Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najwybitniejsze dzieło nowego nurtu New Weird. Powieść inspirowana m.in. „Klubem Pickwicka” rozgrywa się w XIX w. w industrialnej Anglii w środowisku lewicowego proletariatu.
Ian MacLeod pokazuje wpływ magii na rewolucję industrialną i na proces demokratyzacji systemu władzy. Tylko że MacLeod odrzuca wszystkie ograniczenia konwencji gatunku i sprowadza swoją magię do postaci eteru – kopaliny wydobywanej z ziemi jak kolejny surowiec naturalny. Wszelkie mechanizmy zmian społeczno-ekonomiczno-politycznych poddane są wpływom wynikającym z posiadania, i nieposiadania tego surowca. System załamuje się, gdy złoża się wyczerpują i na moment znowu podlega prawom Historii, aż do odkrycia nowych źródeł eteru. Magia powraca i wszystko ponownie zamiera.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 606
Część I
Wielki mistrz cechowy
Cały czas mam ją przed oczyma. W najuboższych dzielnicach Londynu. Pod nowymi, żelaznymi mostami, po których mkną tramwaje, a niżej, tam gdzie Tamiza przeczesuje palcami błoto, płyną promy. Widzę ją tam, gdzie kończą się nawet najbardziej obskurne rudery Easterlies, których nie znajdzie się na żadnej mapie. Od nich, rojących się od much i smoczowszy, latem cuchnących miejskimi ściekami, zimą poszarzałych od smogu i lodu, odwracają się plecami nawet najbrudniejsze fabryki.
Właśnie tam, wśród ruder i wysypisk, wyobrażam sobie mojego odmieńca.
Mam ją przed oczyma, oddalając się ulicami od mojego eleganckiego domu w północnym śródmieściu. Widzę ją, kiedy się denerwuję, kiedy nie mogę się skupić, kiedy teraźniejszość wydaje mi się krucha i ulotna. Gdy mijam wysokie domy wokół Hyde. Gdy mijam eleganckie cechmistrzynie wyprowadzające psy, które, na chudych nóżkach, z nielotnymi skrzydełkami, okryte gadzimi łuskami lub omszone tęczowym futerkiem, w ogóle mi nie przypominają psów. Gdy przechodzę obok ogromnych sklepów na Oxford Road, niesamowitych drzew Parku Westminsterskiego, wśród których jak papierowe łódki dryfują dziecięce wózki i parasolki, przez Cheapside, gdzie ulice zwężają się i ciemnieją, podobnie jak kurczy się i ciemnieje niebo nad nimi, w miarę zapadającego zmroku okrywając cieniem dachy i kominy. Clerkenwell i Houndsfleet. Whitechapel i Ashington. Tu pachnie gumą i psami, teraz już brzydkimi i pospolitymi. Słychać ich szczekanie. Nie można tego jeszcze nazwać dzielnicą ubóstwa i hańby, choć widać sporą różnicę w porównaniu z okolicą, w której zacząłem wędrówkę. W tej części Easterlies wciąż jednak mieszkają cechmistrzowie, a nie bezcechowi partacze. Mają pracę, którą zawdzięczają swemu cechowi; mają należycie umeblowane domy.
Wreszcie, gdy Cheapside już dawno zmieniła się w Doxy Street, daleko za pętlą tramwajową na Stepney, błotniste ulice zaczynają falować, a domy sterczą wzdłuż nich jak szczerbate uzębienie. Tu nie ośmiela się zamieszkać żaden cechowy rzemieślnik. Zerkam na ludzi pośpiesznie podążających ulicą, w krajobrazie wyglądającym, jakby dłonie olbrzyma ścisnęły go jak harmonię – kobiety okutane brudnymi szalami, mężczyźni owiani piwiarnianym odorem, dzieci blade, zwinne i nieuchwytnie groźne. Czy od tego zaczyna się prawdziwa nędza?
Na moje długie wędrówki chyba zawsze wybieram sobie pochmurne dni, późne popołudnia, skwarne, martwe letnie wieczory czy zimowe niedziele. A przynajmniej, kiedy tylko oddalę się od jasnego śródmieścia, dzień właśnie taki się staje. Kolejne warstwy londyńskiego dymu i mroku oddalają mnie od porządnych dzielnic. Większość cechmistrzów zrezygnowałaby już z dalszej wędrówki, nawet gdyby nagły kaprys kazał im dojść aż tutaj. Patrząc na twarze o nieokreślonym wieku, zerkające z ukosa, podglądające mnie przez szczeliny między cegłami, czuję, że powinienem zacząć się bać. Jednakże tu też mieszkają ludzie; i sam tu żyłem, choć było to w innym Wieku. Idę więc dalej, wzdłuż wysokich murów doków Tidesmeet, gdzie niegdyś przepracowałem szczęśliwe lato. Tupot dzieci ucicha. Podobne gargulcom twarze już mnie nie obserwują. Ktoś odziany tak jak ja – praktycznie i skromnie, w ciemny płaszcz oraz wysokie buty, którym niestraszne błoto – mimo woli bije w oczy bogactwem, ktoś taki z pewnością ma pieniądze. Ale przecież nie miałby ich przy sobie, prawda? Wyobrażam sobie, że coś takiego poszeptują między sobą szare jak duchy dzieciaki w zaułkach. I to na pewno jest wielki mistrz cechowy. Konsekwencje, jakie spadłyby na nich ze strony bezlitosnej policji, sprawiają, że morderstwo i rabunek wydają się bez sensu. Nie mam ani laski z ukrytym ostrzem, ani pałki, żadnej widocznej broni, nawet parasola od deszczu, którym grozi zaciągnięte niebo, ale czy zaczai się na mnie tam dalej, gdzie domy marszczą brwi…? Kto wie, jakie tajemne cechowe zaklęcia mogę mieć w zanadrzu?
Zatopiony w myślach, zagubiony, choć jednocześnie pewien swego, podążam cuchnącymi ulicami nienagabywany przez nikogo. Mógłbym dostać się na miejsce inaczej, omijając peryferie Easterlies, jednak muszę przyznać, że mam wobec tej dzielnicy dług. Na Riverside, na wałach, wzdłuż kej czekają przewoźnicy, czekają małe promy, które za dyskretną, acz niemałą opłatą zabiorą cię tutaj. Ale ich ładunek to na ogół pijani mężczyźni, którzy o północy wytaczają się z klubów i domów cechowych, by odetchnąć ciężkim od dymu powietrzem, zapomnieć o domach, oczekujących żonach, a nawet zamtuzach i domach snów, wybrać inny sposób na zakończenie dnia. Idą w dół, nad brzeg stęchłej Tamizy, gdzie cechmistrzowie w czarnych pelerynach i cylindrach targują się i rzucają wyzwiskami, aż w końcu gramolą się jak wstawione nietoperze na przeciekające pokłady promów.
Chyba wszystkie dzielnice nędzy spowija ta atmosfera oczekiwania, ale tutaj szczególnie się to czuje, domy coraz bardziej marnieją, aż w pewnym nieokreślonym momencie, przypominającym nagły zwrot akcji we śnie, w ogóle przestają być domami, stają się niechlujnymi szopami z kradzionej cegły, tektury i cementu. Przywodzą na myśl dekoracje do sztuki teatralnej, której prawdziwy sens, mimo wszystko, nadal mi umyka. A ich mieszkańcy, nienależący do cechu i zwani przez nas partaczami, znajdują się w porównaniu ze mną tak głęboko na dnie studni fortuny, że aż mnie zaskakuje, kiedy słyszę echo ich głosów. Mówią wprawdzie zdławionym, ale nadal angielskim. W ten szary, mroczny i senny dzień wzbudzam tu nieskrywane zainteresowanie. Najdziwniejsze, że dzieciaki, teraz jeszcze młodsze, z łagodnymi oczyma szczeniaków w bielejących jak kość twarzach, podbiegają do mnie i proponują mi… pieniądze. Naprawdę widzę pieniądze w wyciągniętych wątłych paluszkach. Mnóstwo połyskujących pensówek, ćwierćpensówek i funtów.
– Pan weźmie, proszę pana. Pens w zamian za pensa…
– Porządnie zrobione, najlepsze czary… – dodaje nieco starsza wspólniczka, dziewczynka o włosach tak przerzedzonych przez parchy, że prześwieca między nimi goła skóra. Wyciąga ku mnie w swych gołębich łapkach coś, co wygląda jak garść diamentów. – Wytrzymają cały Wiek. Wytrzymają do końca życia…
Kiedy wyczuwają moje wahanie, zbiera się ich więcej; woń zgnilizny się wzmaga. Błyskając białkami, unoszą na mnie wzrok. Ubrane są w strzępy starych zasłon, plandek z barek, worków, a także w poszarzałe falbany ze starych koszul, przypominające kłęby brudnej morskiej piany. Groźbę zasadzki, groźbę noża mogę znieść, ale taka prosta propozycja… Oczywiście monety zaraz bledną. Stają się lekkie, rzadkie, ziarniste, gdy tylko wezmę którąś w dłoń, by się jej przyjrzeć. Dzieci przyglądają się temu bez słowa skargi.
Ciekawe, kto się jeszcze łapie na tę sztuczkę. Czy nocni goście są aż tak pijani, a może aż tak zdesperowani? Ale i sam ulegam. Wybieram dziecko, które było na tyle bystre, by stworzyć coś bardziej wartościowego z wyglądu – nie pieniądze i kamienie, lecz pomięte świadectwa cechowe, obligacje i weksle. Chwytam papiery, w dotyku przypominające zimową mgłę, zgniatam je w pięści, a w zamian rzucam wszystkie znalezione w kieszeni monety. Ruszam dalej, ciskając jeszcze trochę monet za siebie.
W tej okolicy Tamiza w ogóle nie przypomina rzeki, którą znam. Brzeg jest płaski, a woda lśni, opływając zdewastowane nabrzeże. Jeśli się zastanowić, jest dziwnie czysta, a jednocześnie czarna – i z wyglądu twarda – jak polerowany gagat. Promy, dalekie drobne kształty na cynowym tle wieczornego nieba, nie odważają się zapuścić w tutejsze prądy. Należą do innego świata, razem z lśniącymi dziwożarem wzgórzami Krańca Świata. Dzieciaki już gdzieś zniknęły. Zbliżam się teraz do upstrzonego śmieciami przesmyku odległego od wszystkiego oprócz rzeki. Otaczają mnie inne dźwięki, a mewy kołują i wznoszą się w dziwnej ciszy. Tutaj, jak powiedziałaby nigdy niezapisana historia, zakotwiczone między wysypiskami a odpływami ścieków, ocienione kukułczym bluszczem strzelają w niebo ruiny niedokończonego mostu kolejowego, który w poprzednim Wieku usiłował przedostać się przez rzekę do Ropewalk Reach. Most wciąż unosi się nad zwałami miejskich śmieci niczym przekrzywiona korona. Urywa się w miejscu, gdzie drugie przęsło kotwiczy w rzece, wymachując belkami jak tonący owad. Idę w cieniu żeber mostu, wspinam się na betonowe piramidy i pełne cechowych znaków mosiężne zielonkawe tuleje. Tu widnieje tarcza herbowa budowniczego, pordzewiała i obrośnięta małżami, choć wciąż leciutko żarząca się eterową wolą sprawczą. Rękawica nurka. Kółko od bloczka. I wszelkie śmiecie, jakie naniosła rzeka: puszki, zelówki butów, węgorze lin i prezerwatyw, pstrokate mozaiki z kafli i rur.
Wchodzę w górę po łuku przęsła, uważając, by nie zahaczyć płaszczem o żadną z kolumn. Pode mną pojawiają się kłębki mgły ledwie widoczne nad bystrą czarną wodą. Wiją się pomiędzy fundamentami, przypominają ręce, nogi, twarze. Sam most wygląda, jakby rósł, belki i dźwigary wirują wokół mnie. Już tu kiedyś byłem, wiem co nieco o tym, jak chronią się odmieńcy. Choć serce mi wali, a dłonie się ślizgają, nie przystaję; i wkrótce po raz kolejny gramolę się na pomost ograniczony jedynie wodą, ziemią i moją rozpaczliwą potrzebą.
