33,50 zł
Jeden z najważniejszych włoskich pisarzy nowego pokolenia, laureat Campiello Opera Prima, Super Mondello i Mondello Giovani; jeden z najlepiej sprzedających się włoskich autorów za granicą. O tę książkę biły się największe włoskie wydawnictwa! Prawa do publikacji powieści sprzedano do 28 krajów, tytuł od dnia premiery bez przerwy utrzymuje się na listach bestsellerów, a Netflix wykupił prawa do jej ekranizacji. Margherita i Carlo wreszcie decydują się na kupno wspólnego domu. Transakcja staje się symbolem wkroczenia w dorosłość. Wokół pary obracają się trzy osoby – Anna, Andrea i Sofia – w obliczu niemożliwego wyboru. Czy powinny pozostać wierne sobie, czy lojalne w stosunku do ukochanej osoby? Czy sama idea życia we dwoje zakłada pasmo wyrzeczeń, kompromisów, a w końcu porzucenia i samotności? W tej kunsztownej powieści splata się wiele pokoleń. Missiroli z zadziwiającą precyzją snuje opowieść o naturze współczesnych relacji między ludźmi, zmuszając czytelnika do zadania sobie najtrudniejszego z możliwych pytań: gdzie leży granica lojalności i wierności? To zdecydowanie największa, najważniejsza i najbardziej dojrzała powieść Missiroliego w niezwykle nowoczesny sposób podejmująca polemikę z odwiecznym dylematem o naturze wierności i zdrady.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 305
Fedeltà, Marco Missiroli – © 2019 Einaudi
This edition published in agreement with the Proprietor through MalaTesta Literary Agency, Milan
Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2020 for the Polish translation by Joanna Kluza (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz / artnovo.pl
Zdjęcie użyte na okładce: © Lukasz Rajchert, © Kirill Kodochigov, © Jag_cz (Shutterstock)
Redakcja: Bożena Sęk
Korekta: Magdalena Bargłowska, Iwona Wyrwisz, Edyta Malinowska-Klimiuk
ISBN: 978-83-66512-76-7
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E - wydanie 2020
Dla Maddaleny, jeszcze
Dla Silvii Missiroli
Po tym właśnie poznajemy, że żyjemy: że się mylimy.
Philip Roth, Amerykańska sielanka,
przeł. Jolanta Kozak
– Twoja żona mnie śledziła.
– Moja żona.
– Aż dotąd. – Sofia przeszyła go wzrokiem. – Profesorze?
Wpatrywał się w wejście do auli.
– Chyba jest w korytarzu.
Carlo Pentecoste podszedł do okna i rozpoznał Margheritę po amarantowym płaszczu, który nosiła od drugiego dnia wiosny. Przysiadła na murku, założyła nogę na nogę i czytała książkę, kolejną Némirovsky, jedną ręką przytrzymywała plecak. Był koniec marca, Mediolan spowijała niespodziewana mgła.
Carlo odwrócił się do studentów. Sofia zajęła miejsce w drugim rzędzie, po czym wyciągnęła notatnik i migdały. Dzięki drobnej twarzy i delikatnym ruchom, które sprawiały, że jej zaskakująco szerokie biodra wydawały się węższe, nie wyglądała na swoje dwadzieścia dwa lata. Spojrzała na niego, gnębił go ten sam lęk co wtedy, gdy wezwał ich do siebie rektor, ponieważ zostali przyłapani przez studentkę pierwszego roku w toalecie na parterze: on nad nią, pieścił dłońmi jej szyję czy robił coś w tym rodzaju, w każdym razie po wersji pierwszorocznej studentki pojawiła się kolejna i po niej mnóstwo innych, wszystkie zaś rozsiewały pogłoskę, jakoby profesor Pentecoste i jedna z jego studentek mieli bliskie spotkanie o dwuznacznym charakterze.
Nie rozpoczął zajęć, włożył marynarkę i opuścił aulę, zszedł po schodach, zwolnił w holu i skręcił ku toaletom. Wrócił tam wtedy, by wyjaśnić sprawę z kolegą, wrócił także z rektorem. I na użytek każdego z nich odtworzył scenariusz czegoś, co określał mianem nieporozumienia: wkracza do męskiej toalety, sika, przechodzi do wspólnej przestrzeni, myje ręce, twarz, osusza się, słyszy odgłos upadku w damskiej toalecie, zwraca uwagę na uchylone drzwi i znajduje swoją studentkę Sofię Casadei prawie nieprzytomną – co rozumie przez „prawie”? Pochyla się nad nią i kilka razy wymawia jej imię, następnie pomaga jej usiąść i wstać – pokazał rektorowi jak – potem trzyma ją przez chwilę opartą o ścianę. Trwało to nie więcej niż kilka minut, po czym dziewczyna doszła do siebie, a on podprowadził ją do umywalki, by ochlapała twarz: ani przez moment nie widział pierwszorocznej studentki.
Zastygł, nim ruszył ku żonie i sprawdził komórkę: Margherita nie uprzedziła, że wpadnie. Podążył w kierunku dziedzińca – nadal czytała, siedząc na murku.
– Twój płaszcz rzuca się w oczy. – Wskazał okno auli.
– Chciałam dać odpocząć ścięgnu. Właśnie miałam wejść na górę. – Zamknęła książkę i podniosła się. – Zapomniałeś tego. – Podała mu buteleczkę.
– Jesteś tu z powodu leku antyhistaminowego.
– Wystarczyło mi patrzenie, jak źle się czułeś w ubiegłym tygodniu.
– Nie podoba mi się, że nadwerężasz nogę.
– Przyjechałam metrem. – Poprawiła mu klapę marynarki. – Na twoim miejscu dzisiaj prowadziłabym zajęcia na powietrzu, mgła ma pewien urok.
– Na powietrzu zawsze coś ich rozprasza. – Położył jej dłoń nisko na plecach jak wtedy, gdy się poznali na kolacji u jego siostry. Linia w okolicy lędźwiowej pozwalała mu się domyślać wytrenowanego ciała. – Chcesz wejść? Muszę zaczynać.
Margherita lubiła jego dłonie, które nie były dłońmi wykładowcy. Zaczekała, aż pomoże jej nałożyć plecak, po czym odprowadziła go do wejścia.
– Naprawdę przyszłaś aż tutaj tylko po to?
– Przyszłam, bo przyszłam. – Pokazała na zegar i dała mu znak, żeby się pospieszył, on zaś się uśmiechnął i ruszył do drzwi.
Ujrzawszy, jak znika za schodami, Margherita oparła się o szklane skrzydło i spuściła głowę. Dlaczego nie miała odwagi, by towarzyszyć mu w drodze na salę? Dlaczego, jak mawiała jej matka, nie miała dość ikry, żeby przekroczyć próg i udać się do t a m t e j toalety? I dlaczego teraz drżała? Oddaliła się powoli; miała ochotę przystanąć, ale zmusiła się do dojścia do furtki i do ulicy, zapięła płaszcz. Znieruchomiała i zamknęła oczy, szukając w sobie siły, by pokonać zniechęcenie: pomyślała o pięćdziesięciu minutach, które wkrótce upłyną i dzięki którym czuła się inna. Inna, w potrzasku. Zapisała je w notatniku pod nagłówkiem „Fizjoterapia”, co oznaczało także przygodę. Czuła to i hołubiła niczym antidotum na niepewność, gdy zostawiała za plecami uniwersytet, podążając ku postojowi taksówek. Noga jej dokuczała, odkąd się obudziła. Ból wędrował od kości łonowej do kolana, a pojawił się po biegu w siłowni przed trzema miesiącami. Od tamtej pory kilka drobiazgów nie dawało jej spokoju, napawając ją smutkiem: sportowe buty, które zastąpiły obcasy, rezygnacja z oglądania budynków bez wind, niemożność pobiegnięcia za dzieckiem.
Wyjęła komórkę i spostrzegła wiadomość od właścicielki mieszkania przy corso Concordia: Podpisałam, droga Margherito. Teraz wasz ruch. I kolejną, od kolegi: agencja otrzymała klucze, by przystąpić do sprzedaży. Był telefon od matki. Zignorowała, tkwiła tylko z aparatem w dłoni, zdołała się powstrzymać przed włączeniem Facebooka. Za każdym razem, gdy wchodziła na konto Sofii Casadei, dopadały ją osobliwe myśli, o kafeterii, w której Sofia pracowała, o barze, w którym każdego poranka jadła śniadanie, o dzielnicy, w której mieszkała, o odkrywaniu jej okolic. Podeszła do szeregu taksówek, podała adres FisioLabu przy via Cappuccini 6, odprężona rozparła się na siedzeniu i zamknęła oczy. Taksówkarz zaproponował, że pojedzie dłuższą trasą, na obwodnicy są roboty drogowe, odparła, że się zgadza, i przestała sobie zaprzątać czymkolwiek głowę. Co jakiś czas zerkała przez okno na zatłoczone mediolańskie chodniki i stojących przed kamienicami dozorców. Po czym przypomniawszy sobie o matce, wybrała jej numer, a ona podniosła słuchawkę już po pierwszym sygnale.
– Mamo.
– Właśnie miałam dzwonić do hydraulika.
– Co się stało?
– Ta… – Nabrała powietrza. – Ten pieprzony kocioł.
– Dzień dobry.
– Zawsze lubiłam używać tego słowa, ale twój ojciec twierdził, że kobiece usta powinny pozostać nieskalane. – Zamilkła. – W każdym razie dzwoniłam, żeby zapytać o mieszkanie przy corso Concordia.
– Właśnie mi odpisali.
– Co takiego?
– Nie ma windy, ale brzmi interesująco. Wyślę Carla, żeby je obejrzał, zanim zamieszczę je w agencji.
– A noga?
– A co robisz, jak masz jakieś podejrzenie?
– Wiedziałam, że cię boli.
– Co robisz?
– Jakiego rodzaju podejrzenie?
– Po prostu podejrzenie.
– Podejrzenie to dowód.
– To nie publicystyczny program kryminalny, mamo.
– Samo życie, kochanie. – Zawahała się. – Zechcesz mi powiedzieć, do czego pijesz?
– Jestem na miejscu, muszę kończyć.
– Córeczko – odchrząknęła – wszystkie podejrzenia będziesz mogła wyjaśnić jutro na spotkaniu.
– O Boże.
– Wybierasz się tam od miesięcy – żachnęła się matka – a ja musiałam się nieźle nagimnastykować, żeby ci to załatwić: wpół do jedenastej, via Vigevano osiemnaście, dzwonek F.
– Przypomnij mi, dlaczego dałam się namówić.
– Ponieważ chodził tam Dino Buzzati. Zapisz to sobie na ręce.
– A ty zapisz sobie dzień urodzin mojej teściowej.
– Nie przyjdę.
– Ależ oczywiście, że przyjdziesz.
– Ależ nie. Za to ty zajrzyj kiedyś do mamy, ale tylko jeśli masz ochotę.
Kiedy mama pochowała męża, czuwała przez trzy noce, siedząc w fotelu, w którym czytywał gazetę w niedzielne poranki. Na koniec rzekła: Komu będę teraz gotować, i przez jakiś czas nie miała ochoty rozmawiać o tym mężczyźnie, dzięki któremu obie przywykły do rozmaitych rytuałów, pchlich targów, Texa Willera, umiaru. Był milczącym człowiekiem, toteż aby zapełnić pustkę po nim, obydwie musiały stworzyć sobie gwar. Sprzeczać się, telefonować do siebie, tkwić w ciągłym ożywieniu.
Zapłaciła za kurs i wysiadła przed FisioLabem. Otworzyła plecak, sprawdziła, czy ma kostium, żel pod prysznic, ręcznik, grzebień. Podeszła do recepcji i udała się do szatni, następnie włożyła kostium i spodenki – kupiła go, gdy dotarło do niej, jakiego rodzaju terapii będzie musiała się poddać – związała włosy, zabrała telefon wraz ze słuchawkami i oddaliła się targana wątpliwościami, czy kosmetyczka nie wykonała zabiegu byle jak. Chwyciła butelkę firmowej wody dla klientów i przekroczyła próg sali gimnastycznej. Andrea zawsze był punktualny, teraz też. Uścisnąwszy jej dłoń, pytał, czy ją boli. Odpowiadała zwykle: „Raz bardziej, raz mniej”, wsłuchując się w suche trzaśnięcie drzwi boksu, przyzwyczajona dzielić tę ciasną przestrzeń ze śmiertelnie poważnym dwudziestosześciolatkiem, który próbował zmniejszyć niemal chroniczny stan zapalny. Chłopak poprosił, by się położyła, wtedy dotknęła gumy od spodenek i spojrzała na niego, a on skinął głową, więc je zdjęła. Chłopak przyłożył jej do wewnętrznej strony uda aparat do fizykoterapii, przesunął ku pachwinie, przytknął z odpowiednim naciskiem do kości łonowej. Za każdym razem Margherita skupiała wzrok na ścianie boksu, zmuszając się, by oddychać powoli. Rozgrzewanie, jak to nazywał, trwało dziesięć minut, w czasie których robiła wszystko, by pokryć zakłopotanie. Potem nabierała zaufania. Przekonywała ją stanowczość Andrei, jego biegłe palce, spuszczone oczy. Ona także spoglądała gdzie indziej z wyjątkiem chwil – takich jak teraz – gdy odkładał urządzenie i odsuwał brzeg jej kostiumu nieco dalej: był to moment, kiedy Marghericie się wydawało, że zza maski poczucia obowiązku zaczyna wyzierać pożądanie. Usiłowała wyczuć niezdecydowanie w jego palcach naciskających na kość łonową w poszukiwaniu ścięgien. Przytykał kciuk, palec serdeczny, niekiedy wskazujący, ugniatając, jakby kopał. Na pierwszej sesji objaśnił, co się będzie działo podczas fizjoterapii: na czym polega przeciwzapalne działanie aparatury, łagodzący wpływ dłoni, ćwiczenia, jakie będzie musiała wykonywać na siłowni. Potrzeba dwudziestu pięciu spotkań, ponadto wizyty kontrolne i USG, a koszt wszystkiego wyniesie dwa tysiące osiemset dwadzieścia euro. Zupełnie albo prawie zupełnie nie mogła sobie na to pozwolić, starała się o pomoc w publicznej służbie zdrowia, ale pokonało ją wyczerpujące oczekiwanie, poddała się więc i dokonała wyboru, który jej ojciec określiłby jako ł a t w y. Według niego łatwo jest wydać trzy tysiące euro na fizjoterapeutę, łatwo jest, będąc nastolatką, przyjąć w prezencie bilet na podróż po Europie, chociaż nie należy się do najlepszych uczniów w klasie, łatwo jest zadowolić się pracą agentki nieruchomości, chociaż ma się głowę do architektury. Prawdopodobnie łatwo jest pomylić masaż terapeutyczny z rozwiązłością.
Teraz zaś, podczas gdy fizjoterapeuta dotykał odpowiednio mocno granicznej strefy, czekając, aż pacjentka mu zakomunikuje, gdzie dokładnie ją boli, Margherita wróciła myślami tam: do męża, do drzwi łazienki, do parteru budynku numer 5, do damskiej toalety. Właśnie w t y m m i e j s c u bolało ją od dwóch miesięcy. Odpędziła tę myśl, jak przywykła robić w ciągu ostatnich tygodni, odwracając każdą sytuację. Czy jest uważną i spolegliwą córką? Potrafi taka być nieskończenie mniej. Czy jest agentką nieruchomości, która nie marnuje czasu, pokazując kolejne mieszkania? Potrafi marnować czas. Czy jest pacjentką, która nigdy nie pozwoliłaby się uwieść mężczyźnie o zręcznych palcach? Potrafi. Za każdym razem, gdy pojawiał się obraz tamtej toalety, p o t r a f i ł a postąpić wbrew własnej naturze i odegnać podejrzenie.
Andrea zapytał, czy ból ustaje dokładnie w tym miejscu, w którym ją masował. Wystarczyłoby powiedzieć: „Bardziej w prawo”, by urzeczywistnić swoją fantazję. Andrea zapuściłby się bardziej w prawo, co przyniosłoby następujący rezultat: rozkosz, na miłość boską.
Tymczasem oznajmiła:
– Bardziej w lewo.
Przesunął dłoń.
– Czy ból nasila się wieczorem?
– Zależy kiedy.
– Ćwiczysz?
– Zależy kiedy. – Poprawiła się na materacu. – Teoretycznie jestem kobietą, która wypełnia swoje obowiązki.
– Wszystkie tak mówią.
– Wszystkie?
– A potem się wycofują.
– To znaczy?
– Nie mierzą się tak naprawdę z problemem. – Ledwie dostrzegalnie nacisnął. – W tym miejscu pojawiło się zgrubienie, czujesz?
Zamilkła. Przypominała wszystkie kobiety, które licznie odwiedzały to miejsce: miała specjalnie kupiony na tę okazję strój, perły w uszach, mieszkanie w centrum i męża, który nie wiadomo jak się prowadzi, była uległa.
– Widać, że lubisz swoją pracę, Andreo.
Zwolnił nacisk.
– Mam na myśli to, że jesteś w tym dobry. Mówią ci, że jesteś w tym dobry?
– Zdarzało się. – Odsunął się i okrążył materac, potarł palcami nogę nad stopą i powoli przejechał wyżej.
Margherita poczuła, jak zbliża się niespiesznie do pachwiny, ugniatając ścięgno centymetr po centymetrze. Popuściła wodze fantazji i wyobraziła go sobie w łóżku. Być może jest brutalny, pewnie niedoświadczony. Przez chwilę rozważała dwie puste nieruchomości, do których mogłaby go zabrać: przy viale Sabotino 3, mieszkanie, którego nie mogli wynająć z powodu zbyt wysokiego czynszu, i drugie przy via Bazzini 18, trzypokojowy apartament z małym jacuzzi.
– Bardziej w prawo – szepnęła znienacka, co ją samą zaskoczyło.
Zwolnił.
– Bardziej w prawo?
– Trochę.
Wiedział, że nie powinien się zapuszczać bardziej w prawo. Miał pod palcami ścięgno dokładnie w miejscu bólu i już je szczypał w najlepsze. Bardziej w prawo zaczynała się niebezpieczna strefa, nawet przy najdrobniejszym ruchu: po zjechaniu małym palcem w dół, aby zasmakować ciepła, wilgotności, i uniesieniu go bez przerywania pracy ani na moment. Nigdy się do tego nie posunął, chociaż koledzy pokazywali mu, jak to zrobić z miną profesjonalisty. Przy każdym zapaleniu ścięgna przywodziciela, o ile pacjentka była i n t e r e s u j ą c a, walczyli, aby im się dostała. Jemu Margherita się trafiła z powodu pozornej niewidzialności. Miła, niemal nijaka kobieta. Tymczasem jej ciało było pełne niespodzianek, i to nie za sprawą harmonijnej budowy mięśni czy smukłych silnych nóg albo krągłych bioder; było coś niezwykłego w tym, jak przygotowywała ścięgno, stawy i całą siebie na te pięćdziesiąt minut terapii. Lubił jej milczenie, które pozwalało mu się skupić na pracy; Margherita sprawiała wrażenie, że o niczym nie myśli, lecz nagle się okazywało, że wcale tak nie jest. Nigdy na nią nie patrzył, jakby się bał, że zaskoczy ją podczas tych przebłysków myśli. Raczej ją wąchał: emanowała zapachem, którego nigdy dotąd nie czuł, niemal mlecznym, i który chodził za nim, dopóki nie wskoczył pod prysznic. Zerknął na zegarek, zostało mu jeszcze pięć minut. Pomógł jej zgiąć nogę i zapytał, gdzie w zgięciu nasila się ból, pojął, że może występować przykurcz mięśni kulszowo-goleniowych. Oparł sobie jej kostkę o ramię i nacisnął na tylną część uda, rozluźniając powięź, a gdy poczuł opór, zanurzył palce głębiej. Usłyszał, że jęczy jak podczas pierwszych sesji; było to zawodzenie, nie krzyk. Cierpliwości, powiedział, i nacisnął po raz drugi, by znów usłyszeć ten jęk, wiedząc, że jego przyczyną jest co innego. Czyżby zatem był taki sam jak jego koledzy? Jął wykonywać lekkie szybkie ruchy, aż rozbolało go ramię. Położył jej nogę na materacu.
– Teraz potrenuj trochę na orbitreku, a potem Alice ustali dla ciebie ćwiczenia.
– Alice?
– Dzisiaj wychodzę wcześniej. Ale jutro musisz wrócić. To zapalenie mi się nie podoba.
– Już jutro?
– Tak, jeśli możesz.
Zastanowiła się.
– O dziewiątej dam radę. – Podciągnęła się i spuściła nogi z materaca. – A dokąd to się wybierasz po południu?
Andrea uchylił drzwi boksu.
– To twoja sprawa, przepraszam. – Włożyła spodenki. – Po prostu wolne popołudnie w Mediolanie zawsze wzbudza sensację.
– Wcale nie będzie takie znów wolne.
– Naprawdę? – Margherita skrzywiła się z zakłopotaniem. – Wybacz, to silniejsze ode mnie. – Po czym wyminęła go i stanęła na orbitreku w sali ćwiczeń.
Andrea patrzył na nią przez chwilę, po czym ruszył do szatni. Przebrał się w pośpiechu, a opuściwszy FisioLab, nie zaprzątał już sobie głowy ani nią, ani żadnym z pacjentów. Dawniej jego myśli zawsze skupiały się na ciałach: nad tym, jak można by je uleczyć, jak prędko, jak ulepszyć zabiegi. Później, przechadzając się po eleganckich ulicach Mediolanu w rejonie via Cappuccini, przedzierając się przez niespodziewane mrowie ludzi na corso Buenos Aires, pomiędzy wściekle trąbiącymi samochodami na obwodnicy tego skomplikowanego miasta, nauczył się o nich zapominać. „Skomplikowany”, właśnie tego określenia używały w stosunku do niego nie tylko nauczycielki, ale wszyscy już od dzieciństwa. Skomplikowany: mało się odzywa. Skomplikowany: nie słucha. Skomplikowany: skopał kolegę. Skomplikowany: z dnia na dzień porzucił psa. Skomplikowany: wcześniej nigdy nie miał dziewczyny, potem aż za wiele nieodpowiednich. Skomplikowany: Andrea Manfredi. A kiedy matka stwierdziła, że jej syn jest równie skomplikowany jak Mediolan – trudny tylko na pierwszy rzut oka – wreszcie pojął, co znaczy zostać zrozumianym.
Teraz zaś, maszerując koło Villa Invernizzi i niesamowitych flamingów w fontannie, obok wytwornych secesyjnych kamienic poczerniałych od spalin, zawracając ulicami wiodącymi ku Porta Venezia wraz z idącymi obok siebie ciotami, Afrykańczykami i drobnomieszczanami, podążając wzdłuż porośniętych świeżą trawą torów na viale Piave, odczuwał potrzebę „bycia częścią”. Idąc wzdłuż tych torów przez kilometr – miał zwyczaj spacerować z rękami w kieszeniach, zgarbiony, mimo to niepozbawiony elegancji – dotarł na piazza Tricolore, następnie wsiadł w dziewiątkę i dojechał do Porta Romana, która zanim stała się modna, była przedmieściem Mediolanu. Tam się wychował, rodzice od dwudziestu trzech lat prowadzili kiosk naprzeciwko kościoła Świętego Andrzeja. W kiosku tym zarobił na studia na kierunku fizjoterapia, pracując na cały etat od świtu w każde wakacje przez sześć lat z rzędu i przez dwie zimy. Umiał starannie rozliczać zwroty gazet codziennych i wprowadzał w czyn własną filozofię eksponowania towaru: pomiędzy periodykami umieszczał intruza typu komiksy Marvela, czasopisma ilustrowane o zwierzętach albo albumy Panini. Ojciec się nie wtrącał, ale potem i tak robił porządek. Ojciec wiecznie robił porządek, nawet teraz pochylony nad szufladą precyzyjnie układał w stosy książki z serii Urania, sprzedawane po dwa euro.
– Ja nie idę – oznajmił na widok Andrei.
– Jest uparty jak muł. – Matka wyłoniła się z kiosku i skinęła głową.
Andrea chwycił ojca pod ramię i pomógł mu się podnieść. Mężczyzna miał mętny wzrok; Andrea go przytrzymał, gdy tymczasem matka machnęła mu przed nosem kartką z wynikami badań.
– Pokażcie.
Przecięli ulicę i minęli kościół, trzymając się blisko, jakby im było zimno, po czym starzec powtórzył:
– Ja nie idę.
– Przecież czekałeś na swoją kolej aż dwa miesiące.
– Mówisz jak mama.
– To tylko wizyta kontrolna.
– Nie nalegaj.
– Rób, jak uważasz.
Robił, jak uważał, od chwili gdy chłopcy z baru Rock znaleźli go leżącego przed kioskiem, trzymającego się za lewe ramię i skarżącego na ból w klatce piersiowej, a potem opuścił szpital z trzema by-passami i obwieścił, że to przez Watykan (nie przez papieża, tylko przez kardynałów) i przez Inter (nie przez Morattiego, tylko przez zawodników) miał ten zawał. Następnie powiedział: kiosk. A lekarze przyznali mu rację, sypianie przez całe życie po cztery godziny na dobę stanowiło zagrożenie dla mięśnia sercowego. Sypiał więc o godzinę dłużej, przestał wrzeszczeć, oglądając sport w niedzielę, przestał się przemęczać i popalać żonine marlboro. Skończył z przesadną zapobiegliwością. Przecież Andrea sobie poradzi. Maria sobie poradzi. On miał przestrzegać wyłącznie jednego nakazu: wsłuchiwać się w siebie.
– Daj się zbadać i skończ z tym.
– Kup sobie kolejnego psa i przestań się mną przejmować.
Podążający pół kroku za nim Andrea odprowadził go do ławki za huśtawkami. Usiedli, przesłonięte mgłą słońce słabo grzało, toteż ojciec zapiął polo na ostatni guzik, a jego nogi w zbyt obszernych dżinsach zwisały bezwładnie.
– Weź sobie owczarka niemieckiego i po sprawie.
Na ławce naprzeciwko siedziała dziewczyna ze skórzanym plecakiem na kolanach, wyciągała coś ze środka i podjadała. Andrea przyjrzał się jej, sprawiała wrażenie smutnej.
– Albo owczarka z Maremmy. – Ojciec się wyprostował i chwycił za ramię.
– Sam sobie weź.
– Dzięki temu przestaniesz się mną przejmować. – Nadal trzymał się za ramię.
– Co ci jest?
– Plecy mi zesztywniały od taboretu.
Andrea wpatrzył się we własne dłonie. Były szerokie i gładkie, palec serdeczny był dłuższy od wskazującego. Splótł je i potarł jedną o drugą, zawsze pocierał, kiedy był niezdecydowany, kątem oka zerkał na ojca, który ściskał się za ramię. Próbował go zignorować, spojrzał na smutną dziewczynę i zorientował się, że ona też na niego patrzy, w tle przy huśtawkach gwarzyło kilka latynoskich nianiek. Schował twarz w dłoniach. Ciągle pachniały Margheritą. Opuścił je.
– Gdzie czujesz sztywność?
– Pani Venturi przestała brać „Corriere della Sera”, bo jej mąż czyta go na komputerze.
– W ramieniu?
– Jak mnie zabraknie, natychmiast sprzedaj kiosk.
– Tylko w ramieniu?
– Trochę w karku.
– Oprzyj się wygodnie i połóż ręce wzdłuż tułowia.
– Natychmiast sprzedaj kiosk, zrozumiałeś?
– Rób, co mówię.
Ojciec się nie ruszył, Andrea stanął więc za ławką, pomógł mu się wygodnie oprzeć, ledwie zaś zaczął go masować, poczuł, że jest lekki, i wystraszył się, że zrobi mu krzywdę. Mieli identyczne nosy, ale o tym, że to ojciec i syn, świadczył nieprzystępny wyraz twarzy. Sofia przestała ich obserwować i dokończywszy przeżuwanie migdała, podniosła plecak i zarzuciła go na plecy. Wyszła w połowie zajęć Pentecostego, wsiadła w dziewięćdziesiąt jeden i wysiadła, jak tylko przez okno trolejbusu wypatrzyła park Ravizza. Odkąd opuściła Rimini, ciągnęło ją na otwartą przestrzeń. Pół roku wcześniej przybyła na dworzec Milano Centrale zżerana pragnieniem, przeczuwając, że jej życie się odmieni, tymczasem nadal tkwiła w punkcie wyjścia: przywiązana do prowincji dwudziestodwulatka, która robi coś, czego żałuje.
Podążyła trawnikiem, dotarła do ulicy, posławszy ostatnie spojrzenie starcowi i masującemu go chłopakowi, którzy zacierali się we mgle. Wędrowała dalej powoli, dzielnica Porta Romana, wraz ze swymi domami o niskich dachach i sklepami, dawała jej poczucie bezpieczeństwa, mijając zaś kościół, przystanęła i sama przed sobą przyznała, że chciałaby przeprosić Pentecostego. Podejście do katedry na oczach kolegów naraziło go na kolejne insynuacje. Chciałaby mu wyznać, że jego żona jej nie śledziła i że natknęła się na nią przypadkiem. Co by jednak mogła odpowiedzieć, gdyby zapytał, dlaczego go oszukała? Sama nie wiedziała, czemu go oszukała. Zauważywszy żonę Pentecostego w metrze, wmieszała się w tłum pasażerów, po czym nadal ją szpiegowała, trzymając się na odległość aż do uniwersytetu. Widziała, jak siada na dziedzińcu, i udała się do auli, następnie podeszła do profesora i wygłosiła to drobne kłamstwo. Wypowiadając je zaś, poczuła, że sprawiedliwości stało się zadość: po nieporozumieniu w toalecie trzymał ją na dystans, nie stwarzając już żadnej okazji do dialogu, nawet na temat drugiego opowiadania, które oddała mu przed niemal dwoma miesiącami, podczas gdy pierwsze skrytykował i ocenił jako niespójne.
– Niespójne?
– Niespójne.
Dlatego właśnie wręczyła mu drugie, siedmiostronicowe, odręcznie napisane, w którym relacjonowała, co się wydarzyło z jej matką w fiacie punto. Zatytułowała je „Jak się sprawy mają”. Otrzymawszy opowiadanie w pewien środowy poranek, profesor oświadczył, że nie przyjmuje prac napisanych na dowolny temat. Stała z kartkami w palcach, zostawiła mu je na katedrze i przez cały wykład nie spuszczała ich z oka, dopóki nie zebrał ich wraz z książkami i laptopem, nie schował do torby, unikając jej wzroku, tak samo jak wtedy, gdy oboje wezwano na dywanik do rektora, przy czym on nie raczył się przyznać do współwiny, chociaż wiedział, że jego los zależy od tego, co ona powie. A ona trzymała się scenariusza: zasłabła w toalecie, on udzielił jej pomocy i pomógł wstać. Rektor oświadczył, że nie zostaną wyciągnięte konsekwencje, nie drążyłby nawet tematu, gdyby sam Pentecoste nie nalegał. Dla ustalenia wspólnej wersji spotkała się z profesorem dwa dni wcześniej w barze w chińskiej dzielnicy. Uzgodnili dokładną chronologię wydarzeń, ściśle określając każdy gest. Opracowali ją, powtórzyli, po czym resztę czasu spędzili na rozmowie o wszystkim i o niczym. Gdy wyszli – on zapłacił rachunek – i pożegnali się, pokonała na piechotę drogę do Cimitero Monumentale, wyjęła telefon, wyłączyła nagrywanie, włożyła słuchawki, aby je odsłuchać raz, drugi, trzeci. Decyzja o nagrywaniu oznaczała: niedaleko pada jabłko od jabłoni. Chronić się, zabezpieczać, bronić przed nieustannie czyhającą rzeczywistością. To była obsesja jej rodziny. Liczby zapewnią ci utrzymanie, nie książki: dyplom trzyletnich studiów ekonomii turystyki. Nadal ćwicz taniec, może przyjmą cię do jakiegoś renomowanego zespołu. Daj sobie spokój z facetami starszymi od siebie. Mediolan to strata czasu. Zachowanie tych pięćdziesięciu jeden minut i trzydziestu siedmiu sekund nagrania stanowiło dowód, że jest taka jak oni. Lecz jeden szczegół sprawiał, że się różniła: tembr głosu Pentecostego. Podniecała ją łagodna intonacja, nieznacznie otwarte „o”, zrazu nieśmiały, potem rozbawiony śmiech. Może w gruncie rzeczy jest inna, skoro czerpie przyjemność, delektując się dwudziestą pierwszą minutą monologu:
– Poprosimy też małą wodę niegazowaną. Chcesz coś jeszcze, Sofio? W porządku, w takim razie tylko mała woda niegazowana, dziękuję. No więc, jak mówiłem, w ramach zadośćuczynienia za wycięcie migdałków rodzice przynieśli do domu kurczaczka, miałem wtedy ze cztery lata, kurczaczka nazwaliśmy Alfredo i trzymaliśmy go w kartonie u dziadków w piwnicy. Był dobrze wychowany i rzadko piszczał, a jak byłem sam, wypuszczałem go w kuchni i patrzyłem, jak próbuje podskoczyć, najbardziej intrygowało mnie zaś zamknięcie go w kartonie i natychmiast ponowne wypuszczenie na wolność. Po ponad trzydziestu latach pojąłem, że interesuje mnie właśnie to, przejście z kartonu do kuchni, konkretna chwila, kiedy łapki nabierały nieśmiałego, ale zarazem niepohamowanego przyspieszenia, co nie znaczy, że odrzucał mnie widok kurczaczka zamkniętego w pudle. Fascynowała mnie jego transformacja. Ciekawi mnie przemiana, jaka dokonuje się w każdym, kto ma taką możliwość, rozumiesz, co chcę powiedzieć?
Wsłuchiwała się w monolog i wciskała stop, kiedy Pentecoste mówił „przyspieszenia”, cofała i słuchała od nowa. Mocne „p” i nieśmiałe „s”. Przyspieszenie, kurczaczek, Mediolan, studia magisterskie, które właśnie robiła, praca w kafeterii, do której teraz szła, przemierzając wąskie przejście między bazyliką Świętego Nazariusza a ogrodami Cederny. W kafeterii łączyła lekcje technik narracji ze swym praktycznym usposobieniem, niekiedy zapisując pomysły w notesie zamówień. Było to przytulne miejsce z bielonym parkietem i paroma wegańskimi potrawami w menu – jego danie popisowe stanowił kuskus – płacili dziewięć euro netto za godzinę. Znalazła ogłoszenie w uniwersyteckiej gablocie, dali jej posadę po dwóch dniach próby, mówiąc, żeby nauczyła się rysować serce albo jakiś drobny motyw na piance cappuccino. Pracując sześć razy w tygodniu z niewieloma godzinami nadliczbowymi, po odliczeniu czynszu zdołałaby zwrócić część z siedmiu tysięcy euro, które ojciec wyłożył na studia magisterskie. Zaoszczędzi czterdzieści pięć euro również tego dnia, ułoży sezamki przy kasie, gawędząc z Chalilem o jego Jordanii, ozdobi kolorową ramką tablicę, na której zapisywali dania specjalne, postara się być miła dla klientów, dzięki czemu zdoła nie wyobrażać sobie przyszłości w podobnym miejscu.
Gdy przekroczyła próg, ujrzała pięć osób siedzących przy stolikach, zjadła w pośpiechu kanapkę z łososiem i awokado, po czym przebrała się w schowku, zawiązała fartuszek tak, aby nie opinał jej bioder, zdjęła zegarek i wsypała do kieszeni odrobinę gruboziarnistej soli – ciotka mawiała, że dla odstraszenia złych uroków wystarczy kilka kryształków. Podeszła do Chalila i poprawiła mu podwinięty rękaw koszuli.
– Ciągle tęsknię za Rimini – powiedziała, głaszcząc go po ramieniu.
– Za krótko tu jesteś.
– Pół roku to nie jest krótko.
– Jak na Mediolan?
– Mogę dzisiaj ja być na kasie?
Ustawili się obok siebie, ona przy paragonach, on przy ekspresie do kawy. Kiedy nikogo nie było, milczeli albo Chalil prosił, by spisała, co jest do zrobienia, tego dnia też o to poprosił, chwyciła zatem karteczkę samoprzylepną i zaczęła pisać: Umyć okno wystawowe, na co on odparł: Wyrzucić śmiecie, ona:Złożyć zamówienie na produkty śniadaniowe, on:Przejrzeć grafik, ona:Pokroić owoce, on:Pomodlić się pięć razy.
– Nie byłeś przypadkiem jordańskim chrześcijaninem?
– Dorastaj otoczona dziewięćdziesięcioma czterema procentami muzułmanów, a zobaczymy, czy nie narodzi się w tobie duch współzawodnictwa.
Uśmiechnęła się.
– Teraz, dziewczyno z Rimini, napisz coś osobistego i dokończ listę.
– Już napisałam coś osobistego.
– Pokroić owoce? Gratuluję głębi ducha.
Usłyszeli odgłos otwieranych drzwi, podniosła głowę i spostrzegła żonę Pentecostego. Weszła do środka i właśnie zamykała je za sobą. Sofia przysunęła się do ekspresu i zapytała Chalila, czy może ją zastąpić przy kasie, odwróciła się plecami do sali, zmoczyła gąbkę i zabrała się do mycia baru. Żona Pentecostego zbliżyła się i zerknąwszy na menu na ścianie, zamówiła zielony koktajl.
Chalil zapytał, czy chce mały, średni czy duży.
– Mały w zupełności wystarczy, dziękuję.
– Podamy do stolika.
Sofia odłożyła gąbkę i umieściła pośrodku blatu deskę do krojenia. Wyjęła z lodówki jabłko, fenkuł, bazylię, limonkę, imbir i zaczęła kroić, krojąc zaś, obejrzała się – żona Pentecostego siadała właśnie na jednym ze stołków przy oknie. Wsypała składniki do wyciskarki i uruchomiła ją siedem razy. Napełniła szklankę, przykryła i włożyła słomkę, wręczyła Chalilowi i udała się do schowka. Oparła się o ścianę, splotła dłonie i zakryła nimi oczy. Tkwiła nieruchomo, dopóki do niej nie dotarło, że powinna wracać. Gdy pojawiła się znowu, Chalil właśnie zmieniał stację w radiu.
– Dobrze się czujesz, Sofi?
Ona zaś wpatrywała się w żonę Pentecostego, która zdjąwszy amarantowy płaszcz, sączyła koktajl, kartkując jedno z czasopism. Miała zamyśloną minę, słomka dotykała jej warg.
Chalil kiwnął pytająco głową:
– Wszystko w porządku?
Odparła, że tak, po czym wyrzuciła obierki. Już po raz drugi tego samego dnia widziała żonę profesora, w sumie trzeci, jeśli liczyć inaugurację roku akademickiego. Pomyślała sobie, że to atrakcyjna kobieta, nadal doskonale ją pamiętała, w koszuli o męskim kroju i butach dostosowanych do energicznego kroku. Emanowała tym samym urokiem, kasztanowy kosmyk zakrywał jej oko, skrzyżowane nogi wyglądały, jakby jedna owinęła się wokół drugiej, co przypominało Virnę Lisi. Bardzo lubiła stare filmy z Virną Lisi, oglądała je razem z matką. Przestała się w nią wgapiać, otworzyła rejestr zamówień i uzupełniła go o zwroty dokonane przez Chalila po śniadaniu. Skupiła się na dostawach półtłustego mleka – musiała zamówić o jeden karton mniej na tydzień – po czym usłyszała szuranie stołka o parkiet. Gdy podniosła głowę, spostrzegła, że zbliża się żona Pentecostego. Podeszła do dziewczyny.
– Możemy porozmawiać?
Sofia odłożyła długopis.
– My?
Kobieta przytaknęła.
Chalil im się przyglądał.
– Idź – powiedział.
Sofia włożyła ręce do kieszeni fartuszka, następnie minęła kasę i ruszyła ku drzwiom. Kobieta podziękowała Chalilowi i podążyła za nią. Znalazły się na wysypanym kamykami placu, sto metrów dalej zaczynały się mury uniwersytetu Statale.
– Ma pani na imię Sofia i uczęszcza na zajęcia profesora Pentecostego.
Dziewczyna skinęła głową.
– Chciałam panią poznać. – Kobieta postawiła na ziemi torebkę i plecak, po czym odgarnęła włosy. Sofia uzmysłowiła sobie, że z oczu też przypomina Virnę Lisi, były poważne, nawet kiedy się śmiała. – Chciałam zapytać o pani wersję.
Dwaj chłopcy otarli się o nie, wchodząc do kafeterii.
– Moją wersję czego?
– Proszę.
– Och – szepnęła i pogładziła brzeg fartuszka. – Przecież profesor już wszystko powiedział.
– Pani – przerwała jego żona. – Niech pani mi to powie.
– Źle się poczułam, a on mi pomógł.
– Doprawdy.
– Doprawdy.
– A przedtem? Co było przedtem?
Mgła, która się rozwiała, sprawiała wrażenie gotowej zejść znowu.
– Przedtem?
– Przed dniem zasłabnięcia w toalecie.
– Normalnie.
– Co znaczy normalnie?
– Zajęcia, parę razy wyszliśmy poza budynek, żeby wspólnie poprawiać opowiadania. – Właśnie minęli je border collie i jego pan. – To jego metoda.
– Metoda Pentecostego.
Sofia patrzyła, jak border collie węszy zapach pary psów za klombem.
– Profesor zabiera nas w jakieś znaczące miejsce i…
– I tam robi wam wykładzik.
– Tak.
– Dokąd panią zabrał?
– Do baru kanapkowego.
– Tego przy via Brera, gdzie bywał Bianciardi.
Sofia przytaknęła.
– I co dalej?
– Raz w chińskiej dzielnicy. – Wyjęła ręce z kieszeni fartuszka i opuściła je. – To zakrawa na przesłuchanie.
– Proszę. – Żona Pentecostego usiłowała się uśmiechnąć. – Dlaczego tam panią zabrał?
Rimini. Tato i jego niebieski fartuch sklepu żelaznego. Żółta latarnia na wschodnim krańcu, wrócić tam.
– Byliśmy gromadką studentów, a profesor chciał, żeby… – odchrząknęła. – Chciał, żebyśmy opisali w opowiadaniu atmosferę tego miejsca.
– Czyli że była pani razem z innymi?
– Tak. – Kłamstwo sprawiło, że spuściła głowę i wbiła wzrok w ziemię.
– Ma pani rację, to wygląda jak przesłuchanie.
– Nie szkodzi.
– Miło panią poznać, jestem Margherita. – Wyciągnęła do niej dłoń.
Sofia odwzajemniła uścisk; kobieta miała miękkie dłonie.
– Musiałam się z panią rozmówić, mam nadzieję, że mnie pani rozumie. Rozumie mnie pani?
Dziewczyna zgodnie z prawdą przytaknęła. W jakiś osobliwy sposób Margherita była do niej podobna, bo nie zdołała się powstrzymać przed przyjściem tutaj, a także z powodu niepasujących do smukłego ciała bioder.
– Wobec tego do widzenia. – Sofia zrobiła krok w stronę kafeterii.
– Hej. – Kobieta zarzuciła torebkę na ramię.
Sofia spojrzała na nią.
– Hej, przepraszam za najście.
Margherita się oddaliła, po trzech krokach zaczęła się zastanawiać, skąd jej się wzięło to „przepraszam”, po czym ogarnęło ją zakłopotanie. Ostatnie zdanie było błędem. A poza tym co właściwie chciała powiedzieć? Ważne, żeby nie sprawiać wrażenia bidulki jak te roztrzęsione zahukane kobiety, powtarzała to sobie, zwalniając przed indyjską restauracją, ale dlaczego to zrobiła? Ponieważ jakieś dwanaście lat temu sama była taką Sofią i być może teraz stała się jak w s z y s t k i e, jak powiedział fizjoterapeuta. Przystanęła, mając pewność, że w podobnej sytuacji zachowałaby się tak, jak powinna była się zachować Sofia Casadei: nadwątlić obronę chwiejnego mężczyzny. Popatrzyła na prawą dłoń, jak ona ją uścisnęła? Czy był to wystarczająco zdecydowany uścisk? Była mokra, wsunęła ją do kieszeni i ruszyła z przekonaniem, że czegoś dokonała. Może teraz przestanie wreszcie wyobrażać sobie scenę w toalecie z nim nad dziewczyną, która obejmuje wargami jego natarczywy język, albo z nią na kolanach, podczas gdy Carlo stoi z rozpiętymi spodniami. Przestała mieć do męża pretensje o wszystko poza tym, że sam wywołał zamieszanie, twierdząc, że rektor i tak wie swoje, że żona i tak wie swoje, że pieprzony świat i tak wie swoje. Carlo wygłosił swoją teorię na ich temat, to doprowadzało ją do wściekłości. Gdy przyspieszyła kroku, poczuła ból w ścięgnie; dotarłszy na piazza del Duomo, była wykończona.
Wysłała wiadomość do biura, że już nie wróci, zawahała się przed przejściem podziemnym, po czym zeszła do metra i udała się ku jedynemu miejscu, w którym miała ochotę być. Kupiła w automacie bilet i zaczekała na peronie w kierunku północnym. Wyciągnęła powieść Irène Némirovsky i przycisnęła do piersi. „Francuska suita” to książka tętniąca życiem, na jej kartach kryła się jednak również zapowiedź końca, ostatni hymn na cześć życia, zanim Auschwitz pogrzebie marzenia osoby, która ją napisała. Wsiadła do wagonu, powtarzając w myślach treść telegramu, który mąż Irène Némirovsky wysłał do jej wydawcy, gdy tylko żona została zatrzymana przez policję: „Irène dzisiaj nagle wyjechała stop Kierunek Pithiviers (Loiret) stop Liczę na pilną interwencję stop Próbuję dzwonić bez powodzenia”.
Ściskała książkę, dopóki nie wysiadła na stacji Pasteur, nie wyłoniła się na powierzchnię i nie przemierzyła dzielnicy, w której dorastała. Dawniej należała wyłącznie do mediolańczyków, dzisiaj mieszkało tam obok siebie dwadzieścia siedem różnych narodowości, studenci w nieustannym ruchu, który wprawiał ją w dobry nastrój, zwolniła, skręcając w via delle Leghe wraz z jej chińskimi restauracjami i straganami z marokańskim jedzeniem. Tutaj była sobą, zanim się zakochała i kiedy jeszcze potrafiła się zadowolić byle drobnostką. Budynek z jej młodości znajdował się na rogu, na parterze była mleczarnia, teraz bar prowadzony przez tunezyjską rodzinę, serwowali kawę Illy i udostępniali szybki Internet. Wzięła ze sobą klucze, postanowiła jednak zadzwonić, zadzwoniła dwa razy, a kiedy domofon zaskrzeczał, powiedziała:
– To ja.
– Ja?
– Twoja córka.
Pchnęła drzwi i pokonała pierwszy ciąg schodów, matka czekała na klatce.
– Coś się stało.
– Był facet od kotła?
– Nie zmieniaj tematu.
– Nie mogę mieć ochoty zobaczyć się z własną mamą? Powiedz, co z kotłem.
Matka zasznurowała usta.
– To była de-kom-pres-ja – wycedziła. – Pusty zbiornik wyrównawczy ciśnienia.
Pocałowała ją w policzek, miała mamę pachnącą Oil of Olaz. Była drobniutka i patrząc na człowieka, zadzierała głowę.
– Jesteś głodna?
Margherita udała się do małego salonu. Ojcowski fotel odsunięto od biblioteczki, telewizor był nastawiony na Rai Uno i miał wyłączony dźwięk.
– Powiedz mi wszystko, skarbie.
– Chciałam spędzić u ciebie godzinkę.
– Zupełnie jak Churchill, który robił sobie dzień wakacji w czasie drugiej wojny światowej.
Usiadła obok niej. Umilkła, pojąwszy, że córkę coś trapi. Gdy Margherita była mała i targały nią emocje, całowała ją w głowę, po ślubie jednak była ostrożniejsza w szukaniu bliskości, stając obok niej, poprawiając jej kołnierzyk bluzki, otrzepując płaszcz wierzchem dłoni.
Wyjęła jej z rąk książkę Irène Némirovsky.
– Wiesz, skarbie, chcę ci to powiedzieć: nie czytam już tak jak kiedyś. – Wskazała na biblioteczkę. – Odkryłam, że czytałam z powodu małżeństwa.
– Aż tak bardzo się z tatą nudziłaś?
– Przeciwnie, czytanie było dla mnie jak pudło rezonansowe. – Odgarnęła jej grzywkę. – Skoro nie chcesz powiedzieć, co ci jest, sama ci to powiem.
– Nic mi nie jest, już mówiłam.
– Skoro śnił mi się Pannella, coś musi być.
– Mamo! – Nie zdołała powstrzymać uśmiechu. – Ale skąd ta obsesja na punkcie polityki?
– Żyłam z człowiekiem, który głosował na Berlusconiego. Wiesz, co mi odpowiedział, jak zapytałam dlaczego?
– Nie mam pojęcia.
– Głosuję na Silvia z powodu tego programu „Drive In”.
– Cycki i dupy.
– Lekkość, skarbie. – Poprawiła się na kanapie. – Kiedyś zrozumiesz, że cycki i dupy mogą być dobrą rozrywką.
– Dajmy temu spokój.
Matka podniosła wzrok.
– Czyli że to przez męża.
– Nie chcę o tym rozmawiać. – Wpatrzyła się w drzwi balkonowe. Podłoga balkonu znajdowała się na tym samym poziomie co pokój; jak była dzieckiem, ojciec zawsze trzymał otwarte skrzydła drzwi i pozwalał jej wychodzić z czterokołowym rowerkiem i jeździć w tę i z powrotem, podczas gdy mama szyła, siedząc skulona na stołeczku. Cerowała tak samo, jak czytała, dokładna niczym chirurg i szybka, przynosząc do domu taką samą wypłatę jak małżonek kolejarz.
– Jeśli nie chcesz o tym rozmawiać, w porządku. – Matka pocałowała ją w ramię. – Ale wiedz, że twój mąż od czasu do czasu tu zagląda.
– Mój mąż.
– Nie powtarzaj mu, że ci powiedziałam. – Poszła do kuchni i wróciła z dwoma kawałkami słonej tarty. – Ze szpinakiem. Jak chcesz na gorąco, to mów.
Margherita ugryzła kęs.
– A po co mój mąż od czasu do czasu tu zagląda?
– Pozwala się czymś poczęstować, buszuje po półkach, bierze jakąś książkę. Często wpada w czwartki, jeżeli to właśnie czwartki budzą twoje podejrzenia.
– Żaden dzień nie budzi moich podejrzeń.
– Wszystko jest w najlepszym porządku, mój skarbie.
– Po co tu przychodzi?
– Ja całkiem nieźle gotuję. I myślę, że przychodzi dla twojego ojca.
– Nie idź w jego ślady i nie bądź przewidywalna.
– Nie bądź niewdzięcznicą. – Oparła dłonie na podłokietnikach fotela. – Może już nie pamiętasz, co dla niego zrobił.
– Nie zapomniałam – przerwała Margherita – ale uważam, że to przesada.
– Nie doceniasz Carla.
Zaśmiała się nerwowo.
– Nie wydaje mi się.
Zjadły w milczeniu, zawsze jadały w milczeniu, żując powściągliwie, co jakiś czas wstydliwie zasłaniając dłonią usta. Jedzenie matki, dobre proste składniki i sposób łączenia ich z lekkim sosem. Dokończyły bez pośpiechu, robiąc uwagi na temat odbarwionej w jednym miejscu tapety na ścianie, po czym matka wyjęła jej z rąk talerz i postawiła go na stole, zachęciła, by wstała, i przytuliła ją.
– To dwudziestodwuletnia studentka i to wcale nie jest podejrzenie, mamo.
– A co?
– Dołek psychiczny.
Matka się odsunęła, by na nią spojrzeć.
– W takim razie, jak by powiedział Maigret: nie masz nic w ręku.
– Tylko że ja wcale nie chcę nie mieć nic w ręku.
– Mądra decyzja, skarbie. A jeśli chcesz prawdy – dziobnęła ją palcem w mostek – twój mąż nie umie z nimi postępować.
– Mów jaśniej.
– Jak twój ojciec.
Ojciec, kiedy wyjechał na trzydniowe szkolenie do Turynu. Wtedy pierwszy raz spał poza domem, matka się zwierzyła, że szyła również w nocy, dopóki nie wrócił – z dwoma prezentami dla nich, z zimową czapką i puzzlami „Tęczowa kraina”. Zjawił się w dobrym humorze, z podarunkami i nowym szalikiem na szyi, Margherita zamknęła się w pokoju i słuchała, jak rodzice rozmawiają w salonie, szybko wypluwając słowa. Zaś to, co okazało się po latach, matka skwitowała słowem n i e p o r o z u m i e n i e.
Być może teraz to jej także było n i e p o r o z u m i e n i e m. Oparła brodę o maminą głowę i zacisnęła dłonie na jej ramionach. Oznajmiła, że musi iść, chociaż jej nie puściła, wspólnie przemierzyły przedpokój z litografiami przedstawiającymi Mediolan i wieszakami z czerwonego drewna, z tykającym zegarem na ścianie, z lśniącą posadzką ze sztucznego marmuru. Zazdrościła matce mebli, których zużycie i renowację przewidziała. Przystanęła w progu i pocałowała ją, powąchała jej polakierowane włosy.
– A czy twoim zdaniem umiałabym postępować z facetami z „Drive In”?
– O ile mi wiadomo, w programie „Drive In” nie ma młodych seksownych asystentów – odparła z powagą matka. – Ale tak czy inaczej oczywiście, że umiałybyśmy z nimi postępować. – Uśmiechnęła się. – Jutro na spotkaniu z Landi sprawa podejrzenia, dołka psychicznego czy diabeł wie czego jeszcze się wyjaśni.
– Tak myślisz?
– Tak myślę. I daj mi znać na temat mieszkania przy Concordii. – Poprawiła jej płaszcz. – Wiesz, że ojciec odłożył dla ciebie trochę pieniędzy.
– Mieliście wykupić to mieszkanie.
– My zawsze byliśmy najemcami. – Posłała jej całusa ze szczytu schodów.
Margherita uczyniła to samo, schodząc po stopniach, a opuszczając budynek, poczuła tęsknotę za ojcem. Czym prędzej wydostała się z osiedla przy via delle Leghe, skręciła w viale Monza i dotarła na piechotę do piazzale Loreto. Ojciec, te jego krzaczaste brwi i zwisający z warg papieros, w dłoniach obcążki, którymi wszystko przycinał, albo jak udając, że sprząta kuchnię, przyglądał się, gdy odrabiała łacinę. Powiadano, że czuwa nad jazdą pociągów, paląc, czasami wyrwała mu się jakaś cięta uwaga na temat Milanu albo Scirei, mimo że grał w Juventusie, albo na temat szkolnych osiągnięć Margherity w liceum, potem na temat zięcia, który był bel fioeu1. Powiedział Carlowi: pomóż kobietom, jeżeli możesz. Było to tego dnia, kiedy lekarze z Humanitas zakomunikowali mu, że w jego płucach widać jakiś cień. Jaki znowu cień? zapytał ten potężny mężczyzna, który połykał słowa i nie chciał usiąść, kiedy ogłaszano diagnozę. Teraz lepiej zrozumiemy, odrzekli, a on wrócił do domu i zabrał się do porządkowania papierów w segregatorze w salonie.
Za każdym razem, gdy Margherita czuła się sierotą, szukała męża. Zerknęła na zegarek i zadzwoniła do agencji, wpadnie po klucze do mieszkania przy corso Concordia. Następnie zatelefonowała do Carla.
– Mamy klucze do mieszkania, chcę, żebyś zaraz przyjechał je ze mną obejrzeć. Chcę, żebyś zaraz przyjechał.