Wielki las - Zbigniew Nienacki - ebook

Wielki las ebook

Nienacki Zbigniew

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wielki las to arcydzieło Zbigniewa Nienackiego uhonorowane Nagrodą Literacką Stowarzyszenia Księgarzy Polskich za rok 1987. Jest to znakomity romans przeplatający się z wielką i prawdziwą miłością oraz powieść sensacyjna z wątkami erotycznymi.

Autor pisze:

Od dawna pragnąłem napisać romans, ukazać miłość wielką i prawdziwą, która potrafi nie tylko uskrzydlić, lecz nawet odmienić osobowość człowieka. Miłość jednak to dla mnie nie jedno uczucie, ale cały zespół uczuciowy. To jak gdyby oszałamiający napój złożony z najróżniejszych komponentów, u każdego innych, zrodzonych w procesie kształtowania się osobowości, powstałych z tęsknot i oczekiwań uświadomionych i nieuświadomionych. Miłość jest dla mnie także jak wielki las, który daje lub odbiera ludziom dusze, potrafi dobro przekształcić w zło, a zło uczynić dobrem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 611

Oceny
4,3 (45 ocen)
25
14
2
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroska561

Z braku laku…

...
00
kmicicowa

Dobrze spędzony czas

Powieść bardzo dobra. Natomiast jest tu mnóstwo literówek, błędów, których dałoby się uniknąć zatrudniając korektora. Polecam więc wersję tradycyjną, drukowaną.
00
agnieszkamilewska75

Nie oderwiesz się od lektury

piękna książka
00

Popularność




Zbi­gniew Nie­nacki

Wielki las

Wyda­nie I

Liber Novus

Redak­tor naczelny • Mar­cin Nowak Pro­jekt okładki • Maciej Łazow­ski

Wydaw­nic­twoLiber Novus Mar­cin Nowak ul. Łaska 43 95–050 Kon­stan­ty­nów Łódzkiwww.liber­no­vus.plinfo@liber­no­vus.pl

Copy­ri­ght © • Helena Nowicka Copy­ri­ght © for elec­tro­nic ver­sion • Liber Novus Kon­stan­ty­nów Łódzki 2020

ISBN • 978-83-7741-127-8

Liber Novus 2020

Roz­dział pierw­szy

Horst Sobota od wielu lat nie lubił cho­dzić do lasu, choć jego piękny dom dzie­lił od niego tylko ogró­dek i piasz­czy­sta droga. Nie lubił nawet sia­dy­wać na swym oszklo­nym ganku, peł­nym róż­no­barw­nych szy­bek, gdyż z tego miej­sca można było widzieć mroczną głę­bię drzew. Wolał scho­dzić nad jezioro po łagod­nej pochy­ło­ści sze­ro­kiej skarpy, wąską i krętą ścieżką przez sad z nisko­pien­nymi drze­wami owo­co­wymi, i nie­kiedy wiele godzin spę­dzał na spróch­nia­łym pomo­ście wśród trzcin. Jezioro było tak samo ogromne i nie­prze­nik­nione jak las, a jed­nak w upalne dni albo zimą, kiedy pokry­wał je gruby lód i zasy­py­wał śnieg, potra­fiło nie­ru­cho­mieć i jak gdyby pogrą­żać się w odpo­czynku lub bło­gim śnie. Las ni­gdy nie spał — nawet zimą, cią­gle coś w nim szem­rało, sze­le­ściło, trza­skało albo też pora­żało strasz­liwą ciszą, która w każ­dej chwili mogła prze­ro­dzić się w krzyk wywo­łany wichurą; jak czujny i nie­bez­pieczny zwierz jedy­nie drze­mał, gotów w każ­dej chwili ock­nąć się i pochwy­cić swoją ofiarę.

Kiedy przy­cho­dził wiatr — jezioro pie­niło się gniew­nie, ale prze­cież jego wyso­kie fale tylko łagod­nie beł­ko­tały u brzegu, zaś roz­ko­ły­sane trzciny pobrzę­ki­wały cichu­teńko. Nato­miast las huczał, postę­ki­wał, skrzy­piał, jęczał, groź­nie potrzą­sał koro­nami wyso­kich sosen, zagłu­sza­jąc każdy dźwięk, nawet beł­kot fal, i nie pozwa­lał Hor­stowi słu­chać mowy jeziora. Podob­nie i drzewa w Hor­sto­wym sadzie w naj­więk­szą wichurę tylko szu­miały spo­koj­nie i melo­dyj­nie — ich mowę też pod­chwy­ty­wał i zagłu­szał huczący głos lasu, przed któ­rym nie było ucieczki, bo prze­ni­kał aż do domu Hor­sta Soboty, do poko­jów, na ganek z kolo­ro­wymi szyb­kami.

Sobo­cie wyda­wało się, że rozu­mie mowę sadu, mowę jeziora i mowę lasu. Fale jeziora snuły opo­wieść o prze­wró­co­nych łodziach i żaglów­kach, o węgo­rzach tak gru­bych jak ramię tłu­stej kobiety; spa­sły się przed laty cia­łami setek żoł­nie­rzy i tych, co gnani wojen­nym stra­chem pró­bo­wali ucie­kać po kru­chym lodzie. Rów­nież stary sum, który zamiesz­kał w zatoce przy pomo­ście Hor­sta Soboty, też się wtedy utu­czył i teraz, mimo że od lat polo­wali na niego rybacy i węd­ka­rze, potra­fił chy­trze omi­jać sieci i żaki. Nie­kiedy pod­pły­wał w pobliże pomo­stu i nie­ru­cho­miał pod powierzch­nią wody jak omszały pień drzewa. Stary sum przy­glą­dał się wtedy Hor­stowi Sobo­cie i cza­sami, jakby uśmie­cha­jąc się, otwie­rał sze­roki pysk, Horst Sobota także uśmie­chał się do niego i nie miał żalu, że kie­dyś, kiedy Sobota nie był samotny tak jak teraz, ale zamiesz­ki­wał ze swoją drugą żoną i synem, stary sum wcią­gnął pod wodę stado jego bia­łych kaczek. I nie wie­dzieć czemu, mimo tej strasz­nej histo­rii z żoł­nie­rzami w pan­cer­nych pojaz­dach, mimo zagi­nio­nych w odmę­tach dzie­siąt­ków ludzi, koni i wozów — Horst Sobota nie odczu­wał ani nie­chęci do jeziora, ani lęku przed jego bez­mia­rem. Co roku jezioro przyj­mo­wało nowe ofiary i nie zawsze odda­wało je ludziom — prze­waż­nie nie­ostroż­nych mło­dzień­ców lub dzieci albo odważ­nych żegla­rzy, któ­rzy wypły­wali pod trój­kąt­nymi żaglami, aby igrać sobie z falami. Horst Sobota współ­czuł tym ludziom, lecz nie potę­piał jeziora, ponie­waż nie zachę­cało nikogo do igra­nia ze swymi falami, nie łasz­czyło się samo na cudze życie i cudze mie­nie.

Rozu­miał też Horst Sobota mowę swo­jego sadu. To wieczne gde­ra­nie na mszyce, na leniwe psz­czoły i trzmiele, na wio­senne przy­mrozki, które trzeba było prze­ga­niać paląc mię­dzy drze­wami ogni­ska i zasnu­wa­jąc dymem korony pokryte kwia­tami. Sad wciąż miał do Hor­sta o coś pre­ten­sje, po pro­stu nudził, przy­po­mi­na­jąc o jakimś suchym kona­rze, o pęk­nię­ciu kory, o nie zdję­tym z gałęzi cięż­kim brze­mie­niu owo­ców albo o lisz­kach, co się wylę­gły z kupki zeschłych liści. Sobota prze­cho­dził ścieżką przez sad i uda­wał, że nie sły­szy tego gde­ra­nia, z liszek prze­cież rodziły się piękne motyle, przy­jem­nie było patrzeć, jak latają i mie­nią się róż­nymi kolo­rami podob­nie jak szybki na ganku. Tak samo miała się rzecz ze szpa­kami. Nie na wiele się zdało gde­ra­nie sadu — szpaki też musiały posma­ko­wać wiśni, dzię­cioły nad­dzio­bać jabłko: czło­wiek nie powi­nien żyć bez motyli, szpa­ków i dzię­cio­łów. A że mniej przez to otrzy­my­wał pie­nię­dzy, cóż to miało za zna­cze­nie dla Hor­sta Soboty, który w skrzyni zako­pa­nej w sto­dole ukry­wał wię­cej pie­nię­dzy, niż mógłby wydać do końca życia.

Tylko mowy lasu Horst nie lubił. Wyda­wała mu się kłam­liwa i prze­wrotna. I zawsze była taka sama.

Naj­pierw las pró­bo­wał nastra­szyć, przy­tło­czyć, pora­zić swoim ogro­mem. Roz­huś­tany wichurą gro­ził, że grube sosny zwali na piękny dom Soboty i zgnie­cie go jak sko­rupkę śli­maka. Ogłu­szał głę­bo­kim huczą­cym gło­sem, wygra­żał roz­ko­ły­sa­nymi koro­nami drzew. Potem zaś łagod­niał i zaczy­nał się żalić — postę­ki­wał, poję­ki­wał ocie­ra­ją­cymi się o sie­bie gałę­ziami, wył z żalu, popła­ki­wał, szlo­chał, skar­żył się na swój los, tłu­ma­czył nie­pra­wo­ści, które czy­nił, prze­pra­szał Hor­sta za wszyst­kie krzywdy, jakie mu wyrzą­dził, obie­cy­wał, że już ni­gdy wię­cej nie będzie się łako­mił na cudze życie i cudze mie­nie. A prze­cież wystar­czyła chwila nie­uwagi, a już od strony lasu szy­bo­wały na pole Hor­sta Soboty malut­kie nasiona brzozy, ptaki nio­sły w dziob­kach nasiona sosny, jak skrzy­dlate motyle prze­la­ty­wały nad drogą nasiona klonu, który aku­rat usa­do­wił się po jej dru­giej stro­nie. Wystar­czył rok nie­uwagi, a gdzie się tylko dało, nawet w ogródku przed domem i obok ganku, wśród dalii, astrów, mie­czy­ków, tuli­pa­nów, nar­cy­zów, cynii, petu­nii, goź­dzi­ków i malw — nagle wyra­stała brzózka, klon lub sosenka. To samo zda­rzało się w sadzie, nawet w rowie przy­droż­nym — wszę­dzie, gdzie się dało, las chciał się zasie­dlić, objąć w posia­da­nie każdy skra­wek gleby, nawet grudkę ziemi, która pozo­stała w ryn­nie, bo i tam sadził brzózkę. Las był łap­czywy na cudze mie­nie, cały świat chciał wziąć w posia­da­nie. Zara­stał stare drogi, dawne mogiły, ścieżki i ście­żynki. Poję­ki­wał i skam­lał tłu­ma­cząc się ze swo­ich drob­nych win, ale o zbrod­niach — mil­czał.

„Gdzie moja żona Hilda i dwie córki” — zapy­ty­wał Horst Sobota, a las tylko po swo­jemu postę­ki­wał i skrzy­piał, wiatr huczał mu w gałę­ziach. A prze­cież dowie­dział się Horst Sobota od sta­rego Keile i od tych wszyst­kich, co prze­żyli w oko­licy ową straszną zimę, że podob­nie jak wielu innych, także i Hilda wraz z cór­kami, końmi i kro­wami ukryła się w lesie. I wielu oca­lało, a ona nie — nikt nie wie­dział, co się z nią stało, choć Horst Sobota, gdy powró­cił z nie­woli, wypy­ty­wał, pisał listy na wszyst­kie strony świata. I cze­kał, przez pięć lat cze­kał na jakiś znak od Hildy, od któ­rejś z córek. Bo jeśli żyły, to prze­cież musiały się kie­dyś ode­zwać, napi­sać kartkę choćby z odle­głego świata, jak wielu innych, co też się wtedy zgu­biło, a potem odna­la­zło. Ale Hildę i córki musiał pochło­nąć las, wpił się korze­niami w ciała, odży­wiał nimi, nabie­rał sił.

Co zostało z pól Hor­sta Soboty? Były to przy­le­śne pia­ski, lecz nale­żały prze­cież do niego, do czło­wieka. Trzy­let­nie sosenki zastał na nich Sobota, gdy wró­cił z nie­woli. Na polach Soboty posa­dzono las, który przez to stał się jesz­cze więk­szy i bar­dziej zachłanny, jak gdyby mu mało było Hildy i dwóch dziew­cząt.

Na pół­wy­spie, gdzie zakła­dano teraz plan­ta­cję nasienną, też kie­dyś roz­cią­gały się pola i stał drew­niany dom sta­rego Keile. Podobno przed ponad dwu­stu laty tam wła­śnie znaj­do­wała się cała wio­ska, ale przy­szedł pomór, od któ­rego można się było odgro­dzić tylko wodą i ogniem. Wów­czas to spa­lono całą wieś, ludzie zaś na łód­kach i tra­twach prze­wieźli doby­tek i zbu­do­wali domo­stwa po dru­giej stro­nie, tu, gdzie teraz ma dom Horst Sobota. Z cza­sem na daw­nym pogo­rze­li­sku osie­dliła się rodzina Keilów, żyła długo i szczę­śli­wie, umie­ra­jąc w odpo­wied­nim wieku i z god­no­ścią. Cho­wano ich na wła­snym cmen­ta­rzyku wśród wła­snych pól i na mogi­łach sta­wiano kamie­nie z wyku­tymi na nich napi­sami. To dopiero w pierw­szym roku wojny żan­darmi zna­leźli w lesie trzech jeń­ców, któ­rzy ucie­kli z nie­woli, lecz las ich wydał nie chcąc żywić. Roz­strze­lano ich na polach na pół­wy­spie, a stary Keile i Horst Sobota pocho­wali tych ludzi na cmen­ta­rzyku Keilów, bez mogił, gdyż żan­darmi zro­bić tego nie pozwo­lili. Sobota cie­kaw był, kim byli ci ludzie, jaką mową mówili, jakie żony i jakie dzieci pozo­sta­wili w swoim kraju. Nie dowie­dział się tego ni­gdy, a w trzy lata póź­niej, owej strasz­nej zimy, spło­nęła zagroda Keilów. Potem na pół­wy­spie posa­dzono młody las, stary Keile zaś ponie­wie­rał się po cudzych domach i on to opo­wie­dział Sobo­cie o tym, co działo się tutaj, kiedy Sobota wojo­wał, kiedy prze­by­wał w nie­woli. I oby­dwaj — dopóki stary Keile nie zmarł wresz­cie pod cudzym dachem — nie­kiedy cho­dzili na pół­wy­sep patrzeć, jak las pożera pola, wdziera się nawet na cmen­ta­rzyk i coraz sil­niej­szymi korze­niami obej­muje i pochyla kamienne nagrobki.

A co się stało z drugą żoną Hor­sta Soboty, Gerdą, i ich synem Hen­ry­kiem? Odzy­skał prze­cież Sobota swój piękny dom z gan­kiem peł­nym kolo­ro­wych szy­bek, pozo­stał mu też skra­wek ziemi mię­dzy lasem i jezio­rem i tutaj duży sad zało­żył. Czy to znowu nie ten sam las zabrał mu drugą żonę i syna, któ­rego wykształ­cił na leka­rza? „Pozo­stań ze mną i lecz ludzi” — mówił do syna Horst Sobota. Ale on tłu­ma­czył się, że nie może pra­co­wać na wsi, gdyż na chi­rurga się wyuczył i w wiel­kich szpi­ta­lach musi wie­dzę zdo­by­wać. Przy­jeż­dżał wtedy do ich domu nad­le­śni­czy Burak, sia­dał przy stole Soboty, roz­kła­dał ogromne mapy i poka­zy­wał na nich sad i dom Hor­sta. „Jeste­ście, Sobota, jak wrzód na ciele lasu — mówił Burak. — Ten zie­lony kolor to las. Spójrz­cie, jak ogromną połać mapy zaj­muje. Żół­tym kolo­rem są zazna­czone skrawki pól przy­na­leżne do leśni­czó­wek i domów zaję­tych przez drwali i robot­ni­ków leśnych. To wszystko, zie­lone i żółte, jest wła­sno­ścią lasów pań­stwo­wych. I tylko w samym środku wid­nieje czer­wona plama; to wasz dom i wasz sad, panie Sobota. Ta mapa wisi w moim gabi­ne­cie, codzien­nie na nią patrzę i codzien­nie mi przy­kro, że nie wszystko na niej jest zie­lone i żółte. Sprze­daj­cie nam swój sad i swój dom, zro­bimy w nim jesz­cze jedną leśni­czówkę. Dobrze zapła­cimy…”

Nie miał wtedy Horst Sobota pie­nię­dzy, ponie­waż sad był młody i żad­nych zysków nie przy­spa­rzał. Aż pew­nego dnia, po jakichś spi­skach, które Hen­ryk miał ze swoją matką, powie­dzieli mu oby­dwoje: „Albo sprze­dasz dom i sad nad­le­śni­czemu i kupisz synowi piękne miesz­ka­nie w mie­ście oraz ładny samo­chód, albo wyje­dziemy oboje w daleki świat”. Nie kochali ani tego skrawka ziemi nad jezio­rem, ani tego domu z gan­kiem i kolo­ro­wymi szyb­kami. Nie, niczego chyba nie kochali oprócz sie­bie i nie rozu­mieli, że Horst Sobota ni­gdy i ni­gdzie się stąd nie ruszy, bo czuje się już stary i tutaj pra­gnie umrzeć i być pocho­wany. Może nawet obok sta­rego Keile na pół­wy­spie poże­ra­nym przez las. Oma­mił ich nad­le­śni­czy, ale ponie­waż on nie dla sie­bie, lecz dla lasu potrze­bo­wał domu Soboty i jego skrawka ziemi, Sobota wie­dział, że to las poprzez nad­le­śni­czego znowu wycią­gnął ręce po jego dobro. Zawziął się i oświad­czyć „nie”. Żonie i synowi. A wła­ści­wie to „nie” zostało powie­dziane wobec lasu, do któ­rego już wtedy zaczął odczu­wać nie­na­wiść.

I tak oto Horst Sobota został sam w swoim domu i w swoim sadzie, od czasu do czasu przy­cho­dził do niego list od żony i syna, cza­sami nawet jakaś paczka z ubra­niem albo zapro­sze­niem do wyjazdu w daleki kraj. Wtedy to Horst Sobota poje­chał do tar­taku, wybrał piękne jesio­nowe deski i sam sobie zro­bił trumnę wedle swego wzro­stu, a nawet obszer­niej­szą. Posta­wił ją w szo­pie, gdzie prze­cho­wy­wał jabłka zimowe, i po któ­rymś tam liście i zapro­sze­niu poło­żył się w owej trum­nie, aby umrzeć w zapa­chu jabłek i jesio­nowego drewna. Ale nie umarł. Bo na wieść o tym, że Horst Sobota poło­żył się za życia do trumny, pięk­nym samo­cho­dem przy­był z dale­kiego kraju jego syn Hein­rich, prze­niósł go na łóżko, wyle­czył zastrzy­kami, a potem powie­dział: „Masz, ojcze, ponad sie­dem­dzie­siąt lat i jak na ten wiek zadzi­wia­jąco zdrowe ciało. Ale twój umysł stał się podobny do umy­słu dziecka. Powta­rzasz cią­gle o zbrod­niach lasu, a prze­cież las nie jest żywą istotą. Twój umysł trzeba leczyć, o twój umysł trzeba dbać”. Horst zapy­tał go: „Czemu nie przy­je­chała moja żona, a twoja matka, Gerda?” Syn wzru­szył ramio­nami i odparł: „Ona ma już innego męż­czy­znę. Ja też jestem żonaty i mam dwoje dzieci. Jedź ze mną, będziesz z nami. Ty nawet nie wiesz, że powoli staję się sław­nym czło­wie­kiem”. Ale Horst Sobota czuł, że za tymi sło­wami, za tym zapro­sze­niem kryje się jesz­cze jeden pod­stęp lasu, prze­ja­wia się cała leśna zachłan­ność na jego mie­nie, na jego miłość do wła­snego domu i wła­snymi rękami zasa­dzo­nych drzew owo­co­wych. Syn więc odje­chał, a on pozo­stał. Tym bar­dziej że jego żona, Gerda, miała już innego męż­czy­znę, a on był za stary, aby zna­leźć sobie nową kobietę i zacząć żyć w innym kraju, przy boku nie­zna­nej syno­wej i wnu­ków, któ­rych imion nawet nie potra­fił zapa­mię­tać.

Tak więc samot­no­ści Hor­sta winien był las. Była to kolejna jego zbrod­nia — osta­tecz­nie utra­cił drugą żonę i syna. Hein­rich dzi­wił się, że Horst trak­tuje las jak żywą istotę, i z tego powodu porów­ny­wał umysł ojca do umy­słu małego dziecka. Ale co on wie­dział o lesie? Nie tylko prze­cież Horst domy­ślał się, że las jest żywą istotą, odkrył to jesz­cze przed nim nie­ży­jący już leśni­czy Iza­jasz Rzepa. A nie był Rzepa jakimś tam nie­wy­kształ­co­nym czło­wie­kiem jak Horst; miał tytuł inży­niera, wciąż czy­tał książki o lesie, a nawet pisał o lesie w gaze­tach.

„Co to jest las? — Iza­jasz Rzepa zapy­ty­wał Hor­sta. — Czy można nazwać lasem zwy­kłe sku­pi­sko drzew? Zbio­ro­wi­skiem drzew jest także posa­dzony przez cie­bie sad, a prze­cież twego sadu nazwać lasem nie można. Zbio­ro­wi­skiem drzew jest park, a prze­cież parku nie nazy­wamy lasem, i w isto­cie nawet naj­więk­szy park jesz­cze lasem nie jest. Cóż więc za zbio­ro­wi­sko drzew staje się lasem i kiedy się to dzieje? Otóż las, drogi Hor­ście, jest to taki zespół drzew, w któ­rym zaczęły dzia­łać pro­cesy i siły laso­twór­cze, powstała bio­ce­noza. Tajemne to i przez nikogo do końca jesz­cze nie­zba­dane siły i pro­cesy. Wiemy o ich ist­nie­niu, liczymy się z nimi, bie­rzemy je pod uwagę, ale tak naprawdę nie­wiele z nich rozu­miemy. To one spra­wiają, że w pew­nej chwili zwy­kłe zbio­ro­wi­sko drzew prze­mie­nia się w las, a nie w park. Powstają one nie wia­domo kiedy i dzia­łają na swój wła­ściwy spo­sób. Stwa­rzają to, co my leśni ludzie w naszym leśnym języku nazy­wamy eko­sys­te­mem leśnym, oraz jesz­cze coś więk­szego, kli­maks leśny. Siły laso­twór­cze spra­wiają, że las sam umiera i sam się odra­dza. Życie lasu zaś prze­ja­wia się w cią­głej walce o byt. Czy nie prze­raża cię myśl o matce poże­ra­ją­cej wła­sne dzieci? A prze­cież to codzienne zja­wi­sko w każ­dym lesie. Oto brzoza matka co roku zasiewa wokół miliony swo­ich dzieci. Ale te, które zako­rze­nią się w jej pobliżu, po jakimś cza­sie więdną i umie­rają, ponie­waż zabiera im wodę, zasła­nia przed słoń­cem. W lesie każdy żyje kosz­tem innego, każdy wal­czy o odro­binę świa­tła sło­necz­nego, o każdą kro­plę wil­goci w gle­bie. To straszna walka, a owe zbrod­nie, które dostrze­gamy na powierzchni, niczym są w porów­na­niu z walką, jaką o każdą kro­plę wil­goci toczą ze sobą ukryte w ziemi korze­nie. Czymże też jest ów kli­maks leśny, czyli prze­dziwna dra­bina, która pozo­staje czę­ścią sił laso­twór­czych? Na korze­niach drzew rosną spe­cjalne grzybki, wyżej jest runo leśne, na wyż­szym pię­trze pod­szyt, a jesz­cze wyżej korony drzew. Wszystko ist­nieje we wza­jem­nej współ­za­leż­no­ści, zara­zem poże­ra­jąc się wza­jem­nie i bez sie­bie żyć i roz­wi­jać się nie mogąc. Nie­któ­rzy powia­dają, że las jest piękny. To śmieszne, Hor­ście. Las jest brzydki, bo to, co się w nim dzieje, musi napa­wać każ­dego wstrę­tem. Las to chaos, bała­gan i nie­po­rzą­dek. Wystar­czy kilka lat nie być w jakimś matecz­niku, aby zoba­czyć, jaka sto­czyła się tam bitwa, ile drzew padło mar­twych, dla ilu nie star­czyło świa­tła i wody. Wszę­dzie ujrzysz poprzew­ra­cane i gni­jące pnie, poże­rane przez paso­ży­tu­jące na nich grzyby. My, ludzie, sta­ramy się wpro­wa­dzić do lasu jakiś tam nasz ludzki porzą­dek, czy­ścimy młod­niki, aby drze­wom zapew­nić wię­cej świa­tła i wody, wywo­zimy spróch­niałe lub suche drzewa, aby nie stały się sie­dli­skiem szkod­ni­ków poże­ra­jących zdrowe drzewa. Wyci­namy ogromne poła­cie lasu, ale zaraz potem sadzimy nowy las, chro­nimy go przed spa­ło­wa­niem przez łosie i jele­nie, leczymy rany lasu. Dbamy o to, aby dzia­łały owe siły laso­twór­cze, zara­zem jed­nak ogra­ni­czamy ich zło­wro­gie wpływy. Czy wiesz, że wystar­czyłoby dzie­sięć lat, aby z two­jego ogródka peł­nego kwia­tów, z sadu rodzą­cego owoce nic nie pozo­stało, ponie­waż wkro­czyłby tam las, a on nie wie, co to piękno, choć sam cza­sami rów­nież rodzi piękno. W twoim ogródku wyro­słyby brzozy, a twój sad zacząłby dzi­czeć i rodzić coraz mniej­sze owoce. Tajemne i groźne są siły laso­twór­cze i praw­dziwe jest wra­że­nie, że las to istota groźna i zło­wroga. O tak, Hor­ście, las jest straszny. Nie życzę nikomu, aby bez sie­kiery i piły, ranny, pozba­wiony sił tra­fił do lasu i zdał się na jego łaskę. Nie okaże najmniej­szej lito­ści, ptaki wydzio­bią ran­nemu oczy, mrówki osku­bią ciało, choć jesz­cze będzie koła­tać w nim resztka życia. Możesz się schro­nić w lesie, póki jesteś silny, ale biada ci, jeśli oka­żesz sła­bość”. „A czło­wiek, Iza­jaszu? Jakie jest w lesie miej­sce dla czło­wieka?” — zapy­tał Horst Sobota.

Otrzy­mał odpo­wiedź: „Wypo­wie­dzia­łem tajemne zaklę­cie, które brzmi: kli­maks. A po grecku zna­czy to dra­bina. Jest więc w lesie runo, pod­szyt i korony drzew, jak gdyby dra­bina roślin wspi­na­jąca się ku słońcu i czer­piąca soki z ziemi. Jakie miej­sce na tej dra­bi­nie zaj­muje czło­wiek? Czy jest na samej górze, czy na dole? Nie­stety, tego nie wiemy. Cza­sami nam się zdaje, że to my jeste­śmy na górze, rzą­dzimy w lesie, jak chcemy. Cza­sami zaś odno­simy wra­że­nie, że znaj­du­jemy się na naj­niż­szym szcze­blu, jeste­śmy nikim, ba, obcym cia­łem, choć to nie jest aż tak pewne. W skład sił laso­twór­czych wcho­dzą rów­nież mrówki, żuki, wszystko, co lata i co biega, a więc lisy, zające, kozły, łanie, jele­nie i łosie, bor­suki i leśne myszy, gady i płazy, a także szcze­ci­nia­ste dziki. Ptak prze­nosi w dzio­bie jakieś zia­renko, gubi je i rodzi się drzewo, gdzie ni­gdy go nie było. Dzik prze­nosi w pysku owoc dębu czy buka, gubi go i znowu rośnie drzewo tam, gdzie ni­gdy go dotąd nie było. W lesie, jak ci to mówi­łem, wszy­scy i wszystko jest sobie wza­jem­nie potrzebne. A czło­wiek? Otóż nie wiemy, czym jest w lesie czło­wiek. I to nas boli, Hor­ście. Boli i drę­czy, szcze­gól­nie tych, któ­rzy w lesie spę­dzili całe życie, oba­lili setki drzew i setki drzew posa­dzili. A z tego bólu, z tego uczu­cia nie­pew­no­ści i obco­ści rodzi się wra­że­nie krzywdy. Jeśli zaś do tego dodasz, że las uczy wciąż zła, że na wraż­liwą duszę ludzką przez wiele lat oddzia­łują owe bez­względne i okrutne siły laso­twór­cze, czło­wiek zostaje zara­żony złem lasu i sam staje się zły. Tylko naprawdę zły czło­wiek bywa zaak­cep­to­wany przez las i tylko taki czło­wiek czuje się w nim dobrze. Czy nie widzia­łeś, ilu do naszego lasu przy­szło mło­dych i peł­nych zapału leśni­ków, ludzi dobrych, a nawet pięk­nych? Jacy zaś się ostają, a jacy ucie­kają? Prze­trwać w lesie mogą ci tylko, któ­rzy sami stają się podobni do lasu, two­rzą z nim jedną zło­wrogą istotę. Kogo bowiem las naj­czu­lej przyj­muje? Przede wszyst­kim tych, co nie spraw­dzili się w wiel­kich mia­stach, w ogrom­nych fabry­kach. Albo takich, któ­rzy nie potra­fią żyć w zwar­tym zespole ludz­kim, nie­ustan­nie wno­szą do niego swoje urazy, zawi­ści, nie­chęci; kłó­tli­wych i małost­ko­wych. Albo takich, któ­rych tu przy­słano za karę, za jakieś prze­wi­nie­nie; mrok lasu ma ukryć ich brzyd­kie twa­rze i jesz­cze brzyd­sze dusze. Na takich ludzi las naj­prę­dzej potrafi oddzia­łać, zaka­zić ich swoim złem, ode­brać ludzką wraż­li­wość, aż staną się podobni do lasu. Kim jestem ja, Iza­jasz Rzepa? To prze­cież ja (mówię ci to w tajem­nicy) wska­za­łem żan­dar­mom miej­sce, gdzie kryło się trzech jeń­ców, któ­rych potem ty, Hor­ście, zako­pa­łeś na sta­rym cmen­ta­rzu Keilów. Dla­czego to uczy­ni­łem? Nie wiem. Do dziś gry­zie mnie sumie­nie i to przez owo drę­czące poczu­cie winy zaczą­łem poj­mo­wać zło lasu. A twój przy­ja­ciel, leśni­czy Kon­dradt? Czy nie ciąży na nim podej­rze­nie, że zastrze­lił kochanka swo­jej żony? Uwol­nił się jed­nak od kary, ponie­waż rze­komo poży­czył tam­temu czło­wiekowi nabitą strzelbę i nastą­pił śmier­telny wypa­dek. Powiedz prawdę, Hor­ście: ile nie­win­nej krwi ludz­kiej prze­la­łeś, gdy wojo­wa­łeś w obcej armii? Kto długo mieszka w lesie albo na jego skraju, zostaje zacza­dzony złem i bru­tal­no­ścią. Albo popada w pijań­stwo. Albo staje się kłam­liwy, nie­dbały i leniwy. Las rośnie powoli. To nie fabryka z taśmą pro­duk­cyjną. Nie zro­bisz cze­goś w tym roku, to uczy­nisz w następ­nym, co za róż­nica? Nie posa­dzisz mło­dych drzew wio­sną, to możesz posa­dzić je jesie­nią albo następ­nej wio­sny. Pomyśl: każdy czło­wiek ma satys­fak­cję z owo­ców swej pracy. Gór­nik, bo wydo­był tonę węgla, rol­nik, bo posiał i zebrał plony. I tylko leśny czło­wiek sadzi las dla przy­szłych poko­leń i ścina drzewa, które sadziło poprzed­nie poko­le­nie. To także przy­kre uczu­cie, które nas drąży w spo­sób nie­wi­dzialny i pozo­sta­wia osad nie­speł­nie­nia. Nie ufaj leśnym ludziom, Horst, bo są źli i bez­względni jak las, tak samo pod­stępni i kłam­liwi. I jest w nich potrzeba czy­nie­nia zła sobie i innym, msz­cze­nia się za poczu­cie nie­do­sytu i nie­speł­nie­nia. Las ich ogłu­pia i otę­pia, odbiera im, co ludz­kie, a zaraża tym, co leśne. Nie, nie sprze­da­waj swo­jego domu i swego skrawka ziemi, nie pozwól, aby las prze­kro­czył drogę. To będzie twoje zwy­cię­stwo nad lasem”.

„A ty?” — znowu zapy­tał go Horst.

Iza­jasz odrzekł po chwili:

„Nie­na­wi­dzę lasu, bo prze­ży­łem w nim czter­dzie­ści lat. Mia­łem, jak ty, żonę i mia­łem, jak ty, dzieci. Teraz jestem, jak ty, sam. Ja i las. On i ja. Wiem, że mnie nie­na­wi­dzi, bo prze­nik­ną­łem jego istotę do głębi. Ale prze­cież nie do końca, Hor­ście. Chcę mu wydrzeć jego wszyst­kie tajem­nice, poznać sedno jego siły. Nie­na­wi­dzę lasu, ale zara­zem go kocham i żyć bez niego nie potra­fię”.

Nie roz­wią­zał zaga­dek lasu Iza­jasz Rzepa. Zmarł w rok póź­niej i pocho­wany został na wio­sko­wym cmen­ta­rzu. Nie minęły dwa lata, a wyro­sła na jego gro­bie brzoza samo­siejka, któ­rej nikt nie wyrwał z mogiły, ponie­waż Rzepa nie miał bli­skich. Ale Horst Sobota od tego czasu nie lubił cho­dzić do lasu, choć jak mu się zda­wało — zaczął rozu­mieć jego mowę. Nie stało się to oczy­wi­ście tak z dnia na dzień ani nawet z tygo­dnia na tydzień. Naj­pierw sia­dy­wał Horst Sobota na swoim oszklo­nym ganku i patrzył na las przez te szybki, które nie były zabar­wione żad­nym kolo­rem. Zimą obser­wo­wał szkie­le­cie gałę­zie buków, młode brzozy przy­gięte cię­ża­rem śniegu, wiecz­nie zie­lone sosny, dum­nie potrzą­sa­jące szur­pa­tymi gło­wami. Las wyda­wał się cichy i bez­bronny, ale wystar­czyło zro­bić kilka kro­ków w jego głę­bię, a na dróż­kach wydep­ta­nych raci­cami sare­nek i kozioł­ków widziało się krwawe ślady czy­jejś zbrodni — poroz­rzu­cane pióra pta­sie, zadu­szone przez lisy zające. Tak, nawet w porze pozor­nego bez­ru­chu i bez­siły las także mor­do­wał to, co słab­sze. Łamały się drzewa, które nie wytrzy­my­wały oki­ści, pękała od mrozu kora i zaraz następ­nego roku wcho­dziła w te pęk­nię­cia huba lub two­rzyła się narośl rakowa. A co się działo wio­sną lub latem, kiedy to las zda­wał się być aż aksa­mitny od roz­bu­cha­nej w nim zie­leni? W cie­niu potęż­nych drzew dogo­ry­wały młode i słabe drzewka, led­wie dosły­szalna mowa ich list­ków drę­czyła serce Hor­sta Soboty. Jak zaklę­cie powta­rzał imiona trzech sza­ta­nów, które skła­dały się na siłę lasu: bio­ce­noza, eko­sys­tem i kli­maks leśny. Roz­my­ślał też, na jakim szcze­blu dra­biny leśnej znaj­duje się czło­wiek, który bro­nił lasu przed leśnym złem — i ule­gał mu, pod­da­wał się złu, pra­gnął podob­nie jak las nisz­czyć słab­szych. A owym słab­szym — był dla leśnych ludzi sie­dem­dzie­się­cio­letni Horst Sobota ze swoim pięk­nym domem z czer­wo­nej cegły i kry­tym czer­woną dachówką, z ośmioma poko­jami, kolo­ro­wym gan­kiem i pięk­nym sadem. Na mapach leśnych wciąż wid­niała duża czer­wona plama. Dla­tego ponow­nie odwie­dził Hor­sta Sobotę nowy nad­le­śni­czy, nazwi­skiem Masło­cha. Przy­wiózł ze sobą główną księ­gową z Okrę­go­wego Zarządu Lasów. To ona wypi­sała na czeku ogromną, wie­lo­cy­frową sumę, jaką ofia­ro­wały Lasy za dom i zie­mię Hor­sta Soboty. I wtedy on, Horst, poszedł na chwilę do swej skrytki, przy­niósł narę­cze owią­za­nych ban­de­ro­lami bank­no­tów kra­jo­wych, które otrzy­my­wał za owoce z sadu, oraz obcych, jakie dostał od syna, i roz­ło­żył je na stole. A kiedy je już roz­ło­żył, oka­zało się, że nie ma miej­sca na czek nad­le­śni­czego Masło­chy. Tak Horst Sobota odniósł zwy­cię­stwo nad lasem i jego ludźmi, nad jed­nym z sza­ta­nów o nazwie kli­maks, gdyż nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że czło­wiek leśny też już dawno stał się czę­ścią lasu, lecz jaki miał być dal­szy los Hor­sta? Miał ponad sie­dem­dzie­siąt lat i czas mu było umie­rać, a po nim — ponie­waż ani żona, co miała innego męż­czy­znę, ani syn, zdo­by­wa­jący sławę w obcym kraju, nie mieli wziąć ani domu, ani sadu, ani kawałka ziemi — wszystko, co nale­żało do Soboty, musiało i tak stać się wła­sno­ścią lasu. Mógł oczy­wi­ście Horst Sobota sprze­dać komuś swoje dobro albo daro­wać u nota­riu­sza, ale nie znaj­do­wał nikogo, kto byłby tego godny i w duchu (co czuł Sobota) nie drwiłby sobie z jego opo­wie­ści o leśnych sza­ta­nach. Niech­że więc w końcu tak się sta­nie — pomy­ślał Sobota — że las go zwy­cięży, z mar­twej ręki wydrze mie­nie, zapa­nuje nad sadem i domem. Codzien­nie doty­kał Sobota wieka trumny z jesionu i roz­my­ślał o wła­snej śmierci i o tym, co się po niej sta­nie. A od tych roz­my­ślań wychudł, posi­wiał, zbrą­zo­wiał jak kora sosnowa. Nie wie­dział, że jest piękny — wysoki, szczu­pły, ani odro­binę nie przy­gar­biony przez czas i tro­ski, z pocią­głą twa­rzą i nie­bie­skimi oczami, z siwymi brwiami i gładko przy­le­ga­ją­cymi do czaszki siwymi wło­sami. I choć czę­sto ludziom mówił o swej rychłej śmierci i o tym, że się jej nie boi, ponie­waż tam gdzieś daleko, skąd się nie wraca, sta­nie przed Panem i zażąda uka­ra­nia lasu za jego zbrod­nie, oka­zało się, że Pan wcale się nie śpie­szy na spo­tka­nie z Hor­stem Sobotą. Lata mijały, on wciąż był zdrowy i krzepki, ani wio­sną, ani jesie­nią żadna cho­roba się go nie cze­piała, nawet nie musnęła lekką gorączką.

Sia­dy­wał więc Horst Sobota na kolo­ro­wym ganku i przez kilka bez­barw­nych szy­bek obser­wo­wał las, pra­gnąc doj­rzeć owych trzech leśnych sza­ta­nów. Nie nale­żał Sobota do ludzi nie obe­zna­nych z lasem, jako mło­dzie­niec nie raz i nie dwa był przez swo­jego ojca wysy­łany do prac leśnych — za drewno na opał, za kloce na budowę sto­doły. Przez lata wojny też zda­rzyło mu się widzieć prze­różne lasy — w doli­nach i w górach, w cie­płym i zim­nym kli­ma­cie. W nie­woli przez cztery lata pra­co­wał w wielu lasach i w wielu borach. Dla­tego wie­dział, że las potrafi być różny, jak różny bywa czło­wiek. W zim­nym kli­ma­cie rosły prze­waż­nie lasy igla­ste, w górach ku niebu pięły się potężne świerki i jodły, niżej — z domieszką buka, jesz­cze niżej z modrze­wiami, jesio­nami, klo­nami, a nawet pach­nącą latem lipą i wsty­dliwą białą brzozą. Poznał lasy łęgowe roz­cią­gnięte na nizi­nach, z potęż­nymi dębami i jesio­nami. Poznał lasy bagienne, las mie­szany świeży i las wil­gotny, las łęgowy gór­ski i las mie­szany wyżynny, a także bory potężne — te wysokogór­skie, te bagienne, te suche, wil­gotne i świeże. Każdy był inny, miał swoje wła­sne obli­cze, prze­wagę tych lub owych gatun­ków drzew i naj­róż­niej­sze było pod­szy­cie oraz runo. Inny też był las tutej­szy — jakiś nie­sa­mo­wity, kudłaty, mroczny, choć prze­cież i w nim były całe poła­cie, gdzie słońce prze­ni­kało na zie­mię przez korony potęż­nych sosen. Tra­fiały się w nim jed­nak miej­sca straszne, z któ­rych noc zda­wała się ni­gdy nie odcho­dzić, noga zapa­dała się w wil­gotne dno na wpół wyschnię­tych jezior, nad opa­rze­li­skami snuła się mgła. Inne lasy lub bory miały jakąś dziwną deli­kat­ność i wraż­li­wość, wybie­rały dla sie­bie naj­do­god­niej­sze sie­dli­ska i ginęły, gdy tylko przy­szedł rok suchy lub nastał rok wil­gotny. Las tutej­szy wyda­wał się nie­zwy­kle żywotny, zachłanny na każdy skra­wek ziemi. Gdzie było sucho — zasie­wał brzozę, gdzie wil­goć — osa­dzał olchy i osiki, jesz­cze gdzie indziej usa­da­wiał dęby, modrze­wie i graby, a wszę­dzie siał sosny i świerki. Latem wabił aksa­mitną zie­le­nią, ale wystar­czyło wejść nieco w głąb, i pochła­niał czło­wieka mrok, a dopiero potem zaska­ki­wał widok roz­sło­necz­nio­nej polany. Po kil­ku­set kro­kach znowu las poja­wiał się odmie­niony, z miej­scami i sie­dli­skami, w któ­rych wraż­liwa dusza odczu­wała nie­okre­ślony nie­po­kój, a nawet strach. Nie lubili tam bywać także i leśni ludzie, nawy­kli do zła lasu. Nie­chęt­nie też opo­wia­dali o tajem­ni­czych uro­czy­skach, gdzie pora­żało czło­wieka nie­sa­mo­wite mil­cze­nie drzew, nie sły­szało się nawet pta­siego śpiewu. Albo o wysep­kach wśród mokra­deł, poro­śnię­tych świer­kami, o które czo­chrały się ogromne dziki i pozo­sta­wiały przy­le­pione do żywicy dłu­gie szorst­kie włosy. W tych miej­scach, prze­waż­nie późną jesie­nią albo zimą, uno­sił się wstrętny opar prze­sy­cony smro­dem metanu, sły­szało się stam­tąd krzyk ludzki, jak gdyby prze­sła­nie z tra­gicz­nej prze­szło­ści, gdy ginęły tu całe ple­miona i ludy. Tylko silny mróz dawał dostęp czło­wiekowi do owych sie­dlisk leśnych, znaj­do­wano tam czaszki łosi, dzi­ków, a nie­rzadko i czaszki ludz­kie, prze­rdze­wiałą broń, stru­chlałe rze­mie­nie ple­ca­ków i puste skrzy­nie po nabo­jach. Dziw­nie się nazy­wały te miej­sca: Błęd­nik, Kakaj, Lament, Oświn, Sko­nał, Top­nik, Zgniłe, Nie­żywe — być może tutaj wła­śnie zamiesz­ki­wały trzy leśne moce, które czy­niły las sil­niej­szym i nie­zwy­cię­żo­nym.

Pojął Horst Sobota, że czło­wiek jest niczym wobec mocy leśnych i że on sam, choć jesz­cze nie stra­cił domu — kie­dyś prze­gra z lasem nie­odwo­łal­nie. Ponie­waż czło­wiek żyje krótko, a las jest wieczny.

Aż zda­rzyło się pew­nego razu wcze­sną wio­sną, w porze sadze­nia drzew, że piasz­czy­stą drogą obok domu Hor­sta Soboty póź­nym popo­łu­dniem wra­cali do swo­ich domów pod­chmie­leni robot­nicy leśni. Zoba­czyli Hor­sta w ogródku i jeden z nich zawo­łał do niego:

— Dawno nie uży­wa­łeś kobiety, stary Hor­ście. Idź w dwu­dzie­sty czwarty oddział, tam leży dziew­czyna i czeka na cie­bie z roz­ło­żo­nymi nogami. Spró­buj z nią, może ci się uda. A jak nie, to ona i tak nikomu nic nie powie, bo się zupeł­nie upiła i pew­nie dopiero rano wytrzeź­wieje.

Prze­ra­ziły te słowa Hor­sta Sobotę. Wcze­snym ran­kiem widział prze­cho­dzącą mimo jego domu gro­madkę dziew­cząt, zapewne przy­jezd­nych; co roku zapra­szano mło­dzież, aby poma­gała sadzić las. Czy teraz las doko­nał nowej zbrodni?

Pośpie­szył Horst Sobota do dwu­dzie­stego czwar­tego oddziału i na skraju zrębu, w sosno­wym młod­niku zna­lazł dziew­czynę. Wyglą­dała na szes­na­ście lat i miała piękne, bujne, czarne włosy, tym czar­niej­sze, że twarz jej była blada i jak gdyby mar­twa. Aż pod szyję pod­cią­gnięto jej sukienkę i obok porzu­cono różowe maj­teczki. Leżała pół­naga, z roz­rzu­co­nymi sze­roko nogami, z pla­mami krwi na udach i kro­czu, bo chyba dzie­wic­two do tej pory nosiła. Beł­ko­tała coś nie­wy­raź­nie, gdy ją Horst Sobota wziął na ręce i usi­ło­wał zanieść do domu. Zio­nęła alko­ho­lem. Kilka razy wymio­to­wała, kiedy ją kładł na tra­wie, bo mu bra­ko­wało sił i czę­sto musiał odpo­czy­wać. Ale prze­cież doniósł ją do domu, poło­żył na wygod­nym drew­nia­nym łóżku, zro­bił zimne okłady na czoło, aż po kilku godzi­nach zaczęła odzy­ski­wać przy­tom­ność. O nic jej Horst nie pytał, bo wszyst­kiego się domy­ślał. Zapewne dziew­czyny poczę­stowano wódką, a tą jej zdra­dli­wej mocy jesz­cze nie znała.

Nie powie­działa mu o tym ani słowa, może ze wstydu, a może z mało­mów­no­ści. Potem, gdy już się opo­rzą­dziła i wró­ciły jej siły, dora­dzał dziew­czy­nie Horst, aby spraw­ców nie szu­kała, bo i tak nie znaj­dzie, wielu ich bowiem być musiało, a sama sobie winna, ponie­waż piła, choć pić nie musiała. Powie­dział też, że jej krzyw­dzie winien jest las, który przez swo­ich trzech sza­ta­nów czyni ludzi złymi, i popro­sił ją, aby ni­gdy nie cho­dziła do lasu, tak jak on od tej pory już tam wię­cej nie pój­dzie. Opo­wie­dział jej o sobie, o swo­jej samot­no­ści, poka­zał sad i zapro­po­no­wał, że na jesieni, gdy zacznie się zbiór owo­ców, może do niego przy­je­chać, na jak długo zechce, i poma­gać mu w pracy.

Nie usły­szał od dziew­czyny ani słowa. Dał jej na auto­bus i ona odje­chała, aż hen, do jakiejś kur­piow­skiej wio­ski, od ludzi bowiem wywie­dział się, że z tam­tych stron dziew­częta do sadze­nia lasu przy­wie­ziono. I znowu sia­dy­wał na swym oszklo­nym ganku roz­my­śla­jąc o zbrod­niach lasu albo scho­dził nad brzeg jeziora i na spróch­nia­łym pomo­ście, z nogami opusz­czo­nymi do sta­rej łódki, słu­chał beł­ko­tli­wej mowy fal. Aż jesie­nią przed swoim domem zoba­czył tę samą dziew­czynę. Wtedy mu wyja­wiła, że kole­żanki, z któ­rymi sadziła drzewa, o jej krzyw­dzie w wio­sce roz­ga­dały, na śmiech i drwiny ludz­kie wysta­wiły. Rodzice ją zbili, trzy sio­stry i dwaj bra­cia przy jed­nym stole z nią jeść nie chcieli, honor swój bowiem cenią nade wszystko. Nie zapro­te­sto­wali, kiedy oświad­czyła, że odcho­dzi w świat. A świat to był dla niej Horst Sobota i jego sad mię­dzy jezio­rem a skra­jem lasu.

Trzy lata żyli obok sie­bie; ona z początku rzadko opusz­cza­jąc sad i dom w oba­wie, aby jej ten i ów z robot­ni­ków leśnych nie roz­po­znał i nie wydrwił. Horst Sobota jeź­dził i cho­dził po wszyst­kie zakupy. Goto­wała mu, zbie­rała owoce i ukła­dała je w skrzyn­kach lub w sia­nie, w sto­dole prze­ro­bio­nej na prze­cho­wal­nię jabłek. Po roku do wie­czo­ro­wego tech­ni­kum ogrod­ni­czego się zapi­sała i z głową okrytą chustką jeź­dziła auto­bu­sem dwa­dzie­ścia kilo­me­trów do szkoły. Na piękną wyro­sła kobietę, o sze­ro­kich ple­cach i sze­ro­kich bio­drach, o śnia­dej cerze i czar­nych, bar­dzo buj­nych wło­sach, które zapla­tała w gruby war­kocz. Zda­wało się Hor­stowi Sobo­cie, że lubiła słu­chać jego opo­wia­dań o zbrod­niach lasu i tak owego lasu zaczęła nie­na­wi­dzić i lękać się, jak on, Horst, nie­na­wi­dził i lękał się lasu i leśnych ludzi. „Jest moja, ponie­waż zna­la­złem ją w lesie i zabra­łem skrzyw­dzoną przez las” — pomy­ślał Sobota i pew­nego razu oświad­czył dziew­czy­nie:

— Jestem stary i wkrótce zło­żysz mnie do mojej jesio­no­wej trumny. U nota­riu­sza prze­pi­szę na cie­bie dom, sad i wielki doby­tek w goto­wiź­nie, który mam scho­wany. Możesz wyjść za mąż i żyć tutaj szczę­śli­wie. Ale jed­nego ci zabra­niam: cho­dzić do lasu i zada­wać się z leśnymi ludźmi. To jest twoje drzewo wia­do­mo­ści dobrego i złego, z któ­rego jeść ci nie wolno.

Ostatni rok jeź­dziła do tech­ni­kum coraz pięk­niej­sza dziew­czyna od Hor­sta Soboty. I zda­rzyło się, że poznała w auto­bu­sie mło­dego męż­czy­znę o puco­ło­wa­tej twa­rzy i czar­nych wąsach. Miał tytuł inży­niera i pocho­dził z War­szawy. Przy­był w te strony, aby na pół­wy­spie Wil­czy Róg zakła­dać plan­ta­cję nasienną. W całym kraju z naj­do­rod­niej­szych sosen uci­nano gałązki i szcze­piono nimi małe sosenki. Z tych szcze­pio­nych drze­wek, naj­do­rod­niej­szych i naj­pięk­niej­szych, zro­dzi się potem nasie­nie, które zacznie się wysie­wać w szkół­kach, aby odtąd sosny rosły piękne i dorodne. Każda sosenka na tej plan­ta­cji będzie miała swoją metrykę, swój akt uro­dze­nia, jak rasowy buhaj lub rasowa wysoko — mleczna krowa.

Pięk­nie opo­wia­dał o swej pracy ów młody czło­wiek, który był leśni­czym. A że dziew­czyna nie­wielu męż­czyzn znała, bo prze­cież wciąż żyła jak gdyby w odosob­nie­niu, w domu i w sadzie Hor­sta Soboty, odczu­wała w sobie kobiece pra­gnie­nie, aby do kogoś się tulić i kogoś pie­ścić. Pół roku kryła się ze swym uczu­ciem przed Sobotą, aż wresz­cie, gdy młody męż­czyzna otrzy­mał służ­bową leśni­czówkę, duży dom na skraju lasu, ale nieco dalej od jeziora, rze­kła do Hor­sta:

— Wiem, co tracę, ale wiem też, co zyskuję. Byłeś dla mnie jak ojciec i matka. Ale prze­cież powie­dziane jest: „Prze­toż opu­ści czło­wiek ojca swego i matkę swoją”. Jutro mój ślub z leśni­czym. Będę miesz­kać o pół kilo­me­tra od cie­bie, ale wiem, że mnie nie zechcesz już wię­cej widzieć, gdyż postą­pi­łam jak Ewa w raju. Uczy­ni­łam to, czego mi zro­bić nie wolno było.

I jako się rze­kło, tak się stało. Jesz­cze tego samego dnia ode­szła do leśni­czówki. A Horst Sobota — choć wio­sna się dopiero zaczy­nała i pięk­nie kwit­nął sad — zro­zu­miał, że las go znowu zwy­cię­żył, i posta­no­wił umrzeć. Poszedł do szopy i poło­żył się w jesio­no­wej trum­nie.

Z początku było mu w niej dobrze, pra­wie chyba jak w nie­bie. Twarde deski uko­iły ból, który ostat­nio zaczął odczu­wać w krę­go­słu­pie. Lecz naj­dziw­niej­sza wyda­wała się Hor­stowi jakaś dziwna swo­boda myśli i zupełny brak trosk. Odle­ciały z nagła od niego i pozwa­lały zasta­na­wiać się nad spra­wami i rze­czami obo­jęt­nymi, mało zna­czą­cymi, ale przy­jem­nymi. Śmierć stała się przy­bli­że­niem jakiejś wiel­kiej rado­ści i ogrom­nego spo­koju. Ot, na przy­kład, roz­my­ślał Horst Sobota o swo­jej jesio­no­wej trum­nie. Dla­czego nie zro­bił jej z dębu lub wiązu, z sosny lub świerka, lecz wła­śnie z jesionu. Pod­jął tę decy­zję za radą Iza­ja­sza Rzepy, ponie­waż — jak mu Rzepa tłu­ma­czył — jesion miał drewno śred­nio cięż­kie — nie chciał Sobota, aby ludzie, co będą go nie­śli na wio­skowy cmen­tarz odle­gły od jego domu o trzy kilo­me­try, męczyli się zbyt­nio. Deski jesionu były sprę­ży­ste, o niewiel­kiej kurcz­li­wo­ści, nie wypa­czały się łatwo, susze­nie ich nie spra­wiało kło­potu. I piękne się to drewno Hor­stowi zda­wało, ponie­waż biel miało wąską, o bar­wie bia­łej z odcie­niem żół­ta­wym, a tu i ówdzie nawet różo­wym. Przy­rdze­niowa zaś część twar­dzieli była jasno­bru­natna, słoje roczne wyraź­nie zazna­czały się i bez trudu każdy stwier­dzał, że drzewo miało sto pięć­dzie­siąt lat. Podo­bało się Hor­stowi, że deski z jesionu są pro­stow­łók­ni­ste i nieco chro­pawe, co wyczu­wał pod pal­cami, choć sam je sta­ran­nie ostru­gał. Trumna pach­niała jakąś prze­ni­kliwą i miłą kwa­śną wonią, ten zapach zapewne długo mu będzie towa­rzy­szył nawet wów­czas, gdy wraz z trumną znaj­dzie się w ziemi. Z tego też powodu trumny ani nie zabej­co­wał, ani też nie poma­lo­wał farbą olejną, aby owego kwa­śnego zapa­chu nie zgu­bić. Wieko też zro­bił z jesionu, równe, pro­ste, bez żad­nych wybrzu­szeń, z malut­kim drew­nia­nym krzy­żem na wierz­chu. Zostało dobrze dopa­so­wane do dol­nej czę­ści, tak więc ani wil­goć, ani woda nie powinny łatwo prze­nik­nąć do środka.

Zado­wo­lony był Horst Sobota ze swo­jej trumny i leżał w niej sztywno wypro­sto­wany, ze zło­żo­nymi na pier­siach rękami, jak powi­nien spo­czy­wać czło­wiek zmarły. Las wiele razy go skrzyw­dził i wiele dobra mu zabrał, po wie­le­kroć uniesz­czę­śli­wił, ale prze­cież dał deski na trumnę. Horst widział ten jesion, gdy jesz­cze rósł w sto pięt­na­stym oddziale, a wła­ści­wie już nie rósł, tylko nie wia­domo dla­czego schnąć zaczął. Piękną też nosił nazwę — jesion wynio­sły. Tak, las wiele Hor­stowi zabrał, trumnę jed­nak dał z jesionu wynio­słego, przez co i Horst czuł się wynie­siony w górę, lep­szy od innych, któ­rzy byle sosno­wymi deskami się zado­wa­lali. Zwy­cię­żo­nemu ofia­ro­wał rzecz dobrą, jak gdyby pamię­ta­jąc, że i Horst Sobota także kilka zwy­cięstw nad lasem odniósł, choćby przez to, że trwał na swoim skrawku ziemi, nawet dziew­czynę młodą z lasu wyniósł na wła­snych rękach i jak gdyby tchnął w nią życie. Czy miał prawo liczyć, że ta dziew­czyna dochowa mu wier­no­ści w jego nie­chęci do lasu, skoro kobieta i samego Boga zawio­dła? Przy­cią­gnął ją do sie­bie mło­dzie­niec z czar­nymi wąsami, który zakła­dał na pół­wy­spie plan­ta­cję nasienną, aby las był jesz­cze więk­szy i jesz­cze potęż­niej­szy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki