Widma moich współczesnych - Stanisław Brzozowski - ebook

Widma moich współczesnych ebook

Stanisław Brzozowski

0,0

Opis

W cyklu obrazków z życia epoki zatytułowanych Widma moich współczesnych Stanisław Brzozowski w sposób krytyczny podejmuje wątki nurtujące pokolenie Młodej Polski, aktualne jednak (w nieco innej szacie) również dziś; to m.in. lęk przed mechanizacją i automatyzacją, destrukcyjne oddziaływanie kultury miasta, nierówności społeczne, specyfika tożsamości narodowej Polaków. Myśl Brzozowskiego została tu zaprezentowana w szacie beletrystycznej, bardziej przystępnie niż choćby w Legendzie Młodej Polski, a przy tym okraszona niezrównanym, wielowymiarowym dowcipem.

Zebrane w Widmach moich współczesnych teksty, które można traktować — używając słów Marty Wyki — jako „młodzieńcze wprawki” literackie czy „pierwszą szkołę fabularyzacji” młodego pisarza, publikowane były w l. 1903–1904 jako felietony w warszawskim „Głosie” pod pseudonimem A. Czepiel.

Badaczka pisze o tych powstających równolegle z powieściami utworach Brzozowskiego, że przy użyciu instrumentarium satyry służą one obronie podstawowych dla autora wartości: „Przecież teksty te to nic innego jak fabularyzowane portrety idei i postaw, z którymi Brzozowski walczył, które całe jego pokolenie obrało za cel ataków polemicznych. Lecz Brzozowski nie zastosował tym razem metody dyskursu polemicznego. Argumenty swoje pomieścił w postaciach, w figurach maniaków, których udziałem stały się dziwne i humorystyczne przejścia w groteskowej, anachronicznej cywilizacji”. (Marta Wyka, Brzozowski i jego powieści, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1981, s. 12).

Celem Brzozowskiego było przede wszystkim napiętnowanie określonych postaw: lenistwa umysłowego, hipokryzji, duchowego wygodnictwa. Autor Widm moich współczesnych walczy z fałszywym mistycyzmem i półprawdami, demaskuje i krytykuje z pozycji moralistycznych polską mitologię narodową. Najbardziej znany ze swej batalii przeciw oddziaływaniu twórczości Henryka Sienkiewicza i zafałszowanej wizji historii Polski u autora Trylogii, tu przyobleka ją w zabawny dialog z niejakim Zygmuntem Podfilipskim (postacią powieściową), który zachwala Sienkiewiczowski kunszt i prawdziwie arystokratyczny ton: „To dorobkiewiczostwo być dumnym z czegoś, duma z niczego — oto sztuka”.

Brzozowski używa zresztą różnych konwencji. W Duszy miast sięga po liryczną, zabarwioną melancholią i symbolizmem prozę w stylu takich twórców epoki jak Berent czy Przybyszewski, by przedstawić duchowy pejzaż swej współczesności. Z drugiej strony miniatura Pan Alojzy, człowiek dobrej woli stanowi już zapowiedź wybornej szkoły absurdu i groteski, która w kilka lat później zrodziła tom „bajek ze współczesności” — Historie maniaków Romana Jaworskiego, a w kolejnej epoce Pamiętnik z okresu dojrzewania Gombrowicza.

Cykl obejmuje piętnaście felietonów: Tak mówił Homunkulus (oczywiste nawiązanie do sztandarowego dzieła Nietzschego o Zaratustrze); Zygmunt Podfilipski, Henryka Sienkiewicza apologeta pośmiertny; Nikt (przeciw unikaniu dostrzegania prawdziwych mechanizmów społecznych); Z życia i myśli Joachima Weltschmerza (o podejrzanych indywiduach wczuwających się w cierpienie całego świata); Dusza miast; Osobliwe przygody i doświadczenia Dionizego Suchoszczapskiego (opowieść z elementami horroru o posłudze księżowskiej i awansie chłopskim poprzez sutannę); Pan Kajetan Jutro (o postępie); System polityczny pana Teodora Grzechotki (farsowa, surrealistyczna miniatura na temat wszech-Polaków); Katarzyny Nietoperz opinie literackie (o odmianie dulszczyzny i jej niszczącym wpływie na literaturę); Zagrożone podstawy, czyli katastrofa w życiu pana Izydora Drzazgi (o hipokryzji w kwestii życia seksualnego); Pan Alojzy, człowiek dobrej woli; Jean qui rit et Jean qui pleure („Jan, który się śmieje i Jan, który płacze”; o Weyssenhoffie i Rodziewiczównie); Scherz, Ironie und tiefere Bedeutung („Żart ironia i głębsze znaczenie”, z fantasmagoryczną sceną spotkania Miriama z prawdziwą, żywą Sztuką); Król Duch w Krakowie (rozważania o wstręcie do teraźniejszości i życiu śmiercią w stolicy historii Polski), A tyś zląkł się, syn szlachecki! (spór z postawą bagatelizującą w polskim życiu społecznym i duchowym).

W zbiorze tym, sprawiającym wrażenie swobodnego bukietu kwiatów zebranego mimochodem podczas spaceru, znajdują się już wszystkie rysy refleksji Brzozowskiego, który swoje idee rozwijał, ale nie zmieniał zasadniczo (por. recenzja M. Boruchowicza w krakowskim „Naszym Wyrazie” nr. 3/1938). Tom domyka się w ideowo przemyślaną całość. Brzozowski, twórca oryginalnej koncepcji filozofii pracy, stanowiącej syntezę filozofii czynu i filozofii życia, nawiązujący w swych dziełach do myśli Marksa, Nietzschego, Bergsona, Sorela i Kanta — stawiał zarówno sobie, jak innym za cel działanie kulturotwórcze i przeobrażające zarówno jednostkę, jak również organizm społeczny.

Deklarował: „Nasza arystokracja to Żeromski, Wyspiański, Orzeszkowa, Świętochowski, Witkiewicz, Konopnicka, Prus, Kasprowicz, Przybyszewski, Miciński, Kisielewski, Stanisławski, Malczewski, Wyczółkowski, Weiss, Biegas, Boznańska et caetera”. I sam zajął dziś należne miejsce w tym panteonie.

Książka Widma moich współczesnych Stanisława Brzozowskiego dostępna jest jako e-book (EPUB i Mobi Kindle) i plik PDF.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Stanisław Brzozowski
Widma moich współczesnych
Epoka: Modernizm Rodzaj: Epika Gatunek: Felieton

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 243

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Stanisław Brzozowski

Widma moich współczesnych

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN-978-83-288-7015-4

Widma moich współczesnych

Fikcyjne portrety satyryczne

[Od Wydawcy. Lwów 1911] Widma moich współczesnych były drukowane po raz pierwszy w „Głosie Warszawskim” w roku 1903 i 1904, skąd je przedrukowujemy bez zmiany.

Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!

Tak mówił Homunkulus — cywilizacji współczesnej wizja zbiorowa

Motto zastępujące przedmowę:

„Jeżeli zauważyć — myślał Pécuchet — że w komórce zarodkowej człowieka, nawet po jej zapłodnieniu, nie ma żadnych pierwiastków, których byśmy nie spotykali i w świecie nieorganicznym; jeżeli zważyć dalej, że ciągłe postępy chemii nie pozwalają zakreślić żadnych granic jej możliwemu rozwojowi, a z drugiej strony nadzwyczajny i bardziej szybki jeszcze rozwój techniki, to...” Tu myśl Pécucheta zawahała się trwożliwie przed wyprowadzeniem ostatecznego wniosku, gdy nagle przerażająca go swym zaledwie przeczuwanym bezmiarem treść sylogizmu1 wyłoniła się z duszy niespodzianie i gwałtownie i stanęła przed jego olśnionymi oczami i struchlałą myślą wizja prometeicznie dumna i nadprzyrodzenie dokładna. W pustej i dziwnie martwej przestrzeni, wypełnionej nieznaną dotąd żadnej istocie ludzkiej, a teraz dla Pécucheta jak gdyby widzialną ciszą, obracały się z nadzwyczajną szybkością koła niezmiernie licznych maszyn, połyskujących polerowanym mosiądzem i stalą, olbrzymie transmisje2 warczały i czuć było w tym całym ruchu niezmierną, niczym niepowstrzymaną pewność i prawidłowość raz na zawsze ustalonej harmonii mechanizmów. Z olbrzymiego termostatu wyszła istota ludzka, o rudych bakenbardach3, ubrana w czarny, angielski surdut, popielate spodnie w kratki i szary cylinder; przetarłszy jedwabną chusteczką binokle4, nałożyła je na nos, zakręciła się koło termostatu, coś w nim poprawiła i zwróciła się do innych aparatów i maszyn połączonych z nim rurami i pasami. Wszystko to robiła bez namysłu, bez rozglądania się, z prawidłową, równomierną szybkością...

— Co pan robi? — wybełkotał bezwiednie Pécuchet.

— Rodzę albo wylęgam5 — odpowiedziała wbrew wszelkiej logice wizja (bo jakże może odpowiadać coś, co jest wyłącznie tylko podmiotowe, czyżby więc wszystko było podmiotowe i solipsyzm6 tedy7...?) — gdy się mój następca już wykluje, udam się, dokąd mnie wzywa formuła chemiczna mego powołania.

Pécuchet wstał, wyciągnął rękę, chciał coś powiedzieć, lecz nagle poczuł bezgraniczną niewłaściwość wszystkiego wobec tych maszyn, świat zawirował naokoło niego, odsłaniając swą milczącą próżnię, i Pécuchet krzyknął, zachwiał się i runął pod nogi nadbiegającemu Bouvardowi.

Zdruzgotany bezmiarem własnych nieświadomych głębi, Pécuchet długie lata jeszcze przebył w milczeniu i bezczuciu. I na próżno obwoził go Bouvard po wszystkich zakładach leczniczych Europy — Pécuchet zdawał się nie dostrzegać nawet zmiany miejsc, ludzi ani czasu. Raz jeden tylko na werandzie zakładu leczniczego, w jednym z miast południowych Niemiec, znaleźli się naprzeciwko siebie Pécuchet pod opieką Bouvarda i Nietzsche-Zaratustra8 z siostrą. W pewnej chwili Pécuchet i Nietzsche9 podnieśli jednocześnie swe bezsilnie zwieszone głowy, spojrzenia ich spotkały się i dwa milczenia zajrzały sobie w oczy.

(Z dokończenia dorobionego przez Villiers de l’Isle-Adama1011 do nieśmiertelnej12 powieści Flauberta13Bouvard et Pécuchet14).

*

Homunkulus15 miał rzadkie blond włosięta, zgarnięte nieco na przód głowy, jak gdyby dla przysłonięcia tworzącej się łysiny, oczki niebieskie, malutkie i śliskie. Śliski wydawał się cały. Pomimo że był starannie ubrany, wygolony i wymyty, doznawało się wrażenia, że ciało jego jest pokryte jakąś cieczą. Ręce jego przy dotknięciu były zimne nieprzyjemnym, wilgotnym zimnem płazu. Najgorszy jednak był uśmiech — jakby przyklejony do jego ust — głupowato-chytry, uniżenie grzeczny, a jednak natrętny i po lokajsku zuchwały. Ruchy Homunkulusa w ogóle były powolne i jakby nieśmiałe, siadał na brzeżku krzesła, starał się chować pod nie nogi, aby jak najmniej zabierać miejsca. Wszystko to drażniło mnie niezmiernie.

Siedział już u mnie dobrą chwilę, nie odzywał się jednak, patrzył tylko na mnie swoim śliskim i jak gdyby lepiącym się wzrokiem, uśmiechał się chytrze i zdawał się na coś czekać.

— Przede wszystkim — zwróciłem się do niego wreszcie wzburzony — ja nawet w pańskie istnienie wcale nie wierzę. Jest pan sobie wprost mitem, alegorią, przywidzeniem, halucynacją i nic więcej.

— Wszystko to być może — odparł skromnie Homunkulus i mrugnął.

— Jak to: być może!? — krzyknąłem z gniewem.

— Tak... To bardzo proste... Nie to jest, co jest, ale to, co będzie. — Tu mlasnął językiem o podniebienie i zrobił bardzo zadowoloną minę.

— A pan skąd wiedzieć możesz, że będziesz?

— Wszystkie znaki są — zaszeptał teraz tajemniczo. — Wszystkie znaki. Oczekują mnie, zapowiadają mnie, przygotowują mnie. Jestem ideałem uczonych, postulatem filozofów, gwiazdą przewodnią moralistów, natchnieniem poezji i sztuki.

Chciałem coś mówić, ale dał mi znak ręką, abym mu nie przerywał, pochylił się ku mnie mocniej i zaczął szeptać jeszcze ciszej. Na twarz wystąpiły mu ceglaste plamy.

— Na początku była maszyna — szeptał — wszystko inne jest tylko złudzeniem — ona jedna tylko jest, jedynie prawidłowa, dokładna i rzeczywista. Ona jedna tylko jest przedmiotowa, obojętna i spokojna, ona tylko jedna jest, zamiast chcieć: maszyna jest absolutem16.

Tu przerwał i zamyślił się.

— Wasi uczeni mówią, że człowiek tworzył maszynę na podobieństwo własnego ciała.

— Teoria projekcji organizmu nie jest bynajmniej ogólnie przyjęta — powiedziałem szczęśliwy, że mogę choć w ten sposób otrząsnąć się z przykrego oszołomienia, jakie z wolna ogarniać mnie zaczęło.

Homunkulus jednak skinął tylko ręką.

— Nie o to chodzi.

Rozsiadł się wygodniej na krześle; wydał mi się teraz wyższy, a głos jego nagle utracił połowę piskliwych tonów.

— Nie o to chodzi. Chodzi o wielką, zapoznaną17 prawdę — chodzi o to, jak maszyna przetwarza, wychowuje człowieka, by wreszcie stać się jego stworzycielką i wzorem.

Utkwiłem wzrok w jego oczkach — nie unikały teraz spojrzenia. Ze śliskich stały się chłodne jak stal bez połysku. Po chwili nie mogłem patrzeć w nie dłużej, wciskały się do mózgu i jakby ciśnieniem ukrytej sprężyny wprawiały w nim w ruch jakiś pozamyślowy, bezświadomy aparat. Za spojrzeniem tym czułem jakąś olbrzymią moc powiązanych trybów i kół i jakąś dziwną łączność ich ze mną. Zdawało się, że oczy te jakby szukały we mnie jakichś dla nich tylko widzialnych kółek, na które można by transmisje18 zarzucić.

Homunkulus zaś tymczasem mówił znów po krótkiej przerwie.

— Maszyna jest doskonała, ale człowiek jest niedoskonały. Człowiek jest rękoczynnym19 uzupełnieniem maszyny. Konieczność rękoczynu jest jego usprawiedliwieniem i celem — oto jego filozofia przyszłości. Wszystko inne ulegnie eliminacji i będzie wyrzucone poza rozwój. Zaniknie więc dusza. Starali się określić ją filozofowie. Określali ją źle. Określać ją można tylko ze stanowiska maszyny. Dusza jest tam, gdzie człowiek się waha, wybiera, myśli; dusza jest chorobą maszyny i jej cierpieniem, dusza jest występkiem człowieka. Wszystkie nieprzystosowania i niedokładności pochodzą z niej. Powiadam: dusza, a nie mózg. Mózg pozostanie. Ręka jest dopełnieniem maszyny, mózg — dopełnieniem ręki, w nim mamy jak gdyby klawiaturę człowieka. Mózg będzie — ale będzie działał zawsze po jednej tylko, możliwej tylko w każdym wypadku linii — nie będzie się zatrzymywał, nie będzie w nim bezładu, a więc nie będzie w nim ani myśli, ani czucia; czucie i myśl są bezładem.

Nie podnosiłem głowy — nie patrząc, czułem, że Homunkulus wzrósł, że przerasta mnie i spogląda na mnie z wysokości strasznej jakiejś mocy.

— Cóż więc będzie wtedy? — zapytałem nieśmiało.

— To będzie doba zupełnego ziszczenia się absolutu — nie będzie żadnych powstrzymań. Zupełnie dokładne rękoczyny nie będą w niczym naruszały boskiej prawidłowości maszyn. Wszystko będzie uregulowane i powiązane ze sobą. Kula ziemska stanie się mechanizmem. Ziści się prawdziwa jedność wszystkości. En kai pan20. Wszystko będzie w sobie, nic nie będzie oddzielne, pojedyncze, bezcelowe. Wszystko brać będzie udział w jednej, ogarniającej wszystko jedności.

— Dobrze — pytałem z coraz to mniejszą pewnością — ale któż będzie korzystał z tej jedności, harmonii i ładu?

Homunkulus uśmiechnął się wzgardliwie.

— Nikt. Maszyna jest absolutem. I oto jest najwyższa zasada moralna: bądź najlepszym środkiem dla swojego celu — ona zaś nie ma celu ponad sobą.

Głos jego brzmiał coraz większym zapałem.

— Zostanie tam przewidziane wszystko, nie zostanie stracone ani jedno źdźbło energii, nic nie zostanie utracone, zniknie całkowicie wielkie nieprzystosowanie bytowe — Dusza.

Kiedym milczał21, on mówił dalej:

— Tam, gdzie przystosowanie jest zupełne, nie może ona powstać. Powstaje tam tylko, gdzie jest rozdwojenie, rozłam. Póki funkcja z funkcją się wiąże, jest tylko ciało. Dusza jest tylko próżnią, w której rozłączone naturalne funkcje usiłują się powiązać ze sobą. Nie będzie więc jej w świecie absolutu i jedności. Świat i byt same w sobie.

Słowa Homunkulusa, jego ton pełen pewności i spokoju, z jakim je on wygłaszał, przygniatały mnie. Szukałem w sobie z febryczną trwogą jakiegokolwiek śladu lub objawu samorzutności psychicznej. Z poczuciem głębokiej bezcelowości wymawianych słów wykrztusiłem:

— To dziwne, że spotyka się tu pan z ostatecznymi wynikami myśli hinduskiej, która również dążyła do roztopienia pojedynczej duszy we wszechjedności. Takie zetknięcie odwiecznej mądrości braminów22 z filozofią manczesteryzmu23 wydaje mi się zastanawiające.

Wyrazu „manczesteryzm” użyłem w intencji ukłucia go.

Homunkulus zaśmiał się tylko.

— Wiele jest dróg, które prowadzą do nieuniknionego, i nie znając celu ich, wchodzicie na nie, bo poprzez was, słabych, chwiejnych, niedołężnych, działa stanowcza i nieugięta Wille zur Macht24 maszyny.

To zestawienie ukochanego terminu Nietzschego z imieniem jego najgłębszej odrazy wydało mi się odwetem za moją nieudałą25 ironię. Homunkulus nie zaznaczył jednak niczym swego triumfu i ciągnął dalej:

— Przede wszystkim kochajcie metodę w waszych myślach, jest to najbardziej mechanizująca cnota. Strzeżcie się myśli, których nie mogliście przewidzieć na miesiąc już przynajmniej przed ich powstaniem — trzeba, aby w myślach waszych była ciągłość, wystrzegajcie się pomysłów bez legitymacji i rodowodu. Kochajcie myśli, które przychodzą wam w ziewaniu, tępcie te, które śpiącym sen przerywają. A przede wszystkim oduczcie myśl waszą nagłych skoków i ruchów. Nie ma w tym żadnego dostojeństwa. Niech ruch jej będzie ruchem maszyny do miażdżenia żwiru na szosie. Jest w tym stateczność i majestat. Przede wszystkim więc w myślach waszych kochajcie metodę, poznacie ją, bo spośród wszystkich dróg będzie to najbardziej wydeptana i wyjeżdżona. Strzeżcie się nawet tych, co26 bokiem idą, bojąc się kurzu i tłoku — zbyt łatwo jest zboczyć całkowicie.

Styl Homunkulusa stawał się coraz bardziej kaznodziejski i uroczysty, głos pełen był namaszczenia.

— Niech myśl uczonego nie buja swobodnie, nie błąka się, niech będzie uzupełnieniem wagi i retorty i tam tylko działa, gdzie tamte działać przestają. Biolog nie powinien zapominać, że jego oko jest tylko najzewnętrzniejszym obiektywem mikroskopu i nie ma zrywać nigdy tego ścisłego związku. Powinien być tylko medium, poprzez które przechodzą preparaty, a wszelki przewodnik jest tym lepszy, im mniej oddziałuje na to, co przeprowadza. Kto umie robić dobre skrawki mikrotomiczne27, ten pożyteczniejszy jest dla mikroskopu niż ten, czyj umysł błąka się nieustannie wśród nowych teorii, bo ostatecznie teorie mijają, a mikroskop i dobre przekroje zostają zawsze — i tak jest wszędzie. Tym lepsza jest nauka, im mniej w niej jest uczony potrzebny; doskonałość astronomii w tym się wyraża, że — przez połączenie teleskopów z optyko-elektrycznymi regestratorami28 i ich wzajemnie korygującą się centralizacją — obserwacje astronomiczne i ich zapisy dokonują się automatycznie. Ideałem nauki — utrzymanie się, wzrost i rozwój bez perturbacyjnego29 zawsze w swym wpływie współudziału człowieka.

Mimo woli prawie zadałem pytanie:

— Więc w pańskim świecie absolutu nauka wykluczona nie będzie?

Homunkulus uśmiechnął się chytrze.

— Wszelkie aparaty, a więc i różne odmiany aparatów notacyjnych, wejdą w skład ogólnej harmonii. Żadna forma energii, żadne jej przetworzenie nie jest w niczym gorsze od innych.

Mówił to dość sztywnie, lecz nagle znów głos jego nabrzmiał zapałem:

— Wszystko, co w nauce jest nauką, jest jednowyznacznością, jest mechanizmem; tam, gdzie nauka kończy, zaczyna się dusza, zaczyna się uczony. Uczony musi się stać tylko sumą potrzebnych rękoczynów30, wszystko inne będzie wyeliminowane.

Przede wszystkim więc kochajcie w myślach waszych metodę, bo, powtarzam, jest ona najbardziej mechaniczną cnotą. Metoda niech rządzi myślą waszą, a reguła — postępowaniem; strzeżcie się czynów bez reguły; gdzie się ta kończy, tam wdziera się uczucie. Niech czyny wasze będą prawidłowe i zimne. Unikajcie miłości, posługujcie się prawidłowo prostytucją. Miłość bowiem powstaje tam tylko, gdzie jest wybór, wahanie się, zwłoka. Niech za popędem waszym następuje prawidłowo zaspokojenie, a raczej zaspokojenie wasze niech będzie prawidłowe i niezmienne, zależne od reguły, a nie od popędu, a miłość nie znajdzie miejsca w mechanizmie ogólnym waszych czynów. Miłość jest nieprzystosowaniem płciowości.

Podniosłem mimo woli oczy. Homunkulus-tytan znikł i zmalał. Ten, który podobny był do kuplera31, uśmiechał się chytrze i mrugał.

Z wolna zdawało mi się, że odzyskuję wobec niego siłę swej pewności, ale on uśmiechał się i nagle zamilkł.

— Właściwie — powiedziałem, starając się być zjadliwy i kładąc nacisk na każdym słowie — mistyfikacja się panu nie powiodła. Chciałeś pan odegrać wobec mnie rolę demona. Nie przestraszyłem się. Jesteś diabłem lichszego nawet gatunku niż ten, który u Dostojewskiego32 ukazuje się Iwanowi Karamazowowi33. Jeżeli zaś przypominasz mi kogoś, to prędzej lokaja Smierdiakowa34 z tejże samej powieści. Oto to, właśnie jesteś Smierdiakow i nikt inny, naczytałeś się lichych książek i wyprowadziłeś z nich najpodlejsze, najsmrodliwsze wnioski — i to nazywasz swoją filozofią.

Zdawało mi się, że go zmiażdżyłem. Homunkulus zrobił istotnie pokorną minę, ukłonił się i rzekł:

— Bardzo to być może. W każdym jednak razie nie moja to wina.

Tu przymrużył lewe oko i przyglądał mi się zupełnie już bez żenady35, drwiąco.

— Jak to nie twoja... nie pańska wina? Cóż to znów za brednie?

— Co innego kuszenie świętego Antoniego36, a co innego — kuszenie Połanieckich37 i Podfilipskich38. Czy ja winien, że wam się śnią takie sny? Ja, sen wasz, przez was, przez wasze ukryte marzenia do życia powołany, z nich się lęgnący.

— Sen?

Ale Homunkulus nie zwrócił uwagi na pytanie.

— Każdej chwili swego lenistwa i zadowolenia zajrzyj w twarz, a mnie w niej zobaczysz, rozkoszy swojej się przyjrzyj, gdy coś nieznanego banalne ci się wyda, a mnie zobaczysz, rozkoszne drżenie „duszy”, gdy symfonią beztreściowych wyrazów się poisz, zanalizuj — mnie na dnie znajdziesz, estetykę swą, estetykę nastroju, muzykalnego słowa i zesztywniałego absolutu w jeden tom opraw i połóż na nim napis: „Estetyka Homunkulusa”.

Wstałem.

— Skoro jednak jesteś snem...?

Uśmiechnął się jeszcze bardziej szelmowsko39 i podle.

— Nie to, co jest, jest — powtórzył — ale to, co będzie.

Wyszedł.

Od tej chwili spotykam go często, pod różnymi tylko pseudonimami, gdyż nad światem naszym panuje jeszcze incognito40.

Zygmunt Podfilipski, Henryka Sienkiewicza apologeta41 pośmiertny

Przebiegałem oczami tak dobrze mi znaną, zanim ją nawet po raz pierwszy czytać zacząłem, przedmowę, w jaką42 zaopatrzył swój francuski przekład wyboru pism Novalisa43 we własnym quand même44 mistycyzmie rozkochany Narcyz współczesnej literatury, seraf45, pszczelarz i cyklista46 — Maeterlinck47. Czytałem z przyjemnością, odcyfrowując48 każdy wyraz tekstu, jakby kluczem pisaną depeszę, przebiegając myślą wijące się pod nim krużganki49 na wpół uświadomionych, na wpół instynktownych autosugestii i omamień, by dosięgnąć wreszcie do istniejącej w każdym, najkłamliwszym nawet i najbardziej unikającym widoku własnego swego „ja” człowieku — jego samotnej, tym samotniejszej, że przez niego samego nieznanej, wewnętrznej prawdy. Nagle zatrzymały mnie i zastanowiły swą własną już, niepalimpsestyczną50 treścią następujące wyrazy: „Gdyby jakaś istota zstąpiła pomiędzy nas i domagała się od nas, byśmy jej pokazali najwyższe wykwity naszej duszy, tytuły szlachectwa naszej ziemi, co pokazalibyśmy jej?”

Pogrążyłem się w smutnej zadumie, w głowie mojej urodziła się nagle zdumiona pewność, że nie pokazalibyśmy temu wysłannikowi wieczności ani Rodziny Połanieckich, ani Quo vadis51, ani Bez dogmatu52, ani nawet Trylogii53.

Czyżby więc...?

U drzwi moich rozległo się wytwornie przytłumione, niemniej stanowcze jednak i jakby niecierpliwe pukanie.

— Proszę — powiedziałem.

Do pokoju wszedł z lekka powłóczącym krokiem przeszło pięćdziesięcioletni chyba, lecz wyśmienicie zakonserwowany dandy54 i na mój możliwie najbardziej wersalski gest zajął miejsce naprzeciwko mnie u mojego biurka, połyskując w pochyleniu głowy z lekka różową łysiną.

— Nie wchodzę bez pukania nawet po śmierci — powiedział z uśmiechem jak gdyby wymuszonym z lekka i nieśmiałym...

— Po śmierci? — wykrztusiłem głosem człowieka lękającego się narazić na śmieszność z powodu przytępionego słuchu. — Wybacz pan, lecz to, co usłyszałem, jest nieco oryginalne...

— Niestety — powiedział gość ze wzrastającym zakłopotaniem — pozycja moja obecnie jest istotnie dość nienormalna. Nie uwierzy pan, jak wiele trosk mi to sprawia. Bo w samej rzeczy, jak to pogodzić z dystynkcją55, z unikaniem wszelkiego afiszowania się...? Upiór... Revenant56... Ależ to pachnie panoptikonem57 Barnuma58. Cóż robić jednak? Zdarzają się rzeczy, o których się dżokejom nie śniło. — Tu uśmiechnął się pobłażliwie, a zarazem smutnie — i wyjąwszy z kieszeni cygaro, zapalił je jakby dla dodania sobie kontenansu59.

Postanowiłem nie nalegać już dłużej w tym punkcie, widząc, że gość sam jest już dostatecznie strapiony niewłaściwością swej roli.

— Czy mogę spytać pana — zapytałem — z kim mam właściwie przyjemność...? Mam krótki wzrok i pamięć w kierunku zachowania rysów twarzy niedostatecznie rozwiniętą.

— O... — odpowiedział gość, odzyskując zupełnie pewność siebie — nie spotykaliśmy się nigdy... Jestem Podfilipski.

— Jak to... Zygmunt! — nie mogłem powstrzymać nieoględnego nieco okrzyku.

— Nie inaczej — odpowiedział mój „rozmówca” z miną z lekka znudzoną. — To wszystko przez Weyssenhoffa60. Bardzo lekkomyślnie sobie postąpił. Społeczeństwo nasze jeszcze niedostatecznie dojrzało... — Tu zasępił się i nagle z miną całkiem już surową zwrócił się do mnie.

— Przyszedłem tu nie dla próżnej gawędy jednak, przyszedłem do pana w chwili, gdyś, człeku małej wiary, powątpiewał o pozaziemskim znaczeniu pism Sienkiewicza61. Otóż trzeba ci wiedzieć, że ja, Podfilipski, rozpamiętuję teraz jeszcze nieśmiertelne stronice mistrza Henryka i dochodzę do przekonania, że gdybym miał raz jeszcze na ziemię powrócić, a Podfilipskim być nie mógł, pragnąłbym być Sienkiewiczem.

To ostatnie zdanie wypowiedziane było tonem niedopuszczającym żadnej repliki62 lub zastrzeżenia. Milczałem upokorzony.

— Jesteście wszyscy głupcy — mówił dalej pan Zygmunt tonem wielkopańskim i pełnym wewnętrznego przekonania. — Zapominacie o rzeczach najważniejszych, wygłaszacie sądy o sprawach, które wam są zupełnie obce.

Pozwoliłem sobie przerwać tę tyradę63:

— Co właściwie jednak ma pan na myśli?

Lecz Podfilipski zmarszczył się tylko.

— Sam wiesz pan najlepiej, o czym mówię: społeczeństwo jest jak okręt, mający kotwicę w niebie — powiedział jeden z Ojców Kościoła64, współcześnik Tertuliana65, Rivarol6667. Społeczeństwa opierają się na powadze i nieomylności — powiedzieliśmy ja i Joseph de Maistre68.

— Nie rozumiem zupełnie jednakże, dokąd pan zmierza. De Maistre pisał o nieomylności papieskiej, której przecież nigdy nie poważyłem się podawać w wątpliwość. Przeciwnie, od czasu, jak69 redakcja „Wieku”70 uznała swoją opinię za rozstrzygającą w sprawie całunu turyńskiego, nie mówię inaczej o panu Zalewskim71, jak Casimirus Zalewski papabilis72.

— Nie przerywaj mi, jeżeli nie chcesz stracić sposobności nauczenia się czegokolwiek — odparł z niecierpliwością Podfilipski. — Wszystko to wykręty tylko, rozumiesz dobrze, o czym mówię. Napadając Sienkiewicza, podkopaliście podstawy bytu społecznego, zrujnowaliście to, na czym społeczeństwo całe się opierało.

— Jak to? Ależ... Przyznajemy, że jest to wielki artysta... ale...

Pan Podfilipski wzruszył ramionami.

— Co mi po artyzmie; nie jestem antyspołecznikiem jak Miriam73; mnie idzie o społeczeństwo, a ono potrzebuje nieomylności Sienkiewicza. On bronił nas, teraz zaleje wszystko...

Tu wstał i proroczym gestem wyciągnął rękę.

— Co? — zapytałem drżącym głosem.

— La canaille74 — wyszeptał z tragiczną grozą pan Podfilipski i, wyczerpany, upadł na krzesło.

Przestałem rozumieć zupełnie; utkwiłem zdumione i pytające spojrzenie w Podfilipskim.

On zaś mówił słabym i przytłumionym głosem:

— Wy już zatraciliście zmysł dla takich rzeczy, instynkt samozachowawczy jest w was zupełnie spaczony. Niedobrze się dzieje. Świat wyszedł z karbów jak za nieboszczyka Hamleta75... Biedny Hamlet... On chciał poprawić świat, on, który był właściwie źródłem i początkiem całego zła...

— Jak to? — spytałem, lecz pan Podfilipski machnął tylko ręką i mówił dalej.

— Hamlet myślał o życiu zbyt poważnie, sądził je — w tym właściwie tkwi jego grzech śmiertelny, brak taktu, po tym znaku rozróżniamy to, co jest kanalią, od tego, co nią nie jest.

Kanalia-Hamlet? Nie wierzyłem własnym swym uszom.

— Ależ oczywiście, te wszystkie Hamlety, Fausty76, Konrady77, Irydiony78... c’est de la canaille79... Wszelki dramat, tragedia, c’est de la canaille, pomiędzy ludźmi taktownymi dramat jest niemożliwy. To wprost nieprzyzwoite być bohaterem dramatu. Mój Boże! Co dzieje się z tym biednym krajem; niech mi pan powie, dokąd nas to zaprowadzi, dokąd my idziemy? Où allons-nous?80

Milczałem.

— Nie może pan odpowiedzieć. Otóż to, nieszczęśliwy ten kraj! Trzeba mieć takt — ciągnął dalej Podfilipski — i Sienkiewicz go miał zawsze. Z początku miał kilka słabostek, te różne Bartki zwycięzcy81, Jaśki muzykanty82 i jakże tam... te... te... te... Szkice węglem83. Tak, décidément84 najgorsze były te Szkice węglem; no, ale il faut que la jeunesse se passe85... Za to potem co za takt... Niesłychane... Zwykle ces écrivailleurs86, jakże tam po polsku, te pismaki wiecznie chcą czymś komuś imponować. I to czym... Boże drogi! Podartym na łokciu ubraniem, wykrzywionymi butami. Wprost nie do wiary, do czego to nieraz dochodzi, trudno sobie wyobrazić. Taki pan na przykład cały tom pisze o swoich bólach duszy. Ja, kiedy mnie zęby bolą, zamykam się w domu, żeby mnie nikt nie widział, a przecież zęby są tak niezmiernie plus convenable87; albo jakieś tam sprawiedliwości czy nadużycia — no do tego są przecież sędziowie, urzędnicy, les fonctionnaires88, mówić o tym publicznie to jest wprost quelque chose d’inconcevable89. Trzeba być zupełnie „nie Urodzonym90”.

Zaczynałem rozumieć; punkt widzenia ten wszakże oszałamiał mnie nieco swą nowością.

— Słowem — powiedziałem — być taktownym, znaczy to zawsze wszystko znajdować na swoim miejscu.

— Otóż to. Il ne faut pour chercher midi à quatorze heures...91 To śmieszne, c’est du dernier ridicule92. Sienkiewicz nigdy tego nie robi, on nigdy się nie oburza, nigdy się nie gorszy, nie dziwi, czasem sobie coś skarci, bo przecież trzeba mieć swoje zdanie. Il faut avoir des opinions93.

— A ja myślałem, że przekonanie...

— Przekonanie, któż mówi o przekonaniach...? To tylko w parlamencie. W towarzystwie nie miewa się przekonań, a przede wszystkim nie narzuca się ich nikomu. Ja na przykład wolę baccarat94, pan, dajmy na to, lancknechta95... Czyż to powód, byśmy sobie skakali do oczu? Czyż to nie wszystko jedno? A patrz pan naokoło — ten jest arystokrata, a tamten — demokrata i już niesnaski, spory...

— Sądzę, iż jest to smutna konieczność życia, gdy ktoś pracuje w pewnym kierunku, wszystko, co staje mu na przeszkodzie...

Podfilipski pokiwał tylko głową.

— Praca, tak, to smutna konieczność, tak, ależ o takich rzeczach się nie mówi pod żadnym pozorem i o żadnych kierunkach. Jest niezgoda, ukłonić się, rozejść lub mówić o czymś innym. Sienkiewicz zawsze tak robi, gdy tylko czuje, że ludzie mogliby się rozcietrzewiać96, wpadać w tak zwany zapał (oh, quel abominable état97), kłania się i odchodzi lub mówi o czym innym. To jest nawet zdumiewające. Z początku myślałem, że przymusza się on nieco... ale nie... robi on to z natury. Oh! Il a une âme vraiment gantée...98

— Czyż jednak obowiązkiem naszym nie jest, przeciwnie, całą duszą wnikać w najgłębsze sprawy i zagadnienia?

— Och, młody człowieku, młody człowieku. — Podfilipski potrząsnął głową z ubolewaniem.

— Obowiązek... c’est un très grand mot...99 Nie należy nigdy używać wielkich słów — to parweniuszostwo100. Te wszystkie obowiązki, zadania, zagadnienia, a szczególniej głębokie zagadnienia... Głębokie — też piękne słowo. Gdy ludzie mówią o czymś głębokim, zaraz wpadają w zły ton. Sienkiewicz nigdy tego nie robi i dlatego kanalia tak go nie lubi. Ci ludzie, jak tylko przestają myśleć lub wzruszać się, nie mają już o czym mówić, a przecież właściwa rozmowa dopiero wtedy staje się możliwa. Myśl to coś tak ciężkiego, niewytwornego, c’est tellement roturier101. Można myśleć, ale tylko o kobietach i koniach, a z ich powodu nawet o filozofii i nieśmiertelności duszy, byle nie za wiele, jak Płoszowski102. Tak, Płoszowski myślał stanowczo za wiele. Wielką zasługą Sienkiewicza jest to, że powiedział nam, że myślimy za wiele. Sienkiewicz zrobił więcej; jestem przekonany, że gdyby Kant103 czytał Sienkiewicza przez miesiąc tylko, wstydziłby się tego, że napisał swoją Teodyceę104105, wymierzoną, jak wiadomo, przeciwko Świętej Inkwizycji Hiszpańskiej106. Sienkiewicz w swoich książkach stworzył atmosferę dobrego tonu, jest się w nich zawsze jak w salonie. Na jego bitwy nawet patrzy się zawsze jak gdyby na jakiś turniej z tarasu zamku lub na obrazy kinematograficzne z loży pierwszego piętra. I wychodzi się zawsze zadowolonym i dumnym. Bo Sienkiewicz dał nam dumę, o tym zapominacie zawsze, nauczył nas być dumnymi...

— Ale z czego? — spytałem.

— Wstydź się pan tego pytania. To dorobkiewiczostwo być dumnym z czegoś, duma z niczego — oto sztuka. Duma bez zasługi to dopiero prawdziwa duma. Opowiedziałbym panu — zatrzymał się na chwilę, nagle spostrzegł na moim biurku Claudine en ménage107 Willy’ego108 i przymrużył oko. — C’est compris. Nous sommes bien par delà du bien et du mal...109 nieprawdaż? Otóż raz zrobiłem w klubie woltę110, to jest, źle mówię, raz ktoś bez taktu zaprotestował przeciw temu, że zrobiłem woltę. Wywiązała się awantura, pojedynek, byłem znękany111, ale zacząłem czytać oblężenie Zbaraża112 i na drugi dzień położyłem swego przeciwnika na placu. To znaczy duma i pewność siebie.

Milczałem.

— Innym razem — mówił Podfilipski — myśląc o rozsadzeniu kolubryny113 przez Kmicica114, dokonałem na giełdzie prawdziwego coup d’état115 i wygrałem. Trzeba tylko być rezolutem116, a nie można być rezolutem bez dumy.

Pochyliłem głowę. Podfilipski spoglądał triumfalnie.

— Mam pewną wątpliwość — zapytałem — jak właściwie pan mógł umrzeć?

Na twarzy Podfilipskiego odmalowało się zmieszanie.

— Przecież śmierć, o ile się nie mylę, jest czymś mocno nietaktownym, trzeba się wzruszać, myśleć, a potem, skoro pan błąkasz się po śmierci, musiałeś się przekonać, że pomimo gorliwego czytania Sienkiewicza zachowałeś jednak duszę.

Podfilipski wstał i założył monokl117, wziął rękawiczkę w rękę.

— Powinieneś pan wiedzieć, że się nie tyka tych ludzkich bolączek. Mówić o duszy to jakby umyślnie kogoś deptać w odcisk. Impertinent, blancbec! Voilà.118 To mówiąc, trzasnął drzwiami i wyszedł.

Nikt

Na głowę jego nałożono119 wysoką nagrodę; za samą wskazówkę, gdzie się ukrywa, obiecywano pokaźne sumy; lecz Nikt drwił sobie z tego wszystkiego i nie upływał dzień jeden, niemal jedna godzina bez wiadomości o jakiejś nowej jego okrutnej i w wyrafinowaniu swym często bezinteresownej zbrodni. Można było pomyśleć, że jest on wszechobecny — agentów policyjnych, którym polecono wytropienie go i schwytanie, czepiały się nieraz zabobonne myśli. Najtrzeźwiejsi dziennikarze i reporterzy wygłaszali najfantastyczniejsze, najpotworniejsze nieraz domysły.

A Nikt nie ustawał tymczasem wciąż w swej działalności — zaciążył nad całym krajem i opinią jak zjadliwa zmora, w snach gorączkowych zrodzona. Zajęcie nim zaczęło nabierać charakteru manii — ludzie utracili spokój i pewność siebie, wszystko wchłonęła trwoga, że każdego dnia, o każdej godzinie zapukać może do drzwi ów złowieszczy, nieuchwytny Nikt, pozostawiający po sobie rozpacz, zniweczenie długoletnich nadziei, nędzę lub śmierć. A wiadomości ogłaszane przez dzienniki wzmagały coraz bardziej tę trwogę.

Jednego dnia donoszono na przykład o bankructwie jednego z większych zakładów przemysłowych. Długoletnie oszczędności oficjalistów120, umieszczane przez nich w kasie przedsiębiorstwa, zaległa płaca robotników utonęły w powszechnej klęsce. Wdrożone zostało śledztwo, przeglądano skrupulatnie księgi handlowe, ważono odpowiedzialność osobistą członków zarządu. Nigdzie jednak znaleźć niepodobna było121 śladu sprawcy — człowieka, od którego zażądać można było, aby poszkodowanym krzywdy wynagrodził. Widok nędzy i rozpaczy, trawiących istnienie setek i tysięcy rodzin, napełniał oburzeniem urzędników i sędziów i podżegał ich do gorliwego poszukiwania zbrodniarza.

— Tak, zbrodniarza — mówił pan Kupferschmidt122, prezes zarządu zbankrutowanego przedsiębiorstwa, który tylko szczęśliwym trafem zdołał dość wcześnie wycofać zeń kapitały. Gdyby jednak nie to? Panu prezesowi przebiegł chłodny dreszcz po plecach; znakomite cygaro hawańskie przestało mu smakować na samą myśl, że znaczna część majątku jego mogła być pochłonięta przez krach123.

„...Cały posag Eweliny...” — myślał z tą tak dobrze znaną turystom górskim fascynującą grozą, która towarzyszy myśli o uniknionym124 niebezpieczeństwie. Gdyby jeden miesiąc tylko spóźnił się ze sprzedażą akcji!... Pan Kupferschmidt wzdrygał się, pocierał czoło i jakby dla uspokojenia się, dla zapewnienia, że wszystko jest, zostało nietknięte, przebiegał salony swojego mieszkania, otwierał kasę i liczył listy zastawne125, obligacje126