Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wielki las to arcydzieło Zbigniewa Nienackiego uhonorowane Nagrodą Literacką Stowarzyszenia Księgarzy Polskich za rok 1987. Jest to znakomity romans przeplatający się z wielką i prawdziwą miłością oraz powieść sensacyjna z wątkami erotycznymi.
Autor pisze:
Od dawna pragnąłem napisać romans, ukazać miłość wielką i prawdziwą, która potrafi nie tylko uskrzydlić, lecz nawet odmienić osobowość człowieka. Miłość jednak to dla mnie nie jedno uczucie, ale cały zespół uczuciowy. To jak gdyby oszałamiający napój złożony z najróżniejszych komponentów, u każdego innych, zrodzonych w procesie kształtowania się osobowości, powstałych z tęsknot i oczekiwań uświadomionych i nieuświadomionych. Miłość jest dla mnie także jak wielki las, który daje lub odbiera ludziom dusze, potrafi dobro przekształcić w zło, a zło uczynić dobrem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 611
Zbigniew Nienacki
Wielki las
Wydanie I
Liber Novus
Redaktor naczelny • Marcin Nowak Projekt okładki • Maciej Łazowski
WydawnictwoLiber Novus Marcin Nowak ul. Łaska 43 95–050 Konstantynów Łódzkiwww.libernovus.plinfo@libernovus.pl
Copyright © • Helena Nowicka Copyright © for electronic version • Liber Novus Konstantynów Łódzki 2020
ISBN • 978-83-7741-127-8
Liber Novus 2020
Horst Sobota od wielu lat nie lubił chodzić do lasu, choć jego piękny dom dzielił od niego tylko ogródek i piaszczysta droga. Nie lubił nawet siadywać na swym oszklonym ganku, pełnym różnobarwnych szybek, gdyż z tego miejsca można było widzieć mroczną głębię drzew. Wolał schodzić nad jezioro po łagodnej pochyłości szerokiej skarpy, wąską i krętą ścieżką przez sad z niskopiennymi drzewami owocowymi, i niekiedy wiele godzin spędzał na spróchniałym pomoście wśród trzcin. Jezioro było tak samo ogromne i nieprzeniknione jak las, a jednak w upalne dni albo zimą, kiedy pokrywał je gruby lód i zasypywał śnieg, potrafiło nieruchomieć i jak gdyby pogrążać się w odpoczynku lub błogim śnie. Las nigdy nie spał — nawet zimą, ciągle coś w nim szemrało, szeleściło, trzaskało albo też porażało straszliwą ciszą, która w każdej chwili mogła przerodzić się w krzyk wywołany wichurą; jak czujny i niebezpieczny zwierz jedynie drzemał, gotów w każdej chwili ocknąć się i pochwycić swoją ofiarę.
Kiedy przychodził wiatr — jezioro pieniło się gniewnie, ale przecież jego wysokie fale tylko łagodnie bełkotały u brzegu, zaś rozkołysane trzciny pobrzękiwały cichuteńko. Natomiast las huczał, postękiwał, skrzypiał, jęczał, groźnie potrząsał koronami wysokich sosen, zagłuszając każdy dźwięk, nawet bełkot fal, i nie pozwalał Horstowi słuchać mowy jeziora. Podobnie i drzewa w Horstowym sadzie w największą wichurę tylko szumiały spokojnie i melodyjnie — ich mowę też podchwytywał i zagłuszał huczący głos lasu, przed którym nie było ucieczki, bo przenikał aż do domu Horsta Soboty, do pokojów, na ganek z kolorowymi szybkami.
Sobocie wydawało się, że rozumie mowę sadu, mowę jeziora i mowę lasu. Fale jeziora snuły opowieść o przewróconych łodziach i żaglówkach, o węgorzach tak grubych jak ramię tłustej kobiety; spasły się przed laty ciałami setek żołnierzy i tych, co gnani wojennym strachem próbowali uciekać po kruchym lodzie. Również stary sum, który zamieszkał w zatoce przy pomoście Horsta Soboty, też się wtedy utuczył i teraz, mimo że od lat polowali na niego rybacy i wędkarze, potrafił chytrze omijać sieci i żaki. Niekiedy podpływał w pobliże pomostu i nieruchomiał pod powierzchnią wody jak omszały pień drzewa. Stary sum przyglądał się wtedy Horstowi Sobocie i czasami, jakby uśmiechając się, otwierał szeroki pysk, Horst Sobota także uśmiechał się do niego i nie miał żalu, że kiedyś, kiedy Sobota nie był samotny tak jak teraz, ale zamieszkiwał ze swoją drugą żoną i synem, stary sum wciągnął pod wodę stado jego białych kaczek. I nie wiedzieć czemu, mimo tej strasznej historii z żołnierzami w pancernych pojazdach, mimo zaginionych w odmętach dziesiątków ludzi, koni i wozów — Horst Sobota nie odczuwał ani niechęci do jeziora, ani lęku przed jego bezmiarem. Co roku jezioro przyjmowało nowe ofiary i nie zawsze oddawało je ludziom — przeważnie nieostrożnych młodzieńców lub dzieci albo odważnych żeglarzy, którzy wypływali pod trójkątnymi żaglami, aby igrać sobie z falami. Horst Sobota współczuł tym ludziom, lecz nie potępiał jeziora, ponieważ nie zachęcało nikogo do igrania ze swymi falami, nie łaszczyło się samo na cudze życie i cudze mienie.
Rozumiał też Horst Sobota mowę swojego sadu. To wieczne gderanie na mszyce, na leniwe pszczoły i trzmiele, na wiosenne przymrozki, które trzeba było przeganiać paląc między drzewami ogniska i zasnuwając dymem korony pokryte kwiatami. Sad wciąż miał do Horsta o coś pretensje, po prostu nudził, przypominając o jakimś suchym konarze, o pęknięciu kory, o nie zdjętym z gałęzi ciężkim brzemieniu owoców albo o liszkach, co się wylęgły z kupki zeschłych liści. Sobota przechodził ścieżką przez sad i udawał, że nie słyszy tego gderania, z liszek przecież rodziły się piękne motyle, przyjemnie było patrzeć, jak latają i mienią się różnymi kolorami podobnie jak szybki na ganku. Tak samo miała się rzecz ze szpakami. Nie na wiele się zdało gderanie sadu — szpaki też musiały posmakować wiśni, dzięcioły naddziobać jabłko: człowiek nie powinien żyć bez motyli, szpaków i dzięciołów. A że mniej przez to otrzymywał pieniędzy, cóż to miało za znaczenie dla Horsta Soboty, który w skrzyni zakopanej w stodole ukrywał więcej pieniędzy, niż mógłby wydać do końca życia.
