Wiedźma. Droga do siebie - Amanda Yates Garcia - ebook

Wiedźma. Droga do siebie ebook

Amanda Yates Garcia

5,0
33,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Porywające, alchemiczne połączenie pamiętnika i manifestu czarownicy, która opisuje swoją drogę do świata magii.

Amanda Yates Garcia, amerykańska czarownica i uzdrowicielka, praktykująca jako Wyrocznia Los Angeles, opisuje swoją życiową podróż, w której pokonywała kolejne stopnie wtajemniczenia i która rozbudziła w niej powołanie do czarownictwa.

Magiczny gen odziedziczyła po przodkiniach. Aby zostać czarownicą, musiała odwiedzić podziemia, zaznać upokorzenia i poznać granice swojej mocy.

Jej świat był labiryntem seksu, mocy i patriarchatu. Przeszła doświadczenie choroby, molestowania, gwałtu, narkotyków. Pracowała w seksbiznesie i przemyśle narkotykowym, zarabiała na życie jako striptizerka, hostessa, barmanka. Odkrywała siebie w relacjach rodzinnych, przyjaźniach, związkach, aż wreszcie w tańcu.

Rozpoczęła życie w świecie cywilizacji, do którego wpuściła magię. Swoją niesamowitą moc czerpie ze zdolności splecenia rozumu i nauk Bogini oraz zaufania do inteligencji natury. Uwielbia astrologię i czary, wie, że czarownictwo jest wieczne. Swoje życie oparła na magii, bo zasadza się ona na wspólnocie i współpracy, na połączeniu, a więc na miłości.

„Wiedźma. Droga do siebie” to niezwykła podróż po świecie magii. Autorka opowiada jej feministyczną wersję i pokazuje, jak rozbudzić w sobie moc czarownicy, a także w jaki sposób ją wykorzystać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 437

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla mojej mamy, dla Bogini, dla moich magicznych sióstr i kuzynek, dla wszystkich naszych przodkiń z zamierzchłych czasów: uzdrawiaczek, wieszczek, kochanek, artystek, wyroczni, wynalazczyń, wiedzących.

Gdyż zważ: byłam z tobą od początku, i to ja jestem celem każdego pragnienia.

Doreen Valiente, adapt. Starhawk,Pouczenie Bogini

Teraz ja – kobieta unieważnię Prawo: ten wybuch już jest możliwy i nieunikniony; więc niech to się stanie zaraz, w języku.

Hélène Cixous, Śmiech Meduzy przeł. Anna Nasiłowska

Zastrzeżenie

Ta książka jest alchemiczną mieszaniną pamiętnika, mitologii, manifestu, teorii, wizji i snów. Jak to w snach, czasami trzeba było nagiąć czas, zrobić przeskok między wydarzeniami bądź zachować niektóre opowieści w mojej Księdze Cieni z myślą o przedstawieniu ich innym razem. Może się też zdarzyć, że znani ci bohaterowie mitologiczni pojawią się na tych kartach w nieortodoksyjnej postaci. Nic z tego nie powinno dziwić w książce napisanej przez wiedźmę. Lecz – jakkolwiek byłyby niekonwencjonalne, nieortodoksyjne czy alchemiczne – wszystkie opowiedziane tu przeze mnie historie są również prawdziwe.

Prolog

gdy trawisz swoje zmartwienie

i odwracasz się od śmierci,

to jest, co masz zrobić:

odnajdź miejsce spotkań

na styku podziałów

pod gwiazdami

w drodze do gnozy,

mówiąc, że to jest to miejsce,

to naprawdę jest to miejsce

przewarstwione;

tutaj spocznij…[1]

Anne Waldman, Trick o’ Death

Odnajdź trzy gwiazdy, które tworzą Pas Oriona… Zmrużyłam oczy w ciemnościach rozpraszanych tylko przez słaby blask firmamentu i przesunęłam palcem wzdłuż instrukcji, którą zapisałam sobie w Księdze Cieni, gdzie każda czarownica notuje swoje ulubione zaklęcia. Stojąc sama, nocą, na rozdrożu w głębi pustyni Mojave, miałam zanieść inkantację do rzeczonej konstelacji. Zaintonowałam więc: „AŌTH ABRAŌTH BASYM ISAK SABAŌTH IAŌ”. Gorące powietrze powiało od strony granicy z Meksykiem. Płomyki świeczek zamigotały i zgasły. Chwyciłam mocniej trzymany w dłoniach zeszyt, nie chcąc, by poszczególne kartki pofrunęły i zniknęły wśród widmowej pustynnej roślinności, która otaczała mnie ze wszystkich stron.

Przyjechałam na pustynię, aby odprawić Rytuał Nienarodzonego, ezoteryczny czar magii ceremonialnej, w którym ogłaszasz się istotą boską. Przyzywasz boginię Izydę, by w ciebie wstąpiła, i przemawiasz jej głosem: „Ja czynię błyskawicę i grzmot; własnym potem roszę ziemię, aby mogło powstać życie”. Znalazłam się tam, ponieważ nie chciałam, nie mogłam dłużej grać według zasad narzuconych przez status quo. Miałam dość. Koniec z uległością. Rytuał Nienarodzonego miał być ostatnim z całego szeregu magicznych inicjacji, które rozpoczęłam wraz z przyjściem na świat. Bosa i praktycznie naga, w przewiewnej bawełnianej sukience, w której zawsze odprawiałam rytuały i która teraz łopotała mi wokół nóg, wydając dźwięki przypominające kłapanie wilczych pysków, stałam pośrodku wąwozu otoczona przez pnące się w niebo przedwieczne czerwone skały, nawet o północy trzymające ciepło dnia, zanurzona w morzu ciernistych kaktusów skąpanych w świetle gwiazd i wyciągających w stronę moich gołych nóg swoje kolczaste palce. Było to niebezpieczne miejsce. Wokół czaiły się grzechotniki i kojoty, ale ja najbardziej się obawiałam innych mieszkańców pustyni: ogłupionych amfą młodych mężczyzn w swoich monster truckach, żłopiących piwsko i pohukujących w pustkę swój zew krwi.

Tak samo jak reszcie kobiet, wiedźmom nie jest obcy demon patriarchatu. Podąża za nami wszędzie, nawet na pustkowie, gdzie nie pozwala nam zostać sam na sam z naszymi rytuałami. Prześladuje nas także cień brutalności; jej ciągła groźba, nieustające przestrogi, aby być ostrożną, historia mniej i bardziej poważnych ataków, to wystarcza, aby zatrzymać większość z nas „bezpiecznie” w domu, pod opiekuńczymi skrzydłami męskich bóstw. Ilekroć widziałam przednie reflektory na horyzoncie albo słyszałam cichy pomruk motocykla odbijający się echem od ścian kanionu, musiałam zwalczać w sobie instynkt ucieczki i znalezienia kryjówki. Nie zamierzałam jednak dać się przepędzić od mojej magii niegrzecznym chłopcom, którym się wydaje, że są panami świata. Tkwiłam na pustyni przez wzgląd na zasady. Powodem była chęć stworzenia świata, w jakim pragnęłam żyć. Świata, w którym wiedźmy odnajdują moc na pustyni. W którym kobieta może intonować hymny do bogini z dala od cywilizacji bez obawy, że zostanie zaatakowana. Tak więc nuciłam inkantacje i opróżniłam kielich na czerwoną ziemię. Przez cały czas starając się nie myśleć o tym, że jak dotąd nie miałam okazji przetestować swojej magii w starciu z mężczyznami, którzy – tego byłam pewna – mieliby przy sobie broń.

Zawsze robię rzeczy, które napawają mnie strachem.

