Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Notuję tutaj to, co mnie zadziwia, irytuje i oburza w życiu publicznym, a co ma źródło w kłamstwie, zakłamaniu, hipokryzji. Nie wolno kłamać, ale przecież wciąż kłamiemy, życie składa się z wielkich kłamstw i drobnych kłamstewek. Człowiek zakłamany jest nieszczęśliwy i godny litości, ale też groźny dla innych i dla samego siebie. Szczególnie boli, kiedy kłamią ci, którzy powinni mówić prawdę dla dobra ogółu, dla pożytku społecznego, z szacunku dla drugiego człowieka i z bojaźni Bożej. Po politykach trudno dziś oczekiwać szczególnego przywiązania do prawdomówności. Wciąż oczekujemy go po Kościele. Tam hipokryzja jest jeszcze bardziej dewastująca niż w polityce. Musimy spojrzeć jej w oczy, wytknąć ją surowo i jasno, by umieć się bronić, by dać wyraz strapieniu, oburzeniu i niezgodzie.
Jacek Leociak
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 326
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Copyright © by Jacek Leociak, 2020
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Anastazja Oleśkiewicz
Korekta Magdalena Jakubowska, Anna Gancarczyk
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-130-6
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Wołowiec 2020
Wydanie I
Notuję tutaj to, co mnie zadziwia, irytuje i oburza w życiu publicznym, a co ma źródło w kłamstwie, zakłamaniu, hipokryzji. Później rozwinę te pojęcia, na razie niech nam wystarczy potoczna intuicja. Nie wolno kłamać, ale przecież wciąż kłamiemy, życie składa się z wielkich kłamstw i z drobnych kłamstewek. W niektórych wypadkach dopuszczamy kłamstwa i usprawiedliwiamy je, nazywając „białymi”. Człowiek zakłamany jest nieszczęśliwy i godny litości, ale też groźny dla innych i dla samego siebie. Szczególnie boli, kiedy kłamią ci, którzy powinni mówić prawdę dla dobra ogółu, dla pożytku społecznego, z szacunku dla drugiego człowieka i z bojaźni bożej. Po politykach trudno dziś oczekiwać szczególnego przywiązania do prawdomówności. Musimy być na to przygotowani, umieć się bronić, demaskować kłamstwa i manipulacje. Hipokryzja w Kościele jest jeszcze bardziej dewastująca niż w polityce.
Od dawna zdumiewa mnie coś, czego nie mogę pojąć, co jest dla mnie nieprzeniknioną tajemnicą. Jak to się stało, że przesłanie o miłości bliźniego i Bożym miłosierdziu łączy się z instytucją tak niemiłosierną, o monstrualnie rozbudowanej biurokracji i doprowadzonej do perfekcji grze pozorów, w której miłosierdzie gubi się w przepastnych przedpokojach, gabinetach i rezydencjach? A przecież w Koronce do miłosierdzia Bożego odmawia się dziesięć razy na małych paciorkach: „Dla Jego bolesnej męki miej miłosierdzie dla nas i całego świata”.
Pytam o to naiwnie i prostodusznie jak dziecko, a raczej jak zwykły chłopak z Muranowa. Chcę wiedzieć, jak to po prostu jest, bez teologicznej ekwilibrystyki, bez mgły natchnionej elokwencji, w której łatwo się zgubić. Im jestem starszy, tym bardziej przekonuję się, że jeśli czegoś nie da się powiedzieć w miarę prosto i zrozumiale – to znaczy, że coś jest nie w porządku.
Widzę Kościół jako wytwórcę słów: pięknych i wzniosłych, świętych i świeckich, ludzkich i boskich. Żarna młynów bożych mielą je na duchową strawę, którą duszpasterze karmią swoich wiernych (nazywanych w dokumentach laikatem). Staram się tych słów słuchać, zastanawiam się, co znaczą, co komunikują i jakie to ma konsekwencje dla życia społecznego i politycznego. Interesuje mnie Kościół jako Urząd oraz ludzie pracujący w tym Urzędzie. Taki bowiem Kościół, działający w przestrzeni publicznej i uczestniczący w politycznej grze o udział we władzy, jest przedmiotem mojego doświadczenia. Czasem pozwalam sobie też oceniać to, co mówią duszpasterze, bo przecież zabierają głos nie tylko na temat prawd wiary, lecz także na temat historii i współczesności Polski i świata, patriotyzmu, nacjonalizmu, antysemityzmu, kultury, sztuki, literatury, teatru i filmu, zwyczajów i obyczajów, reformy obowiązującego w Polsce prawa, systemu edukacji w szkołach publicznych, mniejszości seksualnych, procedur medycznych (szczególnie w obszarze ginekologiczno-położniczym), partii politycznych, poszczególnych polityków i działaczy społecznych. A ja też jestem obywatelem Polski, tak jak duszpasterze, pod tym względem jesteśmy identyczni, w niczym się nie różnimy. Korzystam więc z przysługujących mi praw obywatelskich. Komentuję i oceniam, ponieważ nie jestem niemą owcą.
Tajemnicą jest dla mnie ta podwójność, dwoistość, dwuznaczność, na jakiej – według mnie – cała budowla Kościoła jest posadowiona. Nie chodzi mi o dwoistość tego, co ziemskie, i tego, co niebieskie, co ludzkie i boskie w Kościele. Chodzi o przykrytą bogato zdobionymi szatami hipokryzję, dwulicowość, obłudę, czyli o to, o co Pan Jezus oskarżał faryzeuszy i uczonych w Piśmie. Ukrywanie swojego prawdziwego oblicza, uczuć i myśli, maskowanie swoich prawdziwych intencji, by wydać się innym, niż się jest w rzeczywistości, działanie na pokaz, by zyskać poklask, uznanie czy inne korzyści, pouczanie wszystkich wokoło i niestosowanie się samemu do tych nauk – tak oceniał faryzeuszy Pan Jezus (Mt 23,13–33). To w tej tyradzie Jezusa padają słowa o „grobach pobielanych” i „plemieniu żmijowym”. Mamy więc gwałtowne potępienie hipokryzji przez założyciela Kościoła, który z hipokryzji uczynił swój chleb powszedni.
*
Nieporozumienia bywają twórcze, pozwalają lepiej wyrazić myśl, zmuszają do większej dyscypliny intelektualnej, dają szansę, by to, co nie było dostatecznie jasne, wyklarować i sprecyzować. Taką właśnie szansę dała mi pewna recenzentka Młynów bożych. Zarzuciła mi, że „kpię z wiary”, że „nie mnie wiarę oceniać”, że „idę na skróty” i „upraszczam”, źródeł używam „wybiórczo”, a przez to wszystko przedstawiam „nieprawdziwy obraz opisywanych wydarzeń i zjawisk”. Czyli innymi słowy – piszę nieprawdę, a jeśli czynię to świadomie (a z recenzji wynika, że wszystkie moje „manipulacje” i „uproszczenia” mają charakter działania z premedytacją), to po prostu kłamię. Obrończyni prawdy nie podważa ani jednego przedstawionego przeze mnie faktu, nie kwestionuje ani jednego przywołanego źródła, nie obnaża żadnego mojego kłamstwa. Broni po prostu bliskiej swemu sercu wizji Kościoła. Jakby wszystkie inne były ex definitione „nieprawdziwe”.
Recenzentka zarzuca mi, że nie napisałem o bardzo wielu rzeczach, o których powinienem według niej napisać. Odzywa się tu podstawowa reguła socrealizmu: trzeba pisać nie o tym, co jest, lecz o tym, co być powinno. „Historia chrześcijaństwa w średniowieczu zamyka się w opisie nawracania siłą pogan, niszczenia pogańskich posągów, wycinania świętych gajów, chciwości katolickich monarchów i inkwizycji!” – narzeka. Przyznaję, strasznie to wybiórcze. Brakuje u mnie jeszcze wielu innych rzeczy: eksterminacji albigensów, katarów („Zabijcie wszystkich! Bóg rozpozna swoich”) i morderczej troski o zbawienie heretyków wszelkiej maści oraz Żydów – dzieci Szatana. Brakuje krucjat i potoków krwi płynącej ulicami zdobytej Jerozolimy, podboju Nowego Świata krzyżem i mieczem, polowań na czarownice. Zdecydowanie za mało jest świętego ognia stosów, tego ognia, w którym wypala się złoto prawdziwej wiary. To wszystko należy do „historii chrześcijaństwa w średniowieczu” bądź do jego pokłosia. Ale oczywiście są jeszcze katedry gotyckie, wspaniałe malarstwo i rzeźba, sztuka zdobnicza, manuskrypty cudownie iluminowane, tkaniny, uniwersytety, myśl teologiczna rozrosła jak wielki las, augustianizm, tomizm, franciszkanizm, chorał gregoriański, misteria, mirakle, moralitety, hagiografia, Pieśń o Rolandzie i Bogurodzica. Podsumowując te wszystkie braki, uproszczenia i całą tę nieprawdę, która wyziera z Młynów bożych, recenzentka poklepuje mnie życzliwie po ramieniu i konkluduje: „szkoda marnować czas na utrwalanie tych uproszczeń”.
Podejrzewam, że i ta książka nie spodoba się mojej recenzentce i że uzna ją ona za „marnowanie czasu”. Wciąż uparcie opisuję bowiem to, co jest, a nie to, co być powinno. Nie tworzę traktatu teologicznego czy politycznego, nie piszę historii Kościoła katolickiego w dwudziestu tomach (tyle tomów Encyklopedii katolickiejKUL-u ukazało się dotychczas) ani nie sporządzam syntezy dziejów Polski od chrztu Mieszka I do dwudziestej dziewiątej rocznicy Radia Maryja. Nie piszę monografii z obszernymi przypisami, ale przecież skrzętnie dokumentuję źródła, do których sięgam. To nie jest dysertacja naukowa (choć takie też potrafię pisać), lecz wybór notatek, dłuższych bądź krótszych zapisków, z natury swojej fragmentarycznych, powstałych pod wpływem chwili, konkretnego wydarzenia czy wypowiedzi. To są zapiski bardzo osobiste, opowieści prywatne, ponieważ obserwuję otaczającą mnie tu i teraz rzeczywistość nie jako bezosobowy kronikarz, lecz jako człowiek posiadający konkretną biografię i wplątany w to, co opisuje.
*
Fakty, na które powołuję się w tej książce, są prawdziwe; do sytuacji, o których piszę, rzeczywiście doszło; wydarzenia, które przywołuję, naprawdę się wydarzyły; wypowiedzi, które cytuję, zostały wypowiedziane. Natomiast wszelkie oceny, interpretacje i komentarze formułuję wyłącznie na własny rachunek. Są subiektywne, bo ja jestem „subiektywny” i nie potrafię być inny. W moich ocenach mogę się mylić. Nie roszczę sobie prawa do nieomylności jak papieże – właściwie od zawsze, a oficjalnie od 1870 roku, kiedy na soborze watykańskim I został ogłoszony dogmat o nieomylności papieża.
Jest w tym, jak piszę, niemało złośliwości, ironii, sarkazmu, nieraz są gorycz i gniew, a nieraz (czarny) humor. Staram się skupiać na wadach czy zaletach, na słowach lub czynach, trzymając się strony merytorycznej i unikając argumentów ad personam. Nie oznacza to łagodności. Znam mocne słowa i czasami nie waham się ich użyć. Ale jak pisał pewien biskup: „Prawdziwa cnota krytyk się nie boi”.
Mój Tata urodził się 23 marca 1912 roku. Kiedy wiele lat po jego śmierci usiłowałem sobie uświadomić, jak to było dawno, przyszło mi do głowy, że Ojciec pojawił się na świecie dokładnie dwadzieścia trzy dni przed katastrofą Titanica. A więc to był naprawdę stary świat – ten sprzed I wojny i sprzed Titanica.
Chciałbym go zapytać, co o tym wszystkim sądzi. O tym, co się teraz w Polsce dzieje. Mało miałem okazji na poważne z nim rozmowy. Umarł nagle, kiedy zdawałem maturę w 1976 roku. Nie doczekał więc ani Czerwca 1976, ani czasów opozycji demokratycznej i KOR-u, ani Sierpnia, Solidarności i stanu wojennego. Nie doczekał Okrągłego Stołu, czerwcowych wyborów w 1989. Nic nie wiedział o Platformie Obywatelskiej ani o partii, która nazwała się Prawem i Sprawiedliwością. Nic nie wiedział o „zamachu smoleńskim”, o prezesie Jarosławie Kaczyńskim, o prezydencie Andrzeju Dudzie… Szkoda, że nie doczekał Solidarności i roku 1989. Ale cieszę się, że nie musi oglądać tego, co się dzisiaj dzieje.
Jeszcze przed wojną wstąpił w Łodzi do PPS-u. Po wojnie nie chciał się „zjednoczyć”, skazując się na marginalizację. Jako dziesięciolatek pamiętam jego milczenie, kiedy z telewizora marki Neptun przemawiał do nas Władysław Gomułka w 1967 roku. Jako jedenastolatek pamiętam, jak wrócił do domu i śmierdział gazem łzawiącym, bo wracając z pracy, przechodził przez skrzyżowanie Jerozolimskie – Nowy Świat. Jako trzynastolatek oglądałem z nim w grudniu 1970 roku „Głos Wybrzeża”, który jakimś cudem pojawił się u nas w domu – z kalendarium wydarzeń. Nic wielkiego nie robił, nic wielkiego nie mówił. Był porządnym człowiekiem. Dzięki niemu byłem jednak uodporniony na „heglowskie ukąszenie”, dzięki niemu nie miałem nigdy wątpliwości, którą stronę wybrać: prawą czy lewą. Jestem – najogólniej mówiąc – po lewej stronie. I jest mi z tym bardzo dobrze. Dziękuję, Tato, urodzony przed katastrofą Titanica.
*
Może te najwcześniejsze wspomnienia, obrazy pamięci z dzieciństwa, są w gruncie rzeczy najważniejsze i to one nadają znaczenie wszystkiemu, co kiedyś było i co jest teraz? Może to one sprawiają, że ciężar dojrzałości i brzemię starości są do zniesienia? Może doświadczenie dzieciństwa pomogło Mamie przeżyć dziewięćdziesiąt sześć lat, dwa miesiące i siedem dni? Może właśnie z powodu dzieciństwa tak długo żyć chciała, musiała. Może dlatego tak długo, tak dzielnie, tak wspaniale walczyła o życie. Walczyła do końca. O każdy dzień, a potem już o każdy oddech.
Mama wcześnie została sierotą. Ja mogłem ją mieć koło siebie dwanaście razy dłużej niż ona swoją matkę.
Pięcioletnia dziewczynka posadzona przy łóżku umierającej matki – Felicji, która jako wolontariuszka podczas epidemii tyfusu pracowała w szpitalu w Krzemieńcu. Zaraziła się i umarła. Przeżyła trzydzieści pięć lat. Był początek września 1927 roku. Szuranie liści rozgarnianych nogami na cmentarnej ścieżce, kiedy idzie się za trumną matki.
Duży szkolny wieszak, który spadł na młodszego brata i przygniótł go. To było w Murckach, bo jej ojciec, Edward Herbert, był tam dyrektorem szkoły podstawowej. I Mama nie mogła tego ciężkiego wieszaka sama unieść, a dziadka przy tym nie było, może siedział w gabinecie albo na lekcji. I w końcu ten wieszak ktoś podniósł i uwolnił brata. Ale Mama nie pamięta kto. Więc i ja nie wiem, kto to zrobił.
Ojciec Mamy wstąpił do Legionów 16 sierpnia 1914 roku, a już 29 października tego roku został ciężko ranny. Mama wielokrotnie opowiadała, że nosił przez resztę życia kulę w boku. Umarł w legionowej lecznicy w Batowicach. Przeżył trzydzieści osiem lat. Mama miała wtedy lat osiem. To był grudzień 1930 roku. Na cmentarzu już nie było liści.
Kiedy na rok przed śmiercią Mama leżała w szpitalu, ciężko chora na zapalenie płuc, niewiele mówiła. Ale powiedziała mi wtedy o psie, który był w ich domu w Wieliczce. Czarny owczarek alzacki. Wabił się As. We wrześniu 1939 roku uciekali pod bombami do Krakowa, As został na podwórku, przywiązany do budy. Ktoś musiał jednak po psa wrócić, bo pojawia się on w innej opowieści, jak waruje przy grobie cioci, która moją Mamę wychowywała, a która zmarła w listopadzie 1939. Po siedemdziesięciu dziewięciu latach od tego wydarzenia Mama prosi, żebym odwiązał psa. Nie zdaje sobie sprawy, że ja go już dzisiaj odwiązać nie mogę.
Może tylko drobiazgi są naprawdę ważne? Ten cały gwiezdny pył pokruszonych wspomnień, kawałeczków czegoś, czego nie można zobaczyć w całości. I nigdy się w całości nie zobaczy. No więc co jest ważne? Co zostaje? I popiół, i diament. Czysty węgiel.
*
Zjawiłem się na świecie trzy miesiące po przeprowadzeniu pierwszej podziemnej próby nuklearnej w Nevadzie. Kiedy świat stanął na krawędzi zagłady atomowej, podczas kryzysu kubańskiego, miałem już pięć lat. Pamiętam pokazywany w telewizji zegar ze wskazówkami zatrzymanymi na godzinie „za pięć dwunasta” i strach, że za chwilę coś się stanie. Pamiętam też z tego czasu słowo „kineskop”. Kupiliśmy telewizor Neptun właśnie w 1962 roku. Telewizor był wtedy wielkim wydarzeniem. Tak – wydarzeniem, bo telewizję się oglądało, a oglądanie to był spektakl zbiorowy. Chodziliśmy najpierw „na telewizję” do sąsiadów pod nami, na drugim piętrze klatkowca na rogu Nowolipia i Marchlewskiego. „Kineskop” to było jedno z ważniejszych słów mojego dzieciństwa. Z tym słowem wiązał się też jakiś niepokój, jakieś zagrożenie. Nie wiedziałem wtedy dlaczego. Dziś wiem. Czarno-białe neptuny były produkowane w Gdańsku od 1959 roku. My mieliśmy telewizor w drewnianej orzechowej obudowie, z dwoma dużymi pokrętłami z bakelitu po lewej i prawej stronie oraz bakelitową listwą z napisem „Neptun” na środku, która przykrywała kilka małych kółeczek. Na tylnej ściance była naklejka z ostrzeżeniem: „Uwaga! Grozi implozja! Balon kineskopu znajduje się pod wysokim ciśnieniem. W związku z tym istnieje możliwość implozji. W wypadku implozji szklane odłamki mogą spowodować poważne zranienie. Z kineskopem należy obchodzić się ostrożnie, nie uderzać”.
Więc chociaż miałem dzieciństwo sielskie, anielskie, to jednak zdarzało mi się w tych pierwszych muranowskich latach doświadczać strachu. Już nie przypomnę sobie, co było tym pierwszym doświadczeniem. Pamiętam trzy.
Jesteśmy z moim starszym bratem sami w mieszkaniu na Nowolipiu. Mama zeszła z trzeciego piętra do piwnicy po węgiel. Mieliśmy na początku kuchnię węglową. Gaz doprowadzono później. Więc to było jeszcze na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku. I nagle zobaczyłem ducha. Był cały biały i sunął w moim kierunku. Zacząłem rozpaczliwie krzyczeć. Nic już więcej nie pamiętam, tylko ten strach ogromny. Mama usłyszała mój krzyk na schodach. Zostawiła wiadro z węglem i popędziła do mieszkania. Stanęła w drzwiach. Zobaczyła mojego brata okrytego białym prześcieradłem i mnie wrzeszczącego wniebogłosy.
Był też inny strach. I on się powtarzał za każdym razem, kiedy wchodziłem z podwórka na klatkę schodową. Przed wejściem było wgłębienie, taki wąski wybetonowany rów, szeroki może na metr, głęboki też chyba na metr czy półtora, długi chyba na niecałe dziesięć metrów. W tym miejscu fragment tylnej ściany budynku, w którym była apteka, stykał się z chodnikiem prowadzącym do drzwi wejściowych na klatkę. Do apteki wchodziło się od ulicy Nowolipie, natomiast do mojej klatki schodowej wchodziło się od podwórka, które podobnie jak cały dom usytuowano na nasypie gruzowym, jakieś trzy–cztery metry powyżej poziomu ulicy. Moi rodzice sprowadzili się tutaj jesienią 1951 roku. Wtedy ulicę z podwórkiem łączyły w tym miejscu schody – typowa dla Muranowa Południowego mała architektura. Z czasem schody zlikwidowano, odcinając zupełnie podwórko od ulicy. I w tym właśnie miejscu był ów tajemniczy i groźny dla mnie rów. Od początku ta rozpadlina kojarzyła mi się z czymś złym, z wejściem do innego świata, do miasta podziemnego, przede wszystkim z wejściem do piekła. Bałem się, ale przecież żeby wejść do domu i z niego wyjść, musiałem tamtędy przechodzić. Innej drogi nie było. Bałem się, a jednocześnie coś mnie tam w dół ciągnęło. Chciałem tam wskoczyć. Gdy już trochę podrosłem, oczywiście zaraz tam wlazłem. Z czasem całkiem dobrze się zadomowiłem w podziemnym Muranowie. I tak jest do dziś. Ale dobrze pamiętam ówczesny strach przed piekłem.
Piekło nawiedzało mnie jeszcze w niedziele, na chórze kościoła Narodzenia Najświętszej Maryi Panny przy Świerczewskiego. Ojciec miał znajomego organistę, chodziliśmy więc na chór. Msze kontemplowałem z góry. Staliśmy zawsze po lewej stronie organów. Jeden z czterech bocznych ołtarzy był tuż pode mną. W nim obraz zstąpienia Chrystusa do piekieł. Jacyś wymizerowani ludzie wyciągali swoje ręce z czeluści piekielnych ku Panu Jezusowi. W tej dziurze były płomienie i ciemność. Wpatrywałem się w obraz długo, jak zahipnotyzowany. Do rzeczywistości przywracał mnie śpiew „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie” oraz Ite, missa est. Ciekawe, że pierwsze moje spotkania z Kościołem odbywały się w aurze piekielnej.
*
Kościół Świętego Augustyna na Nowolipkach stał dwieście pięćdziesiąt metrów od mojego domu na Nowolipiu 16. Nie widziałem jednak Matki Boskiej, która wybrała siedemdziesięciometrową wieżę kościoła, żeby się objawić najpierw mieszkańcom Muranowa, potem już całej Warszawy i okolic, a także pielgrzymom przybywającym z całej Polski. Miałem wtedy tylko dwa lata. Mój wzrok nie sięgał tak wysoko.
W dzieciństwie rodzice prowadzili mnie do fryzjera na Nowolipki. Dokładnie naprzeciwko kościoła Świętego Augustyna. Siadywałem na drewnianym krzesełku pomalowanym na biało. Krzesełko stało na fryzjerskim fotelu. Fryzjer krążył wokół mnie z tępymi nożycami. Za oknem widziałem żelazne ogrodzenie wtopione w mur z klinkierowej cegły, bramę i otoczoną drzewami figurę Matki Boskiej ze złożonymi do modlitwy rękami i koroną na głowie. Dalej były już schody i wejście z dwiema kolumnami. Ponad bryłą kościoła z czerwonej cegły wznosiła się wieża zwieńczona krzyżem osadzonym na złotej kuli. Nie widziałem jej z mojego siedziska u fryzjera, ale doskonale wiedziałem, że tam jest. Znałem ją na pamięć. Ten kościół był ze mną od początku. Chodziłem do przedszkola, schowanego za galeriowcem przy Nowolipkach, naprzeciwko kościoła. Widziałem go codziennie z mojego podwórka. A kiedy w 1963 roku przeprowadziliśmy się na Anielewicza 33, miałem do kościoła trochę dalej, jakieś trzysta pięćdziesiąt–czterysta metrów w linii prostej. Widziałem go z mojego balkonu. Codziennie.
Cudu nie widziałem. Ale mam głębokie przeświadczenie, że na złotej kuli, z której wyrasta krzyż, nikt nie stał. Bardzo bym chciał, żeby stanęła tam świetlista Matka Boska. Żeby tam była latem 1942 roku. Chciałbym, żeby miała rozpuszczone długie włosy, powiewające na wietrze. Żeby z wysokości wieży ogarnęła spojrzeniem całe getto. Żeby chociaż odprowadziła wzrokiem ludzi idących Nowolipkami i wszystkimi innymi ulicami dzielnicy zamkniętej. Dziś wiem, że szli na Umschlagplatz i odjeżdżali w wagonach prosto do komór gazowych Treblinki. Chciałbym, żeby świetlista Matka Boska pokazała się na tej kuli pod krzyżem w kwietniu i maju 1943 roku. Wtedy było bardzo dużo oślepiającego światła, bo wokół płonęły domy i ulice. Chciałbym też, by stanęła na tej wieży w sierpniu i we wrześniu 1944 roku. Stałaby pośród morza martwego gruzów, a z oddali słyszałaby kanonadę i widziała płomienie. I wielkie umieranie. Ale złota kula i wówczas, i potem, w 1959 roku, pozostała pusta, chociaż rozmodlony tłum widział to inaczej.
*
Tam, gdzie się bawiłem, biegałem, gdzie się wychowywałem, było pełno gruzów. Pod ziemią i na ziemi. Ale wtedy tego nie dostrzegałem. Był to dla mnie pejzaż naturalny, oczywisty. Nie znałem żadnego innego. Pamiętam widok z okna pokoju, który dzieliłem z bratem. Piąte piętro, okno wychodziło na północ. Na horyzoncie widać było i słychać przejeżdżające pociągi. Jakieś półtora kilometra od domu. A trochę dalej nieznany mi wówczas Dworzec Gdański. Bliżej, jak okiem sięgnąć, chaszcze porastające pofałdowane pola. W 1963, kiedy się tam sprowadziliśmy, miałem tuż pod oknem wyboistą drogę pokrytą ziemią i piachem zmieszanym z czymś czarnym, ze sterczącymi resztkami torów tramwajowych. Droga później pokryje się asfaltem i stanie się ulicą o egzotycznej dla mnie nazwie Mordechaja Anielewicza. Po drugiej stronie tej drogi stał mur i zrujnowane zabudowania Gęsiówki – obozu KL Warschau. Ale tego już kompletnie nie pamiętam.
Bardzo szybko te dzikie pola zamieniły się w plac budowy. Rosły domy cztero- i dziesięciopiętrowe. Między moim budynkiem a jezdnią był pas ziemi, pokryty dziką trawą, chwastami, pryzmami ziemi z kawałkami pokruszonych cegieł i rozrzuconymi gdzieniegdzie głazami. Pod jednym z nich paliliśmy ognisko. Po wielu latach znalazłem zdjęcie tego miejsca. To nie były żadne głazy czy skały, jak wtedy myślałem. To były kawały zburzonej kamienicy, która tu kiedyś stała, jeszcze z resztkami tynku, osmolone dymem z naszych ognisk. W Szkole Podstawowej numer 234 na Esperanto mieliśmy ziemne boisko. W niektórych miejscach wystawały ostre krawędzie gruzu. Nieprzyjemnie było przewracać się na takim boisku.
A więc górki, wzniesienia, nasypy, słowem – malowniczo ukształtowana rzeźba terenu. W zimie zjeżdżałem na sankach z nasypu ciągnącego się wzdłuż Świerczewskiego od Baru Łódzkiego do fontanny z żabami. Dało się dojechać do samej ulicy, co na pewno bezpieczne nie było. Potem zjeżdżałem z górki przy Dzielnej, na tyłach kościoła Świętego Augustyna. Pod ziemią można było znaleźć różne rzeczy. Nigdy nie były dla mnie czymś niezwykłym, nigdy nie niosły żadnej szczególnej aury. Stanowiły cząstkę mojego tam i wtedy, wiązały się najściślej z topografią dzieciństwa, były czymś naturalnym dla tego miejsca. Nigdy się nie zastanawiałem, skąd się tam wzięły. Nikt mi tego nigdy nie powiedział. Ani w domu, ani w szkole.
Mieszkańcy osiedla w czynie społecznym porządkowali teren, oczyszczali z gruzów, grabili, siali trawę, sadzili drzewa. Mój Ojciec z sąsiadami sadził topole na wewnątrzosiedlowej alei. Kopali rowy pod młode drzewka i wytyczali ścieżki prowadzące do bloków. Cegła spadła mu wtedy na nogę i zraniła palec. Tak się dziś boję, że wytną te topole, które sadził mój Ojciec.
Niedzielny spacer z rodzicami. Niech to będzie czerwiec 1961 roku (mam tak właśnie datowaną serię zdjęć). Ojciec kupuje w kiosku niedzielne wydanie „Życia Warszawy”, idziemy wzdłuż pustej prawie jezdni na Marchlewskiego do cukierni Jaskulskiego na rogu Nowolipek. Kupujemy ciastka na popołudnie. Pączki, może bezy z kremem, może coś jeszcze. Potem fontanna z żabami. Przed delikatesami na rogu Świerczewskiego i Marchlewskiego stoję na schodkach prowadzących do zamkniętych drzwi sklepu. Stoję razem z Ojcem, który trzyma moje dłonie i podnosi mi ręce do góry. Tworzy się wtedy coś w rodzaju litery V. I zdjęcie magiczne: stoję na chodniku z koleżanką z podwórka. Za naszymi plecami kościół Karmelitów przy Świerczewskiego. Jego bryła wystaje zza linii domów i wrzyna się w głąb ulicy. Jeszcze stoi na starym miejscu. Jeszcze nie nadszedł dla niego czas podróży. Operacja przesunięcia odbędzie się w nocy z 30 listopada na 1 grudnia 1962 roku. Ja będę wtedy spokojnie spał w swoim łóżku.
Nie spałem, kiedy pierwszy człowiek lądował na Księżycu. Była czwarta w nocy naszego czasu. Za niecałą godzinę miało wzejść słońce. Siedzieliśmy wszyscy przed telewizorem Ametyst, większym i lepszym od neptuna. Miałem już wtedy dwanaście lat. Widziałem pył, który się wzniósł, kiedy Armstrong zeskoczył z drabinki lądownika na powierzchnię Księżyca. Mały krok człowieka, który był wielkim skokiem dla ludzkości. Mnie ludzkość wtedy nie interesowała. Byłem podekscytowany, że oni tam są i nie spadają.
*
W czasach licealnych chodziłem na zajęcia Amatorskiego Klubu Filmowego w Pałacu Młodzieży. Na szczęście Radosław Sikorski z Antonim Macierewiczem jeszcze wtedy nie ogłaszali, że Pałac Kultury imienia Józefa Stalina trzeba zburzyć. Uczyłem się robić zdjęcia i kręcić filmy w formacie Super 8, a raz czy dwa razy nawet kamerą 16 milimetrów. Wtedy też zacząłem łazić po cmentarzu żydowskim przy Okopowej. Mieszkałem siedemset pięćdziesiąt metrów od bramy. Przedzierałem się przez krzaki, przeskakiwałem przez powalone macewy zanurzone w bujnej trawie, robiłem tam zdjęcia. Raz z moim szkolnym kolegą weszliśmy na cmentarz o północy, a prawdę mówiąc, jakąś godzinę przed północą. Wejść tam dokładnie o północy jednak się baliśmy. Jeśli z okna widzi się ten cmentarz każdego dnia, to jednak ciągnie. Miałem wtedy chyba szesnaście lat, pierwsza czy druga klasa liceum. Nie mieliśmy żadnych trudności z przejściem przez mur. Było dość jasno. Księżyc. Mało pamiętam, ale wiem, że dotarliśmy do muru Powązek. I że zabrałem ze sobą do domu jakiś kamień. Gdzieś się później zapodział przy przeprowadzce z Anielewicza do Konstancina. To jedna z takich strat, które bolą.
W maju 1976 roku zdawałem maturę. Wtedy zmarł mój Ojciec. Dzień po jego śmierci miałem egzamin z rosyjskiego. Streszczałem czytankę o człowieku, który „umier ot sierdiecznogo pristupa”. W czerwcu były strajki w Radomiu i Ursusie. Bardzo żałowałem, że Tata tego nie dożył. Wiedziałem, że na coś takiego czekał. Polonistyka na Uniwersytecie Warszawskim, Kazania świętokrzyskie: „Surge, propera, amica mea, et veni. Ta słowa pisze mądry Salomon a są słowa Syna Bożego…”, Malwina, czyli domyślność serca, „Biuletyn Informacyjny” KOR na zielonych przebitkach, ledwie widoczny. W czasie studiów pojechałem na Zachód – do Holandii, przez Berlin Zachodni. Tam dotknąłem pierwszy raz ziemi, która nie należała do Układu Warszawskiego. Mieszkałem w Berlinie Wschodnim u dziewczyn, którym poleciła mnie moja koleżanka z polonistyki Ela Jagiełło, za co do dziś jestem jej ogromnie wdzięczny. Wielka przedwojenna kamienica, ja w wielkim pokoju na wielkim łóżku. I moje gospodynie. U nich spałem, a na Zachód jechałem przez Friedrichstraße. Miałem wizę. One nie mogły tam pojechać. Wojtyła został papieżem. To bardzo dobrze pamiętam. Jego homilia rozpoczynająca pontyfikat: „Nie lękajcie się, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi. Dla Jego zbawczej władzy otwórzcie granice państw, systemów ekonomicznych i politycznych, szerokie dziedziny kultury, cywilizacji, rozwoju! Nie bójcie się! Chrystus wie, co nosi w swoim wnętrzu człowiek. On jeden to wie!”. Chrystus wie, ale Jan Paweł II „nie wiedział” wielu bardzo ważnych rzeczy. Okazał się najgorzej poinformowanym papieżem w historii papiestwa. 2 czerwca 1979 (w dniu moich urodzin) Jan Paweł II na placu Zwycięstwa w Warszawie. Jeszcze nie święty, nie ocukrowany. Jeszcze ożywiający nadzieję. Stałem w tym tłumie. Jak się te lata siedemdziesiąte kończą? Strajkami na Wybrzeżu, Solidarnością, stanem wojennym? Dla mnie kończą się obroną pracy magisterskiej we wrześniu 1981, zatrudnieniem na polonistyce, długim strajkiem, podczas którego w nocy patrolowałem teren uniwersytetu razem z profesorem Andrzejem Zygmuntem Makowieckim. Najweselsze patrole w moim życiu. Strajk zawiesiliśmy w piątek 11 grudnia i rozeszliśmy się do domów. W niedzielę 13 grudnia Jarosław Kaczyński spał do południa. Ja nie.
*
Uświadomiłem sobie w tym roku zarazy, że między bramą Uniwersytetu Warszawskiego a bramą Pałacu Staszica przeleciały mi czterdzieści cztery lata. Coś niesamowitego, że to właśnie tyle – „czterdzieści i cztery”! A więc znów Dziady? Czy jesteśmy już na to skazani? Na ten zaklęty krąg, kołowrót niewoli, zrywów i upadków? I krwi. „Tyran wstał – Herod! – Panie, cała Polska młoda wydana w ręce Heroda”, czyli początek Widzenia księdza Piotra. „To namiestnik wolności na ziemi widomy! […] Sława! sława! sława!”, czyli koniec Widzenia. Tyran ma realną władzę, siłę i trzyma za gardło. Powstaniec czy żołnierz jest „bez broni”, wzlatuje ponad poziomy, płonie, płonie i ginie.
Jak głosi plotka, Gustaw Holoubek podczas przedstawienia na scenie Teatru Narodowego, zakuty w kajdany, miał wychodzić na proscenium i mówić do publiczności: „Spektakl trwa!”. Od końca listopada 1967 do końca stycznia 1968 spektakl trwał w teatrze i w gabinetach władzy, potem przeniósł się na ulice. Rozgrywał się przede wszystkim tam, gdzie chodzę niemal codziennie przez czterdzieści cztery lata: na Krakowskim Przedmieściu między bramą Uniwersytetu Warszawskiego a bramą Pałacu Staszica.
Zacząłem studiować w 1976 i tak – od Uniwersytetu Warszawskiego, przez góry i doliny, aż do Polskiej Akademii Nauk – studiuję do dziś. Z redakcji „Tekstów Drugich” widać kościół Świętego Krzyża. Czasami staję obok Chrystusa dźwigającego krzyż, bo podoba mi się, że jest od kościoła odwrócony. Wskazuje, by tak rzec, w stronę przeciwną. To mi odpowiada. Myślę, że to kierunek słuszny. Poza tym mam nieodparte wrażenie, że przez te czterdzieści cztery lata od Kościoła powoli, ale nieustannie i konsekwentnie się oddala. Doskonale go rozumiem.
*
Tadeusz Nyczek w 2017 roku na łamach „Gazety Wyborczej” zwrócił się z uprzejmą prośbą do IPN, CBA, Straży Granicznej, Wojsk Obrony Terytorialnej oraz Zespołu Nazewnictwa Miejskiego o natychmiastowe zdekomunizowanie jego osoby. Słusznie. Ja też muszę o to poprosić. Urodziłem się na żydowskim Murdzielu, gdzie grasowały dzieci i wnuki KPP (nawet jeszcze przed jej powstaniem). Chodziłem do podstawówki, której komunistyczne władze narzuciły patrona o zgrzytającym w ustach prawdziwego Polaka nazwisku Tuwim, piewcę Lenina w Poroninie, narodu radzieckiego, a także autora rewolucyjnego wiersza Pstryk. Komuniści umieścili tę podstawówkę przy ulicy Esperanto – niesłusznie propagując innego Żyda i jego kosmopolityczny, utopijny język międzynarodowego lewactwa. Mieszkałem długie lata przy ulicy Mordechaja Anielewicza, który też był Żydem, do Sodalicji Mariańskiej nie należał i uparcie bojkotował Łańcuch Żywego Różańca, którym prawdziwi patrioci otaczali Polskę, chroniąc ją przed jadem żydokomuny. Miałem wprawdzie krótki epizod w Liceum imienia Romualda Traugutta, którego Prymas Tysiąclecia chciał wynieść na ołtarze (proces trwa), ale mieściło się to liceum przy ulicy Smoczej – przed wojną zatłoczonej żydostwem i wyglądającej jak śmierdzący bazar Wschodu. Przyznaję, bardzo często przechadzałem się ulicą Józefa Lewartowskiego (prawdziwe nazwisko Aron Finkelstein), który zmieniał partie polityczne jak rękawiczki: Żydowska Socjaldemokratyczna Partia Robotnicza „Poalej Syjon”, Komunistyczna Partia Robotnicza Polski, Komunistyczna Partia Polski, Wszechzwiązkowa Komunistyczna Partia (bolszewików), Polska Partia Robotnicza. Okna domu, w którym się urodziłem, wychodziły na ulicę Marchlewskiego – podczas najazdu bolszewickiego w 1920 roku szefa Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski w Białymstoku. Im dalej w moim życiorysie, tym gorzej. Wysoka Komisjo do spraw Zmiany Nazw Wszystkiego – pokornie proszę o zmianę mojej nazwy.
*
Jestem owocem popaździernikowych nadziei. Dosłownie! Urodziłem się 9 miesięcy po VIII Plenum KCPZPR, urozmaiconym niezapowiedzianą wizytą Chruszczowa. Gomułkę przywrócono z niebytu i wybrano na pierwszego sekretarza, a Chruszczow wrócił do siebie. Nie zdążyłem się jeszcze nauczyć mówić, podnosiłem tylko z wysiłkiem główkę do góry, do słońca, kiedy zlikwidowano tygodnik „Po Prostu”. Tyle było nadziei moich rodziców, a przede wszystkim Ojca, jak miałem się dowiedzieć po latach.
Może dlatego przez całe życie mam kłopot z nadzieją. Różne wielkie nadzieje co do świata mi się nie spełniły.
Dobry Pasterz Pan Jezus i jego wierni duszpasterze, którzy tak bardzo chcą, żebym był zbawiony. Pragną tego. Widzę ogień w ich oczach. Staram się nie podchodzić za blisko, żeby się nie sparzyć. Boję się tych, którzy – nieproszeni – chcą mnie zbawić, a do tego wiedzą, jak to zrobić.
Uwierzyłem przez chwilę, że oglądam oto „koniec historii”. Miałem nadzieję, że teraz wszystko już będzie dobrze: dawni poddani staną się wolnymi obywatelami wolnego kraju w wolnej Europie. Że razem, że NATO, że Unia, że Schengen, że wielki projekt modernizacyjny. Przyznaję, tę nadzieję pielęgnowałem dość długo. Okazało się jednak, że to Polska, że mieszkam w Polsce. I z kranu zaczęła ciurkać ciepła woda.
Nie byłem już taki głupi, żeby wierzyć politykom na słowo. Ale jest taki jeden, który zawsze mówi to, co myśli i czego chce. I to się urzeczywistnia. Jego marzenie, aby zostać emerytowanym zbawcą narodu – spełniło się. Na emeryturę jednak nie pójdzie. Nie przeminie, tylko zmieni stan skupienia i formę obecności. Istnieć będzie na kartach podręczników do historii, może jeszcze do innych dyscyplin naukowych. Wykuty ze spiżu, z brązu, marmuru czy ulepiony z pomalowanego żółtą farbą gipsu – tkwić będzie na placach i skwerach. Zawsze z nami. Zawsze przy nas. Dzień i noc obejmujący nas spojrzeniem i szeroko rozwartymi ramionami.
Jego fenomen polega w dużej mierze na zdolnościach profetycznych. „We mnie jest czyste dobro” – mówił w wywiadzie z Agnieszką Kublik i Moniką Olejnik w lutym 2006 roku. I proszę – dobro było w nim, jest i będzie zawsze, czasami może troszkę przybrudzone. Jak jego buty. „Żadne krzyki i płacze nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne” – mówił z kolei w lipcu tego samego roku. No i stało się. Dziś żaden kolor nie może już być pewny swojego koloru. Podczas kongresu Prawa i Sprawiedliwości w lipcu 2016 roku popisał się Jarosław Kaczyński szczerością wyjątkową, która przecież jest istotą każdego prawdziwego prorokowania: „Nasze rządy będą przeciwieństwem rządów prawa” – powiedział z mównicy. Na koniec – Wolska. „Marsz, marsz Dąbrowski z ziemi polskiej do Wolski” – śpiewał na kongresie Prawa i Sprawiedliwości 4 czerwca 2006 roku. I spełniło się – mamy Wolskę. W Wolsce życie stało się lepsze i żyje się weselej. A jak żyje się weselej, to i praca idzie lepiej, i ryż w misce lepiej smakuje.
Powtarzamy do znudzenia, że Jarosław Kaczyński podzielił Polaków. To prawda, ale Polska była podzielona w ten sposób od dawna, tylko nie było tego aż tak bardzo widać. PiS to nie żadna okupacja. PiS to emanacja. Jarosław Kaczyński zrobił to, co robi fotograf w ciemni. Zaczął wywoływać utrwalone na materiale światłoczułym i niewidoczne dla oka obrazy. On wiedział, co się pojawi na papierze fotograficznym, gdy się go włoży do kuwety i potraktuje wywoływaczem. Straszne tam są chemikalia w tym wywoływaczu, siarczany, fenole i inne cholerstwo. Kaczyński bez przerwy leje na nas ten trujący roztwór. Utajony obraz nabiera kształtów i rumieńców. Kto zapali wreszcie w tej ciemni światło?
Pozwoliliśmy jednemu człowiekowi pożerać nasz kraj, nasze pola, łąki, lasy, wsie i miasta, instytucje demokratyczne, sądy, media, edukację, nawet stadninę koni. On to wszystko pochłaniał, a rzesze biły mu brawo, śpiewając: „Jarosław, Polskę zbaw”. O tak – to było najważniejsze: zbawienie Polski. Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski arcybiskup Stanisław Gądecki już na początku 2016 roku ogłosił z satysfakcją: „Nastąpił ogromny przełom. Po wojnie nie było jeszcze takiego zjednoczenia państwa i Kościoła”. Ta radość Gądeckiego jest radością polskiego Kościoła instytucjonalnego z nadejścia władzy człowieka, który krok po kroku niszczy wszystko, czego się dotknie. Niszczy to znaczy zbawia, a w języku „dobrej zmiany” – odzyskuje.
Po 1989 roku pełno było „okrzyków radości dochodzących z miasta”, czyli z Polski. Kto z nas wtedy pamiętał, „że ta radość jest zawsze zagrożona”? Czy był wówczas wśród nas doktor Rieux, który wiedział to, „czego nie wiedział ten radosny tłum, […] że bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika, że może przez dziesiątki lat pozostać uśpiony […] i że nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście”? Wydaje się, że Wielki Architekt „dobrej zmiany” obudził szczury i wypuścił je na ulice polskich miast. I jak mu to gładko poszło! Jak łatwo bakcyl dżumy dał się zbudzić i teraz rozprzestrzenia się coraz bardziej. Jak chętnie aż tylu mieszkańców miasta dało się zadżumić. I jest im z tym dobrze. I uważają to za objaw zdrowia. A Kościół, zamiast bić w dzwony na trwogę, patrzy, jak jego wyznawcom rosną w pachwinach i pod pachami guzy dymienicze. I nic nie mówi, bo sam swoje guzy ukrywa, a swoich zadżumionych przenosi do innych parafii. Okazuje się, że rasizm, ksenofobię, zawiść, mściwość, frustrację zbudzić w ludziach jest stosunkowo łatwo.
*
Mojej edukacji w szkole podstawowej na Esperanto patronował Władysław Gomułka. Na moje lata spędzone w liceum na Smoczej i na polonistyce UW spoglądał gospodarskim okiem Edward Gierek. Zacząłem pracować pod czujnym okiem generała Wojciecha Jaruzelskiego, na dwa i pół miesiąca przed stanem wojennym. Potem pracowałem za najróżniejszych rządów: od Tadeusza Mazowieckiego do Donalda Tuska i pani premier Ewy Kopacz. Więc patrzę na to, co się teraz wyprawia już z pewnej perspektywy. Myślę o tych, którzy dziś nurzają się w serwilizmie i podłości, a jutro, gdy to się wszystko zawali, będą grać rolę ofiar wstrętnej dyktatury i wypinać piersi do orderów. Jarosław Gowin założy pewnie pismo pod tytułem „Byłem Przeciw” (ma doświadczenie, bo kierował miesięcznikiem „Znak”), Piotr Gliński napisze dysertację na temat obywatelskiego sprzeciwu podczas niesprawiedliwych rządów bezprawia Prawa i Sprawiedliwości etc. Co zrobi Beata Szydło? A ci wszyscy beneficjenci dobrej zmiany w spółkach skarbu państwa, na niezliczonych stanowiskach w administracji cywilnej i w wojsku…? Co oni wszyscy będą robić „dzień po”? Nie wiem. Wiem jedno, będziemy mieli wysyp skruszonych albo Wallenrodów. Pierwszy w kolejce po order ustawi się prokurator Piotrowicz.
Siedzę w domu. Za oknem zaraza. Na mojej ulicy pies wyprowadza człowieka na spacer. Drepczą szybko skrajem chodnika, przyczajeni, w barwach ochronnych, utrzymując przepisowy odstęp na długość smyczy. Mam jeszcze zapasy, prąd, internet, wodę w kranie. Policja i wojsko patrolują ulice polskich miast. I – jak ogłaszają ich dowódcy – wszyscy jesteśmy z tego zadowoleni. Szpitale są świetnie przygotowane. Lekarze nie przestrzegają procedur – ratują życie i zarażają się. Sprzętu ochronnego jest mnóstwo, ale gdzieś się rozchodzi, jak głos wśród nocnej ciszy.
Dlaczego nie jestem spokojny? Przecież premier jest uosobieniem wiarygodności i prawdomówności. Mruży oczy. Nie wiem, z czego są zrobione jego oczy, ale nie wyglądają jak prawdziwe. Szlachetne zdrowie, prawda, nikt się nie dowie, prawda… Prawda. Nikt się nie dowie. Człowiek, który uwierzył, że jest prezydentem, ma twarz roześmianą, oczy wesołe, czasem tylko groźnie spojrzy i uniesie podbródek. Łapie w locie hostie, które uciekają masowo z kościołów. A w kościołach zaraza: puste ławki i puste tace. Dobrą Nowinę, że Chrystus zmartwychwstał, przynosi mi Antychryst z Krakowa i biznesmen z Torunia – osiemdziesiąty trzeci na liście stu najbogatszych Polaków.
Nad wszystkim czuwa Prezes. Poddani czekają, co Prezes zarządzi. Prezes zarządza, że tak ma być, i tak będzie. Prezes zarządza, że ma być inaczej, i będzie inaczej. I to jest wszystko zgodne ze wszystkim, a przede wszystkim z konstytucją, która wolę Prezesa wyraża, bo nie może być inaczej. Bo konstytucja została odzyskana. Bo wszystko zostało odzyskane. A co jeszcze nie zostało odzyskane, odzyskane zostanie. Prezes ze swoją świtą i ochroniarzami odprawia magiczny rytuał na opustoszałym placu, w otoczeniu policji w maseczkach. Ale sam Prezes się nie maskuje. On się nigdy nie maskował. Tylko że my nie chcieliśmy tego widzieć.
Dlaczego nie jestem spokojny? Przecież moje zdrowie zostało zawierzone Matce Boskiej, Królowej Polski. Cała Polska jest jej zawierzona. Granice są bezpieczne, otoczone łańcuchem wiernych. Każda głowa to jeden paciorek żywego różańca. To jest Różaniec do Granic. Nikt obcy się nie przeciśnie. Ulice są bezpieczne. W każdą pierwszą sobotę miesiąca przechodzi nimi Męski Różaniec. Cała Polska jest Jedną Wielką Strefą Wolną od Wszelkich Niebezpieczeństw Jakie Niesie Cywilizacja Śmierci. Wielka Strefa Wolności składa się z 10 201 Parafialnych Zon Wolności, które wchodzą w skład 1057 Dekanatów Wolności (w tym 15 wojskowych), które z kolei wchodzą w skład 27 Diecezji Wolności, 14 Archidiecezji Wolności oraz 14 Metropolii Wolności. W żadnym innym kraju świata nie ma tyle wolności.
A nad wszystkim unosi się twarz Marka Suskiego z szeroko otwartymi pustymi oczami. To jest właśnie to Wielkie Nic, które nas dławi. Jedni się duszą, inni niosą w darze plon – swoje serca, głowy i głosy. Wokół pandemia, świat drży w posadach, a u mnie za oknem puste oczy Marka Suskiego i Wojska Obrony Terytorialnej, które mają mnie wiernie strzec i wskazywać drogę w terenie.
Dlaczego nie jestem spokojny? Nie wiem, co będzie dalej. A może już będziemy tak żyć? Strzec się tego, co niewidzialne, unikać tego, co nieuniknione, używać detergentów, nie dotykać nikogo, utrzymywać zawsze bezpieczny dystans. Nie oddychać bez maski. A może trzeba naprawdę zostać w domu, czekać na komunikaty i nikomu nie dowierzać. Wszyscy mogą być nosicielami. A może rzeczywiście nie powinniśmy mieszać się z innymi i gromadzić? Po co stawiać opór? Należy myć ręce, ufać policji, słuchać się policji, legitymować się policji na wezwanie, powierzać ducha swego w ręce policji. A może lepiej tak właśnie żyć? Głosować za życiem, przeciwko zabijaniu, wybierać spokój i bezpieczeństwo zamiast chaosu i anarchii. Cieszyć się, że mogło być gorzej. Myć ręce.
Patrzę przez okno. Widzę ciemność, ale powoli się uspokajam. Mam nadzieję, że po zarazie policjanci pozostaną w maskach. Tylko tam, w tej sekretnej szczelinie między skórą a materiałem zabezpieczającym, ich szlachetność może w pełni rozkwitnąć, a ich umiłowanie prawdy, dobra i piękna może urosnąć w wielkie mocne drzewo. Niech zawsze przy nas stoją, rano, wieczór, we dnie, w nocy, niech nas strzegą, niech będą nam zawsze ku pomocy, niech bronią nas przed pokuszeniem i wybawiają ode złego. Niech czuwają w bawełnianych maskach i lateksowych rękawiczkach. Nie musimy widzieć ich nosów i ust podczas interwencji, przecież wiemy, że patrzą na nas z uśmiechem życzliwości i zatroskania. Cokolwiek robią, czynią to dla naszego dobra. W maskach stają się opiekunami profesjonalnymi i uniwersalnymi. Bez uczuć niepotrzebnie malujących się na twarzy. Bez twarzy.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.