Niemal na moim poziomie, blisko miejsca, gdzie balustrada mostu raptownie się urywa, do przęsła przyczepiona jest plątanina martwego metalu, szkła i wyrzuconego przez rzekę drewna. Dalej leży cały Londyn: życie, promy, piękne drzewa i eleganckie budowle. Wspinam się na platformę i przykucnięty przeciskam się drucianą klatką galeryjki, w którą ktoś powtykał odłamki szkła i porcelany. Żeby ozdobić albo żeby grozić. Jeśli zważyć, gdzie się znalazłem, powietrze jest tu zadziwiająco świeże. Pachnie przede wszystkim rdzą.
Odmieniec, który zwie się Niana, mieszka w cieniach na końcu tego tunelu i zawsze na mnie czeka w swoim przypominającym tipi lokum. Wstrząsa się, kiedy podchodzę, i przyzywa mnie ręką wyciągniętą spomiędzy zwojów złachmanionej sukni ślubnej.
– Mistrz… – Widzi mnie w świetle miski z kradzionym dziwoblaskiem. Przysiada w najdalszym, najciemniejszym kącie. – W końcu postanowił pan przyjść…
Jej głos, choć brzmi tylko w mojej głowie, jest nijaki, bezbarwny, pozbawiony intonacji.
Przedzieram się przez warstwy wilgotnych kurtyn, niezręcznie uświadamiając sobie, jakich cudów tworzenia trzeba było dokonać, by uwić sobie to wciśnięte między umierające belki gniazdo. Przekrzywione deski, o które się opieram, łapiąc oddech, były pewnie niegdyś paletą pod ładunek, przytroczoną do kołyszącego się pokładu parowca z Mórz Borealnych. A ściana naprzeciwko, usiana punkcikami światła wpadającego przez tysiące otworów po nitach, z pewnością stanowiła część jakiejś wielkiej maszyny. Z eterycznym blaskiem miesza się blade światło dzienne, wpadające przez zmętniałe oko starego iluminatora, poprzez plątaninę szklanych rur, których zastosowanie – przecież wciąż ledwie liznąłem prawdziwych cechowych tajemnic – jest dla mnie całkiem niewiadome. Próbuję wyobrazić sobie, co się dzieje na wysypiskach, ilekroć ziemiostwory wyrzucą jakiś cenny eksponat, jakie walki toczą kłótliwe mewy, nerwowe smoczowszy, podskakujące dzieciaki. I wszystko to o złamany trzonek, worek wygotowanych kości, urwany kawał żelaza, stare, pogruchotane lampy…
Wzruszam ramionami i uśmiecham się do Niany, jak zawsze rozdarty między zdumieniem, ciekawością a litością. Obok niej leży długa poducha z wyłażącym włosiem. Podzwaniam zasłonką z wiszących na sznurkach zakrętek od butelek i sadowię się na końcu, który wygląda na solidniejszy. Stalowa podłoga zakrzywia się, wisząc dziesięć metrów nad gładką wodą. Ludzie mojego stanu nie powinni siadać w taki sposób. Mimo to cieszę się, że znów tu jestem. Czy często spotykam odmieńców, czy rzadko, zawsze mam to dojmujące uczucie, że zaraz odkryje się przede mną jakiś nadzwyczajny, dawno zapomniany sekret.
Teraz Niana wstaje, stopy ma jak zawsze bose i brudne. Przechadza się po tej norze, na pół dziecko, na pół starucha, nucąc pod nosem i grzebiąc w starych skrzynkach po herbacie. Wyjmuje figurę szachową, białego gońca wyrzeźbionego z pożółkłej kości słoniowej, i unosi do ust.
– Niana, co robisz, kiedy nikogo tu nie ma?
Jej chichot świdruje jak pisk owada.
– Ile razy wy, ludzie, musicie zadać to pytanie?
– Aż dostaniemy odpowiedź.
– A jaką chce pan dostać? Proszę powiedzieć, to ja takiej udzielę.
– To nieprawdopodobne, że jesteśmy sobą nawzajem zafascynowani… – mruczę.
– Co właściwie nas fascynuje, mistrzu? – Bawełna sukni ślubnej chrzęści jak piasek, kiedy Niana przysuwa się do mnie. – Chcę to zrozumieć. Co chciałby pan wiedzieć? Mogę spełnić każde pana życzenie – dodaje kokieteryjnie. Jej twarz to rzucony przez szkło cień twarzy. Oczy ma czarniejsze niż u ptaka. – To chyba nie jest kłopotliwa propozycja?
– I oczywiście niczego mi nie obiecasz?
– Naturalnie. Obietnice są zbyt stanowcze. Zna pan zasady.
Wzdycham. Chciałbym, żeby mnie tak nie traktowała, chciałbym poczuć na skórze jej oddech, a nie ową pustkę. Wyczuwa moje spięcie, może nawet jest tym urażona. Wstaje i oddala się ode mnie. Jej rozwarte nozdrza zieją ciemnością, jak mówią kapłani.
– Masz coś dla mnie?
– Niewykluczone, panie. Zależy, co pan jest gotów mi dać.
– Niana, ostatnio mi mówiłaś…
– Proszę wysilić wyobraźnię, panie. Jest pan człowiekiem bogatym. Co zwykle pan rzuca na szalę?
Trudne pytanie. Zapewne potęgę mego cechu. Oraz siłę mej woli, umiejętności ciała i umysłu, jakie dzięki niej nabyłem. A może chodzi jej o coś bardziej subtelnego. Wpływy, które muszę mieć, skoro osiągnąłem taką rangę. Myślę o letnich bankietach i zimowych zgromadzeniach wokół stołów z polerowanego cedru kamiennego, w wyłożonych drewnem salach; dyskretny szmer głosów, brzęk kryształów, potężne przypływy i odpływy władzy, pieniędzy, gdy czyjeś zaufanie idzie o lepsze z czyjąś zdradą.
– Proszę, panie. Na pewno to coś, co się u pana najbardziej rzuca w oczy. Coś, co przyciąga do pana ludzi…
– …Chyba nie chodzi o moje spojrzenie…
– Więc może poudawajmy przez chwilę zwykłych ludzi i dokonajmy tej wymiany? – ciągnie, wchodząc mi w słowo. – Mistrzu, niech mi pan da trochę pieniędzy.
Powstrzymuję się od ściągnięcia brwi. Niana jest jak dziecko. Dam jej pieniądze, a ona udekoruje nimi tę norę, kupi za nie eter i będzie pokpiwać ze mnie tak jak teraz…
– Proszę zapomnieć o swoich uprzedzeniach – odpowiada, prawie nie poruszając ustami. – My naprawdę nie jesteśmy trollami. A już na pewno nie potworami.
Wiercę się na poduszce, grzebię po kieszeniach, aby pokazać jej, że są puste. Wymacuję jednak coś chłodnego. Przypominam sobie, wyjmuję, patrzę, jak rozkwita na mej dłoni lekkie niby mgła. Tandetnie wyczarowany weksel, który dostałem od tej biednej dziewczynki. Słowa i pieczęcie iskrzą się i bledną.
– Widzi pan?
Wyrywa mi z ręki papier i staje się bezcielesna jak wiatr, choć powietrze ani drgnie. Potem odpływa, przytykając go do nosa, jakby to rzeczywiście był kwiat, wciągając powietrze, jak robił to chyba każdy, wcześniej czy później, próbując sprawdzić, czy rzeczywiście istnieje zapach bogactwa, władzy, aromat pieniędzy. Zapach, który w istocie składa się z potu, dymu, otępiającego alkoholu i niczego więcej. Ten sam nieświeży odór, którym cuchną ubrania po balu, choćby w najelegantszym z domów.
Niana wchłania wszystko, co pozostało z niknącej materii dokumentu. Zaczyna się ściemniać, popołudnie nasyca się mrokiem, Niana też. Charakterystyczny dziwoblask bijący z mosiężnej misy z eterem wzmaga się w odpowiedzi, Niana zaś płynnie przesuwa się między wiszącymi puszkami, butelkami i zasłonami. Obawiam się jednak, że to wciąż jakiś odgrywany przede mną żart. Przez nieskromne rozdarcia i dziury w przedwiecznej ślubnej sukni widzę ziejącą czarną pustkę. Boję się, że każe mi czekać bez końca.
– Wiem, panie, że między nami zieje przepaść, pustka. Ale proszę pomyśleć o swoim dzisiejszym spacerze przez Easterlies. Nieważne, czy pójdzie się w dobrą, czy złą stronę, do wymarzonego miejsca nigdy nie jest zbyt daleko. Kto wie, gdzie tak naprawdę kończy się ta granica albo gdzie zaczyna? Pan jednak zauważył zwykłych ludzi. Panu podobni często świadomie ich ignorują. Partacze z Easterlies. Wie pan, jak otępiali mogą się stać, mimo że ciało w ogóle im się nie zmienia… – Jej chichot dźwięczy mi w czaszce. – Gdyby tylko pan mógł się zobaczyć, w tej mrocznej pelerynie, w ciemnych butach, z dziurami zamiast oczu, obwisłą szczęką, z nocnym zapachem starości i śmierci, który trzyma się pana nawet teraz…
Przez mętny iluminator już prawie nie wpada światło. Całkiem jakbym tu był sam, jeśli nie liczyć jej szeptu jak szmer morza. Nawet stara suknia ślubna zlała się z cieniami. Niana, obłoczek mgły, zagląda do skrzynki po herbacie. Kiedy wyciąga z niej grzechoczące oszczepy ze starych karniszy, kłęby szmat i wiórów, staram się zapanować nad podnieceniem, które zawsze ogarnia mnie w takich momentach.
– Gdzieś tu było, na pewno… – mruczy prozaicznie.
Bezwiednie wzdycham. Dziwne, ale w tej chwili chcę stąd uciec, pędzić ulicami do mego eleganckiego domu na Linden Avenue, z powrotem do roli wielkiego mistrza cechowego. To uczucie pozostaje stłumione, w końcu całkiem zanika, gdy Niana podpływa ku mnie, lśni, zmienia się, jest wszystkimi stworzeniami naraz, dziwami, które strach sobie wyobrazić, uśmiecha się coraz szerzej. Lepiej zostać tutaj – czekać, aż dokona się wymiana.
– Powiedz, Niano, nie tęskni ci się za…
– Zapachem świeżej trawy na wiosnę, panie. Dotykiem klejnotów z lodu na Boże Narodzenie. Żukami połyskującymi jak brosze. Chmurami bez końca zmieniającymi ubrania. Biegiem z górki, kiedy zaśmiewasz się i nie możesz przestać. A ja zadowalam się moją miseczką gwiazd. I cieszę się, że tu przychodzicie – pan i panu podobni, nawet jeśli wasze drobne prośby, wasze życzenia budzą we mnie litość. Dlaczego wy, cechowi, po wszystkim, co musicie przejść, chcecie jeszcze być nawiedzani przez trolle, odmieńców, półrzeczywiste wiedźmy, wampiry, syreny stare jak Matuzalem?
– To nie tak. Ja nie chcę…
– A czego pan chce, mistrzu?
– Wiedzieć…
– Obdarzyłam już pana, kiedy wzięłam, co pan mi proponował. Zrobiłam wszystko, o co pan prosił. Teraz pana kolej. Aby wziąć, co mam, musi pan również coś dać.
Otóż to – typowe, śmiechu warte targi z odmieńcem. Jestem na pustym moście, ponad bystrą rzeką, a Niana rysuje w powietrzu symbole, których nie zna żaden cechmistrz. Rozlewają się wokół mnie srebrem. Zakwitają letnią burzą. Czuję, jak stalowa budowla napręża się i rośnie, ruina mostu wraca do życia, którego nie dane jej było zaznać przez upadek poprzedniego Wieku, nabiera kształtu i olbrzymieje nad wodą. Całe miasto się przeobraża, wysypiska śmieci znikają. Dochodzi do tego napawający dreszczem pomruk zbliżającej się maszyny. Łoskocze nad belkami i dźwigarami, sypiąc dym i iskry.
Niana przysiada przede mną; głębokie otwory jej oczu widzę tuż przed twarzą. Mruga raz, drugi. Uśmiecha się.
– Więc proszę mi powiedzieć, mistrzu… – Jej palce wiją się wokół mnie jak dym. – Jak to było, że stał się pan człowiekiem…
Część II
Robert Borrows
1
To było największe rozczarowanie mojego życia. W dojrzałym wieku ośmiu lat, w mroźny, jak zawsze, październikowy piątek zabrano mi wszystkie marzenia. Stałem potem u stóp schodów Miejskiej Szkoły i patrzyłem na kolegów z klasy, wymieniająch piskliwe szczeknięcia ulgi i wesołości pośród dymu i mgły. Dla nas wszystkich był to dzień szczególny, Dzień Próby. Na dowód tego wszyscy mieliśmy na nadgarstkach Znak, stygmat, wzdęty krwawiący pęcherz jak po przypaleniu papierosem.
Parowy ciągnik zagwizdał i potoczył się, turkocząc na bruku ciężkimi kołami. Twarz paromistrza przypominała czarną maskę. Przejęte matki przepychały się przez tłum, wykrzykując imiona swoich potomków. „Widzisz, nie mówiłam, że nie ma się czego bać?”. Mojej matki jednak tu nie było. Cieszyłem się, że nie przyszła, uniknąłem całowania w czoło, czyszczenia twarzy poślinionym palcem, emocjonowania się czymś, co przecież, jak nam w kółko powtarzano, było zwykłe, normalne, powszednie. Inne matki zaraz wdały się w plotki albo pobiegły z powrotem do prania, dzieci zaś zbiły się we wrogie gromadki, przypominając sobie cechy i patronów swoich ojców. Wymieniono spojrzenia, kuksańce, pchnięto tego i owego. Wiedziałem, że zaraz sam się w to wmieszam, więc odwróciłem się i wszedłem na hałdę ziemi przed szkołą, skąd miałbym dobry widok na cmentarz i dolinę, gdyby tylko nie przesłaniała ich mgła.
Podwinąłem lewy rękaw. Była tutaj. Blizna, którą miał każdy, kto osiągał mój wiek, wciąż świeże wspomnienie bólu. Blizna, która zostawała na całe życie, stanowiąc niezmazywalny dowód pełnego człowieczeństwa. Znak Starszych, jeśli wierzyć ojcu Francisowi, był najwyższym boskim błogosławieństwem. Pierścienie zaczerwienionej skóry wokół niego wciąż lśniły drobniutkimi kryształkami maszynowego lodu. Oczywiście nigdy się w pełni nie zagoi. I o to chodzi. Zawsze pozostanie leciutko lśniący strup, który można, dla swego rodzaju pocieszenia, macać i badać w ciemności.
Cieszyłem się na przyjazd trollowego, mimo że zwiastował cierpienie. Najpierw rozeszły się plotki, że przybędzie. Później pojawili się policjanci – ich listy nazwisk w skórzanych notesach, tupot buciorów w zaułkach, łomot pałek o drzwi. To… i plotki. Kalekie dzieci ukrywa-ne w lochach i na strychach; sześćdziesięcioletni lub starsi pasterze z Brownheath, którzy w jakiś sposób uniknęli tego przez całe życie. Oraz trolle, odmieńcy – tak wielu, że można by spodziewać się kilku na każdym rogu ulicy, a nie tylko na obrzeżach marzeń sennych. Te opowieści pojawiały się z taką samą regularnością co pan trollowy, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem.
Nazywał się zwyczajnie, Tatlow, do tego był zaledwie zwykłym mistrzem Cechu Zbieraczy. Aby zarobić w swój dziwny sposób na życie, musiał zjeździć całe Brownheath z torbą podróżną i małą mahoniową skrzyneczką z narzędziami, błyskając przepustką każdego wieczoru w innym zajeździe. Następnego ranka budził go turkot wozów, przesuwał palcem po pracowicie spisanej liście spraw na dany dzień, aż w końcu, jak sobie wyobrażałem, zatrzymywał krótki, gruby paluch nad moim nazwiskiem: Robert Borrows…
– Wejdź, chłopcze. Co się tak gapisz? I zamknij te cholerne drzwi…
Posłuchałem, wszedłem do gabinetu dyrektora.
– I czemu się tak trzęsiesz? Chyba nie jest zimno?
W kominku trzaskał ogień. Czułem jego ciepło na policzku.
– Nazwisko, chłopcze? Adres…?
Oczywiście musiał już je znać. Wierzyłem w mądrość cechów.
– No?
– Ro… Robert Borrows – wyjąkałem. – Brickyard Row trzy.
– Borrows… Brickyard Row. Przejdź na tę stronę biurka, dobrze?
Zrobiłem, co kazał trollowy. Zauważyłem, że spodnie miał wyświecone, pogniecione, wypchane na kolanach. Jego twarz też była błyszcząca, pomarszczona, znoszona.
– Kalectwa? Osobliwe zachowania? Czy wiadomo ci, byś ty lub ktokolwiek z twojej rodziny był kiedykolwiek narażony na kontakt z surowym eterem? Jakieś narośle, znamiona?
Miałem na ciele kilka małych kropek i pieprzyków, o których chętnie bym mu powiedział, lecz mistrz Tatlow odczytywał listę z wyświechtanej kartki i już przeszedł do następnego punktu. Otarł nos.
– No, chłopcze, podwiń rękaw.
Moje palce zaczęły zmagać się niezdarnie z guzikiem prawego mankietu, aż powstrzymało mnie westchnienie trollowego. Czerwieniąc się jak burak, podwinąłem lewy rękaw. Nadgarstek był chudy i blady jak obdarta z kory gałązka. Mistrz Tatlow odpiął pokrywę zszarganej skórzanej torby, wyciągnął mały słoik i zwitek waty. Kiedy ją zwilżał, powietrze wypełnił intensywny, ostry zapach.
Zdziwiłem się, kiedy podał mi watkę.
– Potrzyj tym nadgarstek.
Smarując rękę, poczułem ogarniający mnie zimny powiew przeznaczenia. Tego się spodziewałem. Ale nie bolała, nawet skóra się nie zaczerwieniła. Ukazał się jeszcze bielszy skrawek skóry, z błękitnymi żyłkami.
Mistrz Tatlow pozostał niewzruszony.
– Wyrzuć to do kosza.
– Czy to…?
Źle mnie zrozumiał i uśmiechnął się sztucznie.
– Pewnie słyszałeś od kolegów, że Próba boli. Nie wierz w takie rzeczy. To musi przejść każdy. Nawet ja… – Wyciągnął z tej samej skórzanej torby następny pojemniczek, mniejszy. Przez chwilę wydawał się pusty, ale zaraz wypełnił go srebrny blask. Poczułem dziwne dźwięczenie w uszach, ucisk za oczami. Teraz słoiczek już mocno świecił charakterystycznym eterycznym dziwoświatłem, jaskrawym w półmroku, rzucającym cienie w świetle. Gdy mistrz Tatlow rozkładał urządzenie będące skrzyżowaniem bransolety i końskiej uzdy, a potem wsunął mi je na rękę, zapadła taka cisza, że wyraźniej niż kiedykolwiek słyszałem dudnienie eterowych maszyn Bracebridge – szum, bum, szum, bum…
Pojemniczek z eterem, kielich, miał gwint, który łączył się z mosiężną wypustką skórzanej opaski na moim przegubie. Mistrz Tatlow mocno przytrzymał mnie za ramię.
– No, chłopcze, wiesz, co masz powiedzieć?
Przez ostatnie dwa pracokresy nic innego nie ćwiczyliśmy.
– Pan mój Bóg Najstarszy w swej Mocy przyznał mi Błogosławieństwo, za które dziękuję Mu całym sercem i które czcić będę i uświęcać swym trudem. Uroczyście przyrzekam szacunek dla wszystkich cechów, a zwłaszcza dla własnego cechu, cechu mojego ojca, jego ojca i wszystkich jego przodków. Nie będę mówił złego świadectwa przeciwko mistrzom, u których pobieram nauki. Nie będę handlował z demonami, odmieńcami, skrzatami ani wiedźmami. Będę chwalił Boga Najstarszego i wszystkie Jego dzieła. Będę święcił Jego imię w każdą niedzielę… i… i będę… i przyjmuję to znamię jako znak błogosławieństwa płynącego z nieskończonej Bożej miłości oraz jako stygmat mojej ludzkiej duszy.
Mistrz Tatlow, wciąż trzymając mnie za ramię, zakręcił kielichem.
Przez chwilę nie działo się nic. Ale jego uwaga była tak skupiona na mnie, że aż zatchnąłem się ze zdumienia. Jakby przebijał mnie lodowaty gwóźdź. Pędził ku moim ustom krwawym, bolesnym ostrzem, szum, bum… A potem wszystko się uspokoiło i znów stałem przed biurkiem, twarzą w twarz z mistrzem Tatlowem, który błyskawicznie szczęknął zaciskami i zabrał z mojej ręki narzędzie tortur.
– No widzisz, wcale nie było tak źle, prawda? – mruknął. – Teraz jesteś taki sam jak my wszyscy. Gotów wstąpić do cechu ojca.
Wyszedłem ze szkoły i ruszyłem przez zimną, szybko gęstniejącą jesienną mgłę, zatrzymując się tylko, by zerknąć na spatynowany pomnik Joshui Washstaffe’a, Wielkiego Mistrza z Painswick, który, tak samo jak we wszystkich angielskich miastach, przedstawiony był w niezdecydowanej pozie, w pół gestu. Nie, nie winiłem go za odkrycie eteru. Jeśli nie on, zrobiłby to ktoś inny, prawda? – myślałem sobie. A jeśli eteru nikt by nie odkrył, to jaki byłby świat? Podobno nawet Francuzi z ogonami i kozioocy ludzie z Kitaju też mają swoje zaklęcia i swoje cechy. Mgła wokół mnie zawirowała, przeobrażając ludzi w duchy, a drzewa i domy w wizje krain, których nigdy nie odwiedzę. Kiedy dotarłem na Brickyard Row, do domu, kopniakiem otworzyłem kuchenne drzwi i wpadłem do środka, robiąc ślady na podłodze.
– A, jesteś… – Matka polerowała garnki szmatką nasączoną octem. – Zastanawiałam się, co to za rumor.
Opadłem na trójnożny zydel koło pieca i ściągnąłem buty. Nagle poczułem złość na nią: że nie przyszła przed szkołę, żeby martwić się o mnie.
– No i…? Pokaż!
Wyciągnąłem rękę. Później na pewno będę ją jeszcze pokazywał ojcu i Beth. Rana, w porównaniu z tymi, które miewałem na kolanach i łokciach była niewielka, a jednak matka oglądała ją dziwnie długo. Wcześniej cały czas mówiła, że to wiele hałasu o nic, a teraz naprawdę była zainteresowana. W półmroku naszej ciemnej kuchni eter wciąż się żarzył. Wreszcie matka wyprostowała się, oparła dłonie na zimnej płycie pieca i wydała przeciągłe, zaskakujące sapnięcie, jak wynurzający się pływak.
– Wiesz, to ważny krok. Teraz jesteś jak my wszyscy.
– Kto my? – pisnąłem.
Matka znów się nade mną pochyliła. Położyła mi na kolanach ciepłe, poczerniałe dłonie, aż w końcu uniosłem na nią wzrok. Uśmiechnęła się do mnie tajemniczo.
– Robercie, powinieneś być zadowolony, a nie rozczarowany. To dowód, że…
– Że co?!
Krzyczałem i byłem bliski płaczu. Normalnie dostałbym natychmiast klapsa i siedział przez długą godzinę na górze, zastanawiając się nad swoim zachowaniem, ale dziś matka chyba rozumiała, że to coś poważniejszego i – mimo pozorów – nie tak całkiem bezsensownego.
– Próba to część naszej tożsamości, w Anglii, w Bracebridge. Pokazuje, że nadajesz się na cechowego, tak jak twój ojciec. On jest cechowy, ja jestem panią cechową. To pokazuje, że… – Już powoli odwracała ode mnie wzrok. Przyćmiony blask ognia za moimi plecami rysował w jej tęczówkach dwie czerwone iskierki. – Pokazuje, że… – Cofnęła się trochę i otarła kącik ust wierzchem dłoni, bo palce miała brudne od śniedzi. – Że dorastasz.
– A te wszystkie historie, które mi opowiadałaś?
– To historie na letnie wieczory. Wyjrzyj przez okno, idzie zima.
***
A potem przyszła niedziela i ojciec Francis stał przed wejściem do kościoła Świętego Wilfreda, witając się z parafianami i rozdając nam, obślinionym dzieciakom, białe szarfy. Stłoczeni w przednich ławkach poszturchiwaliśmy się łokciami i oglądaliśmy nawzajem swoje świeże rany. Przed nami stała, niechlujnie wyrzezana z marmuru przez miejscowego rzemieślnika, figura Boga Najstarszego, największego mistrza wśród cechmistrzów. Spoglądała w dół na nas. Gdy zaczęły się śpiewy, gapiłem się na złocone sklepienie i sceny przedstawione na witrażach. Znudzony Jerzy niechętnie zabijał smoka. Inni święci cierpieli potworne tortury w imię swoich cechów.
Ojciec Francis musiał wygłaszać to kazanie w każdy Dzień Próby, a jego monotonny głos płynął nad ławkami, dobrze znany jak kołysanka. I wtedy zaczął nas przywoływać do ołtarza. Gdy przyszła na mnie kolej, przecisnąłem się wzdłuż ławki, cudem nie zahaczyłem szarfą o krawędź ołtarza, ale kiedy po raz pierwszy trzymałem w dłoniach kielich z hymnicznym winem, a ojciec recytował niebiańskie obietnice, myślami byłem daleko. Czułem na sobie wzrok wszystkich wiernych i drżenie ziemi pod stopami. Widziałem smugi, które usta innych dzieciaków zostawiły na srebrnym brzegu kielicha. Zastanawiałem się, co by się stało, gdybym to wypluł. Jednakże wzdrygnąłem się i przełknąłem cierpki czerwony płyn. I było dokładnie tak, jak wszyscy zawsze powtarzali: ujrzałem niebo, gdzie istnieje tylko jeden wielki cech i nie trzeba pracować, gdzie pociągi z czystego srebra pędzą przez nieskończone łany zbóż, a wśród chmur żeglują uskrzydlone statki. Zdawałem sobie sprawę, jak łatwo uzależnić się od chodzenia do kościoła, ale nawet doświadczając tych wizji, wiedziałem, że wywołuje je domieszka eteru w winie.
2
Urodziłem się jako Robert Borrows w Bracebridge, w hrabstwie Brownheath w zachodnim Yorkshire, pewnego późnego szóstkowego popołudnia w siedemdziesiątym siódmym roku trzeciego Wieku Przemysłu, jako drugie dziecko i jedyny syn młodszego mistrza w Niższym Cechu Ślusarzy. Bracebridge było wtedy średniej wielkości miastem nad rzeką Withy. Prosperowało na swój sposób, dla podróżnych z ekspresowych dyliżansów, które mijały naszą stację bez zatrzymywania, było zapewne nieodróżnialne od wielu innych przemysłowych miast północnej Anglii. A jednak przynajmniej pod jednym względem było niezwykłe. Derbyshire miało kopalnie, Lancashire młyny, Dudley fabryki, a Oxford profesorów w powiewnych pelerynach, lecz w tym zakątku Anglii naszym życiem rządził eter. Każdego, kto przybywał wtedy do Bracebridge, uderzała jedna rzecz nie do przeoczenia: dźwięk-niedźwięk przenikający całe miasto. Przenikał wszystkich mieszkańców, stawał się rytmem naszego życia.
Szum, bum, szum, bum…
Odgłos eterowych maszyn.
Koła wodne, które napędzały pierwsze eterowe maszyny na Rainharrow, już dawno stały bezczynne; tłoki i pierścienie rdzewiały, zlewnie były puste, okna maszynowni z powybijanymi szybami gapiły się na fabryki, które zajęły ich miejsce. Dolinę zawsze wypełniały dym, hałas i łuna od pieców. W budynkach firmy Mawdingly & Clawtson zarządcy kręcili się jak derwisze, syczały wielokrążki, szczękały łańcuchy. Z Pokładu Maszynowego wbijała się w ziemię potężna pionowa oś, długości stu metrów, nieskalana jak klejnot, choć gruba jak maszt żaglowca i dziesięć razy od niego cięższa. Kręcąc się, przekazywała siłę napędową na Pokład Środkowy w dole, gdzie uszy i płuca robotników stale atakował basowy, szalony rytm potrójnych ramion maszyn eterowych. I oni, i fabryka – a w ten czy inny sposób całe Bracebridge – istnieli po to, by im służyć.
Rozchodząc się promieniście, trzy stalowo-granitowe tłoki z dudnieniem poruszały się wte i wewte – szum, bum, szum, bum… – ekstrahując ze skały eter. Z tłokami łączyły się cienkie jak pajęczyna nici maszynowego jedwabiu wynoszące substancję na górę, gdzie energia rozpraszała się w mętnej wodzie pierwszej z wielu kadzi studzących. Potem eter mieszano, filtrowano, na koniec gotowe fiolki pakowano do wyłożonych ołowiem skrzyń i ładowano na powolne pociągi jadące na wschód, zachód i północ, a przede wszystkim na południe. Tam eter zostanie użyty na dziesięć tysięcy możliwych sposobów, z których, co zawsze mnie uderzało, właściwie nie korzystało samo Bracebridge.
Oczywiście mówiło się wtedy, że eter jest dla nas czymś naturalnym, ale w Bracebridge dla nas czymś naturalnym było to wydobywanie eteru – łoskot żelaza, wycie syren zmianowych, ciężki tupot buciorów, zgrzyt maszyn, sadza na suszącym się praniu, a ponad wszystko podziemne dudnienie maszyn. Ubijało mąkę w spiżarni, przekrzywiało kamienie posadzki w holu. Pękały od niego doniczki i wyszczerbiała się porcelana. Kurz układał się w faliste wzory, a oka tłuszczu w śmietanie tańczyły tęczowymi wzorami. Porcelanowe pieski nad kominkiem potajemnie zamieniały się miejscami, aż w końcu spadały na podłogę. Szum, bum, szum, bum… Ten dźwięk mieliśmy we krwi. Nawet gdy opuszczaliśmy Bracebridge, on zabierał się z nami.
***
Dom, w którym mieszkałem – trzeci z kolei wzdłuż Brickyard Row, tarasowo opadającej w stronę przedmieść, poprzez gęste brzozowe zagajniki, z wieloma innymi uliczkami nazwanymi Row, Back czy też Way, pnącymi się na wzgórze Coney Mound powyżej – stał przez większość trzeciego Wieku Przemysłu, zanim wprowadzili się do niego moi rodzice. Bracebridge było wtedy na etapie gwałtownego rozrostu, a takie tarasowo ustawione domy, przedzielone podwórkami, zaułkami i blaszanymi dachami zewnętrznych toalet, uważało się za najwydajniejszy sposób ulokowania robotników niezbędnych do obsługi nowych, podziemnych maszyn eterowych, które właśnie budowano, żeby dostać się do głębszych żył eteru. Poza moja klitką na górze były po dwa pokoje na parterze i na piętrze i mnóstwo dziwnych zakamarków, alków, kredensów i powyginanych przewodów kominowych. Najważniejsza była kuchnia, z której ciepło, dźwięki i zapachy unosiły się na mój stryszek. W niej z kolei najważniejszy był czarny żelazny piec. Ponad nim wisiały na ogół szmaty, buty związane sznurowadłami, pęki szałwii i gałązek iwy, kawałki szynki i słoniny, obwisłe pęcherze wodnych jabłek, mokre płaszcze i co tylko wymagało suszenia. Z drugiego, ciemniejszego kąta niechętnie popatrywał dębowy stół – rywal i pomniejsze bóstwo.
Na piętrze mieliśmy sypialnię od frontu, gdzie spali rodzice, i pokój od tyłu, zajmowany przez Beth, moją starszą siostrę. Tył domu wychodził na północ, wąskie okienka dawały widok tylko na ściany, śmietniki i zaułki. Ja naprawdę miałem szczęście, bo mogłem zająć pokoik na poddaszu od frontu. Moje własne, osobiste terytorium. Na Brickyard Row ludzie tłoczyli się ciasno. Ściany były cienkie, a przez cegły przenikały zapachy, dym, głosy. Gdzieś w oddali zawsze płakało dziecko, gdzie indziej krzyczał mężczyzna albo szlochała kobieta.
Moi rodzice – tak jak wielu innych ludzi mieszkających na stokach Coney Mound, w ściśniętych dolnych warstwach wciąż górującej nad Anglią niebotycznej hierarchii klasowej, powyżej nieszczęsnych, bezcechowych partaczy, ale niewiele ponad to – przez lata zmagali się z pracą i życiem codziennym. Nad kominkiem we frontowym pokoju wisiało stare zdjęcie zrobione w dniu ich ślubu. Było tak zniszczone przez dym i wilgoć, że wyglądało, jakby byli pod wodą. I rzeczywiście wydawało się, że wstrzymuje oddech, sztywno pozując w cieniu brzozy obok kościoła Świętego Wilfreda. Ale to było dawno, zanim urodziła się Beth, zanim urodziłem się ja. Ojciec nie miał wtedy wąsów, a dziarsko uniesiony łokieć i sposób, w jaki obejmował moją matkę, sugerował, że mają przed sobą ciekawe życie. Matka nosiła wianek ze świetlików i piękną koronkową suknię spływającą na trawę pienistymi falami. Bardzo piękna para, nawet dla moich dziecięcych oczu oboje wyglądali zbyt młodo, by brać ślub. Poznali się w firmie Mawdingly & Clawtson, wielkiej kopalni eteru na Withybrook Road. Matka przeniosła się tutaj z podupadającej rodzinnej farmy w Brownheath, a ojciec wstąpił, za przykładem swojego ojca, do Trzeciego Niższego Oddziału Niższego Cechu Ślusarzy. Jeśli wierzyć matce, ich ścieżki skrzyżowały się wiele razy, zanim w ogóle się zauważyli, a w bardziej marzycielskiej wersji ojca spojrzeli sobie w oczy poprzez stół w malarni, gdzie on przyszedł z jakąś sprawą, i natychmiast się zakochali.
Choć brzmi to śmiesznie, nadal wolę opowieść ojca. Widzę matkę wśród wielu innych młodych kobiet, w długiej źle oświetlonej sali, pracującą nad drobnymi przekaźnikami, zanurzającą pędzle w miseczkach z eterem, włosy wysoko upięte, głowa opuszczona. Wymalowuje linie i zwoje, które napełnią wolą sprawczą cechmistrza jakieś narzędzie czy maszynę. Dla ojca, wpadającego tu wprost z hałaśliwej odlewni po drugiej stronie placu, musiał to być cienisty ogród. A matka była podówczas ładna, może nawet piękna, z połyskującymi ciemnymi włosami, łagodnymi niebieskimi oczyma, białą cerą, drobną, zgrabną figurą i małymi, nerwowymi dłońmi. Jeśli pominąć koneksje cechowe jej rodziny, pracę w malarni dostała zapewne dlatego, że z wyglądu nadawała się do takich precyzyjnych zadań; naprawdę jednak była niezręczna, robiła szybkie, gwałtowne ruchy, o których jej umysł dowiadywał się dopiero po fakcie. W dzieciństwie Beth i ja nauczyliśmy się trzymać z daleka od jej ruchliwych łokci. Ale i tak musiała błyszczeć, w każdym sensie, pośród kapiących eterem zużytych pędzli, gdy dzień zmieniał się w wieczór.
I tak oto moi rodzice spotkali się, zaręczyli w Noc Świętojańską, po czym mijały pracokresy i lata. W moich najwcześniejszych wspomnieniach oboje wciąż są dużo za młodzi, by być rodzicami; i dużo za starzy, bo matka ma przygarbione plecy i siwe włosy. Oboje znużyło Bracebridge i potężne ciśnienie angielskiej hierarchii cechowej. Ojciec miał niestały charakter, skłonny do gniewu i słomianego zapału, do rozpoczynania nowych przedsięwzięć, interesów, które zaraz porzucał na rzecz czegoś innego. Kiedy odkrył, że sztywne, tajne struktury Niższego Cechu Ślusarzy nie pozwolą mu na spełnienie ambicji, zatracił ową energię i inteligencję, które zapewne przyciągnęły matkę do niego. Prawie każdego dnia po drodze do domu z fabryki zachodził do „Bacton Arms” na jednego szybkiego, który łatwo przeobrażał się w kilka dużych piw, a w dziesiątek, półdzielę i dni świąteczne zataczał się po ulicy, z rumorem wpadał do domu i chwiejnie lazł na górę. Tam ze śmiechem krążył wokół matki, leżącej w łóżku i starającej się nie zwracać uwagi, i żartował o tym, co któryś kolega powiedział albo zrobił. W końcu tracił humor i wycofywał się na zydel przed piec, gdzie spędzał noc, gapiąc się na żar w palenisku i zionąc alkoholem. W powszednie wieczory, sposobiąc się do łóżka, rozmawiali ze sobą skrzeknięciami, chrząknięciami, pomrukami, jak dwie pustułki nawołujące się na bagnach – wszystkimi tymi zdaniami, których małżeństwa nigdy nie potrzebują kończyć. Ojciec wieszał spodnie za szelki na oparciu krzesła, ziewał, przeciągał się i drapał przez podkoszulek po piersi, zanim wgramolił się do pościeli.
Widzę ich teraz. Lampa naftowa na komodzie, zabrana przez ojca z dołu, wciąż się żarzy. Matka nie kładzie się od razu, jeszcze chodzi boso po domu, szarpie i targa włosy wielką srebrną szczotką, potem przegląda się w wyblakłym lustrze i na moment zamiera, jakby zdziwiona, że widzi siebie po drugiej stronie. Ojciec trzepie poduszkę, kładzie się i mruczy. Matka odkłada szczotkę i zdejmuje z wieszaka koszulę nocną, wkłada ją, strzepując szarymi falami, zanim spod spodu wyciągnie bieliznę. Wreszcie gasi lampę i gramoli się do łóżka.
I leżą tak, dwie sylwetki do połowy przykryte ciemnymi kocami i brzemieniem kolejnego pracowitego dnia, oni, którzy kiedyś trzymali się za ręce, wiosną chodzili na spacery, ze śmiechem chowali się pod estradą przed deszczem. Zapadła cisza, na Brickyard Row zmęczone rodziny śpią w komplecie, bezpieczne w swych łóżkach, gdy gwiazdy oświetlają dachy, a od strony podwórza wschodzi księżyc w nowiu. Nie zaszczeka pies. Podwórza są puste. Ostatni pociąg dawno odjechał. Gęsta, aż sycząca cisza opada śnieżnymi falami. A potem, gdy ojciec westchnie, chrząknie i zacznie chrapać, słyszalny staje się głębszy dźwięk. Matka leży na wznak, nieruchomo, lśniącymi w ciemności oczyma wpatrując się w sufit. Palcem lewej ręki pociera bliznę we wnętrzu prawej dłoni, w rytm tego nieskończonego dudnienia, przed którym nie ma ucieczki.
Szum, bum, szum, bum…
3
Przypuszczam, że zawsze byłem trochę inni niż wszyscy – albo wmówiłem to sobie. Marzyłem. Sięgałem wzrokiem ponad dachy, liczyłem gwiazdy, bujałem w obłokach.
Spójrzcie tylko na mnie: mały Robert Borrows wędruje z matką przez Rainharrow w jeden z tych nielicznych dni roboczych, kiedy nie było nic pilniejszego do zrobienia. Wspinam się na pokopalniane rumowiska, by przysiąść na samej górze, rwać listki i pohukiwać jak sowa, podczas gdy ona zbiera polne kwiatki. Siedząc z plecami opartymi o jeden z ustawionych w koło głazów, które umieścili w tym miejscu ludzie podobni i niepodobni do mnie, głazów pokrytych teraz warstwą sadzy i popstrzonych napisami, widzę rozpościerające się pode mną prawie całe Brownheath, wznoszące się i opadające szarościami i zieleniami, z miasteczkami i lasami wyrastającymi tu i tam jak włosy na ciele, aż po szczyty gór Pennine. W pogodne letnie dni jest tu ciepło. W dole, o wiele bliżej, widzę matkę. W czarnym płaszczu i czepku pochyla się pośród jeżyn.
Wreszcie coś znajduje i woła mnie. Złażę na dół i razem przyglądamy się jakiejś maleńkiej roślince, która wychynęła z szarej węglowej gleby. Schylamy się, wyrywamy ją i zawijamy w strzęp gazety, zapewniając się nawzajem, że w domu będzie jej lepiej niż tutaj. Nazywamy ją miejscowym mianem, którego nie zaaprobowałby żaden cechowy znawca obłożony łacińskimi księgami. Dla nas jednak wystarcza. Rdest, bylica, świetlik, wrotycz – te nazwy w ustach mojej matki brzmią jak muzyka.
Zabieramy więc roślinkę do domu, wkładamy do doniczki i co rano ustawiamy w najsłoneczniejszym miejscu na parapecie, a wieczorem zabieramy z powrotem, by nie skrzywdziły jej przymrozki. Matka ugniata ziemię palcami, podlewa ją i szepcze listkom zachęcające słowa. A potem, pewnego ranka, budząc się, oprócz smrodu dymu, wilgoci i ludzi, czuję słaby, choć wyraźny, nieznany zapach. Schodzę, potykając się, po schodach i widzę, że matka puszy się z dumy przed maleńkim kwiatuszkiem, pod którego ciężarem ugina się łodyżka. Jego kolor jest czysty jak farby w pudełku, takich barw nie ma w Bracebridge chyba nic. Kwiaty nigdy nie przetrwały długo, ale te poranki spędzone na zerkaniu co chwila na barwne płatki, na wdychaniu aromatu, od którego aż bolało za oczami jak od bieli pierwszego śniegu, te poranki były naprawdę niezwykłe.
Raz czy dwa razy pomyliła się i wróciliśmy do domu z kukułczakiem. W Bracebridge pełno było takich chwastów, tak jak pełno było smoczowszy w fabrykach i wielkoszczurów w norach na brzegu rzeki, gdzie stały stare barki. Nawet dzieciaki wiedziały, że trzeba dokładnie obejrzeć krzaki, nim zacznie się zbierać maliny czy jeżyny, mogły bowiem sprowadzić nocne koszmary. I nie wkładać nóg w czarno ubarwione pokrzywy wykwitające wzdłuż ścieżek nad złożami eteru, bo powodowały wysypkę, która nie goiła się i krwawiła przez całe pracokresy. Nasi ojcowie wiedzieli też, że trzeba wyrywać pędy krwiobluszczu wyrastającego ze ścieków, matki zaś nigdy nie zbierały grzybów rosnących na nadrzecznych łąkach. Jednakże łatwo się było pomylić. Gałązka prostych żółtych kwiatów, przypominających duże jaskry, pachnących słodko i śmietankowo, czy wyrastająca spomiędzy paproci niewielka naparstnica, choć już był koniec lata, gnijącym odorem mogła przeniknąć cały dom, jak zepsuta kapusta, a wyziewami zniszczyć najlepszy wazon lub popalić, jak kwas, półkę nad kominkiem. Ale i tak wszystkie starania, owijanie w gazety, otwieranie okien, znoszenie narzekań ojca, były warte świeczki, owego poczucia niespodzianki, odkrywania czegoś nowego, kiedy matka wołała mnie z podnóża hałdy, rozdzielając łodygi traw i ujmując w palce doskonały kwiat.
Wtedy tyle rzeczy było dla mnie tajemnicą. Szkoła Miejska nie nauczyła mnie niczego poza czytaniem i pisaniem, co i tak już pokazała mi matka, a cechowi, jak mój ojciec, zachowywali swe trudy i sekrety fachu dla siebie i swych kufli z piwem. Mawdingly & Clawtson – to była nazwa, dźwięk, wrażenie i instytucja. Naszym przeznaczeniem była fabryka. Eter był naszym bogiem. Całkiem jakbyśmy wszyscy próbowali odwrócić wzrok od czegoś istotnego i położyć się z głową na dudniącej ziemi, usypiając na całe życie, pełne niekończącego się trudu i rozczarowania.
Od czasu do czasu ryzykowałem kontakt z kukułczymi pokrzywami i zerkałem przez płot na odstojniki, w których eter katalizował się i wiązał ze zwykłą materią, gęstniejąc aż do czerni w słoneczne letnie dni, natomiast w zimowe świecąc łuną ku górze, jakby odwrócił się fundament nieba. Niekiedy, czy to z nudów, czy z potrzeby ucieczki, schowawszy się w kredensie pod schodami, grzebałem w szmatach, które trzymała tam matka. Były to stare ubrania robocze ojca. Jeszcze lawendowo pachniały pastą do polerowania. W niektórych, przyczepione do szwów, lśniły cząsteczki pyłu eterowego, jak ślady kreślone na niebie przez maleńkie rakiety. A każdej jesieni, jak w zegarku, zaraz po wizycie trollowego nauczyciele wyjmowali skrzynkę, stawiali ją na katedrze i wywoływali – bądź wyciągali z ławki – któregoś ucznia, by mógł (bo niemal niezmiennie był to chłopiec) doświadczyć prawdziwej potęgi eteru.
– Kto odkrył eter, chłopcze?
– Wielki Mistrz z Painswick, Joshua Wagstaffe, proszę pana.
– Kiedy?
– Na początku pierwszego Wieku Przemysłu, proszę pana. W roku tysiąc sześćset siedemdziesiątym ósmym według dawnego świętego kalendarza.
To jeszcze było łatwe. Drewniana skrzynka, stara, odrapana, miała zamek ze stalowego skobla na sprężynie, niedawno wymienianego; blokowała go przechodząca z przodu przez otwór grawerowana zasuwa, także na sprężynie. Grawerunek, choć miniaturowy, kojarzył się z cechami, z tajemnicą, z pracą i z prawdziwym światem dorosłych. Nie były to ani litery, ani rysunki, choć ich kształty przywodziły na myśl wijących się tancerzy. Podobne hieroglify widywało się na tabliczkach maszyn, belkach mostów, a nawet, byle jak odbite, na cegłach wielu domów. Symbole były różne w każdym cechu, lecz ja zawsze odnosiłem wrażenie, że stanowią jeden nieskończony tekst, który pewnego dnia będę umiał odczytać.
Tu, w klasie, owe tańczące linie mówiły nam, że zasuwa jest nasączona mocą eteru. Kiedy ją wytwarzano pod wysokim sklepieniem fabryki w jakimś północnym mieście, do gorącego metalu wprowadzono maleńkie drobiny tej substancji. Potem, dzięki cechowym sekretom, metal został obrobiony, wykuty i odlany w kształt, który widzieliśmy przed sobą. Nałożono na zasuwę ochronne zaklęcie, podobnie jak na skobel i przytrzymującą go sprężynę, a potem całość zapakowano w pudła, kartony i wysłano w świat. Jeden egzemplarz wylądował na biurku mistrza Hinktona w klasie C w Szkole Miejskiej w Bracebridge.
Drętwiejąc, wiercąc się i ziewając w niezmiennym szkolnym zaduchu, wszyscy oczywiście myśleliśmy, że doskonale wiemy, co to jest eter. Byliśmy w końcu synami i córkami cechowych i mieszkaliśmy w Bracebridge, w cieniu Rainharrow, gdzie tyle tego się wydobywało. Przez ławki czuliśmy głuche, bolesne dudnienie maszyn. Ale eter jest niepodobny do innych pierwiastków i nie dotyczą go prawa fizyki. Jest nieważki i bardzo trudny do okiełznania. W postaci oczyszczonej rozświetla dziwoblaskiem ciemność, ale w jasnym świetle rzuca cień. Co najdziwniejsze i jednocześnie najważniejsze dla wszystkich gałęzi przemysłu i bytów ludzkich, które pomaga utrzymać, eter reaguje na ludzką wolę. Cechowy, po wielu latach terminowania, może za jego pomocą kontrolować procesy przemysłowe w swym fachu. Wielkie maszyny parowe napędzające angielskie fabryki, przewożące produkty młynów i kopalni, bez eteru by stanęły albo eksplodowały od wewnętrznego ciśnienia. Bez eteru zamilkłyby przetykające pola i lasy świecące dziwożarem telegrafy przekazujące komunikaty, które telegrafiści prześpiewują sobie nawzajem z umysłu do umysłu. Bez eteru zawaliłyby się ekstrawaganckie budowle wielkich miast i mosty spinające brzegi rzek. Dzięki niemu można było wszystko zrobić szybciej, taniej, z gorszych materiałów i – trzeba to przyznać – często mniej starannie, niż wymagają prawa natury. Kotły, które inaczej by wybuchły, tłoki, które by się zatarły, budynki, belki, łożyska, które by popękały i się rozpadły, rodzą się w powietrzu z napędzanych eterem bąbli cechowych zaklęć. Dzięki eterowi Anglia się bogaci, cechy rozkwitają, wyją zmianowe syreny, kominy plują dymem, bogacze żyją w niewyobrażalnie wyuzdanym luksusie, a reszta nas pracuje, kłóci się i walczy o okruchy, które zostały. Nawet inne kraje, złapawszy się we własne dziwożarowe macki eteru i śmiechu warte mity o odkryciu go przez innego wielkiego mistrza niż angielski, dymem i stukiem młotów spełniają marzenia o cechowym przemyśle, a dzikie ziemie pozostają niezbadane. Dzięki eterowi świat obraca się powolnymi, mrocznymi wirami Wieków, ponad wojnami i konfliktami. Bez niego… ale to nie do pomyślenia!
– No, dalej – rzekł mistrz Hinkton.
Rudowłosy chłopak zerknął na zasuwę, potem na tablicę, gdzie widniał fonetyczny zapis tego, co miał wypowiedzieć, dotykając zasuwy, choć tu nawet normalne litery alfabetu wyglądały jak język z Księżyca, do tego zapisany z błędami.
– Trzymaj palec pośrodku, tumanie, bo sprężyna ci go utnie! I czym będziesz wtedy dłubał w nosie, co?
Nerwowe chichoty rozniosły się po klasie.
– Śmiało. Jeszcze będzie z ciebie cechmajster.
W końcu chłopak spróbował. A może tylko odchrząkiwał. Nic się nie stało. Ziemia pod nami zadźwięczała.
– Jeszcze raz, tylko głośniej. Każdy cechowy, który jest coś wart, by to zaśpiewał.
Chłopiec spróbował znowu. Głośny trzask i zamek się otworzył.
– No, podnieś wieko. Zajrzyj do środka.
Mistrz Hinkton miał swój dyżurny żart, polegający na opuszczeniu wieka na głowę chłopca, który zaglądał do skrzynki. Teraz też to zrobił.
– Pusta, prawda? Tak jak twoja głowa.
I wszyscy zaśmialiśmy się z figla tego żałosnego durnia, mimo że go nienawidziliśmy.
***
– Spójrz na to.
Ojciec podwinął rękaw, by pokazać mi splot tatuażu, znak jego eterowego fachu. Ojciec Matty’ego Brady’ego, mieszkającego nieopodal, pracował przy wielkich samozsypnych wagonach do węgla i miał taki na całych plecach, jakby wąż zwinął się tam do snu. Na przedmieściu była też cała ulica cechmistrzów, którym z kciuków wystawały niebieskawe narośle, jakby kolce metalowych róż. Nikt dokładnie nie wiedział, czym się zajmowali, poza tym, że pracowali głęboko w trzewiach ziemi, blisko dudniących maszyn, byli dobrze opłacani i nie żyli długo. Traktowaliśmy te stygmaty – blizny, łuski, ozdobne siniaki, zwane przez nas znakami głowni – z lękiem, zawiścią, podziwem.
Wszyscy mieliśmy poczucie, że gdzieś poza zasięgiem naszego zwyczajnego życia czai się inność – jak zimny mrok kryjący się za księżycowym połyskiem basenu z eterem. Bardziej niż zwolnień z pracy, odciętych kończyn i cechowych sądów dyscyplinarnych baliśmy się, że nadmiar eteru zagoi Znak na naszych nadgarstkach. Wtedy czekał cię straszny los. Stawałeś się trollem, odmieńcem. Oczywiście cechy zajęłyby się tobą i twoją rodziną, tak jak zawsze dbały o swoich członków, ale po ciebie przybywał ciemnozielony furgon trollowego i wywoził do Northallerton, owego legendarnego zakładu, gdzie troszczyliby się o ciebie – i wykorzystywali – do końca życia.
– Wczoraj na Pokład Zachodni sprowadzili jednego z tych trolli – oznajmił pewnego wieczoru ojciec przy herbacie.
– Wiesz co… – Matka upuściła parę groszków z widelca. – Nie powinieneś używać takich słów.
– A co za różnica? W każdym razie był to odmieniec. Sprowadzili go na pomoc, bo uszkodzili młot dźwigniowy do tego stopnia, że rozhartowało się żelazo. Próbowali wszystkich zaklęć i na nic. Ale to typowe dla preserów, wiecie. Z tego, co słyszałem, nadal nie działa.
– Udało ci się to zobaczyć? – zapytałem.
– Nie. – Ojciec obracał w ustach zabłąkany kawałek chrząstki. – Ale chłopcy z kuźni prętów przysięgali, że wyglądało jak metalowa jaszczurka i że pozieleniał im chleb w kanapkach.
– Frank, nie opowiadaj swojemu synowi takich rzeczy. To głupie zabobony. Poza tym, Robercie, to nie jest „to”. To są ludzie jak wszyscy inni.
Ale nie byli ludźmi – w tym cała rzecz. Poszarzała skóra, wyłupiaste oczy, kolce jak u jeża, owe ofiary fabryk w naszej dziecięcej wyobraźni nawiedzały zimą ślepe zaułki między domami.
„Idzie Kartoflarz, idzie Kartoflarz, Kartoflany Nos! Idzie Kartoflarz, la la la la la…” – krzyczeliśmy.
Właśnie dlatego że był odmieńcem, że uważaliśmy go za odmieńca, my dzieciaki naśmiewaliśmy się z niego bardziej niż z innych włóczęgów, bezcechowych partaczy, którzy wędrowali po Brownheath, żebrząc, sprzedając bezużyteczne rupiecie, czasem kradnąc. Większość z nich w ogóle nie była trollami. Byli kalekami od urodzenia lub na skutek wypadku, lub po prostu trochę pomyleni. Ale Kartoflarz był przedziwną postacią. Ubierał się w łachmany z kapturem, ciągnął za sobą mały wózek i pojawiał się w Bracebridge tylko w siwe od dymu zimowe wieczory. Najpierw wiatr pędzący uliczkami przynosił skrzypienie kółek. A potem zjawiał się on sam, wyłaniał z zapadającego zmierzchu. Jego twarz w świetle ulicznych latarni była bardzo zniszczona, a dłonie miał jak rozgotowane kiełbasy, tłuste, ropiejące, jak poparzone. Kimkolwiek był wcześniej, teraz jego odmienność przekraczała wszelkie granice.
Matka należała do nielicznych pań cechowych, które zostawiały tym nieszczęśnikom jałmużnę na progu. Stare buty, wygotowane kości w papierowej torbie, czerstwy chleb, okrawki boczku. Czasem, leżąc już w łóżku, słyszałem skrzypnięcie furtki i obserwowałem przez maleńkie okienko sylwetkę człapiącą ku drzwiom i wózek pozostawiony na chodniku. A czasem – co niewiarygodne – ktoś otwierał mu drzwi. Leżałem w ciemności i wyraźnie słyszałem cichutki szmer głosu matki oraz gardłowy pomruk, który mógł należeć tylko do niego. Rankiem sama myśl, że Kartoflarz mógł wchodzić do naszego domu, wydawała się absurdalna.
***
W spokojniejsze wieczory nasłuchiwałem dobrze znanych odgłosów krzątaniny z dołu: trzaśnięcia szuflady, do której matka odłożyła kuchenne noże, zgrzytnięcia bloczków, gdy podciągała pod sufit suszarkę pełną ociekającego prania, stęknięcia i skrzypnięcia schodów, gdy szła na górę. Chwila ciszy. „Robercie, śpisz?”. Nigdy nie spałem. Kolejna pauza – matka zastanawiała się, czy strome stopnie prowadzące na mój stryszek potraktować jak schody, czy jak drabinę. Gdy w końcu wspinała się pod skos dachu, jej rozpuszczone włosy otaczał obłoczek rozproszonego światła świecy. Przygarbiona pod niskim stropem, przytulając się do mnie przez pofałdowane kapy i koce, łapała oddech.
– Dawno, dawno temu była sobie ładna dziewczyna. Nazywała się Kopciuszek. Mieszkała sama w wielkim starym domu, z macochą i trzema brzydkimi przyrodnimi siostrami.
– Czyli nie była taka całkiem sama, prawda?
– Poczekaj, zobaczysz…
I tak każdej nocy; mity i baśnie z całej Anglii przemieszane z jej i moimi wyobrażeniami. Opowiadała mi historie o założycielach naszego cechu, te z nich, które wolno było poznać kobietom. A potem o Wieku Królów, kiedy nie było cechów i wszystkie ludy bezsensownie walczyły ze sobą, rządzone z pałaców złych monarchów, których później sprawiedliwie osądziliśmy i ścięliśmy, o groźnych rycerzach zakutych w stal, o Arturze, szalonej królowej Elżbiecie i Boadicei, co walczyła z Rzymianami. I zdawało mi się, że jeszcze wcześniej, przed Wiekami Przemysłu, kiedy nauczono się wysysać z ziemi magię, nawet przed Wiekiem Królów cały świat wypełniały cuda większe, niż mogłem sobie wyobrazić. Wspaniałe zwierzęta pojawiające się jak spod ziemi, wyniosłe białe pałace, każde wzgórze porośnięte pięknymi roślinami…
– I wtedy Kopciuszkowi ukazała się Dobra Wróżka.
– Była odmieńcem?
Chwila przejmującej ciszy.
– Robercie, to tylko bajka.
– To opowiedz mi coś prawdziwego. Opowiedz mi o Złotobiałej.
– Dobrze. Posłuchaj…
Kiedy w moim pokoiku na poddaszu opowiadała mi o Złotobiałej, zawsze robiła to z uśmiechem i lekkim wahaniem. Jak większość klasy pracującej, w głębi duszy czuła sympatię dla kobiety urodzonej na samym dole cechowej hierarchii, która stała się tak potężna, że zagroziła, choćby na chwilę, wszechwładzy cechów. Jednakże matka była także panią cechową i musiała odczuwać pewne rozdarcie na myśl o tej kobiecie. Złotobiała, której magia przychodziła równie naturalnie jak oddychanie, stanęła na czele powstańców i podeszła z nimi pod mury Londynu. Jeśli jednak wystarczająco długo wstrzymywałem oddech, krzyżując pod kołdrą palce rąk i wywijając palce nóg w moim własnym dziecinnym zaklęciu, w końcu przyjemność opowiedzenia ciekawej historii brała górę.
– Złotobiała… to nie było jej prawdziwe imię. Ale nikt nie wie, jak się naprawdę nazywała, z której części Anglii przybyła, choć wiele miast chce zawłaszczyć tę legendę. Nawet ci głupcy z Flinton, gdzie w ziemi leży tylko węgiel, a przy drodze wyrasta potężna hałda żużlu, nawet oni zapewniają, że urodziła się tam – uwierzyłbyś w to? Ale słuchaj dalej. Kiedy ludzie zauważyli, że Złotobiała jest odmieńcem, miała szesnaście lat. Sama na pewno wiedziała to od dawna. Widzisz, z wyglądu była całkiem normalna, choć bardzo ładna, a w owych czasach nie było Dnia Próby…
Złotobiała uciekła więc do lasu, który w tamtych czasach pokrywał większość naszego kraju. Tam rozmawiała ze zwierzętami, brodziła przez strumienie i poznała osobliwych ludzi, odmieńców, szaleńców, porzuconych, okaleczonych, partaczy wszelkiej maści – w zasadzie wszystkich, którym eter oraz cechy wyrządziły krzywdę i wyrzekły się ich. I tak, wędrując pośród mglistych drzew, z początku nieśmiała, potem potężniejąc i piękniejąc od wewnętrznego czaru, skupiła wokół siebie bohaterów wszystkich legend. Robin Hooda, Lancelota i Panią Jeziora; Królewnę Śnieżkę, Kopciuszka, Raszpunkę, Króla Głupców i Zielonego Rycerza. Wszystkich.
Obiecała swoim ludziom królestwo, które było jednocześnie nowe i stare. W niektórych podaniach nazywa się je Avalonem, inni mówią o Albionie, chociaż to jest tylko inna nazwa naszego kraju. Ale w najlepszych wersjach baśni, tych, które opowiada się tutaj, jest mowa o Einfell. Einfell leży tuż obok naszego świata, a Złotobiałej udało się je odwiedzić, kiedy była mała. Wracając, zabrała ze sobą trochę jego blasku. Einfell promieniało z jej uśmiechu i właśnie dlatego ludzie się ku niej garnęli, by usłyszeć jej głos i poczuć jej wzrok, który był jak blask słońca…
Potem chciałem, by matka opowiedziała o kolejach tak zwanego Bezbożnego Powstania pod wodzą Złotobiałej – o tym, jak jej obdarta armia wędrowała na południe, aż w końcu ujrzała mury Londynu ze swego obozu na Wzgórzach Latawcowych.
– Wtedy już poznała Starzyka Jacka. On również był odmieńcem. Miał na rękach ślady tortur, dziury przypominające sęki, i zawsze otaczała go ciemność. Jednak pasował do towarzystwa, które skupiło się wokół Złotobiałej, więc chętnie go przyjęła. Starzyk Jack został jej generałem, a zwycięstwa w bitwach były jego zasługą…
Była to najkrwawsza i najmroczniejsza z historii opowiadanych mi przez matkę. Zabrakło w niej jednak ostatecznej bitwy pod murami Londynu, kiedy to Starzyk Jack zdradził Złotobiałą i oddał ją, skutą łańcuchami, w ręce cechmistrzów. W naszej opowieści Złotobiała nigdy nie spłonęła na stosie na Clerkenwell. Była to natomiast pełna radości podróż, obfitująca we wspaniałe przygody i niespodzianki, a uzdrowienia i inne cuda zdarzały się niemal przy każdym kamieniu milowym. Wiewiórki skakały z drzewa na drzewo, a ptaki śpiewały ponad wspaniałym pochodem Złotobiałej przez nieskończony las. Jego miękki półmrok był przetykany złotem i cieniami. Już zaraz, za następnym zakrętem, a najpóźniej wieczorem dojdą do miejsca, które im obiecała. Wcale nie był to Londyn, nawet nie Anglia czy Albion, lecz Einfell…
Gdy milkły ostatnie słowa baśni, matka siedziała jeszcze przez dłuższą chwilę, palcami lewej dłoni delikatnie uciskając małą szarą szramę we wnętrzu prawej, którą czasem zauważałem, lecz jej pochodzenia nigdy mi nie wyjawiła. Świeca filowała i błyskała. Śpiewy i las powoli bledły. Gdzieś w oddali szczekał pies, płakało dziecko. Wiatr szeptał w dachówkach, delikatnie falując pajęczynami na poddaszu. A z głębin pod miastem wznosił się ponad drewno i cegły Brickyard Row jeszcze jeden dźwięk.
Szum, bum, szum, bum…
– Opowiedz mi coś jeszcze.
Pocałowała mnie w czoło i uciszyła, kładąc palce na ustach. Ich czubki delikatnie pachniały dymem z kominka.
– Robercie, już dosyć cudów jak na jedną noc.
Ale ja nigdy nie miałem dosyć.
***
I nadszedł czas świętojańskiego jarmarku na nadrzecznych łąkach. Tego długo oczekiwanego ranka siedziałem w parnej kuchni przy stole, spoglądając na matkę uwijającą się w fartuchu, zastanawiając się, czy naprawdę dotrzyma obietnicy i zabierze mnie tam, żebym mógł zobaczyć prawdziwego, żywego smoka. A potem wyszliśmy na dwór, pod przymglone słońce, kroczyliśmy po bruku i pokonaliśmy most z żywostali, któremu miasto zawdzięczało nazwę – i dotarliśmy na łąkę. Był cichy dziesiątek, przed półdzielą, tego dnia jarmark miał rozkwitnąć w całej swej glorii. Stały tu połatane, wyblakłe od słońca pasiaste namioty. Węże rur maszynowych wiły się między krowimi plackami jak kawałki zgubionych jelit. Dobiegały nas krzyki, stuk młotków. Wszędzie było pełno wozów. Maszyny, które będą napędzać karuzele, niewielkie jak na standardy Bracebridge, drzemały, jałowo klekocąc i ledwo dymiąc, opuszczone przez swoich mistrzów. Czuło się, że przyszliśmy za wcześnie, że nic jeszcze nie jest gotowe. Człowiek w fartuchu jednak wziął od nas pieniądze. Lewą ręką ściskając dłoń matki, w prawej dzierżąc lepką kulę anyżkowego lizaka, ruszyłem przez zwiędłą trawę na poszukiwanie smoka.
Stanęliśmy z matką przed sporą, podpartą cegłami budą na skraju pola, wśród ciernistych krzaków, czując zapach gnoju i fajerwerków. Ze ściółki z wilgotnych gazet dziwne stworzenie spojrzało na nas przez drewniane pręty. Jedno oko miało przesłonięte srebrnym bielmem, ale drugim, zielonozłotym, ze szczeliną źrenicy jak u kozła, obserwowało nas. Paszczą wydało ostry, trzaskający dźwięk. Zęby miało popsute. Kiedy rozpostarło przykurczone kikuty skrzydeł, zerwał się rój much, zaraz siadając z powrotem. Na skórze nie miało łusek, była szara, gdzieniegdzie porośnięta kępkami ostrej szczeciny.
To miał być smok? Niepocieszony powlokłem się do domu. Ojciec jeszcze nie wrócił, a Beth była w szkole, dom wydał mi się pusty i zatęchły, gdy matka zatrzasnęła za sobą drzwi. W moich ustach i sercu, z gorzkim, smutnym smakiem anyżku łączyło się odległe dudnienie.
Szum, bum, szum, bum…
– No wiesz, Robercie, wcale nie było tak źle, prawda? Przynajmniej zobaczyłeś smoka. Jutro nie dalibyśmy rady przecisnąć się przez tłum.
Wzruszyłem ramionami, wpatrując się w rysy na blacie stołu. Nie wiedziałem wówczas, jak powstają takie stwory: że było to, na swój sposób, wielkie osiągnięcie jakiegoś zwierzmistrza – tak odmienić ciało kota, świni, psa czy kury, by nie dało się rozpoznać, czym było pierwotnie. Czułem jednak, że kala się w ten sposób świat, bo pobudki, z jakich się to robi, są dokładnym przeciwieństwem ognistego natchnienia, z którego dawno temu, w miejscu zwanym Einfell, powstawały wszelkie stworzenia zrodzone przez naturalną magię.
– Świat jest pełen niespodzianek. – Matka oparła się biodrem o moje krzesło, położyła łokcie na stole, palcami obrysowując szarawą bliznę we wnętrzu prawej dłoni. – Tylko że niektóre nie są… aż taką niespodzianką, jakiej byś się spodziewał.
Mijały noce, aż nadeszła jesień, kiedy wszyscy cechowi Bracebridge paradowali z bębnami i piszczałkami, w cylindrach i szarfach, a pomniejsze domy cechowe otwierały swe podwoje, by dzieci mogły podziwiać wysadzane drogimi kamieniami księgi i zdobione relikwiarze. Potem od Coney Mound zawiał mroźny wiatr, ogołacając brzozy z liści i skłębiając chmury nad Rainharrow. Ja każdej nocy uśmiechałem się do siebie, gdy matka, niezręcznie jak zwykle, rakiem, schodziła po drabince z mojego stryszku, z pełgającą, blednącą świecą w dłoni. Wszystkie marzenia, nadzieje, niewyrażalne słowa nadal pozostawały ze mną. Wciskałem palce stóp głębiej w wygrzaną przez matką pościel i starałem się zapomnieć o szumie wiatru na Coney Mound i nieustającym basowym dudnieniu, liczącym miesiące, pracokresy i dni, aż w końcu poszybowałem między księżyc i gwiazdy, patrząc z góry na dymiące kominy miasta Bracebridge i nocny dziwoblask kadzi studzących eter.
Stamtąd, z krawędzi snu, na początku leciutko jak trawa muśnięta wiatrem, potem coraz szybciej, z piskiem, z doliny zabierał mnie nocny ekspres. Stałem na pomoście z paromistrzem, doglądając wielkiej lokomotywy przelatującej przez nędzną stacyjkę naszego nędznego miasteczka. Bracebridge – rozmazane działki, wysypiska śmieci, pola, podwórza, domy, fabryki. Potem wzgórza, dzikie, odludne wzgórza z błędnymi ognikami, dziwnymi odgłosami i chłodnym zapachem torfu i wrzosu ścielącym się wzdłuż połyskujących eterem torów. Pociąg sunął pod konarami lasów, pędził przez Oxford i Slough, przez dymiące miasta przemysłowe, z turkotem przejeżdżał przez potężne łuki ponad wielkimi rzekami i nienazwanymi rozlewiskami, wagony połyskujące bursztynowymi koralikami okien mijały łachy piasku, łodzie żaglowe, porośnięte sitowiem mokradła. Zawoził mnie gdzieś daleko od Bracebridge, a jednak bliżej jakiejś głębszej życiowej prawdy, która zawsze mi się wymykała.
I pewien byłem, że prawda ta okaże się czymś wspaniałym.
4
– Robercie, wstawaj!
Obudziłem się zesztywniały i zmarznięty, w niewygodnej pozycji. Pozbierałem stare płaszcze, które pozsuwały się ze mnie, i uniosłem wzrok ku trójkątnemu okienku poddasza.
– Prędzej! – W kuchni zachrobotała suszarka do ubrań. – Już późno!
Była to sama końcówka lata. Nierówne szkło mego okienka po raz pierwszy w tym roku pokryło się zamrozem, białe wzory pulsowały i zmieniały się od ciepła mojego oddechu. Wyplątałem ręce spod przykrycia, żeby dotknąć szybki, narysowałem na niej kółka. Pod brzozami przepływała zniekształcona wersja miasta Bracebridge, przysłonięta kłębami dymu i pary.
– Wychodzimy! – Matka stała teraz u podnóża schodów. – Nie zdążysz zjeść śniadania!
Hałasując, by pokazać, że wstaję, naciągnąłem kraciaste spodnie, koszulę i sweter. Przyszło mi do głowy, że choć jest późno, matka pewnie się spodziewa, że pójdę do szkoły. A więc dzisiejszy dzień był czymś nieznanym, białą plamą na mapie. Słyszało się to w samym tonie jej głosu.
Jedząc śniadanie, przyglądałem się jej bystro przez kuchenny stół. Mieliśmy cały dom dla siebie – Beth już rozdawała uczniom tabliczki w szkole Harmanthorpe, gdzie terminowała jako pomocnik nauczyciela, a ojciec był w pracy, w fabryce Mawdingly & Clawtson. Matka miała pod fartuchem ciemnoniebieską spódnicę i świeżą białą bluzkę. Inaczej, a może po prostu staranniej upięła włosy. Przestawiała i układała naczynia kuchenne, jeszcze bardziej niż zwykle sprawiając wrażenie, że myśli o czymś innym. Kiedy się krzątała, zauważyłem, że ostatnio schudła, brzegi jej fartucha stykały się na plecach.
– Dokąd idziemy?
– Daleko.
– A po co?
– Zobaczysz.
Zsunąłem się z krzesła i poszedłem do toalety. Niebo nad podwórzem miało nijaki szary kolor, a powietrze smakowało mdło i pyliście. Zasiadłszy na lodowatej desce, zacząłem studiować strzępy gazet, odrywając je jeden za drugim z gwoździa, na którym wisiały. Najbardziej podobały mi się kawałki tytułów. PROCES. CHWAŁA. TRAGEDIA. Mogłem udawać, że przepowiadają mój przyszły los.
Gdy w końcu wróciłem, matka czekała na mnie w przedpokoju, już ubrana w płaszcz i buty, z parasolką przewieszoną przez jedną rękę i wiklinowym koszykiem nakrytym kraciastą serwetą w drugiej. Westchnęła, kiedy mozoliłem się ze sznurowadłami, potem chwyciła mnie za rękę i wyciągnęła na ulicę, piętą zamykając drzwi frontowe.
Kiedy dzieci były w szkole, a mężczyźni i kobiety w pracy, ulica Brickyard Row była niemal pusta. Rzednące kłębki mgły zbierały się wokół balustrad i żywopłotów, tworząc mętną poświatę, w której nieliczne bielsze ściany i nowe dachówki lśniły jak naczynia w zlewie. Wyleniały szary koń gmerał nosem w worku z obrokiem. Otulona szalem stara kobieta siedziała na schodkach i robiła na drutach. Minął nas, pogwizdując, przysadzisty kominiarz, z nieodłącznym towarzyszem – obłokiem sadzy. Nieco dalej przy drodze jacyś członkowie niższego cechu budowali tanie domy, o ścianach z pojedynczej cegły, powszechnych w okolicach Coney Mound, swymi cechowymi gestami i szeptami wiążąc lichą zaprawę. Nawet w nieco lepszych miejscach Bracebridge nie miało czym błyszczeć. Zimy tu były srogie, a lata krótkie, zdarzały się wichury, powodzie i susze. Miasto wyrosło razem z potęgą cechów. Wielcy mistrzowie znaleźli sposób, by dorobić się na prądzie rzeki Withy, potem na węglu, parze i żelazie, wreszcie na drogocennym eterze, którego złoża kryły się pod wilgotną, żółtawą ziemią Rainharrow. Zatrudnili bezrolnych chłopów w hutach i fabrykach, potem zmienili starożytny siedmiodniowy tydzień o pogańskich nazwach dni w nowoczesny, dwunastodniowy pracokres, składający się z dziesięciu i pół dnia roboczego i odrobiny czasu na odpoczynek. Ale też zbudowali w Bracebridge nową wieżę z zegarem, parę gospód, które ochrzcili swoimi nazwiskami i ciągnęli z nich niezłe zyski, oraz wielki i brzydki kościół Świętego Wilfreda, z którego w niedzielę wychodzili wierni, promieniejąc wizjami hymnicznego wina; reszta zaś odwiedzała świątynię nieczęsto, z niejasnym przeczuciem czegoś złego.
Tak więc w ów czwartkowy poranek śpieszyliśmy z matką do miasta. Wprawdzie marzyłem o podróżach na pomostach nocnych pociągów, lecz miejska krzątanina na głównej ulicy nadal mnie fascynowała. W powietrzu unosił się zapach gorącego chleba, gnoju, kapusty, błota. O miejsce na bruku walczyły taczki, powozy, furgony konne i parowe, perszerony i nieskończona liczba pieszych. Górowała nad nimi pobielała od ptasich odchodów statua Wielkiego Mistrza z Painswick. Uniesione prawe kolano posągu wypolerowały ręce wielu ludzi proszących o błogosławieństwo. A tutaj, dla tych, co mogli sobie na to pozwolić, pewniejsze sposoby na złagodzenie życiowych cierpień. Na wysłanej poduszkami wystawie sklepowej spoczywały nakrapiane cierpniki, które czasem widywałem w artretycznych dłoniach starych i bogatych dam cechowych. Niekończąca się rozkosz (jak sobie wówczas wyobrażałem), płynąca z granitowego jajka potraktowanego eterem albo z czekolad w sąsiedniej witrynie, ustrojonych w pióra jak dzikusy z Thule. W zwykły dzień pociągnąłbym matkę za rękę, żeby zwolniła, dziś jednak jej zdecydowana mina sprawiła, że chłonąłem tyle wrażeń, ile zdążyłem, potykając się i rozdziawiając usta. Z góry patrzyło na nas Rainharrow. Tutaj, gdzie ulice zbiegały się, tworząc centrum, stały domy cechowe lepszych cechów, opatrzone ich godłami jak gospody i ogrodzone spiczastymi, lśniącymi, czarnymi parkami. Zauważyłem, jak otwierają się jedne z wypolerowanych drzwi i wychodzi z nich wysoki mężczyzna z obfitymi bokobrodami, wyglądający całkiem zwyczajnie, jeśli nie liczyć brązowego garnituru jak spod igły. Kiedy spojrzał w dół, matka uniosła ku niemu wzrok. Wydało mi się, że oboje drgnęli, rozpoznawszy się nawzajem.
Teraz schodziliśmy w dół wśród fabryk i placów, oddalając się od centrum. Mimo że wyszło słońce, powietrze gęstniało od smolistego dymu. Czułem bliskość maszyn eterowych pod ziemią. Mijaliśmy magazyny oraz odkryty plac, na którym trzymano ziemiostwory. Matka wygrzebała kawałki węgla z pobliskiej hałdy i wsunęła je przez kraty. Poznaczone bliznami, podobne do kretów potwory uniosły się na rdzawych łapach przypominających łopaty, poruszyły ryjami i z zadziwiającą delikatnością pochłonęły czarne orzechy, ziejąc ciepłym oddechem jak z wnętrza pieca.
Zbliżaliśmy się do stacji kolejowej, gdzie na nabrzeża wspinały się słupy telegraficzne. Dziś linie były obciążone, odcinając się dziwoczernią od jaśniejącego nieba. Matka zaczęła studiować wyciągnięty z kieszeni płaszcza rozkład jazdy, jednocześnie oblizując palce z pyłu węglowego, potem, jakby nie doszła do żadnego wniosku, raptownie wepchnęła mnie do wyłożonej ciemną boazerią poczekalni, pełnej długich szeregów pustych, cierpliwych ławek. Przez łukowate okienko widać było jasną salę pełną krzątaniny. Matka zastukała w szybkę rączką parasolki. Sięgając oczyma do blatu, uniosłem wzrok, by podziwiać obfitość włosów w nosie mistrza z Cechu Kolejarzy, który, przewertowawszy wiele stronic, wydał nam dwa grube dziurkowane kartoniki pachnące świeżym atramentem rozmazującym się przy dotyku; wydawało się, że kryją w sobie kwintesencję sinej dali, choć domyślałem się, że pojedziemy podmiejskim pociągiem na jakąś stacyjkę, o której mało kto słyszał.
Wspięliśmy się na brzęczącą, krętą żelazną kładkę. Stacja kolejowa Bracebridge była zaskakująco okazała, znak ambicji miasta, ambicji, która pozostała niespełniona pomimo obfitości eteru. Usiedliśmy na ławce na ostatnim peronie. Obok na bocznicy syczało kilka lokomotyw. Słońce zaświeciło jaśniej. Gruchały gołębie. Odstojniki z eterem lśniły czernią na horyzoncie, tuż powyżej pierwszej linii dachów. Puste szyny pusto połyskiwały. Matka postukiwała końcem parasolki w płyty chodnika. Stuk, puk, stuk, puk.
– Dokąd jedziemy?
– Zobaczysz.
Wreszcie zasyczały druty, a semafory skinęły głowami. Na peron wtoczył się pociąg, trzy niskie drewniane wagony zaklekotały, na wprost nas zatrzymała się pchająca je lokomotywa. Pomalowana na czerwono, mała, pordzewiała i stara, z syczącym, ledwo dyszącym kotłem, oszroniona przypominającym sól maszynowym lodem, kryształkami, które wydziela eter, kiedy wyczerpie się jego moc. Bliżej jej było do złomowiska niż fabryki i w niczym nie przypominała opływowych ekspresów z mych snów. Bagażowi zaczęli wynosić worki i wózki. Lokomotywa czknęła i wzdrygnęła się. Wspięliśmy się do pustego wagonu, usiedliśmy na twardych ławkach. Gdy rozległ się gwizd, a stacja w kłębach pary zaczęła odjeżdżać, cały w środku zadygotałem. Byłbym szczęśliwy, mogąc tak jechać bez końca, patrzeć, jak Bracebridge znika, ustępując miejsca kolczastym żywopłotom. Patrzeć, jak zbocza unoszą się, a matka spogląda w okno, wymyślać sobie coraz bardziej skomplikowane wersje historii, w której uciekamy razem przed jakimś bezlitosnym wrogiem, opuszczamy miasto na zawsze.
Pola uprawne się przerzedziły. Wzgórza urosły, były zwieńczone skalistymi koronami, jak Rainharrow. Scarside, potem Fareden i Hallowfell. Nasza podróż dopiero się rozpoczynała… i wtem linia kolejowa zwęziła się do jednego toru, pociąg zwolnił, a widok za oknem przesłoniła zardzewiała tablica z napisem TATTON HALT.
Kiedy stanęliśmy na pustym peronie, pociąg zasapał i ruszył w dolinę, wiejąc mi chłodem po nogach. Nad wzgórzami przesuwały się rzadkie chmurki. Jedynym śladem ludzkiej obecności była szemrząca pojedyncza linia telegraficzna idąca wzdłuż torów, znikająca w oddali przy wyszczerbionych ruinach starego kamieniołomu.
Nasze stopy zagrzechotały na kamiennej dróżce. Matka ruszyła szybko, wymachując energicznie koszykiem i parasolką, ja wlokłem się z tyłu, nieprzyzwyczajony do tak rozległego widoku, w którym dalekie góry niemal się nie przesuwały. Poza tym coś się zmieniło, coś było nie tak. Nawet sama ziemia wydawała się… Gdy łąka wygięła się w łuk, zmieniając ścieżkę w coś w rodzaju osłoniętego parowu, zaczęło do mnie docierać, że zostawiliśmy za sobą dudnienie eterowych maszyn. Tutaj, wśród olbrzymich głazów, dębów i ostrokrzewów, rozbrzmiewało tylko odległe wycie wiatru. Gdy osłoniły nas zielone i złote gałęzie, powietrze stało się cieplejsze. Tchnęło przedwieczną czystością – i osobliwym bezmaszynowym spokojem. W zaroślach lśniły pomarańczowe, czerwone i złote jagody. Doszliśmy do polany, gdzie nad rzeką garbiły się wierzby. Matka rozścieliła pasiasty ręcznik i usiedliśmy na nim, by zjeść. Odwinąłem z pergaminu kanapki z jajkami i wdychałem ich swojski zapach – kuchni i puszczanych bąków, potem sięgnąłem po eklery, spłaszczone na dnie koszyka jak zepsute ostrygi, wydzielające bokami waniliowy krem. Rzeka pobłyskiwała. Matka przyglądała się, jak jem.
Dalej szliśmy wzdłuż wody. Za zakrętem, cały czas idąc po tej samej ścieżce, natrafiliśmy na porośnięty mchem mur. Musiał mieć wieleset lat, obrosły go już drzewa, przesłaniając u nasady plątaniną liści. Rosły tu dęby i brzozy. Zbite masy ostrokrzewu. Rosły spóźnione mlecze, wrotycz, brązowe pokrzywy i ostre kolce jeżyn z owocami przypominającymi owadzie oczy. Gdy skręciliśmy wzdłuż krzywizny muru, las zgęstniał i zrobiło się ciemniej. Dotarliśmy do zniszczonej, porośniętej bluszczem stróżówki i otwartej bramy z kutego żelaza. Przez zachwaszczoną murawę przelewały się cienie drzew. Zawahaliśmy się oboje. Mieliśmy poczucie, że nie wolno nam tu wchodzić. Uniosłem wzrok na matkę. Minę miała zdecydowaną.
Ruszyliśmy więc i przed nami pojawił się stary dom. Dymniki sterczały z kominów jak palce. Dachy zapadały się i wspinały. Okna lśniły diamentowo. Budynek był na wpół zrujnowany, ale czuło się, że jest na swoim miejscu, jakby wyrósł z ziemi kamień po kamieniu, a teraz z równą łatwością się w nią zapadał. Dopiero po chwili zauważyłem w nim coś bardzo dziwnego. Wzdłuż pogarbionych dachów biegły potężne strumienie i żyły białawego kryształu, połyskując w słońcu jak bańki mydlane. Na lewym skrzydle domu substancja zbrylała się i gromadziła w wielkie narośle, przelewające się przez okapy. Zbliżywszy się, zauważyłem, że również wiele ścian i okien przesłoniętych jest tęczowym bielmem, białym z wierzchu, lecz w głębi opalizującym czernią, wyrastającym w zwoje i ząbkowane kształty przypominające szyszki. Oczywiście rozpoznałem je – to był lód maszynowy, ten sam produkt uboczny zużywającego się eteru, który zauważyłem na kotle lokomotywy. Ale w takiej ilości jeszcze go nie widziałem.
Wspięliśmy się do wejścia po wyszczerbionych półkolistych schodach, które zdawały się wyjęte spod władzy kryształków. Matka zastukała. Powietrze jakby drgnęło, choć ze środka nie dobiegł żaden dźwięk. W końcu rozległ się stłumiony odgłos kroków i szczęk zamka. Osoba, która otworzyła, mogła być w wieku mojej matki, była jednak niższa; nosiła zgrzebną szarą sukienkę i wielkie, okrągłe okulary w srebrnych oprawkach. Przez chwilę, gdy się jej przyglądałem, wydawała się zwyczajna. A potem, gdy zrozumiałem, że zwyczajna nie jest, całe złudzenie jej człowieczeństwa zanikło. Choć nie przypominała w niczym postaci z mojej wyobraźni, od razu wiedziałem, że jest odmieńcem.
– Nie wiem, czy pani pamięta… – zaczęła matka.
– Oczywiście. Oczywiście. Mary… pani Borrows! Bardzo proszę wejść.
Pod wieloma względami była całkiem zwyczajna; stara, chuda, ogorzała skóra. Niezbyt przypominała trolle i wiedźmy z moich nocnych koszmarów i wyobrażeń, a jednocześnie miała w sobie coś, czego nigdy u nikogo nie widziałem. Ta aura, ta chudość, starość i brązowa cera. To oraz wszystko inne, nienazwane, nieuświadomione, upewniało mnie, że jestem świadkiem czegoś wykraczającego poza cechy, poza moje życie, poza Bracebridge.