węgierskiej historii należy to, że twórcy mitu narodowego, często opiewani bohaterowie wojen przeciwko Turkom, polityczni i wojskowi przywódcy zrywów niepodległościowych przeciwko Habsburgom, wybitni przedstawiciele świata literatury i nauki, byli całkowicie lub po części pochodzenia niemieckiego lub chorwackiego, słowackiego, rumuńskiego lub serbskiego. Zważywszy, że w czasach cesarza Józefa II Madziarowie stanowili niespełna jedną trzecią ówczesnej ludności Węgier, a do 1910 roku ich udział wzrósł do 54,5 procenta, można niewątpliwie mówić o sensacyjnej wręcz dynamice asymilacji językowej i politycznej na terenach dawnych Węgier. Według szacunków liczba nowych Niemców przyznających się do węgierskości przekraczała 600 tysięcy, populacja zasymilowanych Słowaków dochodziła do ponad pół miliona, natomiast liczba Żydów, którzy stali się Madziarami, mogła osiągnąć około 700 tysięcy. W sumie szacowano, że już przed pierwszą wojną światową asymilujący się Niemcy, Słowianie i Żydzi stanowili więcej niż jedną czwartą ustalonej statystycznie populacji madziarskiej.

Węgierska idea państwowa, łącznie z uciskiem innych narodowości pod hasłami całkiem nierealistycznej wizji przyszłej roli wielkiego państwa Korony Świętego Stefana w Kotlinie Panońskiej (zwanej też Kotliną Naddunajską), nie była rasistowska, lecz pojmowana wyłącznie kulturowo. Każdy, kto przyznawał się do węgierskości, miał takie same szanse awansu. To oczywiście dotyczyło tych Żydów, którzy jako żydowscy Węgrzy już w czasach rewolucji z 1848 roku utożsamiali się z węgierskim ruchem narodowym, a w następnych dziesięcioleciach z węgierskim językiem i węgierską kulturą. Ponadto Węgry potrzebowały ludzi lojalnych, którzy zasilaliby węgierski żywioł w krajach Korony Świętego Stefana i zarazem byli gotowi podjąć (wraz z Grekami), wciąż odrzucaną przez drobną i średnią szlachtę węgierską, działalność zarówno w dziedzinie gospodarki i finansów, jak i w profesjach umysłowych. Jedyne w swoim rodzaju relacje między Żydami i Madziarami odcisnęły wyraźne piętno na gospodarczym i kulturowym przełomie, który przyniosły dekady po ugodzie z Austrią.

Los Żydów pozytywnie nastawionych do asymilacji należy do najwspanialszych, a później – w okresie międzywojennym, a zwłaszcza po wkroczeniu Niemców w 1944 roku – do najbardziej ponurych rozdziałów węgierskiej historii. Jedną z absurdalnych i mimo wszystko logicznych konsekwencji popieranego przez państwo antyżydowskiego prawodawstwa było to, że wielu niezwykle uzdolnionych ludzi, między innymi ośmiu noblistów, swoje przełomowe sukcesy w nauce i sztuce, finansach i przemyśle, odniosło nie we własnej ojczyźnie, lecz przede wszystkim w Wielkiej Brytanii i w Stanach Zjednoczonych.

Także relacje między Węgrami a Niemcami, od zawartego w 996 roku małżeństwa Stefana I Świętego z bawarską księżniczką Gizelą, siostrą późniejszego cesarza Henryka II, były pod pewnymi względami jedyne w swoim rodzaju. Przybyli w orszaku Gizeli niemieccy kapłani, rycerze i arystokraci odgrywali czołowe role na dworze pierwszego króla Węgrów, dla którego germańskie instytucje były wzorem do naśladowania. Jego następcy z dynastii Arpadów również planowo wspierali tworzenie większych niemieckich kolonii – zgodnie ze słowami węgierskiego dziewiętnastowiecznego historyka: „Węgrzy stworzyli państwo, a Niemcy – miasta”. Nastrój madziarskiej warstwy rządzącej wahał się między bezgranicznym podziwem a głęboko zakorzenioną nieufnością.

Co się tyczy Niemców, to wolne miasta królewskie, zdominowane przez niemieckie mieszczaństwo, bez większych uszczerbków zdołały przetrwać wojny z Turkami. Podczas gdy pierwsze duże grupy zostały osiedlone przez węgierskich królów w północnych rejonach kraju, a Sasi w Siedmiogrodzie, to w XVIII wieku Habsburgowie zasiedlali przede wszystkim regiony Baczka i Banat w południowej części Węgier. Przysługujące niemieckim mieszczanom przywileje budziły częściowo niechęć poszkodowanych Węgrów. Politycznie jednak większe znaczenie miał na początku XIX wieku ruch na rzecz zachowania i odnowy zagrożonego przez germanizację języka węgierskiego, któremu przewodzili narodowo usposobieni literaci i arystokracja. Ponieważ w wielu węgierskich rodzinach uważano już, że rozmawianie w języku ojczystym lub wspominanie o węgierskiej twórczości nie należy do dobrego tonu, poeta Károly Kisfaludy, który początkowo nawet z bratem korespondował po niemiecku i który poniekąd swego języka ojczystego musiał się uczyć od nowa, przestrzegał: „Naród, który nie ma języka ojczystego, nie ma też ojczyzny”. W przededniu rewolucji 1848 roku pisarz József Bajza wygłosił płomienną mowę w budapeszteńskiej Akademii Nauk:

Niemiecki język i kultura są zagrożeniem dla naszego narodu. Powinniśmy w końcu otrzeźwieć i dostrzec, że ta moda prowadzi nas do zguby i że zwłaszcza wdzierająca się niemczyzna oznacza dla nas koniec (…) Nie powinniśmy języka niemieckiego nienawidzić, ale musimy się przed nim chronić (…) Nie jestem barbarzyńcą i nie potępiam wykształcenia (…) Uważam jednak mimo wszystko za grzech, gdy naród płaci za wykształcenie swoim własnym istnieniem.

Gdy po ugodzie z Austrią (1867) powstała monarchia austro-węgierska i Węgry w ramach tego, co było wówczas możliwe, osiągnęły daleko idącą samodzielność, pośpiesznie i z zaślepieniem podążono drogą coraz bardziej niepohamowanej madziaryzacji. Franz von Löher, w niezwykle agresywnym pamflecie, zarzucił Węgrom, że są „narodem pozbawionym kultury”, ponieważ „jałowa pustka pokrywa całą tysiącletnią historię Madziarów. Pomocny na Węgrzech może być tylko niemiecki duch z jego pracowitością i jego kulturą”.

Odtąd wzajemne stosunki znaczyło rozdarcie między współpracą a konfliktem, przymierzem a rozłamem, między wspólnotą interesów a szukaniem własnej drogi. Licząca pół miliona ludzi mniejszość niemiecka na okrojonych w 1920 roku Węgrzech w czasach Trzeciej Rzeszy stała się najpierw pozornie uprzywilejowanym narzędziem reżimu nazistowskiego, a następnie – w czasie zmierzania macierzystego narodu państwowego i całej ludności Węgier ku katastrofie – ofiarą, ponieważ połowę węgierskich Niemców po roku 1945 wypędzono, a tych, którzy pozostali na Węgrzech, poddano trwającej całe dziesięciolecia dyskryminacji.

Nic dziwnego więc, że w tysiącletniej historii Madziarów nieustannie pojawiają się pytania „Kim jest Węgier?” albo „Czym jest Węgier?”. Odpowiedzi nigdy nie były jednoznaczne. Zdarzało się także, zwłaszcza w niemieckim obszarze językowym, że ten sam często cytowany historyk literatury, zależnie od ogólnej sytuacji politycznej, wyrażał się niezwykle pochlebnie o wielkich węgierskich pisarzach i naukowcach, by kilka lat później wykluczać ich z węgierskości ze względu na ich „rasową obcość” i „szkodliwy wpływ” na naród. To, że wykluczeni lub potępieni jako „antywęgierscy” literaci często posługiwali się w piśmie znacznie lepszym węgierskim niż ich tendencyjni krytycy, należy tak samo do cech charakterystycznych węgierskiej historii, jak fakt, że na Węgrzech rasizm w literaturze i w polityce przejawiały niemal wyłącznie osoby całkowicie lub częściowo „rasowo obce”.

Wskazywał na to już Antal Szerb, autor do dziś niezrównanej książki Magyar irodalomtörténet (Historia literatury węgierskiej). Posłużył się on przykładem hrabiego Nikoli Zrinskiego (węg. Miklós Zrínyi) – słynnego generała i poety. Zrinski z urodzenia był Chorwatem, ale deklarował, że jest Węgrem (w przeciwieństwie do młodszego brata Pétera, który jego wspaniałe wiersze tłumaczył na chorwacki). W ten sposób jeden z największych bohaterów węgierskiej historii dowiódł, że narodowość to postawa, kwestia woli – podkreślał Szerb. On sam padł ofiarą Holokaustu…

Któż zdaje sobie dziś sprawę z tego, że bez węgierskich pionierów okresu modernizmu przypuszczalnie nie byłoby ani bomby atomowej, ani komputerów, ani Hollywoodu, że węgierski geniusz, niezależnie od pochodzenia etnicznego czy religijnego, wywarł wielki, często decydujący wpływ na światową naukę i sztukę, ekonomię i przemysł? Sprzeczność między genialnymi indywidualnymi osiągnięciami i powtarzającymi się zbiorowymi klęskami narodu to jeden z najbardziej fascynujących aspektów burzliwej historii niegdysiejszych koczowników. Czy zatem Węgrzy jako wieczni przegrani są dziś pozbawieni nadziei na pokojowe zjednoczenie macierzystego narodu z diasporą jednej trzeciej rodaków pod obcymi rządami? Czy też może objawią się jednak ponownie jako zwycięzcy w klęsce, jako ofiary i zarazem artyści życia, romantycy i realiści? Pisarz Tibor Déry powiedział po stłumieniu rewolucji 1956 roku: „Czym jest węgierskość? Żartem tańca nad katastrofami”.

W kolażu historycznego eseju, szkiców biograficznych i opowieści środowiskowych staram się przybliżyć Węgry i ich zmienne losy zagranicznym czytelnikom, którzy nie znają języka węgierskiego. Jako Węgier żydowskiego pochodzenia, który po czterdziestu latach życia w Wiedniu stał się Austriakiem, mam nadzieję, że nie muszę zwracać uwagi na żadne tabu i mogę opisać Madziarów z życzliwym, ale również krytycznym dystansem.

„Pogańscy barbarzyńcy” biorą szturmem Europę. Świadectwa z Sankt Gallen

„Pogańscy barbarzyńcy” biorą szturmem Europę. Świadectwa z Sankt Gallen

Przez pół wieku, między 898 a 955 rokiem, Węgrów uważano w Europie za bicz boży. W trakcie około pięćdziesięciu łupieżczych wypraw stratowali oni wszystko, co znalazło się na ich drodze. Zastępy jeźdźców, plądrując, paląc i mordując, najeżdżały kraje niemieckie, a także północną Italię i rozległe obszary Francji. Złupili i splądrowali między innymi Bremę i Bazyleę, Orlean i Otranto. Najazdy, podejmowane zwykle na żołdzie któregoś z walczących ze sobą europejskich książąt, doprowadziły ich aż do Morza Północnego i wybrzeża Atlantyku. Raz galopowali przeciwko włoskiemu królowi Berengarowi, a raz dla niego, walczyli przeciwko Arnulfowi z Bawarii, następnie w jego sprawie, najpierw przeciwko interesom Bizancjum, a potem w ich obronie.

W starofrancuskiej Pieśni o Rolandzie nazwano ich „diabelskim pomiotem”. Madziarzy pojawiają się tam wraz z Hunami i Saracenami, którzy pozostawiali krwawy ślad wszędzie, gdzie tylko się pojawili. Kronikarze donoszą o niesłychanych okrucieństwach, przy czym Madziarów – lub Węgrów, jak ich potem nazywano – często mylili z Hunami. W końcu większość tych mocnych w piśmie mężów nigdy żadnego Węgra nie widziała, lecz jedynie przekazywała dalej ustne podania, które wraz z oddaleniem w czasie i przestrzeni coraz bardziej przerażały, zadowalając się ogólnym przypisywaniem im wszelkich win. Tak powstał całościowy obraz „budzącego zgrozę, okrutnego plemienia” oraz „potwornych krwiopijców i ludożerczych potworów ze Scytii”, wszędzie budzących postrach.

Dobrze udokumentowany i ze względu na szczegółowe opisy niezwykle interesujący dla potomków tych intruzów jest łupieżczy najazd z 926 roku. Aż trzech kronikarzy w swoich opracowaniach, spisanych między 970 a 1075 rokiem, w różnych wersjach przedstawiło napad na klasztor Sankt Gallen i jego okolice. Przemierzając Bawarię i Szwabię, „pogańscy barbarzyńcy” błyskawicznie dotarli nad Jezioro Bodeńskie. Wyrządzili ogromne szkody w klasztorze, mordując przy tym alemańską szlachciankę, która dziesięć lat wcześniej kazała się zamknąć w celi – pobożną Wiboradę zabito kilkoma uderzeniami topora, dzięki czemu przeszła do historii Kościoła jako męczennica. Podatną na mistyczne uniesienia i słynącą także z bogobojnego, ascetycznego żywota „rekluzę” papież Klemens II w 1047 roku uznał, jako pierwszą kobietę, za świętą.

Wiborada już wiosną 926 roku przepowiedziała opatowi Sankt Gallen dokładny moment najazdu wojowniczej nawały ze Wschodu i naciskała na niego, by mnichów, skarbiec kościelny oraz cenną bibliotekę klasztorną zawczasu wywiózł w bezpieczne miejsce. W Vita Sanctae Wiboradae (Żywocie świętej Wiborady) tak opisano, co się stało: „Pogłoski o zbrojnej napaści wrogów nasilały się z dnia na dzień. Mimo to zwrócono na nią uwagę dopiero wtedy, gdy barbarzyński lud z dobytym mieczem doprowadził okolice Jeziora Bodeńskiego na skraj przepaści, wybijając moc ludzi, wszystkie wioski i domy niszcząc ogniem”1. Dopiero wtedy posłuchano jasnowidzącej. Dzięki temu udało się uratować wielu ludzi i bezcenne księgi. Sama Wiborada nie dała się jednak nakłonić do ucieczki. Zginęła 2 maja 926 roku.

Życie i śmierć świętej Wiborady, która jest czczona jako patronka bibliotek, a także kroniki mnichów Ekkeharta I, Ekkeharta IV i Herimannusa wiele razy rozbudzały fantazję następnych pokoleń. Inspirowały poetów i pisarzy aż po nasze czasy – szwajcarska pisarka Doris Schifferli opublikowała w 1998 roku powieść o Wiboradzie. Z kolei w 1992 roku węgierski lekarz, który po rewolucji 1956 roku uciekł do Szwajcarii i osiedlił się w Sankt Gallen, wydał dwujęzyczną publikację o dziejach najazdu węgierskiego w X wieku, skupiającą się na „prastarych, początkowo wojowniczych, a dzisiaj pokojowych i przyjaznych stosunkach między Węgrami a Sankt Gallen”2.

Do dzisiaj w każdą rocznicę śmierci Wiborady przypomina się o niej w kościelnej liturgii słowa. Symbolicznym gestem była też wizyta węgierskiego kardynała w klasztornej bibliotece w 1972 roku – dokładnie w rocznicę tamtego wydarzenia József Mindszenty, ówczesny prymas Węgier, wpisał się do złotej księgi pamiątkowej klasztoru.

Prawdą jest jednak, że zainteresowanie Węgrów, a w szczególności historyków, jest mniej związane z życiem świętej patronki klasztoru Sankt Gallen i tamtejszym biskupstwem, a bardziej z tym, że w tamtejszej bibliotece są przechowywane ważne źródła dokumentujące wczesną historię narodu węgierskiego. Wpisy w rocznikach oraz ujęte „w nowym, rozrywkowym stylu” historie kronikarza Ekkeharta IV rozjaśniają bowiem nieco mrok tamtych czasów. W Rocznikach Alemańskich, spisanych w IX i X wieku przez wielu kronikarzy, Węgrów wspomina się dziewięć razy, a w większych Rocznikach Sankt Gallen z X wieku – aż piętnaście.

W kronice Ekkeharta znajdują się ponadto szczegółowe opisy wydarzeń z 1 i 2 maja 926 roku, które do dzisiaj są częścią obowiązkowej lektury węgierskich uczniów. To jedyny opis, w którym Madziarzy nie pojawiają się wyłącznie jako potwory. Po raz pierwszy naoczny świadek podzielił się wyczerpującym opisem obyczajów i zachowań Węgrów. Autorem był raczej „głupkowaty i ograniczony brat o imieniu Heribald, którego sposób mówienia i psoty często wyśmiewano”. Kiedy nadciągnęli Madziarzy, inni mnisi mówili mu, że powinien uciekać wraz z nimi. Jednak Heribald odmówił: „Doprawdy, niech ucieka, kto tego chce! Ja nigdy nie ucieknę, ponieważ podkomorzy nie dał mi jeszcze należnej mi na ten rok skóry na buty”.

Heribald przyznał potem, że wrogowie, którzy wtargnęli do nieumocnionego klasztoru ze swoimi kołczanami, groźnymi oszczepami i ostrymi strzałami, sprawiali przerażające wrażenie. Jednak mimo ich wzbudzającego trwogę sposobu bycia jemu nie spadł włos z głowy. Węgrzy mieli bowiem ze sobą tłumacza, porwanego duchownego, który im tłumaczył, co wygadywał Heribald. A gdy pojęli, że mają do czynienia z głupkiem, puścili go wolno. Pozwolono mu nawet wziąć udział w pijatyce na wewnętrznym dziedzińcu klasztoru. Według jego późniejszej opowieści Madziarzy nie jedli nożami na poły surowych płatów mięsiwa, lecz „rozdzierali” je zębami. Raczyli się także na potęgę klasztornym winem. A dla rozrywki obrzucali się ogryzionymi kośćmi. Potem słuchali śpiewów obu pojmanych mnichów.

Ku wyraźnemu niezadowoleniu Heribalda grubiańskie zabawy urządzano nie tylko na dziedzińcu klasztornym i wolnym polu, ale także w świątyni i na poświęconej ziemi. Dwóch rozochoconych młodych mężczyzn wspięło się na dzwonnicę, ponieważ sądzili, że kur na jej szczycie jest ze złota. Ten, który próbował strącić włócznią wiatrowskaz, stracił równowagę, spadł i się zabił. Drugi z kolei na najwyższej, wschodniej wieżyczce, próbował załatwić swoją potrzebę. Jednak zachwiał się przy tym do tyłu i roztrzaskał o ziemię. Jak później powiadał Heribald, ciała obu nieszczęśników wojownicy spalili między filarami wrót. Heribald wybłagał, by oszczędzono dwie wypełnione po korek beczki wina. Zapewne na wozach z łupami już i tak było zapasów pod dostatkiem.

Kronikarz podkreślił, że „pośród wrogich mieczy i włóczni Bóg chroni właśnie upośledzonych umysłowo”. Gdy po powrocie bracia zakonni zapytali Heribalda, naocznego świadka, jak mu się podobali tak liczni goście świętego Gallusa, ten dał im zaskakującą odpowiedź: „Oj, całkiem wybornie! Nie pamiętam, bym kiedyś widział w naszym klasztorze weselszych ludzi, gdyż w bród rozdawali jedzenie i napitek”.

Podczas gdy w Szwajcarii, wskutek ogromnego zamętu i pomyłek w związku z przypowieściami o męczeństwie świętej Wiborady, po dziś dzień w legendach niemal bez wyjątku mówi się o przerażających czasach „najazdów Hunów”, którzy położyli gwałtowny kres złotej epoce opactwa Sankt Gallen, dla węgierskich pisarzy i naukowców spisana w XI wieku historia brata Heribalda jest niezbitym dowodem ciągłości „madziarskiego charakteru narodowego”. Na przykład w zainicjowanym przez następcę tronu arcyksięcia Rudolfa dwudziestoczterotomowym dziele zbiorowym Die österreichisch-ungarische Monarchie in Wort und Bild (Monarchia austro-węgierska w słowie i obrazie), którego ostatni tom ukazał się w 1902 roku, historyk Karl Szabó wyraźnie odwoływał się do zapisanego wtedy w Sankt Gallen „wziętego z życia opisu węgierskiego jeźdźca”: „Niepodobna, by w tym ciekawym opisie […] naturalnych, nieposkromionych, zapalczywych, ale równie prędkich do zgody, pogodnych, pełnych radości życia, niezdeprawowanych madziarskich młodzieńców nie dostrzec także i dzisiaj jeszcze rzucającego się w oczy rysu madziarskiego charakteru narodowego”3. Kilka dziesiątków lat później także półurzędowy historyk i wieloletni minister kultury okresu międzywojennego Bálint Hóman w napisanym wespół z Gyulą Szekfű pięciotomowym dziele Magyar Történet (Historia Węgier) przytoczył słowa brata Heribalda jako naocznego świadka tradycyjnego wizerunku Węgrów – pogodnych, rozpitych, rozśpiewanych, serdecznych i jowialnych. W tych opowieściach można niejako rozpoznać przodków węgierskich chłopów…

Współcześni węgierscy historycy wskazują z kolei na znaczenie jak dotąd najobszerniejszego opisu surowej dyscypliny wojowniczych jeźdźców. W każdym razie opowieści brata Heribalda pozwalają sądzić, że chodziło o świetnie wyszkolony oddział, który potrafił w ciągu kilku minut utworzyć szyk bojowy, w czasie popasu lub na noc wycofywał się do pilnie strzeżonej warowni ze sprzężonych wozów, a w czasie przemarszu był chroniony przez straż przednią i tylną. Łączność pomiędzy poszczególnymi oddziałami była zapewniona dzięki kurierom oraz sygnałom świetlnym lub dźwiękom rogów. W razie zagrożenia wszyscy na komendę dosiadali koni i błyskawicznie wykonywali wszystkie polecenia. Tylko dzięki takiej wyjątkowej dyscyplinie możliwe były fantastyczne w gruncie rzeczy osiągnięcia wyśmienitych jeźdźców, którzy oddaleni o tysiące kilometrów od swojej ojczyzny, podejmowali wypady we wszystkich kierunkach.

Techniczną tajemnicą niszczycielskiej siły węgierskich łuczników konnych były strzemiona. Dzięki nim Węgrzy mogli bez wysiłku wsiadać na konia i wspierać się w siodle, co tłumaczy piorunującą zwrotność podzielonych na sotnie pododdziałów oraz o wiele lepszą celność broni. Ich osławiony ruchliwy styl walki, a przede wszystkim taktyka pozorowanej ucieczki, wprowadzały zamieszanie w ociężałych formacjach wrogich wojsk. Gardłowy, złowrogo brzmiący okrzyk bojowy dzikich, ostrzyżonych niemal na łyso jeźdźców mroził napadanym krew w żyłach. Wybicie do nogi za pomocą strzał i szabel uciekających rycerzy, którzy stracili orientację i pogubili się na polu walki, było już więc dziecinnie łatwe.

Podobnie jak w przypadku epizodu w Sankt Gallen węgierscy historycy i pisarze – nie mówiąc już o autorach podręczników dla dzieci – nie zajmowali się zbytnio okrucieństwami, jakich podczas swoich łupieżczych wypraw dopuszczali się zuchwali koczownicy. Te wyprawy węgierscy kronikarze taktownie nazywali „wypadami awanturniczymi”. Całe pokolenia młodych Madziarów zostały wychowane w duchu nieposkromionej dumy z węgierskich sukcesów wojennych. Wszyscy oni uczyli się, że w niemieckich i włoskich, francuskich i hiszpańskich klasztorach modlono się: „De sagittis Hungarorum libera nos, Domine!” (Od strzał Węgrów wybaw nas, Panie!)

Oceny epizodu w Sankt Gallen i straszliwych spustoszeń dokonanych przez węgierskich wojowników – skrajnie przeciwstawne w zachodnim i węgierskim piśmiennictwie historycznym – dają drobną, ale nadzwyczaj interesującą wskazówkę, jak kształtują się stereotypy, które z czasem zagęszczają się w charakterologię narodową. Do naszych czasów – z wielu powodów – przetrwały na Zachodzie i są przekazywane dalej obrazy wroga, utrzymuje się także sposób postrzegania siebie przez Węgrów. Coraz to nowym pokoleniom wtłaczane są do głów uprzedzenia, po części jako charakterystyki podświadome, przekazywane kulturowo, ale często także świadomie pielęgnowane. Przyjmowane bezkrytycznie i gwałtownie zderzające się ze sobą mity o początkach narodu są ważnymi składnikami emocjonalnej ksenofobii i bardzo szybko, często wręcz katastrofalnie wybuchających konfliktów etnicznych. Akurat w przypadku Węgier stereotypy odnoszące się do „innych” grup narodowościowych, ale także do własnej, od dawien dawna niezwykle mocno kształtowały stosunek do sąsiednich narodów, jak też do mniejszości etnicznych na terenie dawnych Wielkich Węgier4.

Jak się jeszcze przekonamy, w Europie Środkowej w zasadzie już nie sposób wyznaczyć granicy między piśmiennictwem historycznym, historycznymi stereotypami i mitami narodowymi. Wyobrażenia sięgają wstecz niemal aż do wczesnego średniowiecza. Wielki francuski historyk Fernand Braudel ostrzegał przed ogólnikowymi ocenami: „Aż do renesansu wszystkie państwa zachowywały się jak żądne łupu bestie… Nigdy mapa Europy nie zawierała tak wielu i tak rozległych białych plam jak przed rokiem 1000”5. Do podobnych wniosków w swych późniejszych pracach doszedł Georges Duby. Twierdził, że w średniowiecznej Europie ślady w najlepszym razie mogą być traktowane jedynie jako „podstawa mglistych przypuszczeń”. „Nasze wyobrażenia o Europie roku 1000 pozostają mniej lub bardziej w sferze naszej fantazji”6. I jak najbardziej dotyczy to Kotliny Panońskiej.

Johannes Duft, Die Ungarn in Sankt Gallen, Zürich 1957; Johannes Duft, Anton Gössi, Werner Vogler, Die Benediktiner in der Schweiz. St. Gallen, w: Helvetica Sacra III/1, t. 2, 1986, s. 1180–1369; Die Kultur der Abtei Sankt Gallen, red. Werner Vogler, Zürich 1993. [wróć]

Tibor Missura, węgierski laryngolog wydał w 1992 roku, wspólnie z Johannesem Duftem książkę Die Ungarn in Sankt Gallen. Magyarok Szent Gallenben*, St. Gallen, 1992 (przyp. red.). [wróć]

Bálint Hóman, Gyula Szekfű, Magyar Történet (t. 1–5), Budapest 1936, t. 1, s. 92; Karl Szabó, Das Zeitalter der Herzoge, w: Ungarn, t. 1: Die österreichisch-ungarische Monarchie in Wort und Bild (t. 1–24), Wien 1888, s. 43–55. [wróć]

Zob. Das Bild vom Anderen, red. Valeria Heuberger, Arnold Suppan, Elisabeth Vysonzil, Frankfurt 1998, s. 18, 28 i n. [wróć]

Europa – Bausteine seiner Geschichte, red. Fernand Braudel, Frankfurt 1989, s. 51. [wróć]

Georges Duby, Europa im Mittelalter, Stuttgart 1986, s. 9, 23. [wróć]

Zajęcie ojczyzny czy podbój? Kwestia węgierskiej tożsamości

Zajęcie ojczyzny czy podbój? Kwestia węgierskiej tożsamości

Historycy wielokrotnie wskazywali na naturalną jedność regionu Dunaju, obwiedzionego Karpatami niczym wałem ochronnym. Podczas gdy w czasach rzymskich zachodnia część Węgier – przez Węgrów zwana Dunántul (Kraj Zadunajski) – przez cztery stulecia tworzyła jedną jednostkę administracyjną ze wschodnią Dolną Austrią (Noricum i Panonia), to wielka równina Alföld (Wielka Nizina Węgierska), między lewym brzegiem Dunaju a przedgórzem Siedmiogrodu, była właściwą tarczą obrotową okresu wędrówki ludów. Na stałe próbowali się tutaj osiedlić Scytowie, Sarmaci, Hunowie (za Attyli), Goci i Longobardowie, Gepidzi i w końcu – przez dwieście lat – Awarowie. Pod koniec IX stulecia Panonia, jako prowincja graniczna, należała do państwa wschodniofrankijskiego. Wielkie Morawy pod rządami księcia Świętopełka kontrolowały tereny na północ od Dunaju, podczas gdy wielka równina na wschód od Dunaju i Siedmiogród należały do strefy wpływów książąt bułgarskich. Wielkie Morawy i państwo wschodniofrankijskie w toku procesów państwotwórczych toczyły ze sobą zaciekłe walki. Mieszkali tam w większości słowiańscy chłopi, łącznie z częściowo zeslawizowanymi klanami Awarów. Potwierdza się też obecność ludności używającej różnych idiomów słowiańskich.

Tymczasem etniczna przynależność mieszkańców Siedmiogrodu do dziś jest kością niezgody między historykami węgierskimi i rumuńskimi. Węgierscy badacze zajmujący się pradziejami i historią starożytną zdecydowanie negują zasadność nie mniej stanowczo bronionego przez Rumunów twierdzenia, że w górskich dolinach i lasach przetrwała zromanizowana ludność dakijska. Pewne jest w każdym razie, że wszystkie obszary dorzecza Dunaju były gęsto zaludnione, a góry pasma Karpat były praktycznie niezamieszkane, gdy pod koniec IX wieku konni pasterze z węgierskiego związku plemiennego, przybywający ze stepów dzisiejszej południowej Rosji, pojawili się przy bramie prowadzącej przez Karpaty. To, co niemieccy i austriaccy historycy opisują jako napór Węgrów lub nawałę Madziarów, sami Węgrzy uważają za zajęcie ojczyzny (honfoglalás). Proces wyglądający początkowo tylko jak kolejna fala wędrówki ludów, nabrał wkrótce w dorzeczu Dunaju nowego historycznego wymiaru, z konsekwencjami także dla Niemców i Słowian.

Dla swoich ofiar i przeciwników intruzi byli „mongolską zmorą azjatyckich koczowników”. Już w 863 roku Roczniki alemańskie głosiły, że „lud Hunów” zaatakował chrześcijaństwo, przy czym kronikarz – jak później powtórzył to także węgierski przekaz narodowy – utożsamiał Węgrów z Hunami. Wszystkimi winami obciążającymi Hunów obarczano nie tylko Scytów, ale także Węgrów. Bizantyjscy i arabscy podróżnicy mówili o nich „lud turecki” – była to zresztą teza, która znalazła odzwierciedlenie jeszcze w XIX stuleciu w słynnych relacjach z podróży orientalisty Ármina Vámbéryego.

Dzisiaj wszyscy poważni węgierscy i zagraniczni historycy, antropolodzy i etnolodzy są zgodni co do tego, że teoria ta jest fałszywa. Z braku źródeł pisanych i archeologicznych jedynym wiarygodnym naukowym świadectwem pochodzenia Węgrów pozostaje ich język. W Europie jest jedyny w swoim rodzaju, a wywodzi się z ugrofińskiej podrodziny językowej. Dalecy przodkowie Węgrów należeli do grupy ugryjskiej, z tym że badacze wciąż jeszcze spierają się o to, czy Prawęgrzy żyli na zachodnich czy wschodnich zboczach Uralu (Europa kontra Azja!). Najbliższymi językowymi krewniakami Węgrów są liczący dzisiaj mniej niż 30 tysięcy ludzi Chantowie i Mansowie, którzy do czasów nowożytnych pozostali myśliwymi i rybakami.

Węgrzy oddzielili się od grupy ludów ugryjskich w I tysiącleciu p.n.e. i wraz z innymi plemionami przemieścili się na południowy zachód. Później, pod wpływem plemion tureckich i irańskich, przyjęli sposób życia koczujących pasterzy. Lud żyjący pierwotnie z polowania i rybołówstwa w ramach szybko powstających i równie szybko znikających władztw nomadów przestawił się na uprawę roli i hodowlę. Nie wiadomo, kiedy rozpoczęły się ich późniejsze wędrówki, jak długo trwały, jakimi drogami się przemieszczali i z jakimi ludami utrzymywali bliższe kontakty. Jedynymi źródłami wiedzy o wczesnej historii dawnych Węgrów, a nawet o samym zajęciu przez nich kraju są mity i sagi, które powstały dopiero dwa lub trzy stulecia później.

Większość badaczy historii przyznaje bogatej skarbnicy legend węgierskich ziarno historycznej prawdy lub traktuje mityczne relacje przynajmniej jako pomocnicze źródło w rekonstruowaniu rzeczywistego przebiegu wydarzeń. Poza tym wraz z pieśniami bohaterskimi i sagami służyły one potem jako podstawa dla legitymizacji, dla utwierdzenia „historycznych praw” – już nie do zajętej Panonii, lecz do zgodnego z prawem odzyskiwania starej ojczyzny.

I tak przekazywana jedynie drogą ustną saga głosi, że bracia Hunor i Magor, synowie królów Scytów – Goga i Magoga, podczas polowania puścili się w pogoń za wspaniałym białym jeleniem i w ten sposób odkryli tereny na północ od Morza Azowskiego. Wprawdzie stracili z oczu cudowne zwierzę, jednak podczas następnej wyprawy dostrzegli przepiękne córki króla Alanów Duli. Bracia uprowadzili je i poślubili. Z tych małżeństw wywodzą się przodkowie Hunów i Węgrów, a mianowicie „słynny, wszechmocny król Attyla, a następnie książę Álmos, od którego wywodzą się królowie i książęta Węgier”.

Współczesne badania nad sagami i studia językoznawcze potwierdzają, że w popularnej sadze może tkwić ziarno historycznej prawdy – bliski związek z ludem bułgaro-tureckim oraz z Alanami. Podczas gdy określenie „Magyar”, którego używają Węgrzy, wywodzi się z czasów ugryjskich, nazwy „Ungar”, „Hungarus”, „hongrois” mają początek w tureckiej organizacji plemiennej Onogurów, do których długo przynależeli Madziarowie. „Onogur” oznacza „dziesięć strzał”, czyli plemion. Możliwe też, że przyjęta na Zachodzie od początku IX wieku nazwa odnosi się do zjednoczenia siedmiu pierwotnych, luźno ze sobą związanych plemion prawęgierskich z trzema zbuntowanymi plemionami chazarskimi, czyli Kabarami. Pewne jest w każdym razie, że Węgrzy przez dłuższy czas wchodzili w skład tureckiego państwa Chazarów między środkową Wołgą a dolnym biegiem Dunaju. Jednak Prawęgrzy nigdy nie byli, jak często utrzymywano, „ludem mongolskim”. Od 830 roku Madziarowie, wraz z różnymi koczowniczymi ludami tureckimi, Alanami i Słowianami, żyli w Etelköz, czyli międzyrzeczu, na olbrzymim obszarze między Donem, Dunajem i Morzem Czarnym. Źródła bizantyjskie i orientalne najczęściej nazywają ich „Turkami”. Około dwustu słów pochodzenia bułgaro-tureckiego świadczy o tym, że czynniki tureckie odegrały znaczącą rolę w procesie powstawania starowęgierskiego związku plemiennego.

Zadziwiające, że mimo mieszania się ludów na obszarze osadniczym górę wziął język ugryjski, a więc węgierski, a nazwa „Magyar” przylgnęła do całej wspólnoty. Jest to tym bardziej zdumiewające, że według relacji bizantyjskiego cesarza Konstantyna VII, pierwszego i niemal jedynego godnego zaufania źródła, tylko dwa z siedmiu prawęgierskich plemion miały nazwy ugryjskie (Megyer i Nyék), podczas gdy nazwy pozostałych pięciu były w większości tureckie. Cesarz donosił także, że przyłączone później plemiona Kabarów jeszcze w połowie X stulecia były dwujęzyczne.

W odniesieniu do wybuchowych następstw narodowo-romantycznych mitów węgierskiej historiografii i literatury, zarówno pod względem historycznym, jak i politycznym, ważne jest wskazanie na fakt, że przed zajęciem ojczyzny i w jego trakcie węgierski związek plemienny wcale nie był homogeniczny, a w gruncie rzeczy był raczej „mieszanką ludów”. Niemiecko-węgierski prehistoryk Thomas von Bogyay ustalił, w pozbawionych jakiegokolwiek narodowego zaślepienia badaniach materiału antropologicznego i archeologicznego (dotyczącego pochodzenia i kształtowania się narodu węgierskiego), że węgierska tożsamość powstała w tyglu południoworosyjskich stepów.

Także węgierski historyk Jenő Szűcs w swych licznych pracach o fundamentalnym znaczeniu zwracał uwagę, że fińsko-ugryjskie grupy plemienne i różne plemiona pochodzenia tureckiego zapewne już w VIII wieku pod przywództwem któregoś dostojnika chazarskiego wyszły z chazarskiego związku państwowego i że podstawowym elementem tworzenia się węgierskiego władztwa przed IX wiekiem była jego zróżnicowana etnicznie i społecznie drużyna. Ponadto wskazał na fakt potwierdzony przez „mnóstwo nowych znalezisk”, że symbioza pogańskich Węgrów z chrześcijańsko-słowiańską ludnością rozpoczęła się już w X stuleciu. Zajmująca kraj węgierska społeczność w żadnym razie nie mogła być zatem homogeniczną, koczowniczą warstwą wojowników. Jednak późniejsza węgierska tradycja przemilczała zarówno ścisłe związki z Chazarami, których elity rządzące w VIII wieku przeszły na judaizm, jak i rzeczywiste przyczyny wędrówki, prowadzącej plemiona Madziarów wraz z ich sojusznikami chazarskiego lub tureckiego pochodzenia aż na zbocza Karpat1.

Według wspomnianej już relacji cesarza Konstantyna VII wodzowie plemion, „zgodnie z chazarskim obyczajem i prawem”, unieśli na tarczy Arpada, syna starego Álmosa, jako przywódcę najsilniejszego z plemion, i w stylu konnych koczowników „paktem krwi” przypieczętowali swoje porozumienie. Jednak późniejsze przekazy ukazują zarówno Álmosa, jak i Arpada już jako wybranych przez niebiosa pierwszych przywódców narodu. „Legenda nie jest jedną z form, lecz jedyną formą, w jakiej w ogóle o historii myślimy, jak ją sobie wyobrażamy, w jakiej ją możemy ponownie przeżywać. Wszelka historia jest sagą, mitem i jako taka produktem naszych umysłowych umiejętności: naszej zdolności rozumienia, naszej siły kształtowania, naszego wyczucia świata”, pisał Egon Friedell w swojej Kulturgeschichte der Neuzeit (Historii kultury ery nowożytnej)2.

Dwóch niezwykle utalentowanych kronikarzy, a mianowicie Anonim, nieznany z imienia notariusz króla Beli III (1173–1196), i Szymon z Kezy (Simon Kézai), kaznodzieja dworski króla Władysława (László) IV (1272–1290), dzięki pełnym fantazji przekazom i kunsztowi narracyjnemu zadbali o to, by wczesna historia Madziarów objawiła się w „blasku i zapachu magicznych zdarzeń” i żeby tak wiele pokoleń fikcję uznawało za historię. Węgrzy, podobnie zresztą jak zwalczane przez nich sąsiednie ludy, rysowali własny obraz dziejów, który – świadomie albo nieświadomie – nieustannie przewartościowywali i dostosowywali do potrzeb danej epoki.

Aż do naszych czasów dążenie do historycznej legitymizacji procesu stawania się narodem i zajęcia kraju ma kluczowe znaczenie dla wszystkich narodów regionu Dunaju. Ale w szczególności dotyczy to Węgrów, z dawien dawna naznaczonych głęboko zakorzenionym poczuciem osamotnienia. Dlatego w prezentacji dramatycznych losów narodów i poszczególnych postaci mity i proces ich kształtowania się jako siły duchowo-politycznej są często ważniejsze niż suche daty i nazwiska lub drzewa genealogiczne władców.

Według Anonima przesądzające o losie narodu zajęcie ojczyzny było przepowiedziane w legendarnym śnie. Fundamentem charyzmy księcia i przywódcy plemiennego są nadnaturalne zdolności, jakimi boskim zrządzeniem został obdarzony przez święte totemiczne zwierzę. Księżna Emese, żona scytyjskiego władcy, śniła, że boskim nakazem została zapłodniona przez ptaka turula – zależnie od wersji jastrzębia lub orła (w każdym razie drapieżnika) – który objawił jej historyczne posłannictwo jej jeszcze nienarodzonego syna: będzie on niczym rzeka ognia i będzie władał rozległymi krajami. Dlatego syn po urodzeniu otrzymał imię Álmos (álom – węg. „sen”). Po latach z całym swoim ludem ruszył, by odzyskać nową ojczyznę jako dziedzictwo pozostawione mu przez przodków z rodu władcy Hunów Attyli. Ptak turul wskazywał mu drogę do celu, aż do Karpat. Álmos zmarł podczas wędrówki i po cichu zniknął z kart historii.

Przywódcy plemienni unieśli na tarczy jego syna Arpada, czyniąc go władcą ich związku plemiennego. Nacięli sobie ramiona, upuścili krew do wspólnego kielicha ofiarnego i upili z niego, przyrzekając mu wierność i ślubując, że zawsze będą wybierać swojego księcia z rodu Arpadów. Równocześnie lud zobowiązał księcia Arpada, by między 108 klanów sprawiedliwie podzielił kraj, który ma być zdobyty, a potomkom przywódców plemiennych przyznał prawo do swobodnego radzenia w obecności księcia. W ten sposób, jeśli węgierską historiografię uznać za wiarygodną, powstał „fundament pierwszej konstytucji”.

Stworzona przez Anonima baśń o ówczesnej konstytucji i powiązane z nią inne sagi miały sprawić wrażenie, jakoby osiedlenie się plemion węgierskich było świadomie spowodowanym aktem historycznym. Pisarz György Dalos w inspirującym eseju do katalogu berlińskiej wystawy Mity narodów (1998) zebrał charakterystyczne wyimki z dawnych węgierskich podręczników3. Pokazały one z godną uwagi wyrazistością, jak pradawne sagi były stylizowane na „historyczne prawo”.

Oto jeden z wielu przykładów sugerujących historyczną legitymizację zajęcia kraju. Można go przeczytać w historii Węgier z 1864 roku, napisanej ze szczególnym „względem na rozwój edukacji i życie narodowe”:

Każdy Węgier na drwiny i oszczerstwa rzucane przez obcych uczonych, którzy naszych przodków przedstawiają jako krwiopijców lub barbarzyńską hordę i z uprzedzeń, niewiedzy lub narodowej antypatii stawiają sobie za cel poniżenie naszego narodu, może z dumnym poczuciem własnej wartości wskazać na naturalną i podyktowaną przez trzeźwy rozsądek konstytucję, i to już z IX stulecia, gdy bardziej wykształcone i szczęśliwsze narody Europy nie mogły się pochwalić podobnym zjednoczeniem i obywatelską konstytucją (…) Narodowi węgierskiemu nie można zarzucać, że poprzez podbój tego kraju wywarł negatywny wpływ na jakąkolwiek zdolną do życia narodowość czy też naruszył prawa jakiegoś realnie istniejącego państwa. Nie można także narodowi węgierskiemu czynić zarzutu, że zniszczył lub choćby tylko zubożył kultury w zdobytych przez siebie krajach (…) Nasi przodkowie w zdobytych krajach nie zastali żadnego ładu społecznego lub historycznych praw. A gdyby same te okoliczności nie wystarczały, by uzasadnić instynkt poszukiwania ojczyzny, to dowodem, że sam Bóg we właściwym momencie zaprowadził Węgra do jego ojczyzny, byłaby tysiącletnia historia.

Słowo „Bóg” wymaga jednak pewnego doprecyzowania, zwłaszcza że tak naprawdę to bawarski król Arnulf był tym, który w roku 892 zaprosił plemiona węgierskie, by wzięły udział w ekspedycji karnej przeciwko jego zbuntowanemu wasalowi, księciu Moraw Świętopełkowi. W obliczu późniejszych spustoszeń dokonanych przez Węgrów w całej Panonii Wschodni Frankowie i Morawianie, także w listach do papieża, oskarżali się nawzajem o wskazanie drogi do Kotliny Panońskiej temu groźnemu wrogowi, jako sojusznikowi. Zniszczenia musiały mieć bezprzykładny wymiar, skoro dwa lata później Bawarczycy i Morawianie zdecydowali się na zawarcie pokoju, a jeszcze trochę później wręcz na wspólne działania wojenne przeciwko „krwiożerczym, pogańskim Hunom”. Zresztą skrytobójstwo, do jakiego doszło w 902 (lub 904) roku, pokazuje, że także „cywilizowani” mieszkańcy Zachodu w pewnych sytuacjach posługiwali się równie barbarzyńskimi metodami, jakie przypisywano Węgrom. Bawarczycy zaprosili najwyższego władcę Węgier, nazywanego „kende”, sakralnego przywódcę ich związku plemiennego, na uroczystą ucztę nad rzeką Fischa, na wschód od Wiednia. Kiedy zasiadano do stołu, ówczesny kende, książę Kurszán, i cała jego świta zostali podstępnie zamordowani. Paradoksalnie dzięki temu umocniona została pozycja księcia Arpada, zastępcy władcy (o tytule gyula), który sprawował faktyczną władzę wojskową. Mord na Kurszánie w niezamierzony sposób utorował Arpadowi drogę do jednowładztwa; z jego rodu powstała pogańsko-sakralna dynastia, która rządziła Węgrami do 1301 roku. W czasie walk ze Świętopełkiem Węgrzy przekonali się, jak słabym krajem była Panonia, i dwa lata później, w 894 roku, przedsięwzięli własną wyprawę wojenną do Kotliny Panońskiej, wyrządzając olbrzymie szkody.

Prawęgrzy przeszli zatem przez Karpaty najpierw jako sojusznicy Morawian, a następnie Wschodnich Franków. Wielkie równiny, ostatnia odnoga euroazjatyckiej strefy stepowej, wydały im się, jak już wcześniej Hunom czy Awarom, „ziemią obiecaną”. Znaczenie Węgrów dla późniejszych losów Niemców i Austriaków na tym obszarze ujawniło się już w roku 881, kiedy najpierw w okolicy Wiednia doszło do starcia z oddziałami frankijskimi, a następnie w pobliżu Pöchlarn do bitwy z kabarskimi sojusznikami Madziarów. Nota na ten temat z Roczników salzburskich zawiera nie tylko po raz pierwszy (po kilkusetletniej przerwie) nazwę Wiednia, lecz także najwcześniejszą wzmiankę o Węgrach zapisaną przez bawarskiego obserwatora. Badacz prehistorii Austrii Herwig Wolfram słusznie podkreśla symboliczną wagę wspólnego pojawienia się Wiednia i Węgrów na scenie historii, ponieważ związek ten przetrwał wszystkie nawałnice wspólnych dziejów4.

Jednak już tragiczny incydent w pobliżu Stockerau w Dolnej Austrii pokazał, że początek trwającej tysiąc lat huśtawki między wrogością a partnerstwem z pewnością nie był przyjazny. Wskutek nieufnego stosunku miejscowych do wszystkich obcych niedługo po roku 1000 doszło tam do morderstwa. Irlandzki pielgrzym Koloman, syn pomniejszego celtyckiego księcia, został wzięty za węgierskiego szpiega i zabity. Kiedy – za późno – okazało się, że Koloman był niewinny, zwłoki przewieziono do Melku, gdzie wkrótce rozwinął się jego swoisty kult.

Decydujący impuls do zajęcia kraju, do ostatecznego przekroczenia Karpat, nie był efektem poszukiwania zielonych pastwisk dla stad, przyrostu liczby ludności czy zwykłej chęci zdobycia bogatych łupów, lecz był – zupełnie inaczej niż opisują to bohaterskie pieśni – przede wszystkim konsekwencją fatalnej klęski w starciu z Pieczyngami, koczowniczym ludem mówiącym językiem tureckim. Nieszczęście zaczęło się od pomocy, jakiej Madziarowie udzielili Bizantyjczykom w walkach przeciwko Bułgarom. Tym bowiem udało się w końcu nie tylko zawrzeć pokój z Bizancjum, lecz także zwyciężyć wojska węgierskie dowodzone przez syna Arpada oraz nakłonić Pieczyngów do uderzenia na Węgrów od wschodu. Ponieważ większość wojowników węgierskich walczyła na południu i na Morawach, Pieczyngowie bez trudu najechali i złupili w większości pozbawione obrony siedziby Węgrów. Pobite oddziały i ciężko doświadczony, ograbiony lud ratowali się przejściem przez Karpaty do znanej im Panonii. Była to zatem klasyczna „ucieczka do przodu”.

Większość historyków jest zgodna co do tego, że jesienią 895 roku marsz węgierskich plemion ku Kotlinie Panońskiej wymusiły poważne tarapaty. Węgrzy przybyli od północnego wschodu przez Przełęcz Tucholską, od wschodu i południowego wschodu przez Wyżynę Siedmiogrodzką i przemieszczali się dalej wzdłuż Dunaju.

Prehistoria i przebieg tego ruchu na zachód były bardzo różnie przedstawiane w historiografii, a zwłaszcza w relacjach kronikarzy i w literackich opisach bezpośrednio doświadczonych ludów oraz powstałych później państw narodowych. Jak już bowiem wspomniano, zajmowany przez Węgrów kraj w owym czasie wcale nie był bezludny czy opuszczony, nawet jeśli nie było tam żadnej zwartej politycznie formy organizacyjnej. Była to raczej polityczna próżnia, a zamieszkująca ten obszar bezbronna ludność, posługująca się mieszanką rozmaitych narzeczy słowiańskich, zrobiła na nadciągających Węgrach wrażenie mniej lub bardziej zdanej na ich łaskę.

Oczywiście liczebność napływających Madziarów można jedynie szacować. Czescy, rumuńscy i rosyjscy historycy przyjmują, że było ich od 200 do 500 tysięcy, jakkolwiek są i tacy badacze, którzy nawet dolną granicę uważają za „ponad miarę przesadzoną”. Współcześni historycy węgierscy, wypowiadając się w sposób wyważony, łączną liczbę Węgrów, którzy brali kraj w posiadanie, szacują na mniej więcej pół miliona, a tubylców na około 100 tysięcy. Badacze wydają się przekonani, że posługująca się językiem słowiańskim ludność była o wiele mniej liczna niż Węgrzy. W przeciwnym razie język zdobywców nie zyskałby bowiem tak łatwo przewagi, a wymieszanie się ludności nie przebiegałoby tak bezproblemowo. W każdym razie Węgrzy, wraz ze swoimi kabarskimi i innymi sojusznikami, byli liczebnie wystarczająco silni, by w okresie od pięciu do dziesięciu lat przejąć kontrolę nad wszystkimi nadającymi się do zamieszkania częściami nowej ojczyzny. Nieużytki i tereny bagniste z naturalnymi przeszkodami pozostawiono w stanie nienaruszonym, jako jedyny w swoim rodzaju system zabezpieczenia granic, zwany gyepű5.

Plemiona węgierskie – jako pierwszy lud stepowy – zdołały następnie przekształcić się w silny naród, ze zdolnościami asymilacyjnymi, własną tożsamością i historyczną samoświadomością. Szczegóły zajmowania kraju nie są znane, podobnie jak los tamtejszych mieszkańców. Jenő Szűcs w studium Nation und Geschichte (Naród i historia) wyraził opinię, że lokalna warstwa przywódcza zapewne została zniszczona, natomiast reszta w okresie od dwóch do trzech stuleci zasymilowana i wchłonięta przez odpowiednie warstwy społeczne – niewolnicy weszli do grupy niewolników, wojownicy dołączyli do wojowników itd. Decydowała wspólnota trybu życia i interesów.

Historycy, niezależnie od narodowości lub nastawienia ideologicznego, w gruncie rzeczy zgadzają się, że zdobycie Kotliny Panońskiej przez Węgrów było decydującym czynnikiem kształtowania się średniowiecznej Europy. Jednak po dziś dzień to, co Węgrzy z dumą i radością przywołują jako bohaterski epos ich zwycięskich przodków, dla Niemców, Słowian i Rumunów jest „tragedią”, „nieszczęściem” i „ciosem losu”. Niemiecki historyk Georg Stadtmüller nazywa najazd Madziarów „katastrofą”… „Madziarowie ostatecznie unicestwili hegemonię cesarstwa niemieckiego w regionie Dunaju, zniszczyli niemiecki dorobek kolonizacyjny w zachodnich Węgrzech i na ponad półtora stulecia uniemożliwili kontynuację wspaniałej bawarskiej kolonizacji w kierunku południowo-wschodnim”6. Niektórzy węgierscy historycy, jak na przykład Szabolcs de Vajay w swoim kontrowersyjnym dziele Der Eintritt des ungarischen Stämmebundes in die europäische Geschichte (Wkroczenie związku plemion węgierskich do historii europejskiej), głoszą jednak dwojaką rolę wczesnych Węgrów: z jednej strony służyli oni w regionie Karpat jako bastion przeciwko wczesnemu „parciu Rzeszy niemieckiej na wschód”, z drugiej zaś – poprzez zawarcie dziewięcioletniego zawieszenia broni w roku 926 w dużym stopniu przyczynili się do wewnętrznej jedności Niemców, którzy zdołali się porozumieć dopiero wtedy, gdy trzeba się było bronić przed wspólnym zagrożeniem.

Jeszcze bardziej znaczące dla europejskiej historii okazało się, będące również rezultatem zajęcia ojczyzny przez Węgrów, rozszczepienie słowiańskiego świata. Poprzez osiedlenie się w Kotlinie Panońskiej Węgrzy na trwałe wbili klin między Słowian północnych i południowych. Pod koniec XIX wieku wybitny czeski historyk František Palacký doszedł do gorzkiego wniosku: „Najazd i osiedlenie się narodu węgierskiego należą do najważniejszych faktów historii powszechnej; w ciągu stuleci żadne inne uderzenie nie miało tak fatalnych konsekwencji dla słowiańskiego świata”7. W oczach Palackiego Węgrzy sprowadzili na Czechów niemal tyle samo nieszczęść co Niemcy. W każdym razie dla czeskich, słowackich i polskich historyków odwieczne rozdzielenie Słowian pozostaje najbardziej brzemiennym w skutki efektem zajęcia ojczyzny i ukształtowania się państwa węgierskiego.

Głęboko zakorzenione resentymenty między Węgrami z jednej strony a Słowianami – Czechami, a zwłaszcza Słowakami – z drugiej mają zatem źródło w bardzo dawnej historii i po obu stronach, poprzez odpowiednie podania lub zafałszowania, były też wtłaczane w świadomość kolejnych pokoleń. Tak zatem Czesi i Słowacy chętnie utrzymują, że nawet założyciel państwa Arpad i pierwszy król święty Stefan byli z pochodzenia Słowianami. Powołując się na rozpowszechniane jeszcze w czasach wielkiego księcia Gejzy pogłoski o „podwójnych Węgrzech”, Węgrzech „białych” i „czarnych”, na Słowacji przedstawiano mieszkańców tak zwanej „białej” części kraju (zachodnie i środkowe Węgry) jako Słowian, natomiast w tak zwanej „czarnej” części Węgier miały mieszkać podążające śladem wędrówki Madziarów tureckie plemiona Kabarów i Pieczyngów, jak też plemię Seklerów (węg. Székelyek), którego pochodzenie zresztą do dzisiaj nie zostało wyjaśnione8.

Z kolei Węgrzy w niektórych sagach i późniejszych eposach czy dziełach sztuki malarskiej propagowali wizję, jakoby mieszkańcy Kotliny Panońskiej przyjmowali zdobywców pod przywództwem księcia Arpada wręcz z jednomyślnym zachwytem. Twierdzenie to upowszechnia zwłaszcza monumentalny obraz słynnego malarza Mihálya Munkácsyego Zajęcie Węgier, który w budapeszteńskim parlamencie zdobi salon przyjęć, przeznaczony w dużej mierze dla dygnitarzy zagranicznych. Dzieło przedstawia Arpada w momencie triumfalnego przybycia do nowej ojczyzny – majestatycznie siedzi on na swoim siwku w otoczeniu konnej świty. Mieszkańcy, w większości pieszo, z wielką radością witają nowego władcę, wręczając mu dary.

Biały koń w węgierskich sagach jest szczególnie ważnym elementem. Książę Arpad zwyciężył Świętopełka w bitwie, jednak zanim do tego doszło, wezwał księcia Moraw do podporządkowania się – wysłał mu w darze białego konia i jako odpowiedzi zażądał daru z ziemi, trawy i wody. U dawnych Scytów był to symbol dobrowolnego podporządkowania się. Według legendy, gdy Arpad otrzymał, czego sobie zażyczył, z całą pewnością i w dobrej wierze objął kraj w posiadanie. W rzeczywistości tego rodzaju rytuały były przyjętym elementem zawierania porozumień lub umów między koczowniczymi plemionami.

O wzajemnych oskarżeniach Bawarczyków i Morawian, że zawarli pokój z Węgrami według pogańskiego zwyczaju, składając przysięgę nad totemami wilka i psa, dowiadujemy się z listu, jaki biskup Theotmar z Salzburga w 900 roku napisał do papieża. Theotmar poległ 4 lipca 907 roku podczas przygotowanej z wielkim rozmachem wyprawy wojennej Bawarczyków, chcących odzyskać Panonię. Natarcie zakończyło się koło Preszburga (niem. Pressburg, węg. Pozsony, dziś Bratysława) druzgocącą klęską i śmiercią margrabiego Luitpolda, jak też większości bawarskiej szlachty. Saga o białym koniu znalazła swój ciąg dalszy w wymyślonej relacji o śmierci Świętopełka, który później, po przegranej bitwie, uciekał przed zwycięskimi Madziarami i miał się utopić w Dunaju. W rzeczywistości zniszczenie krótkotrwałego państwa morawskiego nastąpiło dopiero po śmierci Świętopełka, który zgodnie z obyczajem koczowników zawarł z Węgrami jedynie ugodę dotyczącą wspólnego wystąpienia przeciwko Bawarczykom (894), w żadnym razie jednak nie zawarł z nimi umowy o przekazaniu im swojego kraju.

Biały koń jako symbol zwycięskiego żywiołu madziarskiego pod rządami księcia Arpada – obok innych motywów, jak na przykład rzekomego „paktu krwi” w Pusztaszer i chrztu świętego Stefana – był wielkim tematem malarstwa monumentalnego w XIX wieku, przede wszystkim w powiązaniu z jubileuszem tysiąclecia zajęcia ojczyzny w roku 1896. Gdy po załamaniu komunistycznej Republiki Rad w listopadzie 1919 roku admirał i późniejszy regent Miklós Horthy wkroczył do Budapesztu („grzesznego miasta”), jadąc na siwku na czele oddziałów kontrrewolucyjnych, ten staranie przemyślany gest został dobrze zrozumiany – był to widoczny sygnał ostrego zwrotu na prawo, w kierunku skrajnego nacjonalizmu. Zresztą po ponad dwóch dziesięcioleciach sędziwy mąż stanu jeszcze raz dosiadł białego konia, by na czele węgierskich oddziałów wkroczyć do chwilowo odzyskanych – dzięki wsparciu państw osi, w wyniku orzeczenia sądu arbitrażowego w Wiedniu – Koszyc (węg. Kassa, niem. Kaschau, słow. i czes. Košice) i Klużu (węg. Kolozsvár, niem. Klausenburg, rum. Cluj). Mieszkający tam Madziarzy odebrali ten czyn jako symboliczny i powitali go frenetycznym wybuchem entuzjazmu.

Tak więc linia prosta prowadzi od przekazu do pełnych sprzeczności i ostatecznie okazujących się bumerangiem politycznym bohaterskich czynów naszych czasów. I w pewnych sytuacjach mit białego konia miał do wypełnienia jasno zarysowaną narodową funkcję.

Do dzisiaj narodowe mity zderzają się ze sobą w stosunkach rumuńsko-węgierskich, a zwłaszcza w wysuwanych przez obydwa narody historycznych prawach do Siedmiogrodu. Spór, czy to Rumuni, czy Węgrzy po węgierskim zajęciu ojczyzny byli pierwszymi osadnikami, a wtedy także decydującą siłą polityczną w Siedmiogrodzie, jako zwarta, a przynajmniej przeważająca liczebnie grupa, poróżnił całe pokolenia historyków, nie tylko w Budapeszcie i Bukareszcie. I tak na przykład brytyjski historyk R. W. Seton-Watson przed pierwszą wojną światową całym swym krasomówstwem poparł historyczne i polityczne interesy Rumunów (oraz wszystkich Słowian) w walce przeciwko węgiersko-austriackiej hegemonii, podczas gdy jego kolega C.A. Macartney zajmował bardziej wyważone stanowisko w odniesieniu do drażliwej kwestii mniejszości na Wielkich Węgrzech9.

Tego rodzaju historyczne oraz polityczne kontrowersje wielu pokoleń rumuńskich i węgierskich naukowców czy też pisarzy przetrwały wszystkie systemy i rządy. Także w epoce zjednoczonej Europy nie ma żadnych widoków na złagodzenie wymowy podręczników szkolnych czy na zasadniczy konsens wśród historyków.

Właśnie dlatego do dzisiaj niebagatelne jest oddziaływanie podań o zagadkowym pochodzeniu siedmiogrodzkich Seklerów, przekazywanych w pieśniach i podaniach ludowych, jak też w wierszach i literaturze dla młodzieży. Należą one do kręgu baśni o Attyli i Arpadzie, ptaku turulu i o białym koniu, o rzekomo prastarej tożsamości Hunów i Madziarów.

Ich sednem jest mityczna postać Csaby, najmłodszego syna króla Hunów Attyli. Gdy Csaba zobaczył,że jego ludowi grozi zguba, wyjął ze swojego kołczanu czarodziejską strzałę i wystrzelił ją, by w ten sposób wezwać na pomoc swoją matkę, czarodziejkę. Tam, gdzie wbił się grot strzały, znalazł cudowne ziele, którego sok leczył rany. Za jego pomocą wskrzesił swoich poległych wojów, ustawił ich w szyku bojowym i poprowadził na wroga. Gepidów w obliczu tej armii umarłych ogarnęła porażająca zgroza, tak że pozwolili niedobitkom ludu Csaby odejść w pokoju. Następnie Csaba poprowadził resztki narodu Hunów – wraz ze swą armią zmarłych, wtedy już konną – do granic Siedmiogrodu i polecił im się osiedlić w dzisiejszej Seklerszczyźnie. Potem jednak zaprowadził martwych wojów do ich dawnej ojczyzny, do kraju Attyli. Pozostawionym w Seklerszczyźnie klanom obiecał, że zawsze gdy będzie im groziło wielkie niebezpieczeństwo, on i jego wojownicy wstaną z grobu i przybędą im na ratunek. Tak powstała madziarsko-seklerska baśń ludowa Czekanie na Csabę. Mały naród seklerski wielokrotnie znajdował się w wielkim niebezpieczeństwie i za każdym razem znajdował ratunek – według legendy wcale nie dzięki swej ofiarnej dzielności, lecz dzięki prawdziwym cudom bożym. Aby rozproszyć wrogów, Csaba i jego huńscy wojowie z łoskotem kopyt przegalopowali przez sam środek nieba. To ślady kopyt ich rumaków utworzyły na niebie połyskliwy szlak, który powszechnie nazywa się Drogą Mleczną, ale przez Węgrów do dziś jest nazywany „Szlakiem Wojsk”.

We wspomnianym dziele zbiorowym, któremu patronował następca tronu Rudolf, niezwykle swego czasu popularny i nadzwyczaj płodny pisarz Mór Jókai doszedł do wniosku, że przekazywane potomnym saga i historia są tak bardzo ze sobą splecione, że albo można uznać całość za wiarygodną, jak czyni to opinia publiczna, albo trzeba wszystko odrzucić. I miał rację. Tylko że głosząc tezę o tożsamości Hunów i Madziarów, ten pełen temperamentu i aż do późnego wieku kapryśny powieściopisarz posunął się jednak za daleko.

Nawet jeśli Jókai chciałby, żeby to była prawda, to Seklerzy nie byli spokrewnieni z Hunami, a ich pochodzenie i geneza do dziś pozostają kwestia otwartą. Ostatnio przyjmuje się, że Seklerzy pierwotnie przybyli do Kotliny Panońskiej wraz z Kabarami, albo jeszcze przed Madziarami jako plemię bułgaro-tureckie, i już podczas walk przed zajęciem ojczyzny stanęli po stronie Węgrów. Niezależnie od tego, jak mogło być, pewne jest, że Seklerzy jeszcze na początku czasów nowożytnych używali wariantu pisma tureckiego. Mówili wprawdzie po węgiersku, ale przez stulecia zachowali jednak swoją odmienną strukturę społeczną i uprzywilejowaną pozycję. Już na początku XIII wieku węgierscy królowie zatrudnili ich do zabezpieczania granic Siedmiogrodu, a obszar ich osadnictwa do dnia dzisiejszego nazywa się Seklerszczyzną10.

To, co Jókai przed ponad stuleciem pisał o świadomości ścisłego huńsko-węgierskiego pokrewieństwa, o wierze w prehistoryczną tożsamość, jest rzeczywiście jedynym w swoim rodzaju zjawiskiem psychologiczno-literackim na skalę światową. To wspomniane już straszliwe wyprawy łupieżcze po zajęciu kraju ugruntowały złą sławę Madziarów. Gdy w 1939 roku ukazał się zbiór esejów pod tytułem Mi a Magyar? (Węgrze, kim jesteś?), wybitni przedstawiciele węgierskiego życia intelektualnego zajmowali się właśnie, jak po wielokroć przedtem i potem, kwestią narodowej tożsamości. I w tym kontekście historyk Sándor Eckhardt przedstawił swoje studium – niezwykle przydatne także dla przyszłych pokoleń, napisane na podstawie solidnej kwerendy źródłowej – Das Ungarnbild in Europa (Wizerunek Węgrów w Europie)11. Ze zdumieniem stwierdził, że obraz dawnych Węgrów, przez zachodnich kronikarzy nakreślony jako negatywny, a czasami wręcz okropny i wzbudzający przerażenie, w tym także bajanie o „węgierskim kanibalizmie”, przez wczesnych kronikarzy Anonima i Kézaia został przedstawiony jako zbiór niezwykle pozytywnych cech. Na początku X stulecia Regino, opat Prüm, jako pierwszy pisał, że zgodnie z „pogłoskami” Węgrzy mieli jeść mięso ludzkie i pić ludzką krew oraz wyrywać wrogowi serce z piersi, by w ten sposób wzmóc własną odwagę. Te bajki były w rzeczywistości pozostałością starożytnego stereotypu, sięgającego aż do Herodota.

Twierdzono, że Madziarowie to potomkowie legendarnych azjatyckich Scytów, że wyglądają okropnie, są na poły ludźmi, na poły małpami, spłodzonymi przez diabła pomiotami wiedźmy. Wszystkie źródła, kroniki i roczniki były odpisami, ale sporządzanymi nie na podstawie wypowiedzi naocznych świadków, lecz według charakterystyk wcześniejszych kronikarzy. Opis stworzony przez Regina był powtarzany niezliczoną ilość razy i nawet rozszerzany. Wkrótce utożsamiono „nowych barbarzyńców” z Hunami, których w Europie pamiętano aż za dobrze. Przecież Attyla stał się w oczach Zachodu uosobieniem barbarzyństwa, wręcz Antychrystem. W czasach renesansu Attyla pojawił się we włoskich legendach już jako król węgierski – syn zamkniętej w wieży córki królewskiej, spłodzony przez charta, ma psie uszy i wszędzie węszy spisek12.

Wszystko to już wtedy i w ciągu następnych stuleci bynajmniej nie poprawiało wizerunku Węgrów na świecie. Mimo to utożsamienie ich ze Scytami i z Hunami przeniknęło z Zachodu do węgierskiej historiografii. Już pierwsi kronikarze zaczęli wywodzić dynastię Arpadów od widma Attyli. Owe importowane opowieści o Hunach głęboko i na stałe odcisnęły piętno na węgierskiej świadomości. Utożsamienie Hunów i Węgrów upowszechniło się w wierzeniach ludowych. Stopniowo żywioł węgierski z dumą zaakceptował to dziedzictwo – bynajmniej nie tylko w średniowieczu, ale jeszcze w XIX i po części w XX wieku – by móc utożsamić własny rodowód ze wspaniałym eposem o zagarniającym cały świat biczu bożym. Historyczne fantazje pierwszych kronikarzy dostarczyły prawnego uzasadnienia zajęcia ojczyzny – niezwykle ważnego czynnika w świadomości historycznej wszystkich Węgrów. Można by przywoływać jeszcze wiele szczegółów o łupieżczych wyprawach Węgrów po zajęciu przez nich kraju, czy też o ich zbiorowym postrzeganiu i zapamiętaniu przez kronikarzy i historyków. W kontekście naszych rozważań istotne jest jednak tylko, że rzekome huńsko-węgierskie pokrewieństwo wraz z „mongolsko-koczowniczą twarzą Madziarów” aż po nasze dni kształtuje dialektykę między zachodnim spojrzeniem z zewnątrz a portretem własnym Węgrów.

Zob. Bálint Hóman, Gyula Szekfű, Magyar Történet (t. 1–5), Budapest 1936, t. 1, s. 1–131; György Györffy, István király és műve, Budapest 1977, s. 15–54; György Székely, Antal Bartha, Magyarország története (t. 1–10), Budapest 1987, t. 1, s. 265–575; Die Geschichte Ungarns, red. Péter Hanák, Essen 1988, s. 1–29; C.A. Macartney, Geschichte Ungarns, Stuttgart 1971, s. 1–11; Pál Engel, Magyarok Európában. A kezdettől 1440-ig, Budapest 1990. [wróć]

Egon Friedell, Kulturgeschichte der Neuzeit, München 1996, s. 13. [wróć]

Zob. György Dalos, Mythen der Nationen, Berlin 1998, s. 531. [wróć]

Herwig Wolfram, Die Geburt Mitteleuropas. Geschichte Österreichs vor seiner Entstehung 378–907, Berlin 1987, s. 311–375 i n. [wróć]

Zob. György Györffy, A magyarok elődeiről és a honfoglalásról. Kortársak és krónikások híradásai, Budapest 1986; Thomas von Bogyay, Grundzüge der ungarischen Geschichte, Darmstadt 1990, s. 3–13; zob. także dyskusję w: „História”, zeszyt specjalny o zajęciu ojczyzny, 1966, nr 2. [wróć]

Georg Stadtmüller, Geschichtliche Ostkunde, Wien – München –Zürich 1963, t. 2, s. 31. [wróć]

Cyt. za: A honfoglalás a külföldi történetírásban, „Magyar tudomány” 1995, nr 12, s. 1407.