Inicjacja to początek, rytuał przejścia, ceremonia sygnalizująca jakiegoś rodzaju postęp – osiągnięcie dorosłości albo dostąpienie wyższego poziomu wiedzy. Podczas mojej ceremonialnej inicjacji na czarownicę, mającej miejsce w dzień moich trzynastych urodzin, usiadłyśmy z mamą w kręgu matek i córek wywodzących się z naszej społeczności. Miałyśmy ręce złączone w nadgarstkach kawałkiem czerwonego sznurka. Kobiety trzymały różane gałązki i gładziły nimi niewinne lica dziewcząt. Rytuał Róż przeprowadził mnie i moje koleżanki z kowenu ku Bogini i ku sobie nawzajem; poprzysięgłyśmy bowiem wzajemne poświęcenie. Salon naszego domu rozświetlał blask płonących czerwonych świec, wnętrze wypełniał aromat bukietów róż ozdobionych liśćmi paproci i gipsówką. Wszystkie obecne ogrzewały pomieszczenie niczym węgle w saunie, zgromadziłyśmy się tam, by uczcić żar naszej krwi, tę siłę życiową przepełniającą nasze żyły, pulsującą w naszej macicy, sięgającą początków życia na Ziemi i wiodącą nas ku przyszłości, którą dopiero musimy dla siebie stworzyć. Tamtego wieczoru skandowałyśmy imiona naszych przodkiń, poczynając od najdawniejszej. Wymawiając imiona najpierw mamy, a potem moje, użyłyśmy nożyczek w roli athamé, ceremonialnego noża, którym przecięłyśmy łączącą nas czerwoną pępowinę. Z tą chwilą stałam się kobietą samoistną, wolną jednostką. W ramach świętowania udałyśmy się do zarośniętego parku miejskiego, gdzie przy pełni księżyca niczym zjawy przemykałyśmy rozchichotane między gęstą roślinnością. Inicjacja nie pociągnęła prawdziwej przemiany, pozostałam dziewczynką. Ale moje życie wkrótce miało eksplodować.

Od tamtej pory zdążyłam zrozumieć, że bardziej niż jakakolwiek ceremonialna inicjacja przeprowadzona z namaszczenia starszych od ciebie znaczenie ma indywidualny proces poznawania samej siebie, przygotowany dla ciebie przez życie. Nie musisz być córką czarownicy. Nie musisz przejść  inicjacji w obecności najwyższej kapłanki. Aby zostać jedną z nas, po prostu pilnie słuchaj nauk Bogini, których udziela ci poprzez twoje własne doświadczenia, później zaś zwyczajnie podnieś głowę i zacznij działać.

Co więcej, czarownictwo nie jest wyłącznie domeną kobiet. Stoi otworem także przed mężczyznami i przed osobami transseksualnymi, przed bajkowymi stworzeniami i duchami zwierząt – oraz wszystkim tym, co pomiędzy. Aby być wiedźmą, nie musisz miesiączkować ani nawet mieć macicy. Odnaleźć swoją moc może każdy bez względu na to, kim jest. Ale w tej książce będę pisać o czarownicach w rodzaju żeńskim, ponieważ sama jestem rodzaju żeńskiego i kieruję swoje słowa pełne miłości do wszystkich kobiet na świecie. Jeśli nie jesteś kobietą, nie obrażaj się. Kieruję swoje słowa i do ciebie. Mile widziany jest każdy wielbiciel Bogini, a nawet ci, którzy dopiero Jej szukają, pełni wątpliwości.

Antropolog Mircea Eliade w swojej książce Inicjacje, obrzędy, stowarzyszenia tajemne. Narodziny mistyczne[2] pisze, że inicjacja w wieku dojrzewania zwykle wiąże się z gwałtem. Dziecko zostaje rozdzielone z matką. Persefona zostaje zawleczona do Hadesu. Traumatyczne przeżycie. A mimo to w starożytnej Grecji misteria eleuzyjskie były rytuałem inicjacyjnym, któremu podlegał niemal każdy. Wtajemniczeni byli zobowiązani do zachowania dyskrecji pod groźbą śmierci, w razie gdyby opowiedzieli lub opisali swoje doświadczenie. W IV w. n.e. z północy nadciągnęli chrześcijańscy najeźdźcy. Zburzyli świątynię w Eleusis, jej gruzy zamienili w proch i na zwolnionym miejscu wznieśli swój kościół. Praktycznie nie zachowały się żadne świadectwa tych misteriów. Wiemy tylko, że odbywały się ku czci Demeter, bogini urodzaju, i Persefony, jej dziewiczej córki, którą porwał do podziemi bóg świata zmarłych i zmusił, by została jego „wybranką”.

Czy jesteśmy na to gotowi czy nie, nasze traumy też wleką nas do podziemi, gdzie – często niechętnie – przechodzimy inicjację otwierającą nas na tajemnicę seksu i śmierci, ostatecznie zaś (jeśli mamy szczęście) również na tajemnicę odrodzenia. To ostatnie jednak wyłącznie wtedy, gdy dzięki sprytowi uda nam się wydostać z podziemi. W przeciwnym razie do inicjacji nie dochodzi, a my pozostajemy uwięzieni pod ziemią, cienie nieumarłych z kośćmi zmiażdżonymi pod świątyniami naszych najeźdźców.

Pozostawione same sobie nastoletnie dziewczęta są urodzonymi wiedźmami i ja nie byłam tu wyjątkiem. Bawiłam się we wróżby przy użyciu złożonej kartki papieru i w wywoływanie duchów za pomocą plansz Ouija. Ilekroć wygłupiałam się z kolegami, wyobrażałam sobie kochanków z talii tarota. Nocując u przyjaciółki, próbowałam ją unieść pod sufit małym palcem, czerpiąc z pokładów siły woli i intonując zaklęcia. Nosiłyśmy pierścionki zmieniające kolor w zależności od nastroju, a na szyi anchy i fiolki z krwią. Świat był zaczarowanym miejscem dla mnie i dla moich rówieśniczek z kowenu. Ale nigdy – mimo że kowen przyjął mnie do swojego grona, zanim ukończyłam pierwszą klasę liceum; mimo że mama była czarownicą – nigdy nie przyszło mi do głowy, że też mogę nią zostać. Że będę się parać czarami. Bo w naszym świecie – o ile ktoś nie ma założonego funduszu powierniczego – trzeba pracować. Trzeba mieć zawód. To moralny imperatyw. A zarazem powód do cierpienia, co zrozumiałam, obserwując znanych mi dorosłych. Osiem godzin dziennie, pięć dni w tygodniu, dopóki nie przejdziesz na emeryturę, sterany i wypluty. Do tego przygotowywała mnie szkoła podstawowa. Takie oczekiwania miał wobec mnie świat. Do czasu, gdy przekroczyłam trzydziestkę, imałam się praktycznie każdego zajęcia, o jakim może pomyśleć młoda kobieta. Każde z nich przysporzyło mi cierpienia na swój własny sposób. A jednak, wbrew wszystkiemu, nie uległam kapitalistycznemu patriarchatowi. Jak mogłam, unikałam stosowania się do zasad narzuconych przez status quo chcące pozbawić mnie mocy, zdeprecjonować i wykorzystać moją pracę do zagarnięcia jeszcze większych, piekielnych wręcz zasobów. Ktoś może powiedzieć, że chciałam zaczarować system. Lecz ilekroć widziałam drogę ucieczki z tego błędnego koła, coś mnie powstrzymywało. Nie byłam zdolna wyrwać się z podziemi – dopóki nie stałam się pełnoetatową wiedźmą.

Gdy w środku lata 2016 roku stałam na pustyni i odprawiałam Rytuał Nienarodzonego, od dobrych kilku lat utrzymywałam się z czarów i czułam się bardziej wyzwolona i pełna mocy niż kiedykolwiek. Później zaś, po pustynnym rytuale, coraz częściej słyszałam, jak Bogini prosi mnie, abym z rozmachem wyszła ze schowka na miotły i wreszcie zaczęła się domagać praw dla wiedźm. Jej zdaniem nadeszła pora, by kobiety pokazały światu dzikość swoich serc. Przyszedł czas działania. Miałyśmy zacząć inspirować nasze siostry i kuzynki, nawet jeśli groziło to tym, że będą się z nas śmiać albo będą nam życzyć śmierci. Nawet jeśli się bałyśmy, że to strata czasu, że przegramy, że zostaniemy poddane niesprawiedliwej ocenie czy też – najgorsze ze wszystkiego – że nie podołamy zadaniu. Łaska Bogini sprawiła, że zaczęłam odprawiać rytuały w muzeach. Gazety takie jak „Los Angeles Times” przeprowadzały ze mną wywiady. Stacja Fox News użyczała mi anteny, abym mogła dyskutować o polityce z konserwatystami. W reakcji na te wystąpienia grożono mi gwałtem i skróceniem o głowę, lecz przede wszystkim setki osób z całego kraju zasypały mnie mailami, w których dziękowały mi, że wskazałam im drogę do czarownictwa. Po wykładach, które wygłaszałam na wyższych uczelniach, słuchacze, głównie studentki, a więc młode kobiety podchodziły do mnie z roziskrzonym wzrokiem i przyciskając podręczniki do piersi, pytały, od czego powinny zacząć praktykowanie czarownictwa na gruncie domowym. Czary to akt uzdrawiania tak samo jak akt oporu. Ogłoszenie się czarownicą, praktykowanie magii równa się potwierdzeniu własnej mocy i sięgnięciu po władzę. To samo życie poddaje nas inicjacji w zgodzie z naszym osobistym, wyjątkowym życiorysem. Inicjacja jednocześnie pozbawia nas czegoś i coś nam daje. Jeśli chcesz rozwinąć w pełni skrzydła, musisz podzielić się tym darem ze światem.

Piszę tę książkę, ponieważ znam was, kochane wiedźmy, widzę was, gdziekolwiek jesteście, wiem, że szarpiecie wędzidło patriarchatu, które nałożył na was ten świat. Jesteśmy sojuszniczkami, jesteśmy wzajemnie swoimi strażniczkami. Z jednej strony mam nadzieję, że moja książka wam pomoże; z drugiej wasza obecność – sama świadomość, że istniejecie – pomaga mi żyć, napędza mnie do działania, czyni mój świat pełnym i uświęconym. Widzę was, otoczone kryształami, z hedonistycznym tatuażem na piersi. Widzę was, stojące z twarzą zwróconą ku księżycowi, z pięściami zaciśniętymi na pustynnych kwiatach. Widzę ciebie, nieokiełznana istoto, bosa i wpadająca w trans. Wplatająca głosy otaczającej cię dziczy w swoją pieśń. Nasiona, które ściekają z twoich palców, wzmocnią ziemię. Twoim rytuałem – miłość i przyjemność. Jesteś nowicjuszką Bogini Miłości, nawet jeśli o tym jeszcze nie wiesz. Nabierz odwagi, kochana wiedźmo, ponieważ z końcem tej książki wszystko zrozumiesz.

[1] Anne Waldman, Trick o’ Death [w:] Trickster Feminism, Penguin Poets, 2018. Fragment przełożył Janusz Zalewski. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki, chyba że zaznaczono inaczej).

[2] Mircea Eliade, Inicjacje, obrzędy, stowarzyszenia tajemne. Narodziny mistyczne, przeł. Krzysztof Kocjan, SIW ZNAK, Kraków 1997.

Rozdział 1

Familiariusze

Dla niektórych ludzi już samo zwykłe życie jest mniej lub bardziej nieświadomym procesem wtajemniczenia poprzez próbę ognia[3].

Rudolf Steiner,Jak osiągnąć poznanie wyższych światów

Ciało mamy broniło mi wstępu na ten świat; mama doskonale wiedziała, jakie traktowanie spotyka tu wiedźmy. Tysiąc lat wcześniej moja rodzicielka wsparłaby się o akuszerki, zaintonowała hymn do Hekate i namaściła mnie naparem z piołunu. Dziesięć tysięcy lat wcześniej wyskoczyłabym wprost na leże z torfu w srebrnym blasku pełni księżyca, czego świadkami byłyby tylko dzikie zwierzęta. W rzeczywistości urodziłam się w klinice pod Sacramento w stanie Kalifornia, w rażącym blasku jarzeniówek, pod spojrzeniami spanikowanych studentów medycyny, którzy wciąż cuchnęli wczorajszym browarem. Nic ich nie przygotowało na tak trudny poród.

Mama, mająca wtedy dwadzieścia trzy lata, ale już świadoma złego wpływu świata materialnego, w swej cielesności pragnęła zatrzymać mnie wewnątrz siebie, gdzie byłabym bezpieczna. Jej szyjka macicy nie chciała się rozszerzyć. Ja jednak uparłam się pojawić na świecie. Byłam wolnym duchem. Ciskałam się w matczynym brzuchu niczym ryba wyrzucona na brzeg, aż w końcu pępowina owinęła mi się dookoła szyi. Obróciłam się nie tą stroną co trzeba. Mamie odeszły czarne wody; w momencie narodzin byłam bardziej gotką niż jako nastolatka. Mamę przewieziono z izby przyjęć na oddział położniczy. Jeszcze więcej jarzeniowych lamp, kroplówka podłączona w zgięciu łokcia. Kolorowy zygzak, który odzwierciedlał pracę mojego serca, nagle się wypłaszczył do linii prostej. Minuta, dwie, trzy, pięć – nic się nie zmieniło. Bogini podziemi wyciągnęła po mnie ręce.

Umarłam, zanim się urodziłam. Ujrzałam twarz Bogini. Wiedźmy mają wiele bogiń, ale Hekate jest pośród nich najważniejsza. Jako strażniczka rozstajów i czarownica zna się na ziołach i potrafi rozmawiać ze zmarłymi; jako królowa czarownic podróżuje między światami. Przemierza podziemia w towarzystwie czarnego psa. Przenosi się w przyszłość i w przeszłość na skrzydłach kruka. Umie się wcielić w inną istotę. To Ją zobaczyłam, walcząc o oddech w łonie matki. Doświadczenie z pogranicza śmierci ma to do siebie, że popycha człowieka ku temu, co niepoznane. W kluczowym momencie Bogini ukazuje ci swoją twarz, dzięki czemu wiesz, że jest przy tobie. I nigdy cię nie opuści, boś jest dziecięciem natury.

Mama też widziała Hekate, w Dzień Matki, pięć lat przed moim narodzinami, kiedy miała zaledwie osiemnaście lat. Była nad rzeką American w Kalifornii, gdzie pływała na dętce z przyjaciółmi. W pewnym momencie ześlizgnęła się do wody, wpadła w kipiel i poczuła, jak prąd wsysa ją pod powierzchnię, mimo że przyjaciele wyciągali do niej pomocne dłonie. Wszystko na próżno. Uwięziona przez skalny głaz, ruszyła ku powierzchni, by zaczerpnąć tchu, ale tylko rozbiła sobie łokieć o kamień i otworzyła usta z bólu. Wtedy woda zalała jej płuca. Wydarzenia zaczęły się rozgrywać w zwolnionym tempie. Mamę przyzywało zielone światełko w spiralnym tunelu. Otoczyła ją swoją obecnością Bogini. Nic nie przesłaniało jej widoku. Zobaczyła twarz Bogini. Była to Ziemia, jasna i błyszcząca. „Zdrowaś Matko, któraś jest Ziemią, błogosławione twoje ciało”. Zanurzona we wszechobecnej Bogini mama pozostała sobą, choć zarazem też jakby wyszła poza siebie. Nagle spostrzegła w dole grupkę ludzi, którzy uwijali się szaleńczo jak termity. Tłoczyli się nad bladą, pozbawioną życia kobietą, której kucający obok mężczyzna energicznie ugniatał żebra. Mama się tym nie przejęła. Wszystko wokół niej lśniło, oddychająca żywa planeta była skąpana światłem, wskutek czego ludzie w dole przestali wydawać się interesujący. Mimo to mama zniżała się coraz bardziej, aż zawisła niemal nos w nos z leżącą bez życia kobietą. Wtedy poczuła szarpnięcie. Przywrócona do własnego ciała na siłę, w pierwszej chwili poczuła wściekłość. Nie chciała znów się znaleźć w tym świecie przemocy i zdrady. Nie miała jednak wyjścia; czekało ją tu jeszcze wiele pracy.

Po porodzie, gdy mama już się obudziła, sądziła, że nie żyję. Otwarto jej brzuch i zszyto z powrotem czarnym drutem, podczas gdy była w szpitalu sama jak palec. W końcu jednak pojawiła się pielęgniarka i upuściła mnie w matczyne ramiona. Ludzie powtarzają jej, że to niemożliwe, ale mama się upiera, iż ledwie otworzyłam oczy, uśmiechnęłam się do niej. Ponieważ umarłam przed narodzinami, cieszyłam się z pojawienia na tym dziwnym i pięknym świecie, z nawiązania z nim rozmowy poprzez magiczne rytuały.

Mama twierdzi, że gdy ja się rodziłam, tato siedział w barze naprzeciwko szpitala i przybierał bledszy odcień pijaństwa. Tato kontruje, że tkwił w poczekalni, płakał i zamartwiał się, że obie umrzemy. Jakkolwiek było naprawdę, pół roku później mama go zostawiła. Zabrała mnie z zawilgoconego domku na terenie dawnej winnicy w północnej części Kalifornii i przeniosła do ciasnego drewnianego bungalowu stojącego na niższym odcinku wybrzeża nieopodal San Luis Obispo. Pierwsze, co pamiętam, to mamę stojącą przy kuchence nad garem wrzącej wody i wyśpiewującą błogosławieństwa nad makaronem z serem, który był tego dnia na obiad.

Czarownictwo jest wieczne. Angielskie słowo witchcraft pochodzi od staroangielskiego wicce, co wymawiało się identycznie jak pierwszy człon współczesnego wyrazu i oznaczało kobietę wiedzącą, która wieszczy, inkantuje, zna się na zielarstwie i potrafi rozmawiać z duchami. Nie na darmo angielskie słowa wit i witch mają ten sam rdzeń: wiedzieć, rozumieć, pojmować. Z etymologicznego punktu widzenia angielskie słowo witch odnosi się do północnoeuropejskiej szamanki, lecz magia jako taka jest uprawiana na całym świecie przez osoby wszystkich płci. W Hiszpanii mówi się na nią brujería, Afroamerykanie nazywają ją conjure, wiedźma to po włosku strega, a w języku mandaryńskim wūpó. Nie brakowało nas w żadnym miejscu ani w żadnym czasie[4].

Gen czarownictwa odziedziczyłam po swoich przodkiniach. Imię Eileen, co oznacza orzech laskowy, a więc owoc celtyckiego drzewa mądrości, było nadawane każdej pierworodnej córce od pokoleń sięgających jeszcze starego kraju. Mama uprawiała czarownictwo, zanim zrozumiała, czym się zajmuje. Mieszkanki północnej Europy zaprzestały nazywania się czarownicami mniej więcej w tym samym czasie, gdy za przyznanie się do bycia jedną z nich zaczęło grozić wyrwanie języka. Kiedy byłam mała, mama mówiła o sobie „aktywistka”. Lata później wyznała mi, że postrzegała aktywizm i czarownictwo jako dwie strony tej samej praktyki: zawierzenia się Bogini. Już od wczesnych lat pragnęła chronić kobiety i dzieci. Zawładnięta przez Demeter na długo przed tym, zanim wydała na świat swoje pierwsze dziecko, czyli mnie, identyfikowała się z archetypem matki.

Zaraz po dwudziestce, za czasów wojny w Wietnamie, dołączyła do ruchu Mothers for Peace (Matki na rzecz Pokoju), by protestować przeciwko działaniom zbrojnym. Po zakończeniu wojny, gdy uczestniczki ruchu skupiły się na ochronie środowiska, pozostała aktywną członkinią organizacji. Jedno z moich pierwszych wspomnień dotyczy protestu w Diablo Canyon, na który mnie zabrała, by kontestować budowę elektrowni atomowej na oceanicznym klifie, na linii uskoku. Ważną częścią czarownictwa jest performance, jaki właśnie wtedy miałam okazję zobaczyć po raz pierwszy. Kontestatorki zaciągnęły na plażę mosiężne łóżko z muślinowym baldachimem. Na łóżku tym kapitalista z czaszką w miejsce twarzy, ubrany w cylinder i smoking, gwałcił wybrankę, młodą naiwną kobietę całą w bieli reprezentującą mieszkańców środkowej Kalifornii, którzy znaleźli się oko w oko ze swoją nemezis. Mama, wtedy jeszcze jej nie znając, nie wiedziała, że na proteście jest także obecna niejaka Starhawk[5] (babka zrzeszającego współczesne czarownice ruchu Reclaiming, której książka Taniec spirali[6] przyczyniła się do odrodzenia kultury Bogini). Obydwie poznały się w późniejszym czasie, choć równolegle pracowały w służbie tej samej Bogini, to jest Ziemi.

Ludzie zachęcali mamę, aby nie szczędziła mi klapsów. Ich zdaniem byłam nieokiełznana. Kiedy powinnam spać, tańczyłam w ogrodzie. Chciałam biegać po trawie, pleść wianki, zanosić inwokacje do słońca, księżyca i światła na liściach. Mimo że mamę wezwano do szkoły nie raz i nie dwa, przez ponad rok odmawiałam włożenia na siebie czegoś innego niż fioletowa bluza z motywem jednorożca na piersi. Podczas wizyt w domach towarowych ukrywałam się w uświęconych kręgach wieszaków z ubraniami, gdzie otulałam się w wyszywane cekinami apaszki i skąd szeptem wieszczyłam innym zakupowiczom przejeżdżającym obok z wózkami sklepowymi. Nie dawałam sobie w kaszę dmuchać. Buzia mi się nie zamykała. Szkolna sekretarka powiedziała mamie, że jestem najbardziej niegrzecznym dzieckiem, jakie w życiu widziała. Oczywiście nie wspomniała o tym, że sama jest zimną suką; zawstydziła moją koleżankę Leię za to, że zsikała się w spodnie, a kiedy ja próbowałam pocieszyć przyjaciółkę, kazała mi się zamknąć – odpowiedziałam jej więc, że powinna dawać przykład i że niech sama się zamknie. Mama nie ulegała namowom i dalej nie podnosiła na mnie ręki. Uważała, że świat, na który mnie wydała, jest wystarczająco brutalny. Poza tym sama była bita w dzieciństwie przez ojca. A jedna z moich koleżanek zginęła z ręki „wujka”, który – gdy odmówiła zjedzenia naleśników – najpierw zapchał jej usta ketchupem, a następnie rzucił nią o ścianę. Co do mnie, już jako dziecko starałam się znaleźć sobie miejsce, gdzie nie będzie obowiązywało prawo ojca[7].

Dzieci nie tylko wierzą w czary, one nimi żyją. Pionierzy psychologii dziecięcej, tacy jak Bruno Bettelheim i Jean Piaget, byli przekonani, że wszystkie dzieci są z natury animistami. Że postrzegają słońce, księżyc, rzeki, zwierzęta, drzewa i kamienie jako istoty żywe i inteligentne. Wszystko, co się porusza, żyje, a przecież wszystko jest w ruchu. Atomy drżą, planety obracają się wokół swojej osi. Nic nie jest w pełni nieruchome. Każda cząstka wszechświata, przesycona Duchem, aż od niego wibruje.

Kartezjusz, modelowy zachodni filozof i ojciec Oświecenia, zapisał się w ludzkiej pamięci dzięki aksjomatowi cogito ergo sum. Myślę, więc jestem. Zarazem dowodził on, że należy powątpiewać w istnienie wszystkiego innego. Ziemia może być iluzją. Twój ukochany może być ułudą. Pozostałe stworzenia mogą być fatamorganą. Ty jednak myślisz. Zatem jesteś. Ale Kartezjusz na tym nie poprzestał. Stwierdził też, że zwierzęta są w gruncie rzeczy zbudowanymi z materii organicznej maszynami, które ani nie myślą, ani nie czują. Okazywanie im współczucia mija się z celem, przekonywał. Właśnie z jego rozumowania, stanowiącego kanon filozofii zachodniej, wyewoluowały takie okropieństwa jak niewolnictwo, chów przemysłowy i niszczenie Amazonii. Zdaniem Kartezjusza wyłącznie ludzie, za których uważał tylko białych posiadaczy ziemskich płci męskiej, mają umysły i dusze, a więc są godni uwagi. Lecz dzieci zawsze wiedziały, że świat do nich przemawia i domaga się miłości.

„To, że nie rozumiemy, co zwierzęta do nas mówią, nie oznacza, że nic nie mówią”, powiedziałam mamie jako mała dziewczynka, kiedy jechałyśmy przez gaj eukaliptusowy w San Luis Obispo, podczas gdy nad naszymi głowami krążyły rozleniwione słońcem jastrzębie. „Po prostu nie słuchamy ich tak jak trzeba”. Nie zgodziłby się ze mną ani Kartezjusz, ani Bettelheim. Dopuszczenie myśli o inteligencji Natury to ich zdaniem tylko przejściowy mechanizm obronny, jaki stosują dzieci i „ludy prymitywne”, zanim wespną się na wyższy poziom rozwoju i zaczną w cywilizowany sposób posługiwać się rozumem. Na pierwszy rzut oka rozum człowieka Oświecenia wydaje się mieć większą siłę niż czarownictwo dzieci czy nawet wiedźm, czarnoksiężników i szamanów. Tyle że człowiek Oświecenia zawdzięcza swoją siłę kyriarchatowi[8], który powoli zdławia sam siebie i Ziemię. Kyriarchat jest niczym wirus: zabija swojego żywiciela. Już jako dziecko nie miałam zamiaru przyklaskiwać człowiekowi Oświecenia, przypinać mu medali ani przyznawać żadnych premii, którymi sam się obdarzał regularnie i wspaniałomyślnie.

Bettelheim zapewne by powiedział, że jako dorosła obstaję przy wierze w czary, ponieważ w dzieciństwie zbyt wcześnie zmuszono mnie, abym porzuciła magiczne myślenie. W swej książce Cudowne i pożyteczne: o znaczeniach i wartościach baśni napisał tak:

Znaczna część młodych ludzi, którzy w naszych czasach szukają nagle ucieczki w stany psychiczne wywoływane przez narkotyki, udają się na naukę do jakiegoś guru, wierzą w astrologię, uprawiają »czarną magię« albo w jeszcze inny sposób uciekają od rzeczywistości w marzenia o cudownych doświadczeniach, jakie zmienią ich życie na lepsze – była przedwcześnie przymuszana do tego, by widzieć rzeczywistość w taki sposób, w jaki ujmowana jest przez dorosłych[9].

Niewykluczone, że Bettelheim ma tutaj rację. Będąc osobą, która uwielbia astrologię i czary wszelkiej maści, wiem, że kyriarchat próbował mnie zmusić do porzucenia magicznego myślenia o wiele za wcześnie. Z całą pewnością jednak się myli, w tej samej książce pisząc, że gdy dziecko skutecznie przekonać, iż „z trudnymi problemami życia można sobie poradzić w sposób realistyczny”[10], da ono spokój dziecinnemu myśleniu magicznemu. Co rozumiał przez „sposób realistyczny”? Kapitulację. Mamy zapomnieć, że zachodnia cywilizacja zawdzięcza swoje powstanie zniewoleniu osób kolorowych i zniszczeniu Natury. Mamy to wszystko zignorować i znaleźć sobie dobre posady jako lekarze, prawnicy i bankierzy, a jeśli nas na to nie stać, to przynajmniej powinnyśmy kogoś takiego poślubić. Mamy nie zwracać uwagi, że lodowce topnieją, że klimat się ociepla i że ryby mają w swoich wnętrznościach połknięty plastik. Bylebyśmy kupowały coraz więcej. Bylebyśmy kierowały się rozsądkiem. Bettelheim twierdzi, że „dzięki społecznemu, naukowemu i technologicznemu rozwojowi [człowiek] uwolnił się od nieustannej obawy o elementarne podstawy swojej egzystencji”[11]. Tylko że zachęcani do racjonalizmu, tak naprawdę jesteśmy zachęcani do indywidualizmu. Namawia się nas, abyśmy postrzegali się w oderwaniu od innych i żebyśmy z nimi rywalizowali. Tymczasem magia zasadza się na wspólnocie i współpracy, na połączeniu. Krótko mówiąc, na miłości.

Pojawiłam się na świecie zachwycona nim, zdolna dojrzeć promiennego ducha wzajemnie od siebie zależnych rzeczy, roślin i zwierząt, nie inaczej niż pozostałe czarownice. Niestety też tak samo jak one, dorastając, nie tyle odnajdowałam się w tej sieci współzależności, ile czułam, że nie wszyscy respektują to, co przysługiwało mi z urodzenia, uświęcone. Pragnęłam się bawić w zaczarowanym ogrodzie Bogini, podziwiać to, co rośnie, poznawać Jej stworzenia, tańczyć na polach i śpiewać na Jej ołtarzach. Tymczasem pozbawiony magii świat i jego sługusi ciągle mi w tym przeszkadzali.

Nawet Disney, firma afiszująca się ze swoim powinowactwem z magią, od zawsze starała się odczarować świat w moich oczach. Wyłam, ilekroć widziałam, jak matka Bambiego – wyjaśniając mu, dlaczego muszą uciekać – lamentuje: „W lesie pojawił się Człowiek[12]!”. Wkrótce zginie zastrzelona, a las zacznie płonąć. Młode jelonki szybko się dowiadują, że Człowiek przeszkadza leśnym stworzeniom doświadczać świata po swojemu.

Zaraz na początku szkoły podstawowej Człowiek zażądał ode mnie, abym zażywała adderall[13]. Człowiek zabronił mi uwalniania chomika z jego celi. Człowiek chciał, abym siedziała nieruchomo w swojej ławce pod lampami jarzeniowymi, z obiema nogami płasko na ziemi, i patrzyła nauczycielowi prosto w oczy. Wyrecytuj tabliczkę mnożenia, kazał Człowiek. Powtarzaj za mną: Jerzy Waszyngton był bez skazy. Patrz, jak Challenger eksploduje. Bardzo wcześnie zrozumiałam, że Człowiek lubi rządzić, lubi krytykować, lubi narzucać reguły i ograniczać, a przy najmniejszym sprzeciwie przykleja łatkę prostaczki, buntowniczki i niewdzięcznicy. Zdaniem Człowieka powinnam była się więcej uśmiechać. Zdaniem Człowieka byłam dyslektyczką i wymagałam zajęć dodatkowych, ponieważ inaczej nigdy bym nie spełniła jego oczekiwań względem moich wyników w nauce. Człowieka nic a nic nie interesowało, że mam lepsze rzeczy do roboty.

Człowiek pilnował, aby szkolny trawnik był przystrzyżony na jeża i nadawał się do rozgrywania zawodów, lecz nie poświęcał ani krztyny swojego czasu królestwu biedronek, które miały używanie wśród rosnących na obrzeżach szczawików, żółciutkich kwiatków na bladozielonych łodyżkach z zachwytem na twarzy żutych przez moje koleżanki czarownice. To one stanowiły moją ostoję w nieprzyjaznym świecie. Vanessa na przykład, filigranowa ziemista Austriaczka z upodobaniem do odmiennych stanów świadomości, nauczyła mnie brać gorące kąpiele, po czym wylegiwać się na podłodze łazienki, przyciskając policzek do litościwie chłodnej glazury. Z kolei Leia Puszysta, z szeroką twarzą Rosjanki, od której dostałam talizman królika[14], kiedy swój zapodziałam nad strumieniem, przesiadywała ze mną w cienistych sosnowych zagajnikach, gdzie przywoływałyśmy wróżki za pomocą naparstków pełnych herbaty i cukierków o smaku zielonych jabłek. Przebierałyśmy się i spowijałyśmy w szaty nordyckich wędrownych kapłanek. Uganiałyśmy się za ognikami w lesie i stukałyśmy swoimi różdżkami w granitowe głazy na wzgórzu za jej domem, przywołując deszcz. Moją najulubieńszą przyjaciółką była Hanna, chudziutka blondynka o chrypiącym głosie. Połączyła nas animistyczna wiara, że nasze pluszaki urządzają sobie pikniki, ledwie zamkniemy za sobą drzwi pokoju – z balonikami, wstążkami, piosenkami i zabawami. Hanna siedziała otoczona przez swoje zwierzątka, gdy w środku dnia do jej domu włamał się nieznajomy mężczyzna i zgwałcił jej babcię w pokoju obok. Razem z koleżankami żyłam w zaczarowanym świecie, lecz Człowiek czaił się tuż na zewnątrz, za naszymi oknami, złowrogi i drapieżny.

Przez pierwsze cztery lata mojego życia byłyśmy z mamą same. Mieszkałyśmy w małym białym domu przy Peach Street w San Luis Obispo, z pręgowanym kocurem, który wabił się Spencer, i z niewielką werandą, na której po treliażu pięła się winorośl. Będąc samotną matką, mama ciężko pracowała na nasze utrzymanie. Kiedy nie była w pracy, czytała mi Mity greckie, które wyszły spod pióra małżonków d’Aulaire i z których się dowiedziałam, że przez tysiące lat męskie bóstwa miały apetyt na swoje dzieci. Mimo to uwielbiałam te opowieści i dałam się im uwieść, co znalazło wyraz w tym, że swoim rybkom akwariowym nadałam imiona tychże bogów. Zeus, gupik o imponującym czerwonym ogonie, niewiele się różnił od swojego pierwowzoru. Pożarłby wszystkie swoje gupikowe dzieci, gdybym nie przeniosła ich do osobnego akwarium. Iryda, tęczanka neonowa, otrzymała imię po boskiej posłance i migotliwie kursowała od paproci wodnych do znajdującej się pod powierzchnią świątynki.

Noce nie były takie przyjemne. Miewałam koszmary. Lunatykowałam. Mama odnajdowała mnie na ulicy, po której maszerowałam w samej koszuli nocnej. Żyłyśmy na nawiedzonej ziemi, w nawiedzonym świecie. Konkwistadorzy i koloniści przelali krew Indian[15]; niegodne uczynki obciążają sumienia wielu białych amerykańskich rodzin. W dzieciństwie byłam wyczulona nie tylko na duchy ziemi, ale też na duchy swoich przodków, przodków ciemięzców i ciemiężonych. W najczarniejsze noce wpełzałam pod matczyną kołdrę. Mama śpiewała mi kołysanki i opowiadała historyjki o magicznych światach, w których główną bohaterką była mała Amanda, przyjaźniąca się ze smokami i ześlizgująca się po łuku tęczy razem z Irydą, boską posłanką.

Zgodnie z twierdzeniami Bettelheima czułam się bezpieczna tylko wtedy, gdy panowałam nad swoją wyobraźnią. Wszystko co złe przytrafiało mi się, kiedy sądziłam, że jestem zdana na zmysłową, pobudzającą wyobraźnię naszej cywilizacji pozbawionej magii. Potwory odrzucone przez ludzkość czyhały za każdym rogiem. Co wieczór przed snem mama odprawiała w moim pokoju swego rodzaju egzorcyzmy: klaszcząc w dłonie i tłukąc garnkami, przepędzała czające się w pomieszczeniu złe duchy. „Mocą Bogini, która jest we mnie, rozkazuję wszystkim podłym duchom opuścić natychmiast to miejsce!” Brzdęk! Dotyczyło to tylko tych wieczorów, w które nie pracowała w Olde Port Inn jako barmanka.

Za dnia pracowała w firmie Easy Ad; czasem zabierała mnie ze sobą do biura, gdzie siedziałam, kiedy ona przez osiem godzin wydzwaniała po ludziach, oferując im powierzchnię reklamową. W ramach subtelnych przeprosin, że nie mając innego wyjścia, musi przyprowadzać dziecko do pracy, wprowadzała mnie za próg przed sobą niczym pazia z darami w postaci pączków w różowym kartoniku, faworków z syropem klonowym czy babeczek czekoladowych z wielobarwną posypką.

Ciocia Mickey prowadziła świetlicę. Często w niej przebywałam, mimo że nie cierpiałam tego. Był tam pewien nastolatek – nie mam pojęcia: kuzyn czy jeszcze jeden dzieciak z kluczem na szyi, w każdym razie wiecznie groził mojej najlepszej przyjaciółce, dziewczynce, która nie umiała jeszcze chodzić, że spuści ją z wodą w toalecie. Zanosił ją tam i śmiejąc się, spuszczał wodę, podczas gdy ja tłukłam piąstkami w drzwi cała zapłakana.

Mama pamięta, jak krzyczałam przez telefon. Któregoś dnia u cioci Mickey, kiedy miałam około dwóch lat, udałam się na wyprawę do kuchni. I zaczęłam się siłować z grubymi czarnymi kablami, które wiły się na blacie, tu i ówdzie zsunięte za krawędź. Aż się prosiły, żeby się na nie wspiąć. W latach 70. XX wieku niektóre kawiarki podłączało się bezpośrednio do kontaktu w ścianie. A ja byłam zapaloną poszukiwaczką przygód, wspinaczka nie miała przede mną tajemnic. Jeśli chodzi o to, mama nie pamięta, kto ze współpracowników zawiózł ją do szpitala. Ale wciąż ma w uszach moje krzyki niosące się szpitalnym korytarzem i wprawiające izolatkę w drżenie, jakbym była Tytanem, który próbuje się oswobodzić z ciasnej żelaznej klatki. Kawa poparzyła osiemdziesiąt procent mojej skóry, która skwierczała i puszczała soki jak słonina w rondelku.

Powołanie do czarownictwa często poprzedza trauma albo choroba. Aby swobodnie się poruszać po podziemiach, trzeba je odwiedzić wiele razy. Osoba, która tam była, może się przydać tym, którzy starają się opóźnić swoją w nich wizytę. Miesiącami chodziłam do szpitala, gdzie delikatnie zdejmowano mi strupy, aby zapobiec bliznom. Umożliwienie pracy lekarzowi wymagało udziału trzech pielęgniarek oraz mamy; byłam za mała na środek znieczulający. Zdaniem mamy to doświadczenie wzbudziło we mnie podświadomą nieufność wobec niej. Gdyby mogła cofnąć czas, mówi, czekałaby na korytarzu, podczas gdy ze mną mocowałoby się choćby pięć pielęgniarek. Parę lat później, kiedy zaczęłam szkołę podstawową, mama musiała nadkładać drogi, żeby nie przejeżdżać obok szpitala. Na widok przytłaczających betonowych ścian wrzeszczałam i szarpałam pas bezpieczeństwa, jakbym chciała wyskoczyć z jadącego auta w próbie ucieczki.

Wkrótce po wypadku, w którym doznałam poparzenia, zaczęła mi dolegać astma. Płuca się zaciskały, wargi siniały, aż stawało się jasne, że moje serce woła o krew i o tlen. Świszczałam i świszczałam, z żebrami opasanymi stalowym gorsetem, poddając się rytmicznemu transowi walki o życie. Wszystko znikało, świat czerniał i oddalał się, a jedyne, co mnie z nim łączyło, to jedwabna struna mojego oddechu, której trzymałam się kurczowo niczym astronauta liny asekuracyjnej, byle nie dać się wessać pustce.

Z tej pustki wyłonił się mój pierwszy familiariusz.

Gdy tatę wcielono do Gwardii Narodowej, czasami przyjeżdżał z północnej Kalifornii i spędzał jakiś czas w koszarach w Camp San Luis Obispo. Pamiętam równe szeregi długich drewnianych baraków, całych białych, nie licząc zielonych obramowań. Pamiętam spartańskie kwatery, w których stały tylko metalowe prycze z wełnianymi kocami naciągniętymi na wykrochmaloną pościel i z ciężkimi drewnianymi skrzyniami w nogach. Brak jakichkolwiek rzeczy osobistych, identyczność i powtarzalność tej przestrzeni były powodem mojego przerażenia.

Udając się na spotkanie z dowódcą, tato zostawił mnie w ciemnym baraku, gdzie kręcący się w górze wiatrak skrzypiał z każdym obrotem, a mrok rozjaśniało tylko blade światło słoneczne, któremu udało się przedrzeć przez metalowe żaluzje. Na kwaterze nie było ani jednego gwardzisty; otaczały mnie same duchy wojowników. Odległe echa kroku marszowego, wyszczekiwane słowa: „Tak jest!”, powtarzalny rytm ognia strzeleckiego.

Po powrocie tato zastał mnie siedzącą po turecku na jego pryczy; nieruchoma nuciłam cicho, gardłowo. „Komu śpiewasz?”, zapytał mnie. Odparłam, że śpiewam swojemu stróżowi, krokodylowi Dychawcowi, który szczerzy się spod łóżka, gotów błyskawicznie kłapnąć paszczą i ugryźć każdego, kto by chciał mnie skrzywdzić.

Wiele lat później, kiedy dorosłam i poszerzyłam swoją wiedzę o familiariuszach, zwróciłam uwagę na fakt, że mój pierwszy przybrał imię od nazwy mojej choroby[16]. Astma sprawiała, że kurczyły mi się płuca, a każdy oddech, o który walczyłam podczas ataku, przychodził mi z trudem i ze świstem. Przez astmę nie mogłam rozwinąć skrzydeł. Gwiazdka, Disneyland, przyjęcia urodzinowe, jakiekolwiek wydarzenie, które przyśpieszało bicie mojego dziecięcego serduszka, nieuchronnie prowadziło do ataku astmy. Siedziałam więc w domu albo w najlepszym razie na plaży, sinousta, podczas gdy moje koleżanki budowały zamki z piasku i dokazywały w oceanie.

To, że mój familiariusz przedstawił się takim, a nie innym imieniem, jest znaczące. Odnajduję swoją siłę i moc poprzez cierpienie. Poprzez swoje rany sięgam do starożytnych miejsc. Pojawiają się wbrew mojej woli, wyglądają niczym dziury po kulach w murze broniącym dostępu do mojego wewnętrznego Edenu. Nie cieszą mnie, ale jestem wdzięczna za moc, która przecieka przez nie do mojego świata.

Dychawiec jest zaciekły. Utrzymuję się na jego grzbiecie niczym na desce surfingowej. Krokodyle łączą nas z tym, co przedwieczne. Są wcieleniem starożytnej oszałamiającej mocy, która drzemie tuż pod powierzchnią świadomości. Według Księgi Symboli w starożytnym Egipcie jednym z bóstw przybierających postać krokodyla był Sobek, uosobienie siły królewskiej, „zdolności faraona do unicestwiania wrogów królestwa”[17]. Dychawiec także był potężny, a objawił mi się wraz ze świadomością, że i moje królestwo ma wrogów. „W lesie pojawił się Człowiek!”. Mój strażnik przesiaduje u moich stóp, leniwy jaszczur skrywający w swoim wnętrzu oszałamiającą moc.

Odbiór świata się zmienia, gdy wyobrażasz sobie krokodyla u swojego boku. Na wpół śpiący, lecz czujny, z głową na twoich kolanach, z jedną małą łapą przerzuconą zaborczo przez twoje uda. Dychawiec pojawił się w moim życiu w koszarach Gwardii Narodowej. Nasza wojownicza kultura lubi udawać, że wojna to głównie przygoda i wybuchy, choć w rzeczywistości to przede wszystkim biurokratyczny mozół: kopiowanie dokumentów w trzech egzemplarzach, oczekiwanie, aż z góry spłyną rozkazy, gdyż łańcuch dowodzenia jest w armii świętością, szorowanie latryn. Właśnie w samym środku tego pozbawionego jakiejkolwiek magii świata Dychawiec sprezentował mi orchidee. Wynurzając się z bagiennej mgły, niósł mi oplątwy, ryk pantery, chrzęst żółwia, błędne ogniki…

Jest pewien incel[18], który twierdzi z przekąsem, jakby to była obelga, że wiedźmy wzięły się z bagien. W jakimś sensie jest to prawda: magia wywodzi się z bagna. My, wiedźmy, bierzemy swój początek w ciemnej lagunie, która bulgocze i uwalnia opary siarki. Czarne skórzaste jaja pękają pod jej powierzchnią. A na dnie leży zepsucie historii, wszystkiego, co było. Nasza wiedza jest przechowywana nie na twardym dysku komputera, lecz w żyjącym i myślącym organizmie Ziemi, w ciałach roślin i zwierząt, w kamieniach i korzeniach, a nawet w deszczu. Kiedy na bagnach zjawia się Człowiek, pan i władca, nierzadko też kolonizator, marnie ginie. Ale bagno roi się od życia. Wodny świat, po którym można się poruszać tylko łodzią i którego brzegi nieustannie się zmieniają w rytm przypływów i odpływów. Nasze bagno jest odzwierciedleniem podświadomości, gadziego mózgu, systemu korzeniowego, który rozrasta się w nieskończoność pod powierzchnią. Bagno to niezróżnicowane miejsce, z którego wyłania się wszelaka forma. Krokodyl potęguje w tobie moc tej tajemnicy, tego grząskiego, niebezpiecznego terenu, tego podwodnego świata, dzikiego i nieokiełznanego; sama jesteś jednym ze stworzeń, które w nim mieszkają.

Dlaczego powołanie do czarownictwa wymaga wizyty w podziemnym świecie? I dlaczego tak często wiąże się z traumą, chorobą, czymś nieprzyjemnym? Dlatego, że czarownice – tak jak szamanki – mają moc uzdrawiania. Aby zostać czarownicą lub szamanką, musisz odwiedzić podziemia. Musisz zaznać upokorzenia. Musisz poznać granice swojej mocy i stawić czoło tajemnicy, musisz zrozumieć, że są siły, których nie zobaczysz ani nie pojmiesz, siły, które nie mają początku ani końca. Zrodziłaś się z tych sił, niczym krokodyl z rzeki, i do nich powrócisz, zagłębiając się znów w nurcie mrocznym i zimnym jak pustka kosmiczna.

Dziś również wzywam Dychawca, ilekroć odprawiam swoje rytuały. Unoszę lewą rękę i kreślę dlań drogę do mnie z przedwiecznej krainy. Gwiżdżę umówiony sygnał, klepię się po udzie, dopóki się nie pojawi i nie zwinie u moich stóp, sycząc na wszystkich, którzy mogliby mnie skrzywdzić.

W przypadku czarownic portale wyobraźni nie zatrzaskują się na dobre w wieku dojrzewania. Zwierzęce duchy i nasi strażnicy z dzieciństwa pozostają z nami na całe życie. Nawet zapomniane czekają, z grzbietami lśniącymi w świetle od wody wyglądają naszego powrotu.

Nasza moc nie bierze się stąd, że zaprzeczamy istnieniu ducha przyrodzonego Naturze ani że odwracamy się od wyobraźni. Moc czarownic wynika z naszej zdolności splecenia rozumu i magii. Potrafimy współdziałać z otaczającym nas światem, jak również ze światami poza nim. Nasi strażnicy, nasi familiariusze, nie odstępują nas na krok, czekają na nasze wezwanie, czekają, aż upomnimy się o uduchowiony świat, który należy nam się z urodzenia.

[3] Rudolf Steiner, Jak osiągnąć poznanie wyższych światów, przeł. Michał Waśniewski, Wydawnictwo Genesis, Gdynia 2000, s. 56.

[4] „Wiedźma […] z rus. wied’ma; […]; czes. wiedi […]”. Źródło: Słownik etymologiczny języka polskiego, Aleksander Brückner, 1927.

„Czarownica jest wyrazem rodzimym, polskim, poświadczonym dość wcześnie, bo już w tekstach z XV w. występowała w znaczeniu »czyniąca czary; kobieta rzucająca uroki, guślarka«. Jest to rzeczownik utworzony od przymiotnika czarowny (XV w.) »czyniący czary« formantem -ica, derywowany sufiksem -ny od czasownika czarować (XV w.) »czynić czary, rzucać uroki« […] a ten z kolei od rzeczownika czar (XV w.), z prsł. *čar”. Źródło: Poradnia Językowa PWN, dr Krystyna Długosz-Kurczabowa, 31 marca 2009, https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/czarownica;10067.html, dostęp: 28 sierpnia 2020.

[5] „Starhawk to pseudonim Miriam Simos (ur. 1951), amerykańskiej publicystki, aktywistki anarchistycznej, ekofeministki, działaczki na rzecz kobiet, ruchów ekologicznych i antyglobalizacyjnych oraz czarownicy. Jest uczennicą Zsuzsanny Budapest i założycielką nurtu Reclaiming (pierwotnie Reclaiming Collective). Za: R. Hutton, Triumph of the Moon. A history of Modern Pagan Witchcraft, New York 1999, s. 345”. Źródło: Maciej Witulski, Próba zdefiniowania i usystematyzowania ruchu Wicca [w:] „Państwo i społeczeństwo”, 4/2009, s. 9.

[6] Starhawk, Taniec spirali. Odrodzenie starożytnej religii Wielkiej Bogini, przeł. Enenna, Wydawnictwo Bibliotheca Alexandrina, 2014.

[7] Autorka używa tu sformułowania „prawo ojca”, czerpiąc z prac francuskiego psychoanalityka Jacques’a Lacana (1901–1981), który ukuł to określenie. Por. Grzegorz Michalik, Poza polis – o (nie)możliwych zastosowaniach psychoanalizy w refleksji nad Prawem i dewiacją, „Kultura i Wartości”, 24/2017, Instytut Filozofii UMCS, Lublin.

[8] „Pojęcie to wprowadziła w 1992 r. Elisabeth Schüssler Fiorenza, a dotyczy ono teorii interakcji czynników opresyjnych w systemach społecznych zbudowanych na dominacji i uległości, powodujących, iż w związkach międzyludzkich niektóre osoby zajmują pozycje uciskanych, a inne uprzywilejowanych”. Źródło: Dorota Podgórska-Jachnik, Studia nad niepełnosprawnością (Disability Studies) i ruch włączający w społeczeństwie jako konteksty edukacji włączającej [w:] Inkluzja edukacyjna Idee, teorie, koncepcje, modele edukacji włączającej a wybrane aspekty praktyki edukacyjnej, 1/2016 (22), Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego, Katowice 2016, s. 17.

[9] Bruno Bettelheim, Cudowne i pożyteczne: o znaczeniach i wartościach baśni, przeł. Danuta Danek, Wydawnictwo W.A.B, Warszawa 1996, s. 91.

[10] Ibid.

[11] Ibid.

[12] Należy zwrócić uwagę, że w języku angielskim wyraz man oznacza zarówno człowieka, jak i mężczyznę.

[13] Adderall − lek pomocniczy w leczeniu nadpobudliwości psychoruchowej i zaburzeń uwagi (ADHD), w USA występujący pod nazwą ritalin.

[14] Mowa o talizmanie istotnym dla fabuły amerykańskiego filmu Przygody Jackiego Chana, jednym z dwunastu odwzorowujących zwierzęta chińskiego zodiaku.

[15] Indian określa się dzisiaj w języku angielskim wspólnym mianem Native Americans, czyli tych, którzy żyli w Ameryce na długo przed przybyciem białych. W języku polskim funkcjonuje określenie „rdzenni Amerykanie” i w ogóle „rdzenna ludność”.

[16] Dychawica to dawna nazwa astmy.

[17]The Book of Symbols: Reflections on Archetypal Images, Archive for Research in Archetypal Symbolism (ARAS), Taschen, 2010. (Przekład własny).

[18] Uczestnik powstałego na początku XXI w. i funkcjonującego w internetowej manosferze ruchu zrzeszającego mężczyzn, którzy nie z własnej woli żyją w celibacie, nie mogąc znaleźć partnerki, mimo że tego pragną.

Rozdział 2

Język ptaków

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Zastrzeżenie
Prolog
Rozdział 1. Familiariusze
Rozdział 2. Język ptaków
Rozdział 3. Opuszczając świątynię ojca
Rozdział 4. Obrzęd krwi
Rozdział 5. Wkroczenie do świata podziemi
Rozdział 6. Egregor
Rozdział 7. Spotkanie z królową wróżek
Rozdział 8. Znaki, zaklęcia i omeny
Rozdział 9. Wrogowie i sprzymierzeńcy w domenach astralnych
Rozdział 10. Demoniczny kochanek
Rozdział 11. Powrót Saturna

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Initiated. Memoir of a Witch

Redaktor prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Małgorzata Święcicka

Redakcja: Anna Brzezińska

Korekta: Bożena Sęk

Projekt okładki: designpartners.pl

Zdjęcie na okładce: © Drunaa / Trevillion Images

NITIATED. MEMOIR OF A WITCH

Copyright © 2019 by Amanda Yates Garcia

By arrangement with the author. All rights reserved.

Copyright © 2021 for the Polish edition

by Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus

Copyright © for the Polish translation

by Urszula Gardner, 2021

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2021

ISBN 978-83-66815-30-8

Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:

www.facebook.com/kobiece

Wydawnictwo Kobiece

E-mail: [email protected]

Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie

www.wydawnictwokobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek