Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak to możliwe, że pacjenci po zawale, utraciwszy zdolność mówienia, wciąż krzyczą Szlag!, gdy są zdenerwowani? Jak to się stało, że Wacek przestał być tylko jednym z wielu imion? Dlaczego gówno jest wulgarne, a kupka tylko dziecinna? I dlaczego, chcąc kogoś obrazić, prostujemy środkowy palec?
Niemal wszyscy przeklinamy – po zbyt wielu drinkach, kopnięciu się w palec albo przyłapani na gorącym uczynku. Przekleństwa można „wypikać”, zastąpić gwiazdką, ocenzurować – lecz są tak pociągające, że nie potrafimy przestać ich używać.
Benjamin Bergen, językoznawca i kognitywista, tłumaczy co przeklinanie mówi nam o naszym języku i umyśle. Przekonuje, że „brzydkie” słowa są pożyteczne. Mogą śmieszyć, wyzwalać albo pobudzać emocjonalnie. Dowodzi, że oferują nam możliwość spojrzenia z nowej perspektywy na to jak mózg przetwarza język i dlaczego języki świata tak różnią się od siebie.
Błyskotliwe jak diabli i zajebiście śmieszne, What the F jest obowiązkową lekturą dla wszystkich, którzy chcą się dowiedzieć jak i dlaczego przeklinamy.
Fascynująca podróż na styku etymologii, neuronauk i kultury – „Discover”
Bergenowi udaje się nas przekonać, że warto docenić społeczną rolę „brzydkich” słów - „Science”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 458
Nie lubię mówić i tym bardziej pisać o wulgaryzmach, bo to trochę tak, jakbym ich używał, a używać nie umiem i nie chcę. Ale muszę przyznać, że zastanawiającą sprawą jest obecność w języku – a właściwie używanie w mowie – pewnych znaczeń pewnych słów, w znacznym stopniu właśnie z tego powodu, że się ich używać nie powinno i że we wszystkich zapewne językach występuje ta zastanawiająca funkcja. Wszystko to, co zastanawiające, skłania do zastanowienia, a zastanawianie się nad zjawiskami językowymi uważam za celowe i ważne dla naszej językowej świadomości, która też jest, [...], ważna. Ta książka jest takim zastanawianiem się i nam w tym naszym zastanawianiu się pomaga.
Prof. Jerzy Bralczyk
Książkę tę dedykuję mojej Mamie i mojemu Tacie. To Wy pielęgnowaliście moją fascynację językiem i pasję odkrywania. Oraz moją zuchwałość. Dziękuję Wam za bezwarunkową miłość i wsparcie – bez nich napisanie pracy takiej jak ta byłoby nie do pomyślenia. Żeby ich nie narazić na szwank, być może lepiej byłoby, gdybyście w tym momencie przestali ją czytać. Może wam zjeżyć włosy na głowie.
Wstęp
To jest książka o brzydkich słowach. Nie o letnich pseudoprzekleństwach w rodzaju cholera czy kurde, których pełna jest publiczna telewizja. Mam na myśli gruby kaliber. Jak jebać. Albo cipa. Albo czarnuch. Te wyrazy są wulgarne. Szokujące. Obraźliwe. Krzywdzące.
Ale również ważne. Ludzie posługują się nimi, żeby wyrazić najsilniejsze znane sobie emocje – używają ich w momentach gniewu, strachu albo namiętności. Są to słowa potrafiące zadać największy ból i wzniecić najbardziej żarliwy sprzeciw. To one budzą najsurowsze reakcje ze strony państwa, przybierające formę cenzury i aktów prawnych. Krótko mówiąc, brzydkie słowa są potężne – emocjonalnie, psychologicznie, fizjologicznie i społecznie.
To wszystko sprawia, że warto spróbować je zrozumieć. Dla kogoś takiego jak ja, kognitywnego językoznawcy niestroniącego od rynsztokowego języka, wulgaryzmy to kopalnia złota. Skąd się wzięły? Po co w ogóle się nimi posługujemy i jak wyglądałby świat bez bluzgów? Jak tabu językowe różnią się w różnych językach i w czym są do siebie podobne? Jak styczność z wulgarnością wpływa na nasz mózg? A na mózgi dzieci? Dlaczego wyzwiska w rodzaju czarnuch czy pedał są tak niezrównane w wyrządzaniu krzywdy? Co by się stało, gdyby udało się zniwelować ich wpływ na marginalizowane grupy i jednostki? Czy możemy zakazać, ocenzurować lub nadać nowy wydźwięk szkodliwym wyrażeniom? Jeśli pochylimy się nad tymi pytaniami z dociekliwością i uwagą, mogą stać się one dla nas wskazówkami prowadzącymi ku kognitywnej analizie przekleństw.
Wulgarny język sam w sobie zasługuje na to, by się mu bliżej przyjrzeć, ale jest istotny również z innego, być może nieco mniej oczywistego powodu. Wulgaryzmy są potężne i jako takie zachowują się inaczej niż reszta języka. Mózg koduje je inaczej. Uczymy się ich inaczej. Inaczej je wymawiamy. Inaczej zmieniają się w czasie. W rezultacie przekleństwa są potencjalnie w stanie odsłonić przed nami unikalne fakty dotyczące nas samych i naszego języka, których w inny sposób nie potrafilibyśmy sobie nawet wyobrazić. Badanie wulgaryzmów pokazuje nam, skąd język czerpie swoją moc kształtowania umysłów i kształtowania świata, jak nasz mózg uczy się języka i w jaki sposób język musiał ewoluować. W ciągu całej swojej liczącej kilka tysięcy lat historii naukowa analiza języka zwykle ignorowała wulgaryzmy, jeśli w ogóle zauważała ich istnienie. Jestem jednak gotów stwierdzić, że działo się to ze szkodą dla niej samej. W pewnym sensie słowo na cztery litery może nauczyć nas więcej niż takie, za które dostaje się nagrody literackie.
Być może jaśniej wytłumaczę to za pomocą analogii.
Niedawno przyszło na świat nasze pierwsze dziecko. Choć nie nazwałbym ani siebie, ani mojej żony naiwnymi, przygotowując się na narodziny syna, skupialiśmy się głównie na pozytywnych aspektach całego wydarzenia, które przyszli rodzice zwykli sobie wizualizować: wtulaniu się w robakowate niemowlę, pierwszych uśmiechach, wspólnych sesjach łaskotania i tak dalej.
Niemal natychmiast po pojawieniu się malucha musieliśmy jednak stawić czoła zupełnie innej rzeczywistości. Na codzienność rodzicielstwa, przynajmniej tego najwcześniejszego, w głównej mierze składa się monitorowanie i opanowywanie funkcji życiowych dziecka. Zgodzę się, że niemowlę niejako z definicji jest człowiekiem. Ale z praktycznego punktu widzenia trzeba by je określić raczej jako maszynę przerabiającą mleko na organiczne wydzieliny. Bardzo wydajną maszynę. W konsekwencji sporą część naszego czasu wypełniły wkrótce dywagacje na temat najlepszych sposobów usuwania śladów ulewania z dywanu, niemowlęcej, przypominającej smołę kupy z koszuli czy moczu z przesiąkniętego nim abażuru lampy. Rozumiecie, o co chodzi.
Różnorodne substancje wydobywające się z niemowlęcia sprawiają kłopot – i są obleśne. Przynajmniej na początku. Jedną z informacji o byciu rodzicem, których raczej nikt wam nie udzieli, jest fakt, że pośród wielu rzeczy zmieniających się wraz z przyjściem na świat potomka (takich jak obwód w pasie czy tolerancja na brak snu) jest również podejście do różnych materii pochodzących z ludzkiego ciała. Jak wielu rodziców po jakimś czasie zaczęliśmy traktować inspekcje zawartości pieluszki jako narzędzie diagnostyczne. Jeśli sami jeszcze tego nie przechodziliście, może to wydawać się dziwne, ale w rzeczywistości jest całkiem sensowne. Widzicie, niemowlęta są zagadkowe. Trudno jest na przykład stwierdzić, ile mleka przyjmuje noworodek (piersi nie mają zaznaczonej na boku objętości i nie są przezroczyste – dwa kolejne punkty, w których zawiodła nas ewolucja). Można to jednak oszacować na podstawie liczby i częstotliwości moczenia i brudzenia pieluch. W szpitalach dostaje się nawet specjalne tabelki: w pierwszym tygodniu życia, mówią ci, oczekuj sześciu pieluch mokrych i dwóch brudnych na dzień. Jest też inny powód, dla którego warto przyglądać się wnętrzu pampersa – coś dla prawdziwych ekspertów od karmienia piersią. Jak sprawdzić, czy niemowlę spędza wystarczająco dużo czasu przy każdej piersi? Dokładnie: wszystko jest w kupie. Jeśli dziecko opróżnia piersi prawidłowo, dostaje nie tylko zabarwiające stolec na zielono chude i wodniste mleko pierwszej fazy, ale także bogate w tłuszcze mleko drugiej fazy, które sprawia, że kupa jest pomarańczowa lub brązowa. To tej drugiej troskliwi rodzice szukają w pieluszce.
I o to właśnie chodzi. Kiedy już pokonacie początkowy wstręt, zawartość pieluchy okazuje się cholernie interesująca. Jeśli kochacie swoje dziecko i zależy wam na jego dobrym samopoczuciu, przykładacie wagę do tego, co pochłania i – w konsekwencji – co z niego wychodzi. Robicie tak dlatego, że są rzeczy, których nigdy byście się o nim nie dowiedzieli, gdybyście zamiast zajmować się obrzydliwymi stronami rodzicielstwa, skupili się wyłącznie na tych słodkich, jak uśmiechy i gruchanie. Zmiany widoczne w stolcu mogą być pierwszym sygnałem, że dziecko jest chore, zaś uważne pochylenie się nad wymiocinami – jedynym sposobem definitywnego rozstrzygnięcia, gdzie podział się zestaw do gry w pchełki.
Choć błogi, higieniczny, idealny obraz, z którym wielu z nas zaczyna swoją przygodę z rodzicielstwem, może być kuszący (prawdę mówiąc, musi być, żeby w ogóle ktokolwiek kiedykolwiek z własnej woli zdecydował się mu poświęcić), prawda jest taka, że ma ono również swoje nieco brzydsze oblicze. Które na swój sposób też jest piękne. No dobra, może „piękne” to za dużo powiedziane. W każdym razie na pewno wiele mówiące. O niemowlęciu – o jego potrzebach, pożywieniu, samopoczuciu – możesz dowiedzieć się wiele także dzięki temu, że zajrzysz mu w pieluchę. Z czasem uczymy się to doceniać.
Wspominam o tym tylko dlatego, że to, czego nauczyłem się o dzieciach, jest prawdziwe także dla języka.
Starożytni sanskryccy gramatycy z IV i V stulecia przed Chrystusem odkryli i opisali wzorce dźwięków i znaczeń, które do dziś stanowią podstawę naszych współczesnych naukowych hipotez dotyczących języka. Od tamtego czasu filozofowie, językoznawcy, antropologowie, socjologowie i psychologowie starali się dociec, jak działa język – jak ludzie tworzą nowe słowa, jak poruszają wargami, żeby wyartykułować poszczególne głoski, i jak wyrazy zmieniają się w czasie. To fascynujący przedmiot badań. Język jest fascynujący. Niemniej jednak przez ostatnie dwadzieścia trzy wieki zajmujący się nim naukowcy skupiali się raczej na jego uładzonej i nieco wyjałowionej wersji. Przez większość czasu rozmawiali wyłącznie o ślicznej stronie naszego metaforycznego dziecka. To wielka szkoda, bo w rzeczywistości wiele można się nauczyć, przyglądając się również tym mniej przyjemnym aspektom. Pozwólcie, że przedstawię wam dwa przykłady – dwa miejsca, w których wulgaryzmy mówią nam o języku coś, do czego nigdy nie doszlibyśmy w inny sposób.
Od dawna wiemy, że pewne określone części mózgu są szczególnie ważne dla języka. Koronnym dowodem na to jest fakt, że kiedy ulegają one uszkodzeniu – dajmy na to na skutek udaru lub urazu – ludzie mają trudności w wymawianiu i rozumieniu słów, przy czym inne zdolności poznawcze pozostają nietknięte. Dzięki temu wiemy, że te konkretne obszary odgrywają rolę w przetwarzaniu języka. Tu następuje zwrot akcji – i jest on związany z wulgaryzmami. Obrażenia odpowiedzialnych za język części mózgu nie upośledzają całości produkcji językowej w równym stopniu. W istocie często zdarza się, że nawet gdy chory niemal całkowicie traci mowę, wciąż może kląć. I ludzie z uszkodzeniami mózgu z tej możliwości korzystają. Często. (Czemu w zasadzie trudno się dziwić, biorąc pod uwagę sytuację, w jakiej się znaleźli).
W dyskusjach na temat zaburzeń mowy i sposobów kodowania języka przez mózg ten fakt najczęściej jest zamiatany pod dywan. Jest jednak istotny – oznacza, że automatyczne, odruchowe przeklinanie w rodzaju tego, które wyrzucamy z siebie, gdy uderzamy się w palec albo gdy ktoś zajedzie nam drogę na autostradzie, angażuje inne części mózgu niż reszta języka. Jak się okazuje, nie cała mowa jest zlokalizowana w tym samym miejscu. Cała sprawa jest znacznie bardziej złożona i zniuansowana. Możemy sobie to uświadomić wyłącznie dzięki szlagom i gównom wypływającym z ust ludzi, u których zmiany w mózgu wymazały niemal cały pozostały język.
Oto inny przykład. Z czasem znaczenie słów ulega przekształceniom. Niekiedy staje się bardziej ogólne: w języku angielskim wyraz dog odnosił się kiedyś do jednego konkretnego rodzaju psa, mniej więcej w typie mastifa, teraz zaś obejmuje wszystkie psie rasy. Zmienił się. I na odwrót: bywa, że sens słowa zostaje zawężony. Inny angielski leksem, hound, wcześniej był uniwersalnym terminem oznaczającym każdego psa (jeśli znacie trochę niemiecki, mogliście się tego domyślać: w tym języku wyraz Hund nadal spełnia taką funkcję), dziś z kolei jest używany tylko do opisywania psów myśliwskich – a więc wciąż można określić nim charta, ale już nie pudla. Fascynujące, jasne. Ale dlaczego pierwotne znaczenia odchodzą w niepamięć, kiedy wyraz zyskuje nowe? Dog i hound nie przynoszą odpowiedzi na to pytanie. Wskazówek może nam dostarczyć ta bardziej plugawa strona języka. Weźmy imię Wacek. Jestem gotów założyć się, że nie znacie żadnego młodego Wacława. Znacie małych Franków, Stasiów i Ryśków, ale nie Wacusiów. Kiedyś jednak było ich całkiem sporo. Dlaczego? Z dokładnie tego powodu, o którym myślicie. Kiedy słowo to nabrało nowego znaczenia (kiedy wyraz wacek zaczął odnosić się do męskiego członka), używanie go w starym stało się problematyczne. Imię Wacek zostało zbrukane przez rzeczownik pospolity wacek. Nowe sensy słów zastępują wcześniejsze w naturalnym procesie pokoleniowej zmiany językowej. Nie bylibyśmy jednak w stanie naprawdę zrozumieć, dlaczego wyrazy pozbywają się swoich pierwotnych znaczeń, gdybyśmy nie zaczęli się zastanawiać, gdzie się podziały wszystkie Wacki.
To tylko przedsmak tego, co nastąpi za chwilę. Kolejne rozdziały pozwolą nam głęboko zanurzyć się w jedenastu różnych aspektach nauki o przeklinaniu. Wulgaryzmy mają nam wiele do powiedzenia o języku – nie tylko o tym, jak realizuje się on w mózgu i jak zmienia się w czasie, ale także o tym, co dzieje się, kiedy dzieci się go uczą, jak wiąże się z naszymi uczuciami i dlaczego od czasu do czasu wiedzie nas na manowce. Bluzgi są jednak również fascynujące same w sobie. Prześledzimy, skąd bierze się potężna siła ich emocjonalnego i społecznego oddziaływania, na czym opieramy nasze przekonania co do tego, co jest właściwe, a co nieprzyzwoite, i jak społeczeństwo ustala i narzuca normy zachowań językowych.
Jest to podróż, w którą warto wyruszyć, ponieważ pomimo tego, jak wszechobecne i potężne są przekleństwa, niemal nikt nie wie o nich nawet najbardziej podstawowych rzeczy. Dlaczego wulgaryzmy są wulgarne? Czy chodzi o coś w ich pisowni? Czy raczej w brzmieniu? Skąd się wzięły? Czy cały świat anglojęzyczny posługuje się tymi samymi przekleństwami? Na ile angielskie przekleństwa są reprezentatywne dla reszty globu? Co przeklinanie robi z naszym mózgiem? I z mózgami naszych dzieci? Na co ma wpływ w środowisku zbudowanym z różnych grup religijnych, etnicznych i kulturowych?
Prawdę mówiąc, nie znamy ostatecznych odpowiedzi na te pytania. Ale jest kilku uczonych, którzy nad nimi pracują. Ci psychologowie, językoznawcy i neuronaukowcy nie zawsze są szczególnie wylewni, ale mają ku temu dobry powód – w grę wchodzą silne tabu. Choć wielu z nas używa wulgaryzmów, wielu uważa również, że w pewnych kontekstach są one nieodpowiednie – tak naprawdę to właśnie stanowi ich istotę. Jeśli więc jako naukowiec prowadzisz badania nad przekleństwami lub wykładasz na ich temat na uniwersytecie, mogą cię spotkać pewne nieprzyjemności – nieraz usłyszysz, jak politycy, różnego typu eksperci czy nawet opinia publiczna będą głośno wyrażali swoje wątpliwości co do zasadności wydawania pieniędzy z podatków akurat w ten sposób. A chociaż uniwersytety w założeniu mają być ostoją swobody intelektualnej i wolności słowa, nie uchroni to przed zwolnieniem profesora używającego w auli słów takich jak jebać i cipka, o czym przekonała się w czerwcu 2015 roku pewna etatowa wykładowczyni Uniwersytetu Stanowego Luizjany[1].
Od dawna więc badacze pracujący w ramach zinstytucjonalizowanych jednostek naukowych borykają się z wyśrubowanymi wymogami dotyczącymi znalezienia uzasadnienia dla swoich badań. W instytutach zajmujących się lingwistyką wulgaryzmy pojawiają się w sylabusach zwykle wyłącznie wtedy, kiedy żadną miarą nie da się ich pominąć: jak na przykład przy opisywaniu tak zwanych wrostków, takich jak polskie kurwa w fanta-kurwa-stycznie czy fucking w un-fucking-believable w języku angielskim. Ponieważ w tym ostatnim przekleństwa (lub wyrazy podszywające się pod nie) są jedynymi, które mogą „wrosnąć” w inne, językoznawcy czują się bezpiecznie, rozmawiając o nich na zajęciach: nie da się inaczej przedstawić tego konkretnego tematu. Przez większość czasu jednak lingwiści trzymają się z dala od badań dotyczących wulgaryzmów, nawet jeśli są one potencjalnie porywające, ze strachu przed tym, co mogłoby się stać, gdyby ich przełożeni zaczęli oceniać zebrany materiał badawczy lub gdyby ich dorobek miano przedstawić na radzie wydziału decydującej o zatrudnieniu.
Pomimo tego niewielka grupa naukowców podjęła trud zmierzenia się z wulgaryzmami. Wysiłki większości z nich – poza chlubnymi wyjątkami znanych psychologów Timothy’ego Jaya[2] i Stevena Pinkera[3] – w dużej mierze pozostawały poza obszarem zainteresowań opinii publicznej. Byli adeptami tajemnej – przynajmniej do niedawna – nauki o przeklinaniu.
Od jakiegoś czasu sprawy zaczęły jednak przybierać inny obrót, głównie za sprawą zmian w normach dotyczących języka używanego publicznie. Telewizja publiczna, podlegająca surowym regulacjom, przestaje odgrywać dotychczasową rolę głównego środka komunikacji – najpierw telewizja kablowa, a potem internet stały się Dzikim Zachodem dla słów, gdzie ujście mogła znaleźć prawdziwa wola ludu. A jeśli media społecznościowe można uznać za jakikolwiek wskaźnik, trzeba przyjąć, że ludzie chcą używać przekleństw. I słuchać przekleństw. I czytać przekleństwa.
W miarę jak opinia publiczna stopniowo przyzwyczaja się do wulgaryzmów, słowa tabu zaczynają silniej zaznaczać swoją obecność w nauce głównego nurtu. I właśnie w tym punkcie się znajdujemy. To dlatego teraz jest dobry czas na tę książkę. Wulgaryzmy wymagają niewielkiej fety. Po to powstał ten tekst: jako impreza na cześć wyjścia z szafy kognitywnych badań dotyczących przeklinania – badań śledzących, jak w ciągu stuleci słowa przekształcały się i zmieniały znaczenie, mierzących ich wpływ na rozwijające się zdrowie emocjonalne dzieci i wykorzystujących je jako kamień z Rosetty pomagający w odczytywaniu funkcjonujących w nietypowy sposób mózgów ludzi z afazjami bądź zespołem Tourette’a. Na każdym kroku brzydkie, powodujące dyskomfort, zakazane oblicze języka ujawnia przed nami rzeczy, których nigdy byśmy nie odkryli, gdybyśmy odwrócili od niego wzrok. O tym jest ta książka. To przewodnik po tym, czego możemy dowiedzieć się o języku, kiedy weźmiemy głęboki wdech, zatkamy nos, otworzymy pełną pieluchę i zaczniemy się jej przyglądać.
Przypisy
Wstęp
[1] C. Lussier (27 czerwca 2015).
[2] Np. T. Jay (1999).
[3] S. Pinker (2007).