Wiadomość - Hunt Angela - ebook

Wiadomość ebook

Hunt Angela

5,0

Opis

Peyton MacGruder, dziennikarka "Tampa Times" otrzymuje od nieznanej kobiety kartkę z wiadomością pochodzącą z samolotu, który rozbił się przed kilkoma dniami u wybrzeży Florydy. Wiadomość to tylko pięć słów oraz inicjały imienia zamiast podpisu. Peyton rozpoczyna poszukiwania adresata, do którego skierowana była wiadomość. Wie, że ma świetny temat na artykuł i że może pozyskać wielu czytelników. Ale nie wie, że ta wiadomość zmieni całe jej życie.

Angela Hunt - amerykańska pisarka, autorka ponad 100 książek. Zdobywczyni wielu nagród literackich, m. in. Christy Award (2000). Na podstawie "Wiadomości" zrealizowano film, wyemitowany również w Polsce pod tytułem "Wiadomość z zaświatów".

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Angela Hunt

WIADOMOŚĆ

Historia drugiej szansy

Przekład

Malwina Zaremba-Skulimowska

Wydawnictwo WAM • Księża Jezuici

Kraków 2014

Tytuł oryginału

THE NOTE.

A Story of Second Chances

© 2001 Angela Elwell Hunt

All Rights Reserved. This Licensed Work published under license

© Wydawnictwo WAM, 2014

Redakcja

Ewa Zamorska-Przyłuska

Korekta

Sylwia Łopatecka

Projekt okładki

Krzysztof Gotowicki

Przygotowanie ebooka

Piotr Druciarek

ISBN 978-83-277-0220-3

WYDAWNICTWO WAM

ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków

tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwowam.pl

DZIAŁ HANDLOWY

tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 43 03 210

e-mail: [email protected]

KSIĘGARNIA INTERNETOWA

tel. 12 62 93 260, 12 62 93 446-447

faks 12 62 93 261

e.wydawnictwowam.pl

Rozdział pierwszy

środa, 13 czerwca

Gorący wiatr w żaden sposób nie zwiastował, że to letnie popołudnie stanie się świadkiem największej katastrofy lotniczej w historii Stanów Zjednoczonych. Na tętniącym życiem lotnisku LaGuardia w Nowym Jorku tysiące pasażerów chwytało swoje bagaże, pokazywało prawo jazdy i kurczowo ściskało karty pokładowe, by móc odlecieć do odległych miejsc na całym globie.

Każdy z nich miał jakieś plany na wieczór.

Przy bramce B-13 dwustu trzydziestu siedmiu pasażerów czekało na odrzutowiec, który miał ich zabrać do portu lotniczego Tampa. Powody ich podróży różniły się tak jak ich twarze: niektórzy mieli nadzieję na kilka dni zabawy, inni myśleli o czekającej ich pracy, jeszcze inni pragnęli zobaczyć się z rodziną. W sali odlotów panowała przyjemna atmosfera, choć samolot był opóźniony. Chuck O’Neil, jeden z pracowników obsługi naziemnej firmy PanWorld, dla zabicia czasu opowiadał dowcipy. Czterej pasażerowie z listy rezerwowej odetchnęli z ulgą, gdy zostali powiadomieni, że są dla nich wolne miejsca.

Lot PanWorld numer 848, który rozpoczął się w porcie lotniczym Tampa, wylądował na LaGuardia o 14.38, z niemal godzinnym opóźnieniem. Dwustu pięćdziesięciu pasażerów wysiadło wraz z załogą z boeinga 767, w którym nastąpiła utrata ciągu silnika numer 1. Biorąc pod uwagę wiek dwudziestodwuletniego samolotu, taka usterka nie była niczym niezwykłym, więc została natychmiast usunięta przez fachowców w Tampie jeszcze przed odlotem, w tym samym czasie, gdy inni mechanicy dokonywali rutynowego przeglądu.

Przed wejściem do bramek rodziny żegnały się z bliskimi, a niektórzy podróżni przeprowadzali ostatnie rozmowy telefoniczne z komórek. Pięcioro pasażerów było pracownikami PanWorld wykorzystującymi jedno z dodatkowych świadczeń dostępnych w ich firmie: darmowy przelot dowolnym samolotem, w którym są jeszcze wolne miejsca. Na przykład Debbie Walsh, kasjerka, zabierała dziewięcioletniego syna na spotkanie z jego ojcem na Florydzie.

Czterdziestodziewięcioletni kapitan Joey Sergeant z Tampy poszedł po świeżą kawę, po czym wrócił do kokpitu. Towarzyszył mu sześćdziesięciodwuletni inżynier Ira Nipps pochodzący z Bradenton w stanie Floryda oraz pierwszy oficer Roy Murphy z Clearwater. Ci trzej mężczyźni mieli – licząc wspólnie – ponad czterdzieści sześć tysięcy godzin nalotu.

Na płycie lotniska ładowano do luków bagażowych torby golfowe, walizki, plecaki oraz dwa transportery dla psów: w jednym znajdował się basset należący do rodziny Cotterów z Brooklynu, a w drugim – dziesięciotygodniowy husky syberyjski, prezent od pasażera Nolanda Thompsona dla wnuków w Clearwater. Podczas gdy bagażowi harowali w popołudniowym słońcu, mechanicy pompowali do samolotu prawie sto tysięcy litrów paliwa.

Stewardessy sprawnie wprowadzały na pokład czekających podróżnych. Wśród dwustu trzydziestu siedmiu pasażerów byli państwo Wilt, którzy chcieli wypłynąć z Tampy w rejs po Karaibach, doktor Merrill Storey z małżonką, mający nadzieję na kupno mieszkania w apartamentowcu w St. Petersburgu, oraz rodzina Darrella Nance’a: dwoje rodziców i czwórka dzieci, zamierzający spędzić dzień w parku rozrywki Busch Gardens, a potem pojechać do Disneylandu. Podróżujący pierwszą klasą Tom Harold, trener obrony drużyny Tampa Bay Buccaneers, wsiadł na pokład razem z żoną, Adrienne. Chcąc uczcić czterdziestą rocznicę ślubu, małżonkowie wybrali się na krótką wycieczkę do Nowego Jorku, żeby zobaczyć na Broadwayu swój ulubiony musical, Les Misérables.

Grupę czterdziestu ośmiu pasażerów stanowili uczniowie Szkoły Chrześcijańskiej w Largo – świeżo upieczeni absolwenci, których wycieczka klasowa została przełożona na połowę czerwca, aby nie kolidowała z egzaminami końcowymi. Uczniowie wraz z dziewięciorgiem opiekunów spóźnili się na wcześniejszy lot i wielu z nich głośno dziękowało Bogu, że udało się pomieścić ich całą grupę na pokładzie lotu 848.

Chwilę przed godziną 16.00 personel pokładowy zabezpieczył drzwi. Następnie wypchnęto boeinga 767 ze stanowiska postojowego przy terminalu. Kapitan Sergeant uruchomił cztery silniki firmy Pratt & Whitney, skontaktował się z kontrolerami lotu w wieży, po czym skierował samolot na wyznaczony pas startowy.

O 16.05 kontrolerzy udzielili pozwolenia na start odrzutowca. O 16.15 samolot znajdował się już w powietrzu, podwozie było schowane, a dziób skierowany ku stratosferze. Po krótkim locie wznoszącym wokół Zatoki Nowojorskiej kapitan Sergeant rozpoczął majestatyczny skręt na południe, w stronę Florydy i pogodnego nieba.

Piloci nie mogli sobie wymarzyć lepszej pogody. Temperatura w Tampie wynosiła ponad dwadzieścia pięć stopni, a wilgotność powietrza osiągała parne siedemdziesiąt procent. Jak daleko piloci mogli sięgnąć wzrokiem, ani jedna chmurka nie mąciła horyzontu. Kapitan wzniósł samolot na trzydzieści pięć tysięcy stóp, typową wysokość lotu boeinga 767, i utrzymywał ją przy prędkości osiemset pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Gdy samolot znalazł się już bezpiecznie na swoim torze, kapitan sprawdził listę pasażerów, zauważając, że dwa miejsca są puste. O tej porze roku zazwyczaj wszystkie bilety na Florydę były wyprzedane.

Pasażerowie starali się, aby czas lotu upłynął im jak najszybciej. Zamykali oczy, żeby się zdrzemnąć, zakładali słuchawki, przeglądali czasopisma albo wlepiali wzrok w tanie powieścidła kupione w księgarni na lotnisku. Z tyłu samolotu młodzi absolwenci liceum śmiali się i pokrzykiwali przez całą szerokość pokładu, dzieląc się historiami z wycieczki na Manhattan.

Stewardessy odpięły pasy, wyciągnęły wózki z napojami i przeszły wzdłuż samolotu, co chwilę powtarzając: „Proszę uważać na łokcie”.

Jedną z nich była Natalie Moore, która w ostatniej chwili dołączyła do załogi, zastępując chorego stewarda. Przed wylotem z Nowego Jorku zwierzyła się współlokatorce, że nie może się doczekać lądowania w Tampie, której jeszcze nigdy nie odwiedziła. Była nowicjuszką i po ukończeniu szkoły lotniczej w Atlancie przeprowadziła się do Kew Gardens – nowojorskiej dzielnicy zamieszkanej głównie przez młode stewardessy, które dojeżdżały do pracy na lotniska LaGuardia albo JFK.

Gdy wskazówki jej zegarka zbliżały się do godziny piątej, Natalie z koleżankami zaczęły serwować obiad. Pasażerowie mieli do wyboru dwa dania główne: pieczoną pierś kurczaka albo stek z polędwicy, oba podawane z fasolką szparagową i sałatką. Gdy tylko stewardessy rozdały ostatnie tace z obiadem, zaraz opróżniły swój wózek i zaprowadziły go na tył samolotu, żeby rozpocząć sprzątanie. Lot z Nowego Jorku do Tampy nie zostawiał wiele czasu na ociąganie się z posiłkiem, który był podawany tylko dlatego, że lot 848 wypadał akurat w porze obiadowej.

O 18.06, po niemal dwóch godzinach spokojnej podróży, kapitan Sergeant zaczął obniżać lot. O 18.18 kontrolerzy ruchu z portu lotniczego Tampa wydali pozwolenie zejścia z wysokości piętnastu tysięcy na trzynaście tysięcy stóp. Jak zwykle pilot odpowiedział, powtarzając instrukcje: „PW 848, z jeden–pięć na jeden–trzy”.

Pasażerowie siedzący po prawej stronie dostrzegli oszałamiający widok słonecznego wybrzeża Florydy: białe plaże, ogrody migoczące basenami, zielone wierzchołki drzew – wszystko to obramowane niebieskim przestworem Zatoki Meksykańskiej.

W kuchni stewardessy schowały i zabezpieczyły wózki na napoje, przygotowując się do ostatniego obchodu po pokładzie. Natalie Moore przeszła między siedzeniami, przypominając pasażerom, że oparcia foteli muszą być ustawione w pozycji siedzącej, a stoliki powinny być złożone i zablokowane. Czekając, aż niesforny nastolatek spełni jej polecenie, Natalie pochyliła się, żeby spojrzeć na horyzont. Chylące się ku oceanowi słońce zabarwiło niebo feerią różu i żółci.

Na wysokości 13 389 stóp, podczas gdy Natalie oraz inni członkowie załogi wykonywali swoje obowiązki, silny podmuch wiatru uderzając tuż obok obluzowanej śruby przy zbiorniku paliwa, wywołał iskrę. Nastąpiło zwarcie instalacji elektrycznej i o 18.29 na pokładzie samolotu zamilkło radio oraz transpondery. Kapitan Sergeant wysłał sygnał SOS, ale nikt go nie usłyszał.

Obluzowana śruba nadal iskrzyła.

Kilka chwil później mężczyzna siedzący w rzędzie 24 na siedzeniu C zauważył trzy stewardessy, które stały blisko siebie w kuchni i obejmowały się ramionami. Jedna z nich otarła łzę, a druga pochyliła głowę, jakby w geście modlitwy.

– Czyż to nie jest miłe? – Mężczyzna trącił siedzącą obok niego kobietę. – Popatrz... posprzeczały się, a teraz się godzą.

Sprzeczka musiała być niezbyt poważna, bo stewardessy natychmiast się rozeszły.

– Szanowni państwo – z interkomu odezwał się męski głos – mówi wasz kapitan. Proszę postępować zgodnie z instrukcjami personelu pokładowego w państwa części samolotu. Awaria instalacji elektrycznej spowodowała częściową utratę mocy silników, jednak nadal możemy bezpiecznie wylądować. Żeby się do tego przygotować, proszę zdjąć okulary. Personel pokładowy zademonstruje państwu bezpieczną pozycję w razie wypadku.

Mężczyzna na siedzeniu 24–C pochylił się do przodu, żeby wyjrzeć przez okno, i zobaczył, że samolot obniża się łagodnym łukiem, lecąc ponad wodą w stronę lądu. Choć w kabinie wzrastało napięcie, mężczyzna nie tracił nadziei. Odrzutowiec schodził w dół stosunkowo łagodną spiralą ponad lekko wzburzonymi falami, pomiędzy mostami Howarda Franklanda a Campbell Causeway. Lotnisko znajdowało się tuż obok.

Podczas gdy ludzie dookoła niego gorączkowo próbowali wypełnić polecenia stewardess, mężczyzna wyciągnął z kieszeni płaszcza kartkę papieru i nagryzmolił na niej wiadomość. Wyjrzał znowu przez okno, a widząc błękit wody, wpadł na pewien pomysł. Grzebiąc w drugiej kieszeni, wyciągnął plastikowy woreczek strunowy, wsadził do niego wiadomość, po czym szczelnie go zamknął.

Z uśmiechem spojrzał na bladą stewardessę stojącą w przejściu. Jej usta były zaciśnięte w wąską linię.

– Przepraszam – powiedział, zauważając, że wszyscy wokół niego już pochylili się do przodu, przygotowując się do awaryjnego lądowania. – Chciałem tylko czegoś dopilnować. Jestem pewien, że nic nam się nie stanie i dziś wieczorem będę się z tego śmiał, wręczając tę wiadomość...

Mężczyzna nigdy nie dokończył tego zdania. Iskra na kadłubie spowodowała zapłon oparów paliwa i samolot eksplodował. O 18.33 szczątki maszyny runęły do Zatoki Tampa.

Wśród spadających odłamków znajdowała się wiadomość.

Rozdział drugi

dwie godziny wcześniej

Po drugiej stronie miasta w redakcji „Tampa Times” Peyton MacGruder dostała wiadomość. Wezwanie przyszło w formie maila, a Nora Chilton jak zwykle nie traciła niepotrzebnie słów: „Muszę natychmiast z Tobą porozmawiać”.

Peyton westchnęła, czytając ten jaśniepański rozkaz redaktorki działu lifestyle’owego, a potem spojrzała na zegarek. Za kwadrans piąta, co oznacza, że nie może niepostrzeżenie wyjść, a potem twierdzić, że nie zauważyła wiadomości. Maile w „Tampa Times” przelatywały przez biuro z prędkością prądu, a Nora nie dawała się łatwo nabrać.

Peyton zrobiła kwaśną minę w stronę monitora. Jeżeli Nora zatrzyma ją na dłużej niż piętnaście minut, będzie musiała się dziś pożegnać z tenisem. Reporterka Karen Dolen, z którą grywa, ma męża oraz trójkę głodnych dzieci, które musi nakarmić przed szóstą trzydzieści, więc treningu nie można przełożyć na późniejszą godzinę.

Peyton zajrzała do skrzynki odbiorczej, sprawdzając, czy nie dostała żadnego przyjemniejszego maila, po czym wstała, wzięła swój plecak i spojrzała na jasną głowę unoszącą się znad klawiatury przy biurku po drugiej stronie przejścia.

– Zobaczymy się jutro, Mandi, ale pewnie dopiero po lunchu. Gdyby ktoś pytał, rano mam umówione spotkanie w St. Petersburgu.

Mandi Sorenson, praktykantka z college’u, która przez cały poranek zasypywała Peyton uporczywymi i irytującymi propozycjami pomocy, podniosła wzrok i zamrugała.

– Co pani powiedziała, pani MacGruder?

– Mów do mnie Peyton. Powiedziałam, że widzimy się jutro.

– Dobrze. – Gdy dziewczyna opuściła rozgorączkowany wzrok z powrotem na formularze z nekrologami, które jakaś dobra dusza z działu informacji lokalnych przekazała na rzecz akcji „Uciszyć Mandi”, Peyton zarzuciła na ramię plecak i spróbowała sobie przypomnieć, czy ona sama kiedykolwiek była aż tak przejęta pracą. Raczej nie. Zdaniem jednego z jej wykładowców w college’u, Peyton jest urodzoną sceptyczką, więc nawet podczas studenckiej praktyki dziennikarskiej w „Independent Florida Alligator” niewiele rzeczy mogło jej zaimponować. Przecież redakcja gazety to nic innego jak skupisko komputerów oraz dziwaczna zbieranina dziennikarzy.

– A im jestem starsza – wymamrotała Peyton, pokonując labirynt biurek, krzeseł i szafek na kółkach – tym dziwaczniejsi dziennikarze.

Pokój Nory Chilton znajdował się w szeregu innych biur na tyłach budynku. Idąc w stronę przestronnych gabinetów z ogromnymi oknami, Peyton skinęła głową w stronę dwóch mężczyzn w granatowych garniturach. Wyglądali na przyjezdnych, bo żaden mieszkaniec Florydy nie nosił w czerwcu ciemnych ubrań. Obserwowała, jak dwaj nieznajomi znikają za drzwiami gabinetu szefa redakcji informacyjnej, a potem opierając się o futrynę, zapukała energicznie w otwarte drzwi pokoju Nory.

Siedząca za biurkiem redaktorka spojrzała na nią znad szylkretowych oprawek okularów do czytania. Była to drobna, wyprostowana jak struna kobieta z burzą loków, które miały jednolicie brązowy kolor – co wyraźnie wskazywało na domowe farbowanie włosów.

– Wejdź proszę, Pat – powiedziała, opuszczając wzrok na trzymane w ręce papiery.

Wchodząc do gabinetu, Peyton powstrzymała chęć poprawienia swojej przełożonej. Miała na imię Peyton, a nie Pat, Pate, Patty czy Mac, jednak Nora Chilton upierała się, żeby każdemu w swoim dziale nadać jakiś przydomek. Peyton nie była pewna, czemu tak się dzieje, ale podejrzewała, że Nora chciała nawiązać bardziej przyjacielskie relacje pomiędzy autorami a redaktorami. Niedoczekanie!

– Pat – odezwała się Nora, odkładając papiery, podczas gdy Peyton siadała na krześle dla gości – dziękuję, że przyszłaś. To zajmie tylko chwilkę.

Peyton czekała z uniesioną jedną brwią, a redaktorka spoglądała na wnętrze newsroomu za drzwiami. Po chwili ciszy Nora odezwała się, zniżając głos.

– Czy zauważyłaś tych buchalterów na korytarzu?

– Tych dwóch facetów w garniturach? – Peyton uniosła kącik ust w krzywym uśmiechu.

Nora pochyliła się do przodu, na jej twarzy malowała się zaciętość.

– Księgowi z Nowego Jorku. Każą nam zaciskać pasa.

Peyton założyła ręce, patrząc, jak jej przełożona przerzuca papiery na biurku.

– Poproszono nas, żeby zwrócić szczególną uwagę na wyniki naszej ostatniej ankiety przeprowadzonej wśród czytelników.

„Ankiety przeprowadzonej wśród czytelników?” Niczym złośliwe dżinny uwolnione z lampy słowa te zawisły w powietrzu i zmąciły atmosferę w pokoju, zabijając nadzieję Peyton na miłe spotkanie. Jej rubryka, Uzdrowicielka Serc, nigdy nie zdobywała wielu głosów w ankietach „Tampa Times”. Peyton wolała myśleć, że ma mnóstwo czytelników, ale zbyt zajętych, żeby zajmować się sondażami.

– Tu są liczby. – Nora przesunęła po biurku jedną ze stron. – Według ostatniej grupy fokusowej twoja rubryka wypadła najgorzej z pięciu rubryk ukazujących się regularnie w naszej gazecie. Przykro mi, Pat, ale liczby nie kłamią. A jeżeli rubryka nie przyciąga czytelników, to coś musi się zmienić.

Peyton wpatrywała się w dokument z otwartymi ustami. Zmotoryzowany smakosz zajmował pierwszą pozycję, a tuż za nim były: Lekarz zwierząt, Szybkie gotowanie oraz Zaklinacz aut. Niczym ciężki kamień, który może pociągnąć na dno, Uzdrowicielka Serc znajdowała się na samym dole listy. Przez chwilę w jej głowie zaszumiało od natłoku racjonalnych wyjaśnień. Wybierając z tego kłębowiska najbardziej oczywistą linię obrony, powiedziała:

– Wiesz, że to nie jest wyłącznie moja wina. Odziedziczyłam tę rubrykę. Gdyby to zależało ode mnie...

– To nie zależy od ciebie, ale jeżeli cię to pocieszy, to twój kącik cieszy się popularnością wśród jednej grupy czytelników. – Wąskie usta Nory wykrzywiły się w ledwie dostrzegalnym uśmiechu. – Uzdrowicielka Serc zajęła pierwsze miejsce wśród kobiet powyżej osiemdziesiątego piątego roku życia. Pewnie dlatego, że mieszkanki domów spokojnej starości nie jeżdżą samochodem, nie gotują, nie mają zwierząt ani nie jedzą w barach typu McDonald’s.

Peyton zmrużyła oczy. Poczucie humoru Nory – jeżeli to rzeczywiście było poczucie humoru – pozostawiało wiele do życzenia.

– Ja bym za bardzo nie ufała tym sondażom, Noro. To przecież tylko zbiór przypadkowych opinii.

– Ale dla działu lifestyle’owego opinie są ważne. Nie opisujemy bieżących informacji, tylko tworzymy coś, co ludzie czytają dla przyjemności. – Pochyliła się do przodu, a jej wysunięty podbródek sygnalizował zacięty upór, z którego była znana. – Emma Duncan miała świetne wyniki, gdy pisała Uzdrowicielkę Serc. W pewnym okresie nasz dział dostawał ponad tysiąc listów tygodniowo i wszystkie były skierowane do Emmy...

– Tak? – Głos Peyton był zachrypnięty z powodu frustracji. – Noro, nie zapominajmy o jednej ważnej rzeczy: Emma Duncan nie żyje. A ponieważ nie chciałaś stracić jej czytelników, oddałaś tę rubrykę mnie. Robię wszystko, co w mojej mocy, żeby ją jakoś utrzymać, ale czy nigdy nie pomyślałaś, że może po prostu formuła jest martwa? – Odchyliła się do tyłu, przeczesując dłońmi krótkie włosy. – Chodzi o to, że... Już sama Uzdrowicielka Serc... czyż to nie brzmi strasznie afektowanie? Dzisiaj żaden zawodowy dziennikarz nie chciałby z własnej woli pisać takich ckliwych kawałków. To może było na czasie dwadzieścia lat temu, kiedy Emma zaczynała pisać, ale teraz...

– Ta formuła wciąż może zainteresować czytelników. – W głosie redaktorki pobrzmiewała nutka irytacji. – Ale być może nadszedł czas, żeby zajął się tym ktoś inny. A ciebie zawsze można gdzieś przenieść.

W głowie Peyton odezwał się dzwonek alarmowy. Przenieść? Dokąd? Zostawiła wrzawę redakcji sportowej, żeby pisać Uzdrowicielkę Serc. I choć ta szablonowa rubryka nie stanowiła większego wyzwania dziennikarskiego, to regularny czas pracy dobrze wpływał na wewnętrzny spokój Peyton. Pisanie o sporcie wymagało od niej zarywania zbyt wielu nocy, spotykania zbyt wielu ociekających testosteronem mężczyzn oraz uczestniczenia w zbyt wielu kłótniach z szefem działu sportowego, Kingstonem Bernardem.

Musiała przyznać, że Uzdrowicielka Serc lepiej radziła sobie w przeszłości, ale w ciągu dziesięciu miesięcy od śmierci Emmy Duncan Peyton zrobiła spore postępy. Na początku czytelnicy buntowali się, zapewne czując niechęć do profesjonalnego podejścia nowej felietonistki, i przez kilka tygodni listy od czytelników praktycznie zanikły. Ale przez ostatnie sześć miesięcy Peyton dostawała średnio dwadzieścia pięć listów albo maili tygodniowo. Nie za wiele, jak na standardy działu porad osobistych, ale przyzwoicie. Peyton pocieszała się, że choć jej podejście niekoniecznie przemawiało do czytelników Emmy Duncan, to jednak komuś się podobało.

– Noro – jej głos stał się bardziej stanowczy – problem polega na różnicy w podejściu. Ja skończyłam szkołę dziennikarską, gdzie nauczyłam się pisać z odpowiedniego dystansu. Emma pochodziła z lokalnej społeczności, więc pisała o swoich dzieciach i psach. Być może moje teksty nie przemawiają do fanów Emmy, ale moja rubryka jest rzetelna i pożyteczna. Wielu ludzi z okolicy potrzebuje praktycznych, prostych informacji...

– Nie mogę sobie pozwolić, żeby miejsce na pierwszej stronie przeznaczać na pożyteczną rubrykę, która podoba się tylko ograniczonej liczbie osób. – Brązowe oczy Nory błysnęły gniewnie zza okularów. – Przykro mi, że to ja muszę ci to powiedzieć, ale niewielu z naszych czytelników jest zainteresowanych dokładną procedurą ustalania prawa własności. Poza tym zapracowane rodziny nie potrzebują przepisu na glinę rzeźbiarską. A o czym był ten tekst, który napisałaś w zeszłym miesiącu? Jak szczelnie zapakować ubrania w plastikową torbę, używając rury od odkurzacza? Naprawdę, Pat, takie rzeczy nikogo nie interesują. – Jej brwi uniosły się niczym dwa skrzydła pogardy. – Mam wrażenie, że podobne tematy nie ciekawią nawet ciebie.

Te słowa zabolały, ale Peyton wiedziała, że ma przewagę. Jeżeli ją zwolnią, to jako kobieta po czterdziestce będzie mogła ich zaskarżyć o dyskryminację na tle zarówno wieku, jak i płci... a wiedzieli, że Peyton nie zawaha się iść do sądu.

Wyprostowała plecy.

– Jestem dobrą dziennikarką. Nie możesz mi zarzucić, że nie wypełniam swoich obowiązków albo nie dotrzymuję terminów.

– Nikt nie mówi, że źle piszesz. – Nora rozsiadła się wygodniej w fotelu, a chłód widoczny na jej twarzy nieco zelżał. – Jestem pod wrażeniem twojego tempa pracy, masz też świetne oko do szczegółów. Ale prowadzenie rubryki to coś więcej niż tylko zręczne żonglowanie słowami. Dobry felietonista pisze z pasją, której ja zupełnie nie czuję w twoich tekstach. Emma Duncan, niech spoczywa w pokoju, miała tę pasję. Jeżeli pisała artykuł o pomidorach, to zanim skończyłaś czytać, nie tylko wiedziałaś, jak się je sadzi, ale miałaś ochotę wybiec z domu i obsiać cały hektar!

– Chcesz, żebym ekscytowała się pomidorami? – Peyton wyrzuciła ręce w górę. – Przykro mi, Noro, ale ja raczej nie jestem pasjonatką ogrodnictwa. Potrafię jednak napisać kompetentny tekst na każdy temat, jaki tylko sobie zażyczysz. Przeszłam przez wszystkie szczeble kariery, ciężko pracowałam na swoją pozycję. Nic nie poradzę, że Uzdrowicielka Serc przyciąga czytelników, którzy chcą się dowiedzieć czegoś o ustalaniu prawa własności czy przechowywaniu ubrań. Oni piszą listy, ja odpowiadam. Ot i cała filozofia.

Nora rozparła się w fotelu, a potem zdjęła okulary i nieśpiesznie odłożyła je na biurko.

– Szczerze mówiąc, Pat – przekrzywiła głowę w geście, który wydał się Peyton protekcjonalny – nie uważam, żebyś była złą dziennikarką. Jesteś dobra i twoje nagrody to potwierdzają. Ale Uzdrowicielka Serc nie spełnia swojego zadania. Pozwól, że przekażę ją którejś z pozostałych dziewczyn, komuś, kto ma męża i dzieci. A ciebie przeniesiemy z powrotem do redakcji sportowej albo pozwolimy ci się wykazać w wiadomościach lokalnych.

Bojąc się otworzyć usta, Peyton potrząsnęła głową. Niezależnie od tego, jak Nora przedstawiała ten transfer, przejście Peyton ze stanowiska felietonistki do roli reporterki będzie postrzegane jako degradacja, zwłaszcza jeżeli stanie się znowu częścią zespołu reporterów. Na myśl o tym, że po raz kolejny będzie musiała relacjonować nudne obrady rady miejskiej, rozbolała ją głowa. Po piętnastu latach pracy w gazecie powinna już awansować na stanowisko redaktora. Mogłoby się tak stać, gdyby cały czas nie kruszyła kopii z zachowawczymi typami, które – niczym dzieci bojące się odstawienia od piersi – kurczowo trzymają się przestarzałych metod i zasad.

– Moja rubryka ma się dobrze – powiedziała z mocą, podnosząc wzrok. – Spełnia swoje zadanie.

– Liczby nie kłamią. – Nora postukała okularami w raport. – Tylko staruszki interesują się twoimi tekstami, Pat, i sądzę, że większość osób głosujących na ciebie mieszka w domach spokojnej starości, gdzie z czystej nudy czyta się wszystko, jak leci. – Opuściła wzrok, a krótkie rzęsy przysłoniły jej oczy. – Myślę, że nadszedł czas, żebyś pozwoliła mi przekazać Uzdrowicielkę Serc komuś, komu bardziej zależy na pisaniu pod publiczność niż pod innych dziennikarzy.

Po raz kolejny słowa redaktorki ją zabolały. Co jest złego w dążeniu do pewnego poziomu perfekcji? Czy „Tampa Times” chce, żeby jej dziennikarze upraszczali swoje teksty i odwoływali się do najniższych, prymitywnych emocji? Na miłość boską, przecież Emma Duncan, która nie należała do bystrzaków, pisała ckliwe historyjki o swoim pudlu i chihuahua. Ta kobieta w życiu nie dostała żadnej nagrody, podczas gdy cv Peyton było wręcz usiane wyróżnieniami. A mimo to Nora najwyraźniej dawała do zrozumienia, że – aby Uzdrowicielka Serc mogła przyciągać czytelników – musi być pisana przez kogoś, kto ma dzieci i zwierzęta.

To dziwne, że w czasach, gdy kobiety są wyzwolone, wyemancypowane i mogą się same realizować, dawne uprzedzenia do niezamężnych kobiet nadal istnieją i potrafią dotkliwie kąsać. Peyton nie robiła w redakcji tajemnicy z tego, jak bardzo podoba jej się beztroskie życie singielki. Niewielu ludzi wiedziało, że kiedyś rozkoszowała się miłością małżeńską oraz zapachem mężczyzny w porannej pościeli. Jednak droga śliska od deszczu położyła kres tamtemu życiu, zabierając wspaniałego człowieka oraz rodzinę, którą mogłaby z nim stworzyć...

Gwałtownie zatrzasnęła za drzwiami pamięci wspomnienia, od których już setki razy próbowała się odciąć. Przeczesując dłonią włosy, gorączkowo szukała jakiejś linii obrony przeciwko nieubłaganej logice redaktorki.

– Noro, dostaję dwadzieścia pięć listów tygodniowo. Wiesz przecież, co się mówi: na każdy list wysłany przypada co najmniej sto osób, które mają zamiar napisać, ale nigdy tego nie robią.

– Nawet dwa i pół tysiąca czytelników to za mało, żeby przekonać tych urzędasów. – Głos Nory był zgrzytliwy jak papier ścierny. – Mieszkamy w wielkiej aglomeracji miejskiej, w której znaczną część populacji stanowią emeryci. Z założenia Uzdrowicielka Serc kierowana jest do osób w starszym wieku, więc powinna docierać do co najmniej siedemdziesięciu pięciu tysięcy czytelników. Dlatego powinnaś dostawać ponad siedemset listów tygodniowo. – Przerwała, żeby po chwili dodać: – Emmie Duncan się to udawało.

Peyton przełknęła głośno ślinę, uświadamiając sobie, jak niewiele jej dwadzieścia pięć listów znaczyło dla menedżerów finansowych siedzących w swoich wielkich gabinetach. Codzienny nakład ich gazety wynosił ćwierć miliona egzemplarzy, więc jej listy od czytelników – nawet licząc hipotetycznych korespondentów – stanowiły zaledwie jeden procent wszystkich dziennych abonentów.

Uzdrowicielka Serc rzeczywiście nie spełniała swojego zadania.

Ale jak mogłaby się jej wyrzec? Tak ciężko pracowała, żeby jej rubryka różniła się od kącika „Kochana Abby”, Ann Landers czy innych rubryk porad osobistych. W każdej Uzdrowicielce Serc odpowiadała tylko na jeden list, żeby – znacznie wychodząc poza zazwyczaj zdawkowe odpowiedzi – udzielić czytelnikom konkretnych i precyzyjnych wskazówek. Poza rzeczywiście dość nieciekawymi tematami jak prawo własności czy polisy ubezpieczeniowe, Peyton służyła radą matkom chcącym pocieszyć córki, które przeżyły poronienie; ojcom, którzy bali się stracić zbuntowanych synów; rodzicom, którzy martwili się o swoje nastoletnie córki. Cytując specjalistyczne książki psychologiczne, które miała pod ręką, udzielała praktycznych, fachowych oraz pożytecznych rad.

Jej czytelnicy nie potrzebowali pasji – oni potrzebowali zrozumiałych odpowiedzi.

– Proszę – z trudem rozpoznawała własny głos – nie zabieraj mi Uzdrowicielki Serc. Daj mi trochę czasu na wprowadzenie zmian; pozwól mi na nowo przemyśleć moje podejście.

Oczy Nory błysnęły zza okularów.

– Miałam zamiar pozwolić Janet Boyles spróbować swoich sił. Myślę, że jest gotowa na przejęcie tej rubryki.

Na twarzy Peyton pojawił się wymuszony uśmiech, choć słysząc słowa redaktorki, poczuła ukłucie bólu i zdrady. Do tej pory wydawało jej się, że akurat ta dziennikarka, zajmująca się tematyką telewizyjną, jest jej przyjaciółką, ale skoro Janet próbuje wygryźć ją ze stanowiska...

– Jestem gotowa na wszystko. – Peyton z trudem wytrzymywała kamienne spojrzenie redaktorki. – Daj mi trzy miesiące. Jeżeli do tego czasu liczby się nie poprawią, zamkniemy Uzdrowicielkę Serc i otworzymy nową rubrykę opartą na innym pomyśle.

– Daję ci trzy tygodnie – odparła Nora, zakładając ręce na piersi. – Wtedy przeprowadzimy kolejny sondaż wśród czytelników. Jeżeli Uzdrowicielka Serc nie wykaże znaczącej poprawy, przekażę ją Janet Boyles. – Spojrzała na morze biurek za drzwiami. – A w międzyczasie możesz zacząć się zastanawiać, gdzie będziesz wolała potem przejść: z powrotem do działu sportowego czy do wiadomości lokalnych.

Peyton zacisnęła pięści, dobrze wiedząc, że stąpa po uświęconej ziemi. Przedwczesna śmierć Emmy Duncan, która zmarła na zawał serca ni mniej, ni więcej, tylko przy swoim biurku, praktycznie wyniosła tę kobietę do rangi redakcyjnej świętej. Uzdrowicielka Serc mogłaby iść na dno z dziesięcioma kolejnymi dziennikarkami, ale i tak Nora oraz inne redakcyjne szychy będą na siłę utrzymywać przy życiu dogorywającą rubrykę Emmy Duncan.

Peyton musiała więc coś zrobić... a jej nowa koncepcja musiała odnieść sukces. Potrzebowała jakiegoś niesamowitego i oryginalnego pomysłu, a także czasu, żeby sobie to wszystko poukładać.

– Zbliża się mój urlop – powiedziała, powoli wypuszczając powietrze z płuc. – Może w takim razie wezmę w przyszłym tygodniu wolne, żeby się porządnie zastanowić? Dzięki temu będę miała dwa tygodnie, żeby wypróbować moją nową koncepcję.

Nora utkwiła w niej spojrzenie, które było wyniosłe jak górski szczyt, a potem skinęła głową.

– To rzeczywiście dobry pomysł. Jutro prześlij mi swój tekst do piątkowej rubryki, a od poniedziałku poinformujemy czytelników, że jesteś na wakacjach.

– Już jest gotowy. Wyślę ci go za chwilę.

– O czym on jest? – Nora uniosła brwi.

– Jak wybrać dobrego laptopa. Jedna z czytelniczek chce go kupić dla wnuka. – Podnosząc się z krzesła, Peyton zarzuciła plecak na ramię. – Dzięki – zawołała, wychodząc z gabinetu, choć nie czuła ani krztyny wdzięczności.

Przechodząc przez redakcję, przycisnęła dłoń do karku i zaczęła się zastanawiać, jak u diaska ma wykrzesać z siebie pasję w rubryce z poradami, która nie jest już nikomu potrzebna. Najwyraźniej nora Chilton uważała, że Peyton sobie z tym nie poradzi.

Będzie musiała udowodnić, że się myli.

Komentarz Nory Chilton, lat 52,

starszej redaktor działu felietonów

W „Tampa Times” pracuję od trzydziestu lat. Lubię być redaktorem... zazwyczaj. Gdy wszystko biegnie swoim torem, nie ma nic bardziej elektryzującego niż to uczucie, gdy zbiera się zespół dziennikarzy i zaczyna się wyścig z czasem. Kiedy nabierzemy impetu, nic – ani humorzaste komputery, ani niesubordynowani rozmówcy, ani skąpi księgowi – nic nas nie może zatrzymać. Nawet okrzyku zlanego potem Rocky’ego Balboa: „Hej, Adrian! Zwyciężyłem!” nie można porównać z dreszczykiem, który czujemy, gdy do ostatniej chwili prowadzimy dziennikarskie śledztwo w ważnej sprawie, a potem tuż przed zamknięciem numeru oddajemy świetny artykuł.

Ale ludzie tacy jak Peyton MacGruder – choć może i są utalentowani – potrafią doprowadzić mnie do czarnej rozpaczy.

Peyton, kiedy z nią przed chwilą rozmawiałam, nie za dobrze przyjęła moje wskazówki. Pewnie jest na mnie zła, że postawiłam jej ultimatum, ale cóż innego mogłam zrobić? Przez ostatnie kilka miesięcy próbowałam subtelnych aluzji, ale ona zawsze pozostawała głucha na moje rady. Dzisiaj byłam wobec niej szczera aż do bólu, ale ktoś musiał to zrobić. Wszyscy czasami potrzebujemy brutalnej szczerości.

W czasach papieru oraz maszyn do pisania, kiedy zaczynałam pracę w zawodzie, nasi redaktorzy uważali za normalne rzucenie artykułu z powrotem na nasze biurko i wrzask, że trzeba go napisać jeszcze raz. Te biedne strony wręcz broczyły czerwonym atramentem, a my musieliśmy w mgnieniu oka wprowadzić zmiany, często zaczynając wszystko od zera, bo nie mieliśmy żadnych programów komputerowych.

Uczyliśmy się fachu wrzuceni na głęboką wodę. Wszystkie umiejętności zdobyłam w twardej szkole życia i napiętych terminów. Ale dziennikarze tacy jak Peyton zaczynali pracę w spokojniejszych, łatwiejszych warunkach. Wszystko jest skomputeryzowane, więc gdy powie się dziennikarzowi, żeby coś w tekście poprawił, jest to dla niego znacznie prostsze. Jednak reporterzy, którzy zmieniają tylko jedno lub dwa wyrażenia, nie mają tej szansy, żeby zacząć pisać na pustej stronie, zastanawiając się jeszcze raz nad każdym słowem. Tracąc to wrażenie, jakie na śnieżnobiałej kartce robił czerwony atrament, zagubiliśmy coś ważnego.

Dlatego tak poważnie traktuję pracę redaktorki działu felietonów. Podczas gdy starsi dziennikarze trzymają się kurczowo swoich czcigodnych tradycji, a dyrekcja martwi się badaniami rynku, rachunkami zysków i strat, czy wysokością nakładu, ja zawsze staram się dotrzeć do ludzi, którzy mają wolną chwilę, żeby zajrzeć do mojego działu w poszukiwaniu wyjątkowej lektury. Dlatego wymagam od moich dziennikarzy, żeby pisane przez nich teksty były zawsze doskonałe.

Czuję, że daję tu upust swoim emocjom, ale o tych sprawach nie mogę rozmawiać z przełożonymi, a już na pewno nie mogę obarczać nimi bezpośrednio młodszych dziennikarzy. Oni z trudem próbują związać koniec z końcem, zapewnić byt swoim dzieciom i dostarczyć w terminie gotowe artykuły. Większość z nich nie ma czasu, żeby pomyśleć o całościowej wizji.

Ale ja mam czas – na tym polega moja praca. I właśnie dlatego powiedziałam Peyton MacGruder, że albo zmieni swoją koncepcję, albo będzie musiała przejść do innego działu. Peyton jest dobrą i dojrzałą dziennikarką, ale jej artykuły zawierają w sobie tyle ciepła, co lodowiec. Pracując jako Uzdrowicielka Serc, ani razu nie odsłoniła swojej prawdziwej osobowości ukrytej pod grubą warstwą lodu. Emma Duncan, niech spoczywa w pokoju, miała serce na dłoni i czytelnicy za nią tęsknią.

To nie jest do końca wina Peyton – w dzisiejszych czasach zachęca się dziennikarzy, żeby do swojej pracy nie wplatali żadnych elementów osobistych. Według obiegowej opinii dobry dziennikarz pisze surową prozę, która uwzględnia wszystkie aspekty danej sprawy, nie ujawniając przy tym emocji i poglądów autora. Taki rodzaj twórczości zdobywa nagrody oraz uznanie innych dziennikarzy.

Ale nie trafia do serc czytelników.

Dziennikarstwo to ciężki kawałek chleba. Byłam surowa dla Peyton, ale wiem, że stać ją na więcej. Jest bystra, niezwykle dokładna, a do tego ciężko pracuje... kiedy już się do czegoś przyłoży. Powtarzałam jej wielokrotnie, żeby przestała być tak bardzo spięta i popracowała na luzie, ale ona tylko kręci głową i wraca do swojego metodycznego pisania. Choć raz chciałabym zobaczyć, jak w jej rubryce bryluje kobieta, a nie dziennikarka.

Wydaje mi się, że dzisiaj próbowałam naszą redakcyjną Uzdrowicielkę Serc zmotywować... ale któż wie, jak ona zareaguje na mój doping? Mam nadzieję, że Peyton zrozumie, na czym polegają jej talenty i zacznie z nich korzystać, przydając swojej rzetelnej rubryce atrakcyjności.

Prawdę mówiąc, potrzebujemy w prasie więcej ludzi o tak silnej woli jak MacGruder, bez względu na to, jak trudno ich ujarzmić. Amerykańska gazeta codzienna będzie się zmieniać, a my musimy odsiać tych, którzy wciąż kurczowo trzymają się sztywnych schematów.

Peyton MacGruder albo będzie budować ze mną przyszłość, albo przeniesie się do innego działu. Decyzja należy do niej.

Czując przemożną chęć wyładowania emocji, Peyton skierowała się do wschodniej części budynku, w której znajdowała się redakcja sportowa „Tampa Times”. Przechodząc obok działu korekty, dostrzegła Cartera Cummingsa, dziennikarza piszącego o polowaniach i wędkowaniu, zagadanego z Billem Elliottem, który tworzył rubrykę o lokalnej drużynie futbolu amerykańskiego Buccaneers, zwanej w skrócie The Bucs.

– Cześć Peyton – zawołał Carter, gdy ich mijała. – Co słychać u naszej małej Marthy Stewart*?

– Przymknij się, Carter. – Wskazała kciukiem ścianę po drugiej stronie pomieszczenia, gdzie kolejny rząd przeszklonych gabinetów zaanektował dostępne okna. – Czy King jest w swojej twierdzy?

– Tak. – Usta Cartera wygięły się w zarozumiałym uśmieszku. – Ale lepiej uważaj. King raczej nie jest w nastroju na pytania, jak prawidłowo rozwiesić firanki.

Posłała mu pogardliwe spojrzenie.

– Nie tylko on jest w złym nastroju, więc nie igraj ze mną, Carter.

Carter szturchnął łokciem swojego kolegę, a potem oznajmił teatralnym szeptem:

– Ona ma chrapkę na szefa. Nie potrafi trzymać się od niego z daleka. Zapamiętaj moje słowa, coś między nimi iskrzy.

Podczas gdy Elliott ruszał znacząco brwiami, Peyton pozwoliła sobie na jedno, mordercze spojrzenie w ich kierunku, po czym powściągnęła irytację i ruszyła w stronę gabinetów. Mężczyźni są jak dzieci, pomyślała, a ona miała z nimi więcej do czynienia, niżby chciała, kiedy pracowała w dziale sportowym. Choć kobiety miały ogromne zasługi na wszystkich polach dziennikarstwa, niektórzy mężczyźni – niezależnie od wieku – zachowywali się jak wieczni nastolatkowie i najwyraźniej oczekiwali, że wszystkie kobiety będą reagować jak cheerleaderki z buzującymi hormonami. Gdy musiała przeprowadzić wywiad w szatni, niejeden sportowiec stał przed nią w różnych stadiach dezabilu, w oczywisty sposób próbując ją albo zawstydzić, albo wyprowadzić z równowagi. Ale ona patrzyła zawsze tylko na ich oczy, nauczyła się też poruszać po szatni, obserwując sufit. Jednak jej teksty trochę na tym cierpiały, gdy jedyne wymowne szczegóły, jakie mogła wpleść do artykułu, to kolor oczu sportowca oraz informacja o zaciekach na suficie...

Zatrzymała się przed gabinetem z wizytówką: „Kingston Bernard, Starszy redaktor, Dział sportowy” i otworzyła szerzej uchylone już drzwi. King siedział za biurkiem, z telefonem przy uchu. Jego surową twarz wykrzywiał grymas niezadowolenia, a wzrok był utkwiony w migającym ekranie komputera.

– Co to znaczy, że on tego nie podpisze? – warknął do słuchawki, ale jego twarz wyraźnie się rozchmurzyła, gdy Peyton weszła do pokoju. Ruchem głowy wskazał jej krzesło, po czym huknął pięścią w biurko. – Posłuchaj... ten żółtodziób jest głupszy, niż na to wygląda, jeżeli nie umie dostrzec wielkiej szansy, która przed nim stoi. Musisz kogoś tam wysłać, żeby przemówił chłopakowi do rozumu.

Siadając na wolnym krześle, Peyton założyła nogę na nogę i powoli wypuściła powietrze z płuc, próbując obniżyć swoje szalejące tętno. King może wisieć na telefonie przez kolejne dziesięć minut. Uwielbiał o sporcie rozmawiać, nawet jeszcze bardziej niż o nim czytać albo pisać, więc udało mu się nawiązać sporo znajomości w świecie sportowym. Mógł właśnie rozmawiać z agentem, trenerem albo matką jakiegoś sportowca, lecz Peyton za bardzo to nie interesowało. Nigdy nie potrafiła zrozumieć, dlaczego absolutnie rozsądni mężczyźni rozklejali się na widok innych mężczyzn biegnących po boisku z nadmuchanym kawałkiem skóry w ręku. Ona sama lubiła rywalizację i rozumiała przypływ adrenaliny towarzyszący pojedynkowi na intelekty czy brutalną siłę, jednak nigdy nie pojęła, dlaczego rozumne istoty płci męskiej potrafiły rzucić się na siebie z powodu jakiegoś meczu.

Kiedy pracowała dla Kinga, była kompetentną dziennikarką sportową, ale i tak pojawiały się między nimi spięcia. On zawsze wymagał od niej czegoś więcej: więcej szczegółów, więcej kontekstu, więcej tego czy tamtego – a ona zawsze mu się sprzeciwiała. Pisząc artykuł o Tigerze Woodsie w 1998 roku, jechała dwie godziny do klubu golfowego Pine Barrens w Brooksville, żeby przeprowadzić z nim wywiad. Kolejne dwie godziny spędziła na rozmowie, po czym wróciła do redakcji i napisała artykuł, który odpowiadał na wszystkie ważne dla czytelnika pytania: kto, co, kiedy, gdzie, jak i po co. Wiedziała, że dobrze się spisała, dlatego zagotowała się ze złości, kiedy King odesłał jej artykuł do poprawki.

– To jest zbiór faktów – powiedział. – Nie ma tu nic, czego byś nie mogła znaleźć w internecie. Powiedz mi o tym chłopaku coś, czego nie wiem.

Kłócili się wtedy przez trzy godziny. Peyton upierała się, że dziennikarz nie może w ciągu jednego popołudnia wgryźć się dogłębnie w temat, który jest już świetnie znany w mediach, natomiast King utrzymywał, że gdyby przed wywiadem przygotowała sobie wszystkie fakty, mogłaby wycisnąć ze słynnego golfisty coś nowego.

– Ten tekst jest dobry – stwierdził – ale żeby mógł trafić jako główny artykuł na pierwszą stronę, musi być świetny.

W końcu poszli na kompromis. King wydrukował tekst niemal w takiej formie, w jakiej go napisała, ale umieścił go na samym dole pierwszej strony, więc niewielu czytelników w ogóle go zauważyło.

To, że King Bernard miał tendencję do doprowadzania jej do szału, wystarczyło, aby Peyton skorzystała z nadarzającej się okazji, przejmując osieroconą rubrykę Emmy Duncan.

Żegnając się szorstko, King rzucił słuchawkę na widełki, a potem uśmiechnął się szeroko do gościa.

– Proszę, proszę, Peyton MacGruder. Jesteś dzisiaj w bojowym nastroju, co? Odwiedzasz mnie tylko wtedy, gdy szukasz zaczepki.

Spiorunowała go wzrokiem, poirytowana, że za każdym razem, gdy King wymawia jej imię, przeszywa ją dreszcz. Starszy redaktor działu sportowego był przystojny, ale nie wymuskany, miał wyraziste rysy, gęste, ciemne włosy oraz smukłe ciało mężczyzny, który regularnie chodzi na siłownię. Peyton uważała, że to wystarczało, aby kobieta musiała się za nim obejrzeć, nawet jeżeli tego nie chciała.

– Nie szukam zaczepki. Właśnie zaliczyłam jedną kłótnię. Albo dwie, jeżeli liczyć mordercze spojrzenie, które posłałam w stronę Cummingsa i Elliotta.

– No proszę. – Uniósł wysoko swoje ciemne brwi, stanowiące obramowanie dla brązowych oczu, w których błyskały figlarne ogniki. – Żałuję, że to przegapiłem. A z kim się posprzeczałaś, zanim wpadłaś na chłopaków? Z wydawcą czy redaktorem naczelnym?

Rzuciła mu spojrzenie mówiące: „Lepiej ze mną nie igraj”.

– Z Norą Chilton. Ochrzaniła mnie, bo moja rubryka spadła w rankingach. Najwyraźniej większość prenumeratorów wolałaby przeczytać zawiadomienie o kontroli podatkowej niż Uzdrowicielkę Serc.

Jego usta wykrzywiły się w uśmiechu, ale rozsądnie postanowił odkaszlnąć, zamiast wybuchnąć śmiechem.

– Czasami to, co się w życiu dzieje, okazuje się cykliczne. – Obrócił fotel tak, aby jego twarz znalazła się dokładnie naprzeciwko niej. – Może masz teraz gorszą fazę, ale później wszystko będzie szło ku lepszemu.

– Nora dała mi trzy tygodnie. Jeżeli wyniki się nie polepszą, będę musiała wrócić do zespołu reporterów, a ona odda moją rubrykę Janet Boyles.

Nagle poczuła, że zalewa ją fala gniewu, a także zaborczości, której do tej pory nie była zupełnie świadoma. „Jej rubryka?” Przez ten cały czas, choć to jej nazwisko pojawiało się na początku artykułu, czuła, jak gdyby pisała w imieniu Emmy Duncan.

Zaskrzypiał fotel, w którym King rozparł się wygodnie, przyciskając palec do ust.

– Wiesz co – odezwał się po chwili – może Nora tylko blefuje. Może uważa, że potrzebujesz mocnego kopniaka w siedzenie, żeby zmobilizować cię do większych osiągnięć. – Zaśmiał się cicho. – Wiesz, to się zdarza nawet najlepszym dziennikarzom. Wytwarzamy przyzwoity produkt, a potem osiadamy na laurach i jedziemy na dobrej opinii.

Potarła nos, nagle uświadamiając sobie, że cały gabinet pachnie jego wodą kolońską.

– Prowadzę tę rubrykę dopiero od dziesięciu miesięcy, więc raczej nie osiadłam jeszcze na laurach.

King pochylił się do przodu, opierając brodę na dłoni, a jego ciemne oczy wpatrywały się badawczo w jej twarz.

– No więc co masz zamiar zrobić, żeby poprawić wyniki?

Jakie to dla niego typowe – od razu założyć, że ona może coś z tym zrobić! Pisała dobrą rubrykę, jej teksty były tak wyczerpujące i dokładne jak to tylko możliwe, a mimo to on wymagał, żeby coś zrobiła...

– Czego, do jasnej anielki, ode mnie oczekujesz? – Jej głos ociekał sarkazmem. – Że powieszę sobie na szyi tablicę reklamową i będę werbować czytelników na głównej ulicy miasta?

– Myślę, że powinnaś zacząć pisać lepiej. – Powiedział to lekkim tonem, ale oczy miał poważne, a w jego spojrzeniu rysowało się zarówno wyzwanie, jak i współczucie. – Sądzę, że powinnaś czerpać materiał z własnego wnętrza, zamiast opisywać krok po kroku takie rzeczy, jak przesadzanie lilii długokwiatowych.

Peyton wyprostowała się na krześle.

– Powiem ci, co mam zamiar zrobić. Jutro przejrzę korespondencję od moich czytelników i znajdę w niej najdziwniejszy, najbardziej szokujący list. To właśnie będzie następne pytanie, na jakie odpowiem. Moi stali czytelnicy mogą pomyśleć, że oszalałam, ale jeżeli napiszą do redakcji, przynajmniej Nora będzie wiedziała, że ktoś to czyta. – Przechyliła na bok głowę, bo uderzyła ją nagła myśl. – Chwileczkę... ty czytasz moje teksty?

– Ja czytam wszystko. – Unikał jej wzroku.

– Ale nie czytałeś, kiedy pracowałam w twoim dziale. Mówiłeś, że rubryki lifestyle’owe to wyłącznie sentymentalne bzdury, a ty nie masz zamiaru tracić na nie czasu.

– Zmieniłem zdanie, okej? – Zacisnął szczęki, a potem zamknął laptopa. – Zrobiło się późno, a ja jestem głodny. – Opierając dłonie na blacie biurka, podniósł się z fotela i spojrzał na nią. – Masz jakieś plany na obiad?

Gwałtownie wyrwana z zamyślenia, Peyton spojrzała na zegarek.

– Miałam na dzisiaj zaplanowany tenis, ale jest już za późno.

Odwijając rękawy koszuli, King posłał w jej stronę szeroki uśmiech.

– No więc... chcesz coś zjeść?

Zaskoczona Peyton potrząsnęła głową.

– Sama nie wiem. Jeżeli chcesz znać prawdę, to nie mam za bardzo ochoty na jedzenie.

– Nie ma sprawy. – Jego uśmiech przygasł.

Peyton nadal się w niego wpatrywała. Czyżby właśnie zaprosił ją na randkę? A może to było tylko jedno z tych rzuconych mimochodem zaproszeń na szybką przekąskę po pracy? Kiedy pracowała w jego dziale, nigdy nie zaproponował jej wspólnego posiłku.

– À propos, to mi przypomniało... – jego szeroka dłoń sięgnęła po kalendarz leżący na biurku i zaczęła przerzucać kartki – masz czas w niedzielę po południu? Tom Kaufman będzie podczas obiadu przemawiał dla osób, które posiadają karnet na cały sezon Buccaneersów, a ja mam dwa bilety.

Peyton poczuła, jak lekki uśmiech unosi jej kąciki ust. On naprawdę zapraszał ją na randkę. Obiad Bucsów będzie dla niego imprezą zawodową, ale nie dla niej, a on dobrze o tym wiedział. Więc jego zaproszenie oznacza, że po prostu lubi przebywać w jej towarzystwie.

– Nie jestem pewna co do niedzieli. – Posłała mu niepewne spojrzenie. – Będę musiała sprawdzić w kalendarzu.

– No cóż, jeżeli będziesz mieć czas, mogę dać ci oba bilety. – Puścił do niej oko. – Może zaprosisz tego nowego kolesia z działu informacyjnego, który pisze o posiedzeniach sądu w Hrabstwie Polk. Słyszałem, że jest wolny.

Peyton wzdrygnęła się, czując dziwne ukłucie rozczarowania, i odwróciła wzrok.

– Dziwię się, że oddajesz bilety na Bucsów. Przecież jesteś ich fanem.

– Normalnie bym nie przepuścił takiej okazji, ale to będzie akurat Dzień Ojca**. Muszę zostać w domu ze względu na mojego dzieciaka.

Peyton przekrzywiła głowę, nie wiedząc, czy dobrze usłyszała. Dziewiętnastoletni syn Kinga, Darren, był studentem drugiego roku na Uniwersytecie Południowej Florydy, całkiem już usamodzielnionym. Nigdy go nie poznała, ale z rozmów z Kingiem wiedziała, że nie są ze sobą blisko. King rozwiódł się z matką Darrena, gdy chłopak miał szesnaście lat, a jej śmierć dwa lata temu niewiele zmieniła w chłodnych stosunkach między ojcem i synem.

– Nie wiedziałam – powiedziała swobodnie – że Darren z tobą mieszka. Z jakiegoś powodu wydawało mi się, że ma lokum niedaleko kampusu.

– Bo tak jest.

– To dlaczego nie zabierzesz go na obiad Bucsów? Myślę, że obaj byście się tam świetnie bawili.

Nagle po twarzy Kinga przemknął cień, jakiego Peyton nigdy jeszcze u niego nie widziała. W jego wyrazistych rysach znać było konsternację i ból, połączone z dużą dozą zażenowania.

– Ponieważ Darren nie zadzwonił jeszcze, żeby powiedzieć, co chciałby robić – odparł z prostotą, przenosząc wzrok na telefon na biurku. – Więc wolę nie robić na ten dzień żadnych planów.

Peyton opuściła wzrok, bo nagle ogarnęło ją uczucie, że przez przypadek weszła na zakazane terytorium. Przez cały czas znajomości z Kingiem Bernardem nigdy nie odważyła się podejść do muru odgradzającego jego życie prywatne. Coś jej mówiło, że teraz też nie był to dobry czas na dalsze drążenie tematu. Lepiej szybko się wycofać.

– Dobrze, że mi przypomniałeś – powiedziała, wstając. – Powinnam wysłać kartkę mojemu tacie.

King uśmiechnął się, jednak jego wzrok pozostawał nieobecny, jak gdyby myślał o czymś innym.

– Twój ojciec wciąż żyje?

– Tak. – Odwróciła się w stronę drzwi, ale nagle się zatrzymała, spoglądając przez ramię. – Ostatnio nie mamy zbyt często kontaktu. On mieszka w Jacksonville. – A potem, ponieważ jej słowa niezręcznie zawisły w powietrzu, dodała: – Nie widziałam go od stu lat, ale jeżeli wyślę mu kartkę, to przynajmniej będzie wiedział, że ja też jeszcze żyję.

King kiwnął głową.

– Zadzwoń do mnie, jeżeli będziesz chciała te bilety na Bucsów.

Próbowała posłać mu pewny siebie uśmiech, ale kąciki ust zadrżały jej niepewnie, gdy podnosiła na niego wzrok.

– Lepiej je zatrzymaj. Może Darren zrobi ci niespodziankę i do ciebie wpadnie.

Komentarz Kingstona „Kinga” Bernarda, lat 45,

starszego redaktora działu sportowego

Najbardziej lubię w pracy dziennikarza to, że nigdy nie wiadomo, kto za chwilę stanie w drzwiach twojego pokoju. Minutę temu zaniemówiłem ze zdumienia, gdy do gabinetu weszła Peyton MacGruder – księżniczka praktycznych porad nieczęsto zaszczyca swoją obecnością dział sportowy. Nawet ucieszyłem się na jej widok – lubię ją, pod warunkiem że nie zaczyna ze mną sprzeczki. Zmagałem się kiedyś z ważącą piętnaście kilo rybą, którą łatwiej było okiełznać niż rozwścieczoną Peyton MacGruder.

Nie zrozumcie mnie źle, lubię tę babeczkę. Ma umysł ostry jak brzytwa – choć umysł to nie jest pierwsza rzecz, jaką zauważa mężczyzna – a cała reszta też nie jest najgorsza, jeżeli wiecie, o co mi chodzi. Ale stare porzekadło mówiące, że rude to złośnice, w jej przypadku się sprawdza. Nieraz poczułem na własnej skórze ukłucia jej ostrego języczka.

Skoro już jestem tutaj szczery, równie dobrze mogę się do czegoś przyznać. Kiedy Emma Duncan kopnęła w kalendarz, a góra chciała utrzymać jej rubrykę, powiedziałem Norze Chilton, że mogłaby trafić na kogoś znacznie gorszego niż Peyton MacGruder. Nadeszła wtedy taka chwila, że albo rozstaniemy się z rudą w przyjaźni, albo pozabijamy się nawzajem, a ja stanowczo wolałem to pierwsze rozwiązanie.

Teraz wygląda na to, że Nora ma podobne problemy z Peyton jak ja kiedyś – wiele można dowiedzieć się od swoich współpracowników, jeżeli umie się czytać pomiędzy wierszami. Peyton jest dobra, a do tego szybka jak karabin maszynowy, ale cały czas ślizga się po powierzchni.

Nigdy nie zapomnę tego piątkowego poranka, kiedy pojechała do Brooksville przeprowadzić wywiad z Tigerem Woodsem. Byłem podekscytowany, kiedy wróciła z czterema kasetami nagrania – rozmawiała z tym kolesiem przez dwie godziny! Widząc już oczami duszy paradę nagród dla dziennikarzy sportowych, pogratulowałem jej i kazałem iść pisać, równocześnie rezerwując najlepsze miejsce na pierwszej stronie sobotniego wydania magazynu sportowego. To mógł być najważniejszy artykuł dnia... I w rękach niemal każdej innej osoby tak by się stało. Problem polega na tym, że każdy z moich pozostałych dziennikarzy potrzebowałby sześciu godzin, żeby uporządkować swoje notatki.

Godzinę później Peyton wysyła mi plik, a ja go drukuję. Zaczynam się w środku gotować ze złości, czytając tysiąc słów podstawowych informacji: gdzie Tiger się urodził, gdzie chodził do szkoły, jak jego tato go trenował, jak zaczął swoją karierę golfisty. Mój syn, który nie ma nic wspólnego z pisaniem, mógłby napisać ten artykuł nawet bez jechania do Brooksville. Ja mógłbym go napisać, zbierając informacje tylko i wyłącznie z kilku stron internetowych.

Więc odsyłam tekst do Peyton, prosząc o więcej głębi. Zrobiła się już trzecia po południu, ja nie mam żadnego tekstu, a niedługo mija nasz termin. Zanim się spostrzegłem, ona już jest w moim biurze, upierając się, że opisała wszystko, co najważniejsze, a ja jej w kółko powtarzam, że nawet nie musnęła sedna sprawy. Ona mi zarzuca, że zachowuję się jak redaktor brukowca, żądny wyłącznie plotek i skandalu, na co ja odpowiadam, że grubo się myli. Nie jestem żądny skandalu, ale potrzebuję historii, nie faktów i ciekawostek. Chcę poznać osobowość Tigera Woodsa, chcę zobaczyć tego młodego geniusza golfowego, ale ona daje mi wyłącznie nudną biografię.

Pewnie moglibyśmy się tak kłócić całą noc, ale oboje musieliśmy przerwać ze względu na brak czasu. Peyton bez przekonania próbowała przerobić tekst, ale ostatecznie udało jej się tylko pozamieniać kolejnością fakty. Skończyło się na tym, że opublikowałem artykuł, ale umieściłem go na dole strony, a na najlepsze miejsce przesunąłem relację z meczu Bucsów napisaną przez Billa Elliottsa.

Peyton MacGruder jest... męcząca. Teraz przyszło mi do głowy, że wcale bym się nie zdziwił, gdyby na tych kasetach z wywiadu z Tigerem Woodsem nie było nic poza głuchą ciszą. Pewnie Tiger odpowiedział jej na kilka pytań, wyczuł natychmiast kłopoty i poszedł grać, zostawiając ją samą w szatni.

Miałem nadzieję, że dobrze sobie poradzi, prowadząc tę rubrykę – dzięki Uzdrowicielce Serc mogłaby rozkazywać ludziom, ile tylko dusza zapragnie, równocześnie wprowadzając czytelników Emmy Duncan w XXI wiek. Najwyraźniej nie wyszło to tak, jak się spodziewałem.

Wiecie co... przez chwilę, kiedy wspomniałem o biletach na imprezę Bucsów, zauważyłem w jej oczach coś w rodzaju panicznego przerażenia. Niemal wybuchnąłem wtedy śmiechem. Pewnie myślała, że chciałem ją osobiście zabrać na ten obiad.

Nie żebym miał coś przeciwko temu... zazwyczaj przecież nie mam. Jest świetną babeczką, ma mnóstwo ikry, zawsze ma swoje zdanie. Wie, że nie jestem wcale święty, ale wciąż jeszcze ze mną rozmawia, co dobrze o niej świadczy. Kiedyś wpadłem na nią na parkingu Zjednoczonego Kościoła Metodystycznego w Hyde Parku, niedaleko centrum. Ona przygotowywała właśnie relację z biegu na dziesięć tysięcy metrów i podejrzewała, że ją sprawdzam, dopóki nie wyjaśniłem, że przyszedłem do kościoła na spotkanie grupy AA. Peyton nie pociągnęła tego tematu i nic więcej już nie powiedziała, ale była jedną z nielicznych osób, które mnie nie męczyły, kiedy postanowiłem napić się ponczu na redakcyjnym przyjęciu bożonarodzeniowym – a może to się nazywa przyjęcie świąteczne? Nie nadążam z tym całym żargonem poprawności politycznej, którego powinniśmy używać.

Poza tym Peyton wykazała sporo delikatności, mówiąc o Darrenie – to miło z jej strony, że zasugerowała, iż mój syn może zrobić mi niespodziankę. Jest to mało prawdopodobne – czasami podejrzewam, że Darren wolałby poddać się operacji stomatologicznej, niż spędzić czas ze mną – ale jeżeli właśnie potrzebuje forsy, to może wpaść w Dzień Ojca, udając kochającego synka. Zawsze mogę mieć nadzieję.

Więc choć nie miałbym nic przeciwko kanapce z kawą w towarzystwie Peyton MacGruder, raczej nie mam ochoty wchodzić z nią w bliższą zażyłość. Oczywiście mógłbym sobie na to pozwolić, gdy już nie pracuje w moim dziale...

Nie. Tak jak mówiłem, ona jest męcząca. A w moim życiu jest już zbyt wielu uciążliwych ludzi.

Uzdrowicielka Serc – to ostatnia rzecz, jakiej mi potrzeba.

Półtorej godziny później Peyton stała w sklepie na Hillsborough Boulevard, wpatrując się w kolorowy asortyment kartek z okazji Dnia Ojca. Odrzuciła natychmiast wszystkie z ckliwymi napisami i skrzywiła się na widok większości tych niby zabawnych. Jej relacji z ojcem nie można podsumować ani wyrazić w laurce, chyba że Hallmark postanowi wydać serię kartek dla osób, które chcą wysłać z tej okazji wyłącznie zdawkowe życzenia. Jednak mimo wszystko... Dzień Ojca wypada tylko raz w roku, a bez biologicznego udziału doktora Micka Middletona Peyton nie byłoby na tym świecie.

Wzięła do ręki kartkę, na której widniała kobieta przeglądająca album ze zdjęciami. Podpis brzmiał: „Kiedy myślę o miłości, myślę o Tobie”.

Wzruszenie ścisnęło ją za gardło. Kiedy ona myślała o swoim ojcu, przychodziła jej na myśl rozwrzeszczana hałastra, która zapełniała jego dom, gdy Peyton ostatnio wpadła z wizytą. Ojciec i jego żona, Kathy, mieli sześcioro dzieci, które rodziły się co dwa lata. Kiedy Peyton wyjeżdżała z Gainesville, najmłodsze było jeszcze bobasem, ale teraz miało już pewnie – zastanowiła się, licząc na palcach – osiemnaście lat.

Skrzywiła się. Czyżby minęło już tyle czasu? Jak to możliwe, że dziecko przeszło od okresu niemowlęctwa do dorosłości, podczas gdy ona pozostawała wciąż na tym samym etapie życia?

A niech to. Spojrzała na inną część stojaka, gdzie prezentowano niewielki wybór kartek z okazji ukończenia studiów. Skoro najmłodsze dziecko w nowej rodzinie ojca skończyło szkołę średnią, to najstarsze musiało już być po studiach. Zamknęła oczy, żeby poszperać w pamięci. Przez lata dostawała zawiadomienia o ukończeniu szkoły średniej lub studiów, zarówno od swojego przyrodniego rodzeństwa, jak i od krewnych Kathy – ludzi, których imiona były dla niej równie obce, jak twarze na oficjalnych zdjęciach. Jak oni mogli oczekiwać, że ona będzie utrzymywać z nimi wszystkimi kontakt?

Prawdę powiedziawszy, Peyton nigdy nie była zżyta ze swoim ojcem. Mick Middleton, dumny mieszkaniec Jacksonville na Florydzie („największego miasta na świecie!”), ożenił się z Elaine Huff w wieku osiemnastu lat, a pochował ją, mając dwadzieścia dwa. W ciągu trzech lat małżeństwa spłodził dziecko – Peyton.

Ponieważ matka Peyton zmarła z powodu ostrego ataku astmy – czego na szczęście Peyton nie widziała – Mick Middleton skierował swój młody umysł w stronę medycyny. Peyton mieszkała z babcią, podczas gdy ojciec poszedł na studia lekarskie. Gdy babcia zmarła z powodu powikłań cukrzycy, początkujący doktor Middleton zapisał córkę do Bolles School w Jacksonville, prywatnej, koedukacyjnej szkoły z internatem, która kładła nacisk na przedmioty humanistyczne.

Ojciec ożenił się z młodszą od niego o dziesięć lat Kathy, gdy Peyton była w dziewiątej klasie. Zanim skończyła szkołę Bolles, nowa rodzina powiększyła się o dwoje dzieci, a kolejne było w drodze. Kiedy spotkała Garretta, miłość swojego życia, jej tato miał już trzódkę składającą się z trójki dzieciaków, dwóch psów oraz samochodu kombi.

Bojąc się straszliwego cyrku, postanowiła nie zapraszać na swój ślub ani ojca, ani jego dziecińca. Ona i Garrett pobrali się w małym kościółku w Gainesville w 1978 roku – w tym samym roku, w którym Kathy poczęła czwarte dziecko. Pod koniec roku 1981 Peyton dostała kartkę zawiadamiającą o narodzinach piątego... Zaledwie kilka tygodni później w tym samym kościółku w Gainesville pastor odprawił pogrzeb Garretta.

Nie. Kiedy myślała o swoim tacie, nie myślała o miłości. Myślała o rozłące.

Wzdychając, odłożyła tę sentymentalną kartkę z powrotem na stojak. Gdy zastanawiała się nad słowem miłość, przychodził jej na myśl tylko Garrett, który był adiunktem na uniwersytecie, kiedy się poznali, a jej życie zostało wtedy wywrócone do góry nogami.

Chodzili na randki, całowali się, toczyli spory... i po raz pierwszy Peyton poczuła, że znalazła człowieka, w którym może zakotwiczyć swoją duszę. Szybko się pobrali, głodowali przez kilka chudych miesięcy i pisali do siebie poważną poezję. Dopiero co wprowadzili się do wynajętego domku, który miał więcej zalet niż karaluchów, kiedy Peyton otworzyła drzwi i zobaczyła dwóch uprzejmych policjantów z drogówki w schludnych mundurach, przychodzących powiadomić ją, że została wdową.

Później nastąpiła ciemność... depresja tak głęboka, że nie umiała jej pojąć nawet teraz, a potem – powoli, ale bezustannie – zaczęło znowu wschodzić światło. Gdy minął już czas żałoby i adaptacji, ojciec błagał ją, żeby wróciła do Jacksonville, ale Peyton przyjęła pracę w redakcji „Orlando Sentinel” i zaczęła nagle okazywać zainteresowanie wszystkim, co miało związek z Disneyem. Jacksonville wydawało jej się odległe i duszne, a myśl o odwiedzeniu ojca w epicentrum wesołego harmidru, który często słyszała w tle podczas rozmów telefonicznych, jakoś jej nie pociągała.

Była w Orlando zaledwie od kilku miesięcy, kiedy jej nowi znajomi oskarżyli ją o nienawiść do płci męskiej. Peyton natychmiast podkreśliła, że nie czuje wrogości do mężczyzn – przecież jej tato jest mężczyzną, a ona go nawet toleruje. Ale dwaj mężczyźni, z którymi później stworzyła stosunkowo poważne związki, nigdy nie przejawiali zainteresowania małżeństwem. Pierwszy z nich czmychnął, gdy tylko spotkał w barze kelnerkę, która zaświeciła mu przed oczami głębokim dekoltem, a drugi zadowalał się wyłącznie mówieniem o zaangażowaniu w związek. Kiedy Peyton zapytała go, czy kiedykolwiek zamierza spełnić swoje wzniosłe obietnice, mówienie się skończyło. Podobnie jak ich znajomość.

Wraz z upływem czasu przyzwyczaiła się do życia w samotności i – ku jej zaskoczeniu – odkryła, że podoba jej się taka niezależność. Miała dwa koty, które dotrzymywały jej towarzystwa, mnóstwo hobby dostarczających jej przyjemności oraz sporą grupę znajomych z redakcji. Po przeprowadzce z Orlando do Tampy – po jakimś czasie zbyt wiele Disneya może zatrzeć granicę między rzeczywistością a fantazją nawet dla najbardziej wnikliwego oka – odkryła, że czerpie niesamowitą radość z pracy, która wykorzystując talenty, równocześnie zaspokaja jej ciekawość. Prowadzona przez nią rubryka dawała nawet szansę udzielania ludziom praktycznych, życiowych porad...

Ale czy wciąż będzie miała swoją rubrykę?

Skrzywiła się, przypominając sobie nagle rozmowę z Norą. Ponieważ za trzy tygodnie może się okazać, że zostanie zmuszona pisać nekrologi wpływowych mieszkańców Florydy, lepiej wrócić już do domu i zastanowić się, co zmienić. Miała przed sobą tydzień leniuchowania i myślenia. Może zacznie malować pokój gościnny, z nadzieją, że dozna olśnienia, nakładając kolejne warstwy farby?

Z górnej części stojaka wyciągnęła prostą kartkę bez zdobień („Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Ojca życzy Twoja Córka”) i przeszła w stronę kasy. Mały chłopczyk mniej więcej trzy- lub czteroletni kucał przy półce ze słodyczami, a jego łakomy wzrok był utkwiony w pudełku z gumą balonową.

– Mamo, gdzie jesteś? – mruknęła Peyton, idąc w głąb alejki między regałami. – Mały wyląduje z kieszenią pełną słodyczy, jeżeli nie będziesz go pilnować.

Peyton zajęła miejsce w kolejce, a potem odchylając się na piętach, odwróciła się w poszukiwaniu zabłąkanej matki. Przy drzwiach stało dwóch nastolatków w dżinsach i T-shirtach, zaabsorbowanych grą komputerową, a spalony turysta z przypiętym do paska walkmanem wybierał preparat na oparzenia słoneczne w dziale „Podręczna apteczka”.

Na ulicy rozbrzmiało zawodzące wycie syreny.

– W czym mogę pomóc?

Peyton odwróciła się do piegowatej kobiety za ladą, po czym podała jej kartkę na Dzień Ojca.

– Biorę tylko to.

Wycie syreny stawało się coraz głośniejsze.

– Chyba jakiś wypadek – zauważyła kasjerka, odwracając kartkę w poszukiwaniu kodu kreskowego. – O tej porze dnia zawsze jest strasznie duży ruch na drodze.

– To prawda. – Peyton uśmiechnęła się.

Sprzedawczyni przyłożyła kartkę do czytnika i wcisnęła kilka klawiszy na kasie.

– Sześć trzydzieści pięć – powiedziała, strzelając gumą do żucia i przenosząc wzrok na szklane drzwi.

Peyton zatkało. Sześć dolarów za kartkę?

– Dawno już nie kupowałam kartek. – Wyciągnęła portfel z plecaka. – Nie miałam pojęcia, że są teraz tak drogie.

– Straszne zdzierstwo – uprzejmie zgodziła się sprzedawczyni, pakując kartkę do torby.

Na ulicy zawyła kolejna syrena, a potem gdzieś niedaleko jeszcze jedna dołączyła do jazgotu. Gdy Peyton zerknęła w stronę drzwi, zauważyła, że dwóch nastolatków wyszło na zewnątrz. Jeden z nich wskazywał palcem ulicę, podskakując z przerażenia.

– Co u... – zaczęła.

Podszedł do nich turysta, czerwony na twarzy i spocony. Z szyi zwisały mu słuchawki.

– Właśnie powiedzieli o tym w radiu! – Na górnej wardze zalśniły mu kropelki potu, a gdy przełykał, skakała mu grdyka. – Odrzutowiec wpadł do Zatoki Tampa.

Z trudem maskując niedowierzanie, Peyton przywołała uśmiech na usta.

– To z pewnością jakaś pomyłka. W naszej okolicy nigdy nie było żadnej katastrofy lotniczej.

– Niech pani sama spojrzy. – Mężczyzna wskazał kciukiem wyjście ze sklepu. – Wszystkie służby ratownicze z okolicy jadą na miejsce katastrofy. Cały czas mówią o tym w radiu.

Peyton poczuła, jak muskają ją skrzydła tragedii, mącąc powietrze i unosząc jej włoski na karku. Czy mogło wydarzyć się coś tak nieprawdopodobnego? Lotnisko znajduje się tuż nad wodą, więc skoro samolot wpadł do Zatoki Tampa, to być może komuś udało się przeżyć. Z pewnością będzie można napisać o tym artykuł...

Z trudem łapiąc powietrze, Peyton zostawiła kasjerkę i pobiegła po swój samochód.

Dopiero później uświadomiła sobie, że w końcu nie wysłała tej kartki na Dzień Ojca.

* Amerykańska biznesmenka polskiego pochodzenia, znana z programów i publikacji na temat stylu życia bogatych Amerykanów (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

** Dzień Ojca jest obchodzony w Stanach Zjednoczonych w trzecią niedzielę czerwca.

Rozdział trzeci

środa, 20 czerwca

Siedząc w ciemnym kącie restauracji serwującej owoce morza, Peyton przyłożyła do czoła chłodną szklankę mrożonej herbaty i z trudem starała się nie zamykać oczu. Za każdym razem, gdy je przymknęła, pod powiekami pojawiały się wizje wydarzeń poprzedniego tygodnia, a ona czuła, że nie dałaby rady jeszcze raz być świadkiem takiej tragedii. W ciągu jednego tygodnia widziała więcej smutku, niż ktokolwiek powinien oglądać, nawet żyjąc kilkakrotnie.

Natychmiast po katastrofie, pod wpływem instynktu reporterskiego, pojechała ulicą Memorial Highway, aż dotarła do blokady drogowej na północ od ulicy West Cypress. Porzuciwszy swoje auto na poboczu, wrzuciła kluczyki do kieszeni i pobiegła w stronę wody, dołączając do tłumu gapiów: dzieci na rowerach, kobiet i mężczyzn, urzędników i robotników z pobliskich miejsc pracy – wszystkich zwabił widok katastrofy.

Na końcu ulicy West Cypress stała wraz z innymi obok samochodów służb ratowniczych, wpatrując się... w nicość. Nad wodą unosiła się zanikająca czarna chmura, rozczapierzająca na północ eteryczne palce, jednak nic nie mąciło szaroniebieskiej tafli zatoki.

– To zajmie trochę czasu – powiedział stojący obok mężczyzna, omiatający wzrokiem powierzchnię wody. – Zanim wszystko zacznie się... wynurzać.

Notując wszystko w pamięci, Peyton przyjrzała się mężczyźnie. Był ubrany w białą, elegancką koszulę z podwiniętymi rękawami i granatowym krawatem luźno zawiązanym na szyi.

– Czy pracuje pan gdzieś w okolicy? – Gestem wskazała stojące za jej plecami wysokie budynki na nadbrzeżu.

– Tam. – Nawet nie patrząc, wskazał siedzibę główną Boba Hawkinsa na końcu ulicy. Peyton wydawało się, że firma Bob Hawkins Incorporated produkuje prefabrykowane domy, ale postanowiła to później jeszcze sprawdzić.

Powietrze drgało od upału oraz wycia syren, podczas gdy kolejne samochody służb ratowniczych pędziły w stronę wody. Dwójka policjantów z Tampy próbowała odgrodzić kawałek plaży blisko brzegu, jednak Peyton nie mogła tam dostrzec niczego wartego zabezpieczenia... jedynie kilka kęp trawy, parę krzaczków oraz pojedyncze mewy.

„Zanim wszystko zacznie się wynurzać”. Kiedy dotarł do niej sens tych słów, poczuła ogromny ciężar przygniatający jej pierś. Niebawem policja będzie potrzebowała tej plaży do wydobywania ludzkich szczątków, które w końcu wypłyną na powierzchnię.