Tylko mowy lasu Horst nie lubił. Wydawała mu się kłamliwa i przewrotna. I zawsze była taka sama.
Najpierw las próbował nastraszyć, przytłoczyć, porazić swoim ogromem. Rozhuśtany wichurą groził, że grube sosny zwali na piękny dom Soboty i zgniecie go jak skorupkę ślimaka. Ogłuszał głębokim huczącym głosem, wygrażał rozkołysanymi koronami drzew. Potem zaś łagodniał i zaczynał się żalić — postękiwał, pojękiwał ocierającymi się o siebie gałęziami, wył z żalu, popłakiwał, szlochał, skarżył się na swój los, tłumaczył nieprawości, które czynił, przepraszał Horsta za wszystkie krzywdy, jakie mu wyrządził, obiecywał, że już nigdy więcej nie będzie się łakomił na cudze życie i cudze mienie. A przecież wystarczyła chwila nieuwagi, a już od strony lasu szybowały na pole Horsta Soboty malutkie nasiona brzozy, ptaki niosły w dziobkach nasiona sosny, jak skrzydlate motyle przelatywały nad drogą nasiona klonu, który akurat usadowił się po jej drugiej stronie. Wystarczył rok nieuwagi, a gdzie się tylko dało, nawet w ogródku przed domem i obok ganku, wśród dalii, astrów, mieczyków, tulipanów, narcyzów, cynii, petunii, goździków i malw — nagle wyrastała brzózka, klon lub sosenka. To samo zdarzało się w sadzie, nawet w rowie przydrożnym — wszędzie, gdzie się dało, las chciał się zasiedlić, objąć w posiadanie każdy skrawek gleby, nawet grudkę ziemi, która pozostała w rynnie, bo i tam sadził brzózkę. Las był łapczywy na cudze mienie, cały świat chciał wziąć w posiadanie. Zarastał stare drogi, dawne mogiły, ścieżki i ścieżynki. Pojękiwał i skamlał tłumacząc się ze swoich drobnych win, ale o zbrodniach — milczał.
„Gdzie moja żona Hilda i dwie córki” — zapytywał Horst Sobota, a las tylko po swojemu postękiwał i skrzypiał, wiatr huczał mu w gałęziach. A przecież dowiedział się Horst Sobota od starego Keile i od tych wszystkich, co przeżyli w okolicy ową straszną zimę, że podobnie jak wielu innych, także i Hilda wraz z córkami, końmi i krowami ukryła się w lesie. I wielu ocalało, a ona nie — nikt nie wiedział, co się z nią stało, choć Horst Sobota, gdy powrócił z niewoli, wypytywał, pisał listy na wszystkie strony świata. I czekał, przez pięć lat czekał na jakiś znak od Hildy, od którejś z córek. Bo jeśli żyły, to przecież musiały się kiedyś odezwać, napisać kartkę choćby z odległego świata, jak wielu innych, co też się wtedy zgubiło, a potem odnalazło. Ale Hildę i córki musiał pochłonąć las, wpił się korzeniami w ciała, odżywiał nimi, nabierał sił.
Co zostało z pól Horsta Soboty? Były to przyleśne piaski, lecz należały przecież do niego, do człowieka. Trzyletnie sosenki zastał na nich Sobota, gdy wrócił z niewoli. Na polach Soboty posadzono las, który przez to stał się jeszcze większy i bardziej zachłanny, jak gdyby mu mało było Hildy i dwóch dziewcząt.
Na półwyspie, gdzie zakładano teraz plantację nasienną, też kiedyś rozciągały się pola i stał drewniany dom starego Keile. Podobno przed ponad dwustu laty tam właśnie znajdowała się cała wioska, ale przyszedł pomór, od którego można się było odgrodzić tylko wodą i ogniem. Wówczas to spalono całą wieś, ludzie zaś na łódkach i tratwach przewieźli dobytek i zbudowali domostwa po drugiej stronie, tu, gdzie teraz ma dom Horst Sobota. Z czasem na dawnym pogorzelisku osiedliła się rodzina Keilów, żyła długo i szczęśliwie, umierając w odpowiednim wieku i z godnością. Chowano ich na własnym cmentarzyku wśród własnych pól i na mogiłach stawiano kamienie z wykutymi na nich napisami. To dopiero w pierwszym roku wojny żandarmi znaleźli w lesie trzech jeńców, którzy uciekli z niewoli, lecz las ich wydał nie chcąc żywić. Rozstrzelano ich na polach na półwyspie, a stary Keile i Horst Sobota pochowali tych ludzi na cmentarzyku Keilów, bez mogił, gdyż żandarmi zrobić tego nie pozwolili. Sobota ciekaw był, kim byli ci ludzie, jaką mową mówili, jakie żony i jakie dzieci pozostawili w swoim kraju. Nie dowiedział się tego nigdy, a w trzy lata później, owej strasznej zimy, spłonęła zagroda Keilów. Potem na półwyspie posadzono młody las, stary Keile zaś poniewierał się po cudzych domach i on to opowiedział Sobocie o tym, co działo się tutaj, kiedy Sobota wojował, kiedy przebywał w niewoli. I obydwaj — dopóki stary Keile nie zmarł wreszcie pod cudzym dachem — niekiedy chodzili na półwysep patrzeć, jak las pożera pola, wdziera się nawet na cmentarzyk i coraz silniejszymi korzeniami obejmuje i pochyla kamienne nagrobki.
A co się stało z drugą żoną Horsta Soboty, Gerdą, i ich synem Henrykiem? Odzyskał przecież Sobota swój piękny dom z gankiem pełnym kolorowych szybek, pozostał mu też skrawek ziemi między lasem i jeziorem i tutaj duży sad założył. Czy to znowu nie ten sam las zabrał mu drugą żonę i syna, którego wykształcił na lekarza? „Pozostań ze mną i lecz ludzi” — mówił do syna Horst Sobota. Ale on tłumaczył się, że nie może pracować na wsi, gdyż na chirurga się wyuczył i w wielkich szpitalach musi wiedzę zdobywać. Przyjeżdżał wtedy do ich domu nadleśniczy Burak, siadał przy stole Soboty, rozkładał ogromne mapy i pokazywał na nich sad i dom Horsta. „Jesteście, Sobota, jak wrzód na ciele lasu — mówił Burak. — Ten zielony kolor to las. Spójrzcie, jak ogromną połać mapy zajmuje. Żółtym kolorem są zaznaczone skrawki pól przynależne do leśniczówek i domów zajętych przez drwali i robotników leśnych. To wszystko, zielone i żółte, jest własnością lasów państwowych. I tylko w samym środku widnieje czerwona plama; to wasz dom i wasz sad, panie Sobota. Ta mapa wisi w moim gabinecie, codziennie na nią patrzę i codziennie mi przykro, że nie wszystko na niej jest zielone i żółte. Sprzedajcie nam swój sad i swój dom, zrobimy w nim jeszcze jedną leśniczówkę. Dobrze zapłacimy…”
Nie miał wtedy Horst Sobota pieniędzy, ponieważ sad był młody i żadnych zysków nie przysparzał. Aż pewnego dnia, po jakichś spiskach, które Henryk miał ze swoją matką, powiedzieli mu obydwoje: „Albo sprzedasz dom i sad nadleśniczemu i kupisz synowi piękne mieszkanie w mieście oraz ładny samochód, albo wyjedziemy oboje w daleki świat”. Nie kochali ani tego skrawka ziemi nad jeziorem, ani tego domu z gankiem i kolorowymi szybkami. Nie, niczego chyba nie kochali oprócz siebie i nie rozumieli, że Horst Sobota nigdy i nigdzie się stąd nie ruszy, bo czuje się już stary i tutaj pragnie umrzeć i być pochowany. Może nawet obok starego Keile na półwyspie pożeranym przez las. Omamił ich nadleśniczy, ale ponieważ on nie dla siebie, lecz dla lasu potrzebował domu Soboty i jego skrawka ziemi, Sobota wiedział, że to las poprzez nadleśniczego znowu wyciągnął ręce po jego dobro. Zawziął się i oświadczyć „nie”. Żonie i synowi. A właściwie to „nie” zostało powiedziane wobec lasu, do którego już wtedy zaczął odczuwać nienawiść.
I tak oto Horst Sobota został sam w swoim domu i w swoim sadzie, od czasu do czasu przychodził do niego list od żony i syna, czasami nawet jakaś paczka z ubraniem albo zaproszeniem do wyjazdu w daleki kraj. Wtedy to Horst Sobota pojechał do tartaku, wybrał piękne jesionowe deski i sam sobie zrobił trumnę wedle swego wzrostu, a nawet obszerniejszą. Postawił ją w szopie, gdzie przechowywał jabłka zimowe, i po którymś tam liście i zaproszeniu położył się w owej trumnie, aby umrzeć w zapachu jabłek i jesionowego drewna. Ale nie umarł. Bo na wieść o tym, że Horst Sobota położył się za życia do trumny, pięknym samochodem przybył z dalekiego kraju jego syn Heinrich, przeniósł go na łóżko, wyleczył zastrzykami, a potem powiedział: „Masz, ojcze, ponad siedemdziesiąt lat i jak na ten wiek zadziwiająco zdrowe ciało. Ale twój umysł stał się podobny do umysłu dziecka. Powtarzasz ciągle o zbrodniach lasu, a przecież las nie jest żywą istotą. Twój umysł trzeba leczyć, o twój umysł trzeba dbać”. Horst zapytał go: „Czemu nie przyjechała moja żona, a twoja matka, Gerda?” Syn wzruszył ramionami i odparł: „Ona ma już innego mężczyznę. Ja też jestem żonaty i mam dwoje dzieci. Jedź ze mną, będziesz z nami. Ty nawet nie wiesz, że powoli staję się sławnym człowiekiem”. Ale Horst Sobota czuł, że za tymi słowami, za tym zaproszeniem kryje się jeszcze jeden podstęp lasu, przejawia się cała leśna zachłanność na jego mienie, na jego miłość do własnego domu i własnymi rękami zasadzonych drzew owocowych. Syn więc odjechał, a on pozostał. Tym bardziej że jego żona, Gerda, miała już innego mężczyznę, a on był za stary, aby znaleźć sobie nową kobietę i zacząć żyć w innym kraju, przy boku nieznanej synowej i wnuków, których imion nawet nie potrafił zapamiętać.
Tak więc samotności Horsta winien był las. Była to kolejna jego zbrodnia — ostatecznie utracił drugą żonę i syna. Heinrich dziwił się, że Horst traktuje las jak żywą istotę, i z tego powodu porównywał umysł ojca do umysłu małego dziecka. Ale co on wiedział o lesie? Nie tylko przecież Horst domyślał się, że las jest żywą istotą, odkrył to jeszcze przed nim nieżyjący już leśniczy Izajasz Rzepa. A nie był Rzepa jakimś tam niewykształconym człowiekiem jak Horst; miał tytuł inżyniera, wciąż czytał książki o lesie, a nawet pisał o lesie w gazetach.
„Co to jest las? — Izajasz Rzepa zapytywał Horsta. — Czy można nazwać lasem zwykłe skupisko drzew? Zbiorowiskiem drzew jest także posadzony przez ciebie sad, a przecież twego sadu nazwać lasem nie można. Zbiorowiskiem drzew jest park, a przecież parku nie nazywamy lasem, i w istocie nawet największy park jeszcze lasem nie jest. Cóż więc za zbiorowisko drzew staje się lasem i kiedy się to dzieje? Otóż las, drogi Horście, jest to taki zespół drzew, w którym zaczęły działać procesy i siły lasotwórcze, powstała biocenoza. Tajemne to i przez nikogo do końca jeszcze niezbadane siły i procesy. Wiemy o ich istnieniu, liczymy się z nimi, bierzemy je pod uwagę, ale tak naprawdę niewiele z nich rozumiemy. To one sprawiają, że w pewnej chwili zwykłe zbiorowisko drzew przemienia się w las, a nie w park. Powstają one nie wiadomo kiedy i działają na swój właściwy sposób. Stwarzają to, co my leśni ludzie w naszym leśnym języku nazywamy ekosystemem leśnym, oraz jeszcze coś większego, klimaks leśny. Siły lasotwórcze sprawiają, że las sam umiera i sam się odradza. Życie lasu zaś przejawia się w ciągłej walce o byt. Czy nie przeraża cię myśl o matce pożerającej własne dzieci? A przecież to codzienne zjawisko w każdym lesie. Oto brzoza matka co roku zasiewa wokół miliony swoich dzieci. Ale te, które zakorzenią się w jej pobliżu, po jakimś czasie więdną i umierają, ponieważ zabiera im wodę, zasłania przed słońcem. W lesie każdy żyje kosztem innego, każdy walczy o odrobinę światła słonecznego, o każdą kroplę wilgoci w glebie. To straszna walka, a owe zbrodnie, które dostrzegamy na powierzchni, niczym są w porównaniu z walką, jaką o każdą kroplę wilgoci toczą ze sobą ukryte w ziemi korzenie. Czymże też jest ów klimaks leśny, czyli przedziwna drabina, która pozostaje częścią sił lasotwórczych? Na korzeniach drzew rosną specjalne grzybki, wyżej jest runo leśne, na wyższym piętrze podszyt, a jeszcze wyżej korony drzew. Wszystko istnieje we wzajemnej współzależności, zarazem pożerając się wzajemnie i bez siebie żyć i rozwijać się nie mogąc. Niektórzy powiadają, że las jest piękny. To śmieszne, Horście. Las jest brzydki, bo to, co się w nim dzieje, musi napawać każdego wstrętem. Las to chaos, bałagan i nieporządek. Wystarczy kilka lat nie być w jakimś mateczniku, aby zobaczyć, jaka stoczyła się tam bitwa, ile drzew padło martwych, dla ilu nie starczyło światła i wody. Wszędzie ujrzysz poprzewracane i gnijące pnie, pożerane przez pasożytujące na nich grzyby. My, ludzie, staramy się wprowadzić do lasu jakiś tam nasz ludzki porządek, czyścimy młodniki, aby drzewom zapewnić więcej światła i wody, wywozimy spróchniałe lub suche drzewa, aby nie stały się siedliskiem szkodników pożerających zdrowe drzewa. Wycinamy ogromne połacie lasu, ale zaraz potem sadzimy nowy las, chronimy go przed spałowaniem przez łosie i jelenie, leczymy rany lasu. Dbamy o to, aby działały owe siły lasotwórcze, zarazem jednak ograniczamy ich złowrogie wpływy. Czy wiesz, że wystarczyłoby dziesięć lat, aby z twojego ogródka pełnego kwiatów, z sadu rodzącego owoce nic nie pozostało, ponieważ wkroczyłby tam las, a on nie wie, co to piękno, choć sam czasami również rodzi piękno. W twoim ogródku wyrosłyby brzozy, a twój sad zacząłby dziczeć i rodzić coraz mniejsze owoce. Tajemne i groźne są siły lasotwórcze i prawdziwe jest wrażenie, że las to istota groźna i złowroga. O tak, Horście, las jest straszny. Nie życzę nikomu, aby bez siekiery i piły, ranny, pozbawiony sił trafił do lasu i zdał się na jego łaskę. Nie okaże najmniejszej litości, ptaki wydziobią rannemu oczy, mrówki oskubią ciało, choć jeszcze będzie kołatać w nim resztka życia. Możesz się schronić w lesie, póki jesteś silny, ale biada ci, jeśli okażesz słabość”. „A człowiek, Izajaszu? Jakie jest w lesie miejsce dla człowieka?” — zapytał Horst Sobota.
Otrzymał odpowiedź: „Wypowiedziałem tajemne zaklęcie, które brzmi: klimaks. A po grecku znaczy to drabina. Jest więc w lesie runo, podszyt i korony drzew, jak gdyby drabina roślin wspinająca się ku słońcu i czerpiąca soki z ziemi. Jakie miejsce na tej drabinie zajmuje człowiek? Czy jest na samej górze, czy na dole? Niestety, tego nie wiemy. Czasami nam się zdaje, że to my jesteśmy na górze, rządzimy w lesie, jak chcemy. Czasami zaś odnosimy wrażenie, że znajdujemy się na najniższym szczeblu, jesteśmy nikim, ba, obcym ciałem, choć to nie jest aż tak pewne. W skład sił lasotwórczych wchodzą również mrówki, żuki, wszystko, co lata i co biega, a więc lisy, zające, kozły, łanie, jelenie i łosie, borsuki i leśne myszy, gady i płazy, a także szczeciniaste dziki. Ptak przenosi w dziobie jakieś ziarenko, gubi je i rodzi się drzewo, gdzie nigdy go nie było. Dzik przenosi w pysku owoc dębu czy buka, gubi go i znowu rośnie drzewo tam, gdzie nigdy go dotąd nie było. W lesie, jak ci to mówiłem, wszyscy i wszystko jest sobie wzajemnie potrzebne. A człowiek? Otóż nie wiemy, czym jest w lesie człowiek. I to nas boli, Horście. Boli i dręczy, szczególnie tych, którzy w lesie spędzili całe życie, obalili setki drzew i setki drzew posadzili. A z tego bólu, z tego uczucia niepewności i obcości rodzi się wrażenie krzywdy. Jeśli zaś do tego dodasz, że las uczy wciąż zła, że na wrażliwą duszę ludzką przez wiele lat oddziałują owe bezwzględne i okrutne siły lasotwórcze, człowiek zostaje zarażony złem lasu i sam staje się zły. Tylko naprawdę zły człowiek bywa zaakceptowany przez las i tylko taki człowiek czuje się w nim dobrze. Czy nie widziałeś, ilu do naszego lasu przyszło młodych i pełnych zapału leśników, ludzi dobrych, a nawet pięknych? Jacy zaś się ostają, a jacy uciekają? Przetrwać w lesie mogą ci tylko, którzy sami stają się podobni do lasu, tworzą z nim jedną złowrogą istotę. Kogo bowiem las najczulej przyjmuje? Przede wszystkim tych, co nie sprawdzili się w wielkich miastach, w ogromnych fabrykach. Albo takich, którzy nie potrafią żyć w zwartym zespole ludzkim, nieustannie wnoszą do niego swoje urazy, zawiści, niechęci; kłótliwych i małostkowych. Albo takich, których tu przysłano za karę, za jakieś przewinienie; mrok lasu ma ukryć ich brzydkie twarze i jeszcze brzydsze dusze. Na takich ludzi las najprędzej potrafi oddziałać, zakazić ich swoim złem, odebrać ludzką wrażliwość, aż staną się podobni do lasu. Kim jestem ja, Izajasz Rzepa? To przecież ja (mówię ci to w tajemnicy) wskazałem żandarmom miejsce, gdzie kryło się trzech jeńców, których potem ty, Horście, zakopałeś na starym cmentarzu Keilów. Dlaczego to uczyniłem? Nie wiem. Do dziś gryzie mnie sumienie i to przez owo dręczące poczucie winy zacząłem pojmować zło lasu. A twój przyjaciel, leśniczy Kondradt? Czy nie ciąży na nim podejrzenie, że zastrzelił kochanka swojej żony? Uwolnił się jednak od kary, ponieważ rzekomo pożyczył tamtemu człowiekowi nabitą strzelbę i nastąpił śmiertelny wypadek. Powiedz prawdę, Horście: ile niewinnej krwi ludzkiej przelałeś, gdy wojowałeś w obcej armii? Kto długo mieszka w lesie albo na jego skraju, zostaje zaczadzony złem i brutalnością. Albo popada w pijaństwo. Albo staje się kłamliwy, niedbały i leniwy. Las rośnie powoli. To nie fabryka z taśmą produkcyjną. Nie zrobisz czegoś w tym roku, to uczynisz w następnym, co za różnica? Nie posadzisz młodych drzew wiosną, to możesz posadzić je jesienią albo następnej wiosny. Pomyśl: każdy człowiek ma satysfakcję z owoców swej pracy. Górnik, bo wydobył tonę węgla, rolnik, bo posiał i zebrał plony. I tylko leśny człowiek sadzi las dla przyszłych pokoleń i ścina drzewa, które sadziło poprzednie pokolenie. To także przykre uczucie, które nas drąży w sposób niewidzialny i pozostawia osad niespełnienia. Nie ufaj leśnym ludziom, Horst, bo są źli i bezwzględni jak las, tak samo podstępni i kłamliwi. I jest w nich potrzeba czynienia zła sobie i innym, mszczenia się za poczucie niedosytu i niespełnienia. Las ich ogłupia i otępia, odbiera im, co ludzkie, a zaraża tym, co leśne. Nie, nie sprzedawaj swojego domu i swego skrawka ziemi, nie pozwól, aby las przekroczył drogę. To będzie twoje zwycięstwo nad lasem”.
„A ty?” — znowu zapytał go Horst.
Izajasz odrzekł po chwili:
„Nienawidzę lasu, bo przeżyłem w nim czterdzieści lat. Miałem, jak ty, żonę i miałem, jak ty, dzieci. Teraz jestem, jak ty, sam. Ja i las. On i ja. Wiem, że mnie nienawidzi, bo przeniknąłem jego istotę do głębi. Ale przecież nie do końca, Horście. Chcę mu wydrzeć jego wszystkie tajemnice, poznać sedno jego siły. Nienawidzę lasu, ale zarazem go kocham i żyć bez niego nie potrafię”.
Nie rozwiązał zagadek lasu Izajasz Rzepa. Zmarł w rok później i pochowany został na wioskowym cmentarzu. Nie minęły dwa lata, a wyrosła na jego grobie brzoza samosiejka, której nikt nie wyrwał z mogiły, ponieważ Rzepa nie miał bliskich. Ale Horst Sobota od tego czasu nie lubił chodzić do lasu, choć jak mu się zdawało — zaczął rozumieć jego mowę. Nie stało się to oczywiście tak z dnia na dzień ani nawet z tygodnia na tydzień. Najpierw siadywał Horst Sobota na swoim oszklonym ganku i patrzył na las przez te szybki, które nie były zabarwione żadnym kolorem. Zimą obserwował szkielecie gałęzie buków, młode brzozy przygięte ciężarem śniegu, wiecznie zielone sosny, dumnie potrząsające szurpatymi głowami. Las wydawał się cichy i bezbronny, ale wystarczyło zrobić kilka kroków w jego głębię, a na dróżkach wydeptanych racicami sarenek i koziołków widziało się krwawe ślady czyjejś zbrodni — porozrzucane pióra ptasie, zaduszone przez lisy zające. Tak, nawet w porze pozornego bezruchu i bezsiły las także mordował to, co słabsze. Łamały się drzewa, które nie wytrzymywały okiści, pękała od mrozu kora i zaraz następnego roku wchodziła w te pęknięcia huba lub tworzyła się narośl rakowa. A co się działo wiosną lub latem, kiedy to las zdawał się być aż aksamitny od rozbuchanej w nim zieleni? W cieniu potężnych drzew dogorywały młode i słabe drzewka, ledwie dosłyszalna mowa ich listków dręczyła serce Horsta Soboty. Jak zaklęcie powtarzał imiona trzech szatanów, które składały się na siłę lasu: biocenoza, ekosystem i klimaks leśny. Rozmyślał też, na jakim szczeblu drabiny leśnej znajduje się człowiek, który bronił lasu przed leśnym złem — i ulegał mu, poddawał się złu, pragnął podobnie jak las niszczyć słabszych. A owym słabszym — był dla leśnych ludzi siedemdziesięcioletni Horst Sobota ze swoim pięknym domem z czerwonej cegły i krytym czerwoną dachówką, z ośmioma pokojami, kolorowym gankiem i pięknym sadem. Na mapach leśnych wciąż widniała duża czerwona plama. Dlatego ponownie odwiedził Horsta Sobotę nowy nadleśniczy, nazwiskiem Masłocha. Przywiózł ze sobą główną księgową z Okręgowego Zarządu Lasów. To ona wypisała na czeku ogromną, wielocyfrową sumę, jaką ofiarowały Lasy za dom i ziemię Horsta Soboty. I wtedy on, Horst, poszedł na chwilę do swej skrytki, przyniósł naręcze owiązanych banderolami banknotów krajowych, które otrzymywał za owoce z sadu, oraz obcych, jakie dostał od syna, i rozłożył je na stole. A kiedy je już rozłożył, okazało się, że nie ma miejsca na czek nadleśniczego Masłochy. Tak Horst Sobota odniósł zwycięstwo nad lasem i jego ludźmi, nad jednym z szatanów o nazwie klimaks, gdyż nie ulegało wątpliwości, że człowiek leśny też już dawno stał się częścią lasu, lecz jaki miał być dalszy los Horsta? Miał ponad siedemdziesiąt lat i czas mu było umierać, a po nim — ponieważ ani żona, co miała innego mężczyznę, ani syn, zdobywający sławę w obcym kraju, nie mieli wziąć ani domu, ani sadu, ani kawałka ziemi — wszystko, co należało do Soboty, musiało i tak stać się własnością lasu. Mógł oczywiście Horst Sobota sprzedać komuś swoje dobro albo darować u notariusza, ale nie znajdował nikogo, kto byłby tego godny i w duchu (co czuł Sobota) nie drwiłby sobie z jego opowieści o leśnych szatanach. Niechże więc w końcu tak się stanie — pomyślał Sobota — że las go zwycięży, z martwej ręki wydrze mienie, zapanuje nad sadem i domem. Codziennie dotykał Sobota wieka trumny z jesionu i rozmyślał o własnej śmierci i o tym, co się po niej stanie. A od tych rozmyślań wychudł, posiwiał, zbrązowiał jak kora sosnowa. Nie wiedział, że jest piękny — wysoki, szczupły, ani odrobinę nie przygarbiony przez czas i troski, z pociągłą twarzą i niebieskimi oczami, z siwymi brwiami i gładko przylegającymi do czaszki siwymi włosami. I choć często ludziom mówił o swej rychłej śmierci i o tym, że się jej nie boi, ponieważ tam gdzieś daleko, skąd się nie wraca, stanie przed Panem i zażąda ukarania lasu za jego zbrodnie, okazało się, że Pan wcale się nie śpieszy na spotkanie z Horstem Sobotą. Lata mijały, on wciąż był zdrowy i krzepki, ani wiosną, ani jesienią żadna choroba się go nie czepiała, nawet nie musnęła lekką gorączką.
Siadywał więc Horst Sobota na kolorowym ganku i przez kilka bezbarwnych szybek obserwował las, pragnąc dojrzeć owych trzech leśnych szatanów. Nie należał Sobota do ludzi nie obeznanych z lasem, jako młodzieniec nie raz i nie dwa był przez swojego ojca wysyłany do prac leśnych — za drewno na opał, za kloce na budowę stodoły. Przez lata wojny też zdarzyło mu się widzieć przeróżne lasy — w dolinach i w górach, w ciepłym i zimnym klimacie. W niewoli przez cztery lata pracował w wielu lasach i w wielu borach. Dlatego wiedział, że las potrafi być różny, jak różny bywa człowiek. W zimnym klimacie rosły przeważnie lasy iglaste, w górach ku niebu pięły się potężne świerki i jodły, niżej — z domieszką buka, jeszcze niżej z modrzewiami, jesionami, klonami, a nawet pachnącą latem lipą i wstydliwą białą brzozą. Poznał lasy łęgowe rozciągnięte na nizinach, z potężnymi dębami i jesionami. Poznał lasy bagienne, las mieszany świeży i las wilgotny, las łęgowy górski i las mieszany wyżynny, a także bory potężne — te wysokogórskie, te bagienne, te suche, wilgotne i świeże. Każdy był inny, miał swoje własne oblicze, przewagę tych lub owych gatunków drzew i najróżniejsze było podszycie oraz runo. Inny też był las tutejszy — jakiś niesamowity, kudłaty, mroczny, choć przecież i w nim były całe połacie, gdzie słońce przenikało na ziemię przez korony potężnych sosen. Trafiały się w nim jednak miejsca straszne, z których noc zdawała się nigdy nie odchodzić, noga zapadała się w wilgotne dno na wpół wyschniętych jezior, nad oparzeliskami snuła się mgła. Inne lasy lub bory miały jakąś dziwną delikatność i wrażliwość, wybierały dla siebie najdogodniejsze siedliska i ginęły, gdy tylko przyszedł rok suchy lub nastał rok wilgotny. Las tutejszy wydawał się niezwykle żywotny, zachłanny na każdy skrawek ziemi. Gdzie było sucho — zasiewał brzozę, gdzie wilgoć — osadzał olchy i osiki, jeszcze gdzie indziej usadawiał dęby, modrzewie i graby, a wszędzie siał sosny i świerki. Latem wabił aksamitną zielenią, ale wystarczyło wejść nieco w głąb, i pochłaniał człowieka mrok, a dopiero potem zaskakiwał widok rozsłonecznionej polany. Po kilkuset krokach znowu las pojawiał się odmieniony, z miejscami i siedliskami, w których wrażliwa dusza odczuwała nieokreślony niepokój, a nawet strach. Nie lubili tam bywać także i leśni ludzie, nawykli do zła lasu. Niechętnie też opowiadali o tajemniczych uroczyskach, gdzie porażało człowieka niesamowite milczenie drzew, nie słyszało się nawet ptasiego śpiewu. Albo o wysepkach wśród mokradeł, porośniętych świerkami, o które czochrały się ogromne dziki i pozostawiały przylepione do żywicy długie szorstkie włosy. W tych miejscach, przeważnie późną jesienią albo zimą, unosił się wstrętny opar przesycony smrodem metanu, słyszało się stamtąd krzyk ludzki, jak gdyby przesłanie z tragicznej przeszłości, gdy ginęły tu całe plemiona i ludy. Tylko silny mróz dawał dostęp człowiekowi do owych siedlisk leśnych, znajdowano tam czaszki łosi, dzików, a nierzadko i czaszki ludzkie, przerdzewiałą broń, struchlałe rzemienie plecaków i puste skrzynie po nabojach. Dziwnie się nazywały te miejsca: Błędnik, Kakaj, Lament, Oświn, Skonał, Topnik, Zgniłe, Nieżywe — być może tutaj właśnie zamieszkiwały trzy leśne moce, które czyniły las silniejszym i niezwyciężonym.
Pojął Horst Sobota, że człowiek jest niczym wobec mocy leśnych i że on sam, choć jeszcze nie stracił domu — kiedyś przegra z lasem nieodwołalnie. Ponieważ człowiek żyje krótko, a las jest wieczny.
Aż zdarzyło się pewnego razu wczesną wiosną, w porze sadzenia drzew, że piaszczystą drogą obok domu Horsta Soboty późnym popołudniem wracali do swoich domów podchmieleni robotnicy leśni. Zobaczyli Horsta w ogródku i jeden z nich zawołał do niego:
— Dawno nie używałeś kobiety, stary Horście. Idź w dwudziesty czwarty oddział, tam leży dziewczyna i czeka na ciebie z rozłożonymi nogami. Spróbuj z nią, może ci się uda. A jak nie, to ona i tak nikomu nic nie powie, bo się zupełnie upiła i pewnie dopiero rano wytrzeźwieje.
Przeraziły te słowa Horsta Sobotę. Wczesnym rankiem widział przechodzącą mimo jego domu gromadkę dziewcząt, zapewne przyjezdnych; co roku zapraszano młodzież, aby pomagała sadzić las. Czy teraz las dokonał nowej zbrodni?
Pośpieszył Horst Sobota do dwudziestego czwartego oddziału i na skraju zrębu, w sosnowym młodniku znalazł dziewczynę. Wyglądała na szesnaście lat i miała piękne, bujne, czarne włosy, tym czarniejsze, że twarz jej była blada i jak gdyby martwa. Aż pod szyję podciągnięto jej sukienkę i obok porzucono różowe majteczki. Leżała półnaga, z rozrzuconymi szeroko nogami, z plamami krwi na udach i kroczu, bo chyba dziewictwo do tej pory nosiła. Bełkotała coś niewyraźnie, gdy ją Horst Sobota wziął na ręce i usiłował zanieść do domu. Zionęła alkoholem. Kilka razy wymiotowała, kiedy ją kładł na trawie, bo mu brakowało sił i często musiał odpoczywać. Ale przecież doniósł ją do domu, położył na wygodnym drewnianym łóżku, zrobił zimne okłady na czoło, aż po kilku godzinach zaczęła odzyskiwać przytomność. O nic jej Horst nie pytał, bo wszystkiego się domyślał. Zapewne dziewczyny poczęstowano wódką, a tą jej zdradliwej mocy jeszcze nie znała.
Nie powiedziała mu o tym ani słowa, może ze wstydu, a może z małomówności. Potem, gdy już się oporządziła i wróciły jej siły, doradzał dziewczynie Horst, aby sprawców nie szukała, bo i tak nie znajdzie, wielu ich bowiem być musiało, a sama sobie winna, ponieważ piła, choć pić nie musiała. Powiedział też, że jej krzywdzie winien jest las, który przez swoich trzech szatanów czyni ludzi złymi, i poprosił ją, aby nigdy nie chodziła do lasu, tak jak on od tej pory już tam więcej nie pójdzie. Opowiedział jej o sobie, o swojej samotności, pokazał sad i zaproponował, że na jesieni, gdy zacznie się zbiór owoców, może do niego przyjechać, na jak długo zechce, i pomagać mu w pracy.
Nie usłyszał od dziewczyny ani słowa. Dał jej na autobus i ona odjechała, aż hen, do jakiejś kurpiowskiej wioski, od ludzi bowiem wywiedział się, że z tamtych stron dziewczęta do sadzenia lasu przywieziono. I znowu siadywał na swym oszklonym ganku rozmyślając o zbrodniach lasu albo schodził nad brzeg jeziora i na spróchniałym pomoście, z nogami opuszczonymi do starej łódki, słuchał bełkotliwej mowy fal. Aż jesienią przed swoim domem zobaczył tę samą dziewczynę. Wtedy mu wyjawiła, że koleżanki, z którymi sadziła drzewa, o jej krzywdzie w wiosce rozgadały, na śmiech i drwiny ludzkie wystawiły. Rodzice ją zbili, trzy siostry i dwaj bracia przy jednym stole z nią jeść nie chcieli, honor swój bowiem cenią nade wszystko. Nie zaprotestowali, kiedy oświadczyła, że odchodzi w świat. A świat to był dla niej Horst Sobota i jego sad między jeziorem a skrajem lasu.
Trzy lata żyli obok siebie; ona z początku rzadko opuszczając sad i dom w obawie, aby jej ten i ów z robotników leśnych nie rozpoznał i nie wydrwił. Horst Sobota jeździł i chodził po wszystkie zakupy. Gotowała mu, zbierała owoce i układała je w skrzynkach lub w sianie, w stodole przerobionej na przechowalnię jabłek. Po roku do wieczorowego technikum ogrodniczego się zapisała i z głową okrytą chustką jeździła autobusem dwadzieścia kilometrów do szkoły. Na piękną wyrosła kobietę, o szerokich plecach i szerokich biodrach, o śniadej cerze i czarnych, bardzo bujnych włosach, które zaplatała w gruby warkocz. Zdawało się Horstowi Sobocie, że lubiła słuchać jego opowiadań o zbrodniach lasu i tak owego lasu zaczęła nienawidzić i lękać się, jak on, Horst, nienawidził i lękał się lasu i leśnych ludzi. „Jest moja, ponieważ znalazłem ją w lesie i zabrałem skrzywdzoną przez las” — pomyślał Sobota i pewnego razu oświadczył dziewczynie:
— Jestem stary i wkrótce złożysz mnie do mojej jesionowej trumny. U notariusza przepiszę na ciebie dom, sad i wielki dobytek w gotowiźnie, który mam schowany. Możesz wyjść za mąż i żyć tutaj szczęśliwie. Ale jednego ci zabraniam: chodzić do lasu i zadawać się z leśnymi ludźmi. To jest twoje drzewo wiadomości dobrego i złego, z którego jeść ci nie wolno.
Ostatni rok jeździła do technikum coraz piękniejsza dziewczyna od Horsta Soboty. I zdarzyło się, że poznała w autobusie młodego mężczyznę o pucołowatej twarzy i czarnych wąsach. Miał tytuł inżyniera i pochodził z Warszawy. Przybył w te strony, aby na półwyspie Wilczy Róg zakładać plantację nasienną. W całym kraju z najdorodniejszych sosen ucinano gałązki i szczepiono nimi małe sosenki. Z tych szczepionych drzewek, najdorodniejszych i najpiękniejszych, zrodzi się potem nasienie, które zacznie się wysiewać w szkółkach, aby odtąd sosny rosły piękne i dorodne. Każda sosenka na tej plantacji będzie miała swoją metrykę, swój akt urodzenia, jak rasowy buhaj lub rasowa wysoko — mleczna krowa.
Pięknie opowiadał o swej pracy ów młody człowiek, który był leśniczym. A że dziewczyna niewielu mężczyzn znała, bo przecież wciąż żyła jak gdyby w odosobnieniu, w domu i w sadzie Horsta Soboty, odczuwała w sobie kobiece pragnienie, aby do kogoś się tulić i kogoś pieścić. Pół roku kryła się ze swym uczuciem przed Sobotą, aż wreszcie, gdy młody mężczyzna otrzymał służbową leśniczówkę, duży dom na skraju lasu, ale nieco dalej od jeziora, rzekła do Horsta:
— Wiem, co tracę, ale wiem też, co zyskuję. Byłeś dla mnie jak ojciec i matka. Ale przecież powiedziane jest: „Przetoż opuści człowiek ojca swego i matkę swoją”. Jutro mój ślub z leśniczym. Będę mieszkać o pół kilometra od ciebie, ale wiem, że mnie nie zechcesz już więcej widzieć, gdyż postąpiłam jak Ewa w raju. Uczyniłam to, czego mi zrobić nie wolno było.
I jako się rzekło, tak się stało. Jeszcze tego samego dnia odeszła do leśniczówki. A Horst Sobota — choć wiosna się dopiero zaczynała i pięknie kwitnął sad — zrozumiał, że las go znowu zwyciężył, i postanowił umrzeć. Poszedł do szopy i położył się w jesionowej trumnie.
Z początku było mu w niej dobrze, prawie chyba jak w niebie. Twarde deski ukoiły ból, który ostatnio zaczął odczuwać w kręgosłupie. Lecz najdziwniejsza wydawała się Horstowi jakaś dziwna swoboda myśli i zupełny brak trosk. Odleciały z nagła od niego i pozwalały zastanawiać się nad sprawami i rzeczami obojętnymi, mało znaczącymi, ale przyjemnymi. Śmierć stała się przybliżeniem jakiejś wielkiej radości i ogromnego spokoju. Ot, na przykład, rozmyślał Horst Sobota o swojej jesionowej trumnie. Dlaczego nie zrobił jej z dębu lub wiązu, z sosny lub świerka, lecz właśnie z jesionu. Podjął tę decyzję za radą Izajasza Rzepy, ponieważ — jak mu Rzepa tłumaczył — jesion miał drewno średnio ciężkie — nie chciał Sobota, aby ludzie, co będą go nieśli na wioskowy cmentarz odległy od jego domu o trzy kilometry, męczyli się zbytnio. Deski jesionu były sprężyste, o niewielkiej kurczliwości, nie wypaczały się łatwo, suszenie ich nie sprawiało kłopotu. I piękne się to drewno Horstowi zdawało, ponieważ biel miało wąską, o barwie białej z odcieniem żółtawym, a tu i ówdzie nawet różowym. Przyrdzeniowa zaś część twardzieli była jasnobrunatna, słoje roczne wyraźnie zaznaczały się i bez trudu każdy stwierdzał, że drzewo miało sto pięćdziesiąt lat. Podobało się Horstowi, że deski z jesionu są prostowłókniste i nieco chropawe, co wyczuwał pod palcami, choć sam je starannie ostrugał. Trumna pachniała jakąś przenikliwą i miłą kwaśną wonią, ten zapach zapewne długo mu będzie towarzyszył nawet wówczas, gdy wraz z trumną znajdzie się w ziemi. Z tego też powodu trumny ani nie zabejcował, ani też nie pomalował farbą olejną, aby owego kwaśnego zapachu nie zgubić. Wieko też zrobił z jesionu, równe, proste, bez żadnych wybrzuszeń, z malutkim drewnianym krzyżem na wierzchu. Zostało dobrze dopasowane do dolnej części, tak więc ani wilgoć, ani woda nie powinny łatwo przeniknąć do środka.
Zadowolony był Horst Sobota ze swojej trumny i leżał w niej sztywno wyprostowany, ze złożonymi na piersiach rękami, jak powinien spoczywać człowiek zmarły. Las wiele razy go skrzywdził i wiele dobra mu zabrał, po wielekroć unieszczęśliwił, ale przecież dał deski na trumnę. Horst widział ten jesion, gdy jeszcze rósł w sto piętnastym oddziale, a właściwie już nie rósł, tylko nie wiadomo dlaczego schnąć zaczął. Piękną też nosił nazwę — jesion wyniosły. Tak, las wiele Horstowi zabrał, trumnę jednak dał z jesionu wyniosłego, przez co i Horst czuł się wyniesiony w górę, lepszy od innych, którzy byle sosnowymi deskami się zadowalali. Zwyciężonemu ofiarował rzecz dobrą, jak gdyby pamiętając, że i Horst Sobota także kilka zwycięstw nad lasem odniósł, choćby przez to, że trwał na swoim skrawku ziemi, nawet dziewczynę młodą z lasu wyniósł na własnych rękach i jak gdyby tchnął w nią życie. Czy miał prawo liczyć, że ta dziewczyna dochowa mu wierności w jego niechęci do lasu, skoro kobieta i samego Boga zawiodła? Przyciągnął ją do siebie młodzieniec z czarnymi wąsami, który zakładał na półwyspie plantację nasienną, aby las był jeszcze większy i jeszcze potężniejszy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki