Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Arcydzieła norweskiej klasyki w nowym tłumaczeniu.
Czternastoletni Hallstein wraz z siostrą zostają sami w domu. Kiedy do ich drzwi puka rodzina szukająca noclegu, rodzeństwo nie spodziewa się, że będzie to dla nich noc, gdy zmierzą się z doświadczeniem śmierci i narodzin. Noc, w trakcie której nikt nie pójdzie spać.
Jedenastoletnia Siss poznaje nieśmiałą Unn. Dziewczynka próbuje zaprzyjaźnić się z nową koleżanką, lecz ich relację gwałtownie przerywa zniknięcie Unn. Radość Siss zostaje zburzona przez ból wywołany stratą, zwłaszcza że wszystkie ślady prowadzą do tajemniczego lodowego zamku.
W swoich mistrzowskich powieściach – Wiosennej nocy i Zamku z lodu – Vesaas umieszcza nastoletnich bohaterów w onirycznych światach, tworząc zapadające w pamięć portrety psychologiczne oraz uniwersalne opowieści o dorastaniu i magicznej sile natury.
Tarjei Vesaas to czarodziej słowa z Północy – pisze z wysublimowaną delikatnością, ale jego twórczość ma niezwykłą siłę przekazu. „Wiosenna noc” i „Zamek z lodu” to opowieści wybitne i ponadczasowe.
Joanna Bator
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 384
Rok wydania: 2023
W SERII DZIEŁ PISARZY SKANDYNAWSKICHUKAZAŁY SIĘ DOTYCHCZAS:
Tommi KINNUNEN, Powiedziała, że nie żałuje,przełożył Sebastian Musielak
Roy JACOBSEN, Anneliese PITZ, Człowiek, który kochał Syberię,przełożyła Iwona Zimnicka
Helga FLATLAND, Ostatni raz,przełożyła Karolina Drozdowska
Karin SMIRNOFF, Pojechałam do brata na południe,przełożyła Agata Teperek
Nina WÄHÄ,Testament,przełożyła Justyna Czechowska
Kjell WESTÖ,Niebo w kolorze siarki,przełożyła Katarzyna Tubylewicz
Roy JACOBSEN, Tylko matka,przełożyła Iwona Zimnicka
Knut HAMSUN, Szarady,przełożyła Maria Gołębiewska-Bijak
Laura LINDSTEDT, Oneiron,przełożył Sebastian Musielak
Roy JACOBSEN, Oczy z Rigela,przełożyła Iwona Zimnicka
Stig DAGERMAN, Poparzone dziecko,przełożyła Justyna Czechowska
Auður Ava ÓLAFSDÓTTIR, Blizna,przełożył Jacek Godek
Jonas T. BENGTSSON, Życie Sus,przełożyła Iwona Zimnicka
Roy JACOBSEN, Białe morze,przełożyła Iwona Zimnicka
Karen BLIXEN, Pożegnanie z Afryką,przełożyli Józef Giebułtowicz i Jadwiga Piątkowska
Carl Frode TILLER, Początki,przełożyła Katarzyna Tunkiel
Helga FLATLAND, Współczesna rodzina,przełożyła Karolina Drozdowska
Roy JACOBSEN, Niewidzialni,przełożyła Iwona Zimnicka
1
Cały dom wydawał się inny, bo i ojciec, i matka tym razem wyjechali. Wyruszyli w drogę dziś rano, zabrali ze sobą ciężar swojej obecności. Dobrze ich było mieć, lecz mimo wszystko: odetchnęło się z ulgą i zostało samemu. Tak myślał czternastolatek Hallstein, wchodząc do środka. Nazywał to samotnością – obecności siostry Sissel siedzącej w tym momencie w pokoju nie traktował jako ciężaru, wprost przeciwnie.
A teraz mógł robić, co zechce.
Pozwolę sobie na to.
Stanął w sieni, by wykrzyczeć, aż się zatrzęsie stary żółty dom:
Ile jest tego, czego człowiek nie wie!
I zaraz potem:
Choć wiem więcej, niż się komuś zdaje!
Tak powinno się zawołać, gdy się robi, co się zechce. Ale nic z tego nie wyszło, nie wydobył głosu. Mimo że miał pełną swobodę, by krzyknąć na całe gardło, aż Sissel usłyszy. Przez chwilę dał temu swojemu niememu wołaniu działać na siebie i całe otoczenie. W gruncie rzeczy były to słowa, od których ciarki chodzą po plecach.
Panował prawie upał. Przyszła fala gorąca i trwała już cztery dni. W sumie zaledwie wiosna, ale późna, u progu lata – toteż nocami było tu jasno. Po skwarnym dniu właśnie zmierzchało. Hallstein miał na sobie jedynie sprane szorty i znoszone płócienne buty. Jego kroki w sieni nie robiły hałasu. Zamierzał wejść do Sissel, która słuchała koncertu życzeń – przez półotwarte drzwi słyszał paplaninę w radiu.
Hallstein został w sieni. Chyba Sissel nie była tak całkiem sama, jak zakładał: odwiedził ją Tore. Mieszkał niedaleko i przyczepił się do Sissel, nic nowego. Znowu przyszedł, oboje siedzieli przed odbiornikiem plecami do drzwi, więc nie widzieli Hallsteina. Tore był wysoki, miał twarz nieco wychudzoną od nauki i osiemnaście lat. Właśnie wrócił do domu na wakacje. Sissel też miała osiemnaście lat, a na sobie – jak brat – szorty. Wyciągnęła przed siebie opalone nogi i półleżąc leniwie w fotelu, zdawała się mówić: Taka jest Sissel.
Hallstein to widział.
Na co zwracała uwagę? Nie na Torego. Jemu wolno tu było tylko siedzieć. Sissel jedynie sprawiała wrażenie rozleniwionej, ale chyba raczej nasłuchiwała kroków. Hallstein miał pewność, że ona wciąż nasłuchuje kroków. Chodź, chodź, wejdź do sieni! – takie sprawiała wrażenie.
Kroki Hallsteina stały się bezgłośne. Zatrzymał się. Gdyby wszedł, Tore zawstydziłby się i był niezadowolony – zresztą Hallstein raczej nie miał ochoty wchodzić, kiedy był tam Tore. Może i Sissel byłaby niezadowolona? Z nią nigdy nic nie wiadomo. Pójdę sobie, pomyślał. Ale nie poszedł.
Zielone oko odbiornika migotało ku niemu zimno, odlegle i obco. Jak zorza polarna. Czarodziejsko, choć to w gruncie rzeczy była tylko bezwolna maszyneria. Z głośnika dochodziły wszelkiego rodzaju życzenia ludzi.
Poza tym panowała tu cisza. Sissel i Tore nie rozmawiali. Na zewnątrz także ani wiatru, ani innego dźwięku. Jedynie dom miał w sobie ukryty poszum opuszczenia przez uciążliwych dorosłych.
Teraz im to wykrzyczę: Wiem dużo więcej, niż komuś przychodzi do głowy! To nimi nieźle wstrząśnie.
Nie ruszył się.
Mogę też wyjść i wrócić do swoich spraw. Na swój dzięgielowy stok. Mogę wyjść, zastukać w ścianę i pogadać z Gudrun.
Nic z tego nie zrobił. Oparł się tylko o schody w sieni, czekając nie wiadomo na co, i zaglądał do tych dwojga przy radiu. Tore musiał przyjść dość niedawno, bo spytał obojętnie:
– Dużo ładnych piosenek w koncercie?
– Uhm – odpowiedziała Sissel, nie zmieniając pozycji.
– E tam, ludzie ciągle sobie życzą tego samego.
– Pewnie dlatego tylu słucha – skwitowała Sissel.
Chyba myśleli w tym momencie o czymś innym. Tore zapytał, nie spuszczając z niej oczu:
– Nie zimno tak siedzieć?
– Tak sądzisz?
– Nic nie sądzę, ale mi się podoba.
– Dobra, dobra, bądź cicho – odparła, machając nogą. – Bo chyba przyszedłeś słuchać koncertu?
– Tak – powiedział Tore.
Hallstein oszukiwał sam siebie, że najchętniej by się teraz wymknął. Nie chciał tak stać i ich podglądać. Jednak gdyby się poruszył, zauważyliby to i równocześnie się zorientowali, że podsłuchiwał. Więc lepiej dalej postoję, stwierdził i pilnował ich z lekkim bólem, bo kochał Sissel.
Koncert nadal mruczał w tle.
Sissel odezwała się znowu:
– Przysuń fotel, będziesz lepiej słyszał.
– Tylko dzieci w to wierzą – zaczął Tore, lecz przysunął fotel bliziutko Sissel. Hallsteinowi rzuciło się w oczy, jak szybko to zrobił. Równocześnie w radiu nadali życzenie od dziecka. Sissel powiedziała nerwowo:
– Posłuchaj.
– Czego?
– Tego dziecka. To jego życzenie. Teraz siedzi z głową w głośniku.
Sami siedzieli przed odbiornikiem jak dzieci. Niedawno przysuwali się podobnie do radia w czasie programu dla dzieci. Zaczęli się w to bawić. Hallstein dostrzegł, że ich to wciągnęło.
– W ten sposób – rzuciło jedno.
– Tak, w ten – padło niewyraźne potwierdzenie.
Spotkali się lekko i niezręcznie młodzieńczo gładkimi czołami tuż przy odbiorniku i na oczach Hallsteina. On zaś patrzył i czuł, że ten widok jest chyba godny uwagi i dobry. To spotkanie gładkich czół i ta cisza. Tylko dziwnie się je ogląda. I jakby mamrotanie w duszy:
Co z tego będzie?
Bo to początek.
To gładkie czoło...
Puls mu przyspieszył. Tamci dwoje w fotelach milczeli czoło w czoło. Z radia płynęła piosenka na życzenie dziecka jak proste, czyste dzwoneczki – i dobiegła końca.
Potem dobiegło końca także tamto drugie.
– Sissel...? – Tore wypowiedział jej imię z pytaniem w głosie.
Wyprostowała się. Hallstein był gotów do ucieczki, ale siostra nie poruszyła się, więc się uspokoił, pochłonięty tą grą, która, jak wyczuwał, za jakiś czas równie dobrze stanie się jego własną.
Tore zapytał cicho:
– O co chodzi, Sissel?
– Nic nie mówiłam – odparła innym tonem niż poprzednio.
Coś się trochę popsuło. Co to mogło być? Hallstein nie pojmował co. Widział, że Tore kładzie rękę na Sissel. Na gładką, ciepłą skórę. Pomyślał w duchu: gdybym to ja zrobił, położyłbym rękę tak lekko jak liść, kiedy spada. Tore zapewne tak nie zrobił. W każdym razie Sissel powiedziała:
– Zostaw.
Tore nie cofnął ręki tak, jakby się sparzył, jednak ją cofnął. Co takiego się na wszystkie świętości popsuło? I to bez przyczyny?
– Sissel?
– Słuchaj koncertu.
– Nie przyszedłem tu dla koncertu!
– Może i nie, ale skoro już tu wszedłeś, powinieneś chyba słuchać.
Wydawało się, że Tore miał prawo się rozgniewać, bo powiedział ostro:
– Więc po co przysłałaś mi tę kartkę? A może i z tego się wycofujesz?
Potrząsnęła głową.
– Nie chcę być dla ciebie zabawką – powiedział groźnie Tore.
Hallstein poczuł żar pod stopami. Wcisnął się głębiej w kąt sieni.
– Dureń – skwitowała Sissel.
– Tak mówisz?
– Tak, bo gdzieś to przeczytałeś, tak się mówi w książkach.
– Tak twierdzisz. Opanuj się, Sissel. Mam w kieszeni kartkę od ciebie – rzucił w kierunku jej wabiącego karku.
– Opanowuję się ze wszystkich sił – odpowiedziała Sissel.
Tore zadrżał tak, że Hallstein to zobaczył. Ręka Torego opadła na nowo.
– Zostaw, powiedziałam!
– Dlaczego? – Głos Torego pogrubiał.
– Jeszcze pytasz dlaczego?
– Mogę też sobie pójść – powiedział Tore. – Ale mógłbym ci najpierw spojrzeć w twarz?
– Nie zamierzałeś wyjść?
Tore miał teraz okazję się rozzłościć, jak tego potrzebował. Miał też więc prawo szarpnąć ją za nagie ramiona i odwrócić ku sobie.
– Zachowuj się jak człowiek!
– Sam się tak zachowuj!
Hallsteinowi się wydawało, że oni naprawdę się szarpią. Niemniej przy tej szarpaninie wyglądali na szczęśliwych. Mięśnie się napinały i zaokrąglały. Miękkie łuki i skręty. Wzajemne przyciąganie. Dla Hallsteina był to dziwny, nieco czarodziejski widok. Znowu zapomniał, że nie ma prawa tu być. Widzieć ich... Radio grało i wtrąciło się elegancką arią. Potem ich usta się spotkały, przelotnie.
– Sissel.
– Tak?
Tore wyjąkał:
– Nie, nic takiego. Kocham cię, Sissel.
Wzdrygnęła się. Hallstein też się wzdrygnął w głębi cienia.
– Nie! – rzuciła, nie do Torego, lecz po prostu przed siebie. – Nie! – powtórzyła. – Nie możesz. Nie powinieneś.
– Czego nie mogę?! – zawołał obruszony Tore.
– Nie umiem tego powiedzieć. Nie wiem...
– Widzę, że nie znam się na dziewczynach – rzucił zgryźliwie Tore.
Sissel odparła szybko:
– Myślałeś, że się znasz?
– Tak czy owak, prosiłaś, żebym przyszedł.
– O, wcale nie. Po prostu odczytałeś to tak, jak na siłę chciałeś odczytać – odparowała Sissel.
Hallstein patrzył na nią z boku. Widział, jak mówiąc to, wydyma usta. Tore był teraz naprawdę zły. Zapytał:
– Uważasz, że sobie nie radzę?
– Nie radzisz z czym?
– Pewnie z dziewczynami.
– Och nie, ależ skąd! – rzuciła Sissel. – Nigdy mi to nie przyszło do głowy. No skąd, ty?! – powtórzyła.
Tore wyglądał na przerażonego. Wpatrzył się w te wydęte, drażniące usta Sissel i wykrzyknął:
– Co się z tobą dzieje?!
Odpowiedzi nie dostał, więc gwałtownym ruchem odwrócił się do drzwi. Hallstein zauważył to w porę i wybiegł bezgłośnie na dwór w tych swoich płóciennych butach. W biegu usłyszał, jak Sissel woła z pokoju:
– Pamiętaj, żeby trzasnąć drzwiami, Tore!
– Z tym sobie poradzę. Chętnie, jeśli chcesz.
Trzaśnięcie drzwiami zabrzmiało jak strzał – daleko za Hallsteinem, który zdążył się ukryć za krzakami w pobliżu ganku. Przez gałęzie mignął mu Tore schodzący szybko po zboczu ku szosie.
2
Gdy tylko Tore zniknął, na podwórku pokazał się Hallstein. Jednak nie ruszył do Sissel. Był podminowany, w gardle mu zaschło i czuł w nim palący ból. Sissel pewnie siedzi tam w domu i jest jej przykro. Nie miał siły do niej iść.
Starym zwyczajem przystanął przy żółtej ścianie domu. Spojrzał w górę – czy może Gudrun z jego bajki jeszcze raz się pokaże.
Dom stał samotnie powyżej drogi. Pól uprawnych tu nie było, jedynie budynek z ogrodem otoczony niewielkim trawiastym zboczem. Z tyłu teren lekko opadał w stronę zagajnika – toteż dom był ładnie położony na szczycie. Dookoła rósł przyjazny las liściasty. Widok stąd rozciągał się na pobliską dolinkę i na przeciwległe zbocze. To ostatnie zabudowania przy drodze, która dalej prowadziła przez rozległy pusty płaskowyż – lub pierwsze dla tych, którzy przybywali z tamtej strony. Niemniej do ludzi nie było daleko: zaraz za zagajnikiem znajdowała się duża wieś.
Ścianę pomalowano kiedyś, dawno temu, na żółto, lecz farba tu i tam się złuszczyła, a ponieważ malowania nie ponowiono, gdzieniegdzie pojawił się srebrzysty nalot. Hallstein podszedł bliżej i zapukał zgiętym palcem w ścianę.
Wiedział, że to z wymyśloną Gudrun jest śmieszne, i za nic nie zrobiłby tego przy świadkach – ale zapukał powoli w ścianę i spojrzał w górę na otwarte okienko strychu, mówiąc w duchu:
Jesteś tam, Gudrun?
Udało się, odpowiedź napłynęła gdzieś z wysoka i brzmiała szczególnie zdecydowanie:
Jasne...
Wyjrzyj, bo nie będę wiedział, czy jesteś taka jak dawniej, Gudrun.
I proszę, w okienku pojawiła się znajoma grzywka. Pod nią błyszczały oczy.
Wejdziesz na górę i powiesz mi dobranoc?
Słusznie i ładnie z jej strony – i tak, jak oczekiwał. Szkoda, że nie dało się tego wziąć dosłownie. To było po prostu coś dobrego, co istniało w ustach Gudrun. Przez cały czas trzymała czoło z grzywką i oczy nad parapetem i nie przypominała żadnej innej dziewczynki, którą znał. Tak dokładnie śledziła wszystko, co dotyczyło jego, Hallsteina: to, co go radowało, i to, co go złościło. Choćby teraz. Wystarczyło, że powiedział: Tore...
A na górze rozległ się krótki, zimny śmiech – i to było dobre.
Ty lubisz Torego? – zapytał już pewnie.
Nie, no Tore...! – odparła.
Ty też ani trochę nie lubisz Torego? – Poczuł, że mu ulżyło.
On to takie nic – padła odpowiedź z okienka. – Myślę, że to tylko taki nadęty gówniarz.
Hallsteinowi coraz bardziej poprawiał się humor. Ale przecież można się było rozprawić z Torem jeszcze gruntowniej:
A wiesz, Gudrun, co mu się dostało?
Nie, co?
Zielone radiowe oko na karku!... Ale nic nim nie widzi.
Gudrun śmiała się tak, że prawie nie mogła przestać, i mrużyła oczy, aż zostały z nich tylko wąski szparki – dokładnie tak jak u Sissel, kiedy ta się śmiała.
Potem się wycofała. Przez jakiś czas już nie była potrzebna.
3
Hallstein się uspokoił. Przez chwilę węszył w powietrzu. Pachniało deszczem. Jeszcze nie spadł, lecz wcześniej tego dnia przeszło kilka ciepłych ulew z grzmotami – choć nie przyniosły odświeżenia. Najwyraźniej miało spaść go więcej.
Chmury wisiały nisko, było bezwietrznie i nadal gorąco. Wciąż lepiej nie mieć na sobie za wiele ubrania.
Akurat taki wieczór, by pójść na dzięgielowy stok, przypatrywać się i wąchać.
Jego własny stok.
Od razu ruszył w drogę. Jak zresztą całkiem często. Wiele ze swoich najlepszych chwil spędził właśnie tam daleko.
Na dole przy szosie spotkał Torego, który widocznie zrobił sobie postój. Czyżby zamyślał wrócić na górę do Sissel?
Hallstein zatrzymał się niechętnie, nieco speszony, bo dla niego było to tak żywiołowe i naturalne, gdy przed chwilą wykpiwał Torego, przydając mu na karku zielone radiowe oko.
– Co tu robisz? – zapytał Tore, któremu nie przyszło na myśl, że w jego ustach brzmi to trochę dziwnie.
– Mieszkam – odparł Hallstein, jakby się zwracał do obcego. – Coś się dzieje z Sissel? – celowo zapytał Torego, patrząc mu prosto w oczy.
Tore wyglądał na zażenowanego i gniewnego.
– Sissel sobie poradzi – powiedział krótko. – Nie musisz się w to mieszać.
– Więc dlaczego nie wracasz do domu?
– Nie wcinaj się, powiedziałem. Po co tak łazisz i napadasz ludzi jak plaga?
Hallstein dobrze wiedział, jaki ma po temu powód, lecz nie dało się go ująć w słowa.
– Zejdź ze mną na Mokry Stok – odezwał się znienacka.
– Po co?
– No... tam jest dużo ciekawych rzeczy.
– Myślę, że nie dla mnie.
Nadęty gówniarz, powiedziała Gudrun. Czy nie pasowało?!
– Nie to nie, jak chcesz... Ale Sissel wcale nie jest w tobie zakochana, nie myśl sobie! – zawołał Hallstein z odwagą, jakiej w gruncie rzeczy nie czuł. To było po prostu coś, czym należało cisnąć w Torego.
Też się zawstydził, bo Tore odpowiedział nieoczekiwanie poważnie:
– Chyba jednak jest.
– Tylko dlatego, że ona...! – zaczął Hallstein, lecz przerwał. Nie mógł powiedzieć, że stał tam i ich podglądał. Odwrócił się i poszedł. Może Tore będzie się tu kręcił po krzakach? Niech mu tam.
Wieczór robił się coraz późniejszy, świadczyły o tym drobne i raczej niezauważalne oznaki. Na granicy wiosny i lata. To miała być ciepła noc bez ciemności.
Mokry Stok, tak nazywało się to miejsce.
Hallstein zatrzymał się w połowie.
Po tej stromiźnie ciekła w ukryciu woda. Czarna ziemia utrzymywała wilgoć, niektóre gatunki roślin rosły na niej jak szalone. Ich nieopanowana plenność sprawiała, że pachniało tu odmiennie niż na innych zboczach. Trawa i drzewa liściaste, w trawie pełno odprysków kamieni po zapomnianych niewielkich lawinach. Na samej górze znajdował się zwietrzały nawis skalny. Na trawiastych prześwitach wznosiły się ogromne dzięgle – i to one najprędzej skłaniały Hallsteina do przebywania tutaj tak często w dziecięcych latach. Co go łączyło z dzięgielowym stokiem, nie potrafiłby powiedzieć, po prostu uważał te rośliny za wspaniałe, bo jak obce rzucają się w oczy kulistymi baldachami nastroszonych kwiatów.
Płynącej wody nie dało się dostrzec, choć kamienie prawie zawsze były mokre. Wilgoć ciągnęła, ciurkając, prosto z ziemi i cienia.
No i był tu wąż.
Od wielu lat nikt tego węża nie widział. Niemniej kiedyś ktoś go zobaczył i nie zabił. Teraz to wąż najbardziej tu przyciągał i straszył. Z każdym rokiem dorastania Hallstein krążył wokół tego z wciąż nowymi pomysłami.
Gdy się tu przychodziło, zawsze miało się w myślach węża. O czymkolwiek by się poza tym myślało, pod spodem majaczyło coś mrocznego i lodowatego. Tutejsze mokre, czarne kamienie były takie, bo lizał je wąż – mogło komuś przyjść do głowy. Wąż leżał tu w nocy i je lizał.
Może się nigdy więcej nie pokaże, będzie po prostu tkwił w jednej z wielu istniejących tu kryjówek i rozglądał się wokół przez mikroskopijne dziurki.
Dobrze by było przestać o nim myśleć.
Jednak Hallstein właśnie pomyślał:
Jeśli wąż zobaczy mnie teraz...
To co? Nic nie robił. Stał bez ruchu. Jeśli się poruszał, to cicho i ostrożnie. I znowu stawał. Miał gołe kostki i łydki.
Jeśli wąż mnie zobaczy?
Wąż patrzy i widzi.
Cały las dzięgli wyrastał na skłonie. Słońce oświetlało stok z boku, lecz sięgające głęboko w dół wieczorne promienie i wilgotny grunt sprawiały, że rośliny dobrze się tu czuły. Chociaż lato było jeszcze wczesne, dzięgle zaczęły przybierać strojne kształty, pełne sztywnego wdzięku w swej tętniącej żywotności. I wszystkie należały do Hallsteina, bo sam strząsał nasiona, zakopywał je butem i udeptywał ziemię. Dwa lata temu. Te ubiegłoroczne miały w tym roku jedynie kilka mocno rozgałęzionych liści.
Wąż zaległ i obserwował wszystko, co wzrastało i na powrót więdło. Mnie też widział, z czasem niezliczone razy. Ale co ja o nim wiem?
Mimo wszystko o czym to się też wie!, pomyślał jednak i pozwolił, by przed oczami mignęło mu to czy tamto. Z drugiej strony czaiło się kłucie w sercu: od tego wszystkiego, czego się nie wie, a czego działanie tylko się czuje.
Co to takiego?
Nic.
Usiadł na kamieniu. Mokry Stok z gęstwiną traw pogrążył się tego pochmurnego wieczoru w martwej ciszy. Liczne zioła oddawały swój zapach wieczornemu powietrzu i tym samym cicho oddychały.
Daleko w dole od czasu do czasu przejeżdżały drogą samochody, tylko że ci, którzy w nich byli, nie dostrzegali Hallsteina. Siedział wysoko wśród zarośli i drzew, dźwięk silników szybko zanikał na zakrętach. Samochody poruszały się przez morze woni i zda się, nawet tego nie zauważały.
Czyżby wąż mi się przyglądał?, pomyślał Hallstein.
Działało, jakby mrowiła skóra. Wydaje mi się, że mnie obserwuje przez maleńką dziurkę. Tylko patrzy.
Za chwilę odezwał się do siebie:
To pewnie dlatego, że mi się przygląda.
Zaraz potem stwierdził:
Obserwuje mnie...
Jak szybko to poszło. Narosło do pewności. Wąż leżał pod którymś szerokim liściem. Jeszcze zanim ten obraz się uformował, zaczęło się przyciąganie.
Chcę stąd iść!
Nie to miał na myśli, nie chciał odchodzić, chciał czuć to przyciąganie, coraz bardziej pragnął poczuć ten dziwny urok, który, jak mu się zdawało, rzucał się na niego z kryjówki pod liśćmi.
Spróbuj wstać i odwrócić się plecami, powiedział do siebie i się przemógł.
Czy on sam to wymyślił? Już w to wątpił. Nic też na to nie wskazywało – czuł się spętany i nie były to bolesne pęta. Poza tym zaczęło się tu kołysać i dzwonić. Bezdźwięcznie. Mimo to były to dzwonienie i kołysanie, i zaczarowana pieśń. Na jego własnym stoku.
Zrobiło się jeszcze dziwniej. Hallstein dostrzegł dzięgiel, który zaczął kręcić się w kółko, aż rozwichrzyły się baldachy kwiatów – i raptem zdobył pewność, gdzie leży wąż. Tam w górze. Właśnie tam. Nie spuszczał oczu z tego miejsca. Kilka kępek trawy. Tam w środku był wąż i tam należało pójść...
Hallstein drżał i z radości, i ze strachu. Uwięziony.
Wstawaj! Teraz!
Tak...
Podniósł się sztywno z kamienia. Stawiał krótkie, chwiejne kroki. Udajesz!, starał się sobie wmówić. Nie, nie, nie udaję. Wpatrzył się w kępkę trawy. To było prześliczne – baldachy dzięgli kręciły się jak koła, jak suknie w tańcu.
Podszedł bliżej.
Teraz moje oczy zaczynają palić, wmówił sobie.
W tej samej chwili oczy zapłonęły. Zapiekły. A więc chyba stanie się to wkrótce. Oczy robiły się coraz bardziej nieustępliwe, coraz gorętsze – jakby z łatwością potrafiły zniszczyć i pochłonąć to, na co padnie wzrok. Był tuż nad kępą trawy i jakby zamierzał w nią wejść – ale nie, kępa pękła i się rozpadła.
Jakiś ruch w trawie? Jak by chciał, żeby tak było. Miał wrażenie, że kilka źdźbeł się chwieje i znowu zamiera w bezruchu. Wszystko zniknęło. Baldachy nie kręciły się w kółko. Nic nie śpiewało ani się nie kołysało. Nic też nie było prześliczne. Poczuł się wymęczony i pusty. Spocił się, co sprawdził, dotknąwszy twarzy.
Tupnął nogą w ziemię i trochę się zatoczył. Nikt nie był tego świadkiem. A czegoś takiego nie można nikomu opowiedzieć. Nawet Sissel.
Nie, to wszystko, co ja...
O Sissel też, dodał, chcąc skierować myśli na inny tor.
W głębi doliny pod zboczem jaśniało od intensywnie zielonej trawy. Piękna mała równina usiana zagajnikami brzozowymi i chruśniakami. Tam w dole wyległy wielkie czarne ślimaki, skoro tu pachniało deszczem.
W nieruchomym jak tafla stawu powietrzu zanosiło się na deszcz. Tu wokół rozpierał się dzięgiel. Co kryło się w kępach pod jego liśćmi? Dziwnie było tkwić w centrum tego.
Hallstein wypuścił z ręki to, co w niej trzymał, zagiął palce za plecami i w swym bajkowym świecie czynił drobne tajemnicze znaki.
– Za dzięgiel, ślimaki i deszcz – rzucił bezgłośnie.
Musiał wracać do Sissel, która płakała w domu.
4
Zanim tam jednak dotarł, na nowo stanął twarzą w twarz z Torem. Ten wyszedł zza kępy drzew i spytał:
– Co tu robisz?
To samo głupie pytanie co poprzednio. Hallstein nie zdobył się na odpowiedź.
– Wracasz do domu do Sissel? – dorzucił Tore.
– Pewnie tak. O co chodzi?
– Możesz ją ode mnie pozdrowić.
Tego akurat Hallstein się nie spodziewał, więc szybko skinął głową, że to zrobi. Potem się zezłościł.
– Będziesz się tu dziś wieczorem kręcił po lasku? – zapytał nieprzyjaźnie.
Tore tylko się ucieszył i odparł:
– Tak, może ja też.
– Myślisz, że Sissel się to spodoba! – rzucił Hallstein na chybił trafił.
– Spaceruję tu, jak sam chcę – powiedział Tore. – Dokładnie tak, jak chcę, niezależnie od ciebie.
– Nie chcemy, żebyś się tu kręcił! – zawołał Hallstein.
– Sissel chce – odparł Tore, kiwając głową w wyjątkowo drażniący sposób. – Pozdrów ją i powiedz, że jestem dziś wieczór niedaleko, jeżeli chce się ze mną spotkać.
Po czym wszedł leniwym krokiem między drzewa.
Hallstein powinien krzyknąć coś za nim, ale nic z tego nie wyszło. Poszedł do domu.
W starym żółtym domu rodzice mieszkali od ślubu, toteż Sissel i Hallstein się tu urodzili. Wszystko wokół Hallsteina było tak znajome, że zazwyczaj tego nie widział – tylko czasami jakby strzelała błyskawica, pokazując, jakie to różnorodne i wspaniałe.
Ojciec uczył matematyki w dużej szkole w ludnej wsi, stąd niewidocznej. W tej samej szkole, do której teraz chodziła Sissel. Ten dość duży, lecz stary odrapaniec udający dom odziedziczył ojciec, dlatego tu zamieszkał, chociaż dla niego oznaczało to długą drogę do szkoły i pracy. Hallstein wiele razy słyszał, że rodzice rozmawiają o przeniesieniu się w inne miejsce, ale nigdy nie wyszło z tego nic na serio. Dom nie został też przebudowany, choć była i o tym mowa.
Teraz od kilku dni trwały wakacje, ale matka i ojciec nie wyjechali na żaden urlop – jedynie do sąsiedniej wsi na pogrzeb ojcowego brata, który zmarł niespodziewanie i zbyt wcześnie. Zamierzali wrócić jutro po południu. Mimo to całą dobę z naddatkiem miało się dla siebie i mogło się robić, co się chciało. Krzyczeć na korytarzach – wiedząc, że żadne oko starszych nie śledzi.
U Sissel po prawdzie nie panowała atmosfera święta. Kiedy pojawił się Hallstein, siedziała w fotelu przed radiem z twarzą wtuloną w oparcie i podkulonymi opalonymi nogami. Podniosła wzrok i było tak, jak przeczuwał: płakała. Miała na sobie to samo lekkie ubranie co przedtem.
Oczywiście, leżała w fotelu i płakała. Zapomniał o Torem i o całej sprawie, pytając ostrożnie:
– Sissel?
Zerwała się.
– Znowu tu jesteś?!
Hallstein się nastroszył.
– Jak to?
Sissel zrobiła brzydką minę i powiedziała:
– Podglądasz. Przecież cię widziałam w sieni, jak wybiegałeś. Podglądacz! Nie wstyd ci? Podglądasz, żeby mieć co powiedzieć matce, kiedy wróci.
Hallstein wybałuszył oczy. Czego ona chce? Kłótni? Zaczerwieniła się, kiedy mówiła o opowiadaniu matce. Dobrze wiedziała, że Hallstein nie biega z donosami. Przeraziło go, jaka może być Sissel. Przydałoby się spuścić jej lanie.
Odezwała się cicho:
– Możesz wyjść, Hallstein?
– Dlaczego?
Został.
– Jesteś zła?
– Byłam zła, kiedy podglądałeś, sam wiesz.
Zaczął się uśmiechać, bo przypomniał mu się Tore, który dopiero co tu siedział z zielonym czarodziejskim okiem na karku.
Jednak Sissel dobrze wiedziała, jak go podejść. Już, już miał mu się wyrwać zimny, niewesoły śmiech z Torego, gdy objęły go jej ramiona. Spojrzał w oczy siostry i stracił wszelką ochotę na zrobienie jej przykrości.
– Hallstein...
Tak?
– Nie chcesz być dla mnie miły?
Nic nie powiedział. Po prostu chciał.
Dostał mu się skryty lekki uścisk. Skryty, chociaż niepotrzebnie taki, byli przecież sami. W ten sposób jednak nabrał wartości.
Gdyby tylko odważył się zapytać, dlaczego płakała w fotelu.
– Tore wcale nie płakał – wyrwało mu się w zamian.
– Głupek – skwitowała i kopnęła nogę od stołu butem z cienkiego płótna.
Sam spostrzegł, że zachował się wyjątkowo głupio. Zapędził się. Pomyślał o Gudrun na górze w okienku – tej, która zawsze była w dobrym humorze i której grzywka opadała na oczy. Tak to powinno być.
Jeszcze jedno kopnięcie w nogę od stołu.
– Słyszałeś, Hallstein?
– Tak, tak.
Zamilkli nagle jak w próżni. Ale żadnej takiej próżni nie mogło być, więc Hallstein powiedział pierwszą rzecz, jaka mu przyszła do głowy:
– Chodź ze mną na dół na ślimaki! Dziś wieczorem wyjdą na wierzch. Nigdy tu nie było ich tyle i tak dużych jak w tym roku!
Mówił głośno, chociaż stała tak blisko, prawie tuż przy nim.
Niemniej jego manewr okazał się słuszny. Sissel podchwyciła to jako wyjście:
– Możemy...
Potem zajrzała mu w oczy.
– Ale co się właściwie dzieje, Hallstein? Powiesz mi?
– Nie.
– Skoro nie, to zejdziemy do tych twoich ślimaków.
Lekkim krokiem i w ciszy wyszli z domu.
5
O czym myślisz? Hallstein miał ochotę o to zapytać, kiedy w jednym rytmie schodzili ze zbocza. Nie zdobył się na to. Pełno tu było melodii, barw i tęsknoty, słyszało się je i niejasno widziało jak obietnice. Kiedyś się to przeżyje.
Szli lekkim krokiem i w ciszy, milczeli.
Zielony stok przechodził w jeszcze bardziej zieloną równinkę pomiędzy brzozami. Stąpali cicho, bo to, do czego szli, było piękne.
Ani powiewu. Hallstein czuł pełnię zadowolenia, idąc w równym rytmie z Sissel. Sissel, która była dobrym kumplem.
– Ładnie tak idziemy noga w nogę – odezwał się wreszcie.
– Naprawdę? – odparła, pogrążona w myślach.
Gdy szła w szortach, jej nogi były dłuższe i ładniejsze niż Hallsteina.
To tu ostatnio widziałem Torego, miał na końcu języka. Może Tore wciąż był w pobliżu? Powiedział, że tu będzie. Może tutaj, za krzakiem? Niech mu tam.
Hallstein rzucił głośno przed siebie, bo nie dał rady się powstrzymać:
– Zielone radiowe oko na karku...
Sissel nie wypadła z rytmu, zapytała tylko:
– To jakiś twój wynalazek?
Zaśmiał się w duchu.
– Po prostu zielone oko na karku.
Prychnęła i więcej się nie dopytywała. Przywykła do rozmaitych podobnych jego pomysłów. Same bzdury.
Tak stanęli na intensywnie zielonej równince.
Było tu ciepło i na wpół wilgotno. Tuż po deszczu i tuż przed deszczem. Jak się należało domyślać, ślimaki wyszły na powierzchnię.
Nie potrzebowali żadnego szukać. W zamian musieli ostrożnie stawiać kroki w miękkiej trawie, żeby nie uszkodzić tego, co tam żyło. Jedno czy drugie dłuższe źdźbło wystawało znad dywanu trawy i muskało kostki i łydki.
– Patrz tam...
– Uhm.
Położyli się na ziemi. Trawa w dotyku była chłodna i miła. Przed nimi leżało kilka olbrzymich ślimaków. Wypoczywały w spokoju, rozciągnięte na całą długość, czarne jak węgiel. Wyglądały na nieżywe, ale czuło się, że badają człowieka.
Sissel i Hallstein nie odezwali się ani słowem. Tu dźwięki nie istniały – z wyjątkiem leniwego szumu aut gdzieś od drogi. Przypomnienia, że zwykły świat nie znajduje się daleko. Za to ślimaki leżały lśniąco czarne na jasnozielonym dywanie i po prostu były. Ślimaki Hallsteina – kiedy miał cztery lata, umówił się co do tego z ojcem. Przez dziesięć lat czuł się jak właściciel – trudno będzie z tego wyrosnąć.
Dobrze tu być razem z Sissel i się im przyglądać.
Świetnie wiedział, że leży tutaj ramię w ramię z Sissel, rozumiejącą tak wiele. Niekiedy wymyślał niebezpieczne czyny, których miałby dokonać, gdyby sobie tego zażyczyła.
Wygiął się w łuk i włożył ręce pod plecy, żeby wykonać jeden ze swoich tajnych znaków. Piękny znak dla Sissel.
Szepnęła:
– Cicho! Czego się tak wiercisz i wyginasz?
Roześmiał się w duchu.
– Leż spokojnie! Straszysz je – odezwała się znowu.
Oczywiście szeptem. To przychodziło samo z siebie: ślimaki obserwowały.
Co innego też tak działało. Bezgraniczna cisza i wiszące nad głowami deszczowe chmury – deszcz mógł się rozpętać od jednego krzyku.
– Sama leż spokojnie – odszepnął pełen szczęścia.
Tak, Sissel też tu leżała, spokojnie wyciągnięta w trawie – i dostała od niego kilka tajnych znaków, o czym nie wiedziała.
Myśl dotknęła nieprzyjemnego zdarzenia wcześniej tego wieczoru na dzięgielowym stoku i Hallstein był bliski opowiedzenia o nim. Bo teraz czuł się tu bezpiecznie. Jednak się powstrzymał. Lepiej nic o czymś takim nie mówić.
Cisza.
– No, rusz się, ślimaku! – ledwo tchnęła Sissel.
– Co?
– O ślimakach mówiłam.
Słowa po prostu wydychano, żeby nie zaszkodzić, taka to była cisza.
– Leżą i obserwują...
Przypomniały mu się te wszystkie wypadki, kiedy ją bił i kopał. Gryzł. Szarpał za włosy, aż trzeszczało. Wyzywał.
Tak, owszem, ale za każdym razem na to zasłużyła, stwierdził i wyrównał z nią rachunki.
– Hallstein?
Wzdrygnął się. Czytała w jego myślach czy co?
– O co chodzi?
– Nie wiem.
Kiedy ktoś tak pyta, od razu znika coś wartościowego. Hallstein był przerażony, jak bardzo dziewczyna może być dziwna i niezrozumiała.
Może powinien coś krzyknąć tak głośno, żeby spadły krople deszczu? Brakowało tylko takiego krzyku lub czegoś podobnego, na co deszcz teraz czekał, tak niepewnie wisiał nad głową.
– Co jest? Wyduś to z siebie – powiedziała Sissel.
– Ja? – odezwał się stłumionym głosem mimo planu, by krzyczeć.
Jej się nie ma co bać, stwierdził. Widział twarz Sissel tuż przy swojej. Tę twarz, którą tak lubił, z lekko zadartym nosem i wydętymi wargami. Wargi się poruszały. Patrzył na nie i musiał się dowiedzieć, czego takiego nie rozumie. Więc krzyknął, aż zadudniło, bo jakby się jej przestraszył:
– To ty powiedz, co jest!
Oczywiście się wzdrygnęła.
Wołanie Hallsteina zadudniło z dokładnie taką mocą, że jak się wydawało, strąci krople deszczu. W tej samej chwili uderzyła w czoło pierwsza kropla, wielka i letnia.
– Ożeż ty, Hallstein! – odkrzyknęła.
Już się zerwała na nogi. Otrzepywała się. Trawa i paprochy odgniotły na skórze bezsensowne wzory.
– Ożeż ty!
Hallstein siedział jeszcze w trawie, dziwnie zadowolony i zdumiony. Wywołał deszcz?
Sissel czyściła kolana z paprochów. Krople deszczu padały coraz mocniej i gęściej. Zaczęło to wpływać na ślimaki, ale tylko jako nowa przyjemność, mikroskopijny ruch gdzieś z jednej strony – ich zmysły otwierały się na niebiański deszcz.
Hallstein odezwał się całkiem głupkowato:
– Pada...
– Owszem, z tego, co widzę, to tak!
Była zła? Ocierała sobie kolano, spływało z niego kilka miękkich kropel. Deszcz był tak ciepły, że raczej miło się go czuło na spieczonej słońcem skórze – nie potrzebowało się ani trochę przed nim kryć.
Raptem uświadomił sobie, jak do tego podejść. Podniósł głowę i zawołał tak potężnie, jak tylko potrafił:
– Więcej deszczu!
Jednocześnie poczuł zapach wody, która spływała z ciepłych pleców i barków Sissel. Nie bądź zła, Sissel, mruknął w duchu.
– Więcej deszczu! – zawołał.
– Co, do jasnej niespodziewanej? Zamknij się!
Deszcz lunął.
– Patrz, Sissel!
– Chodź, głuptasie. Idziemy do domu.
– Nie wiesz o wszystkim, co potrafię – powiedział i o mało się nie wygadał.
Czuł wyraźnie, że to niebezpieczne, tak to było prawdziwe, tak mocno osaczał go jego własny ukryty świat – od Gudrun z grzywką u szczytu żółtej ściany, po ślimaki tu w trawie, las dzięgli i wpatrzone spod liścia oko, które sprowadza na manowce.
– Idę – rzuciła Sissel w ukośnych strugach deszczu. Ale nie miała szansy. Hallstein był szybszy, objął jej łydkę i przytrzymał.
– Więcej deszczu! – krzyknął półprzytomnie.
I deszcz przybrał na sile. Lunął jak wodospad. Hallstein trochę się przestraszył. Kto wie, może naprawdę ma się moc wywoływania deszczu?
Dobrze się trzymało tę łydkę, a i Sissel nie cofnęła nogi, by odejść.
– Siadaj – powiedział.
Usiadła.
Pozwalali, by ciepła ulewa ich obmywała, trochę też burzyła z wierzchu porządek, ale tylko z wierzchu: we włosach, w przylepionych do ciała skąpych ciuszkach, na policzkach – za to w środku należało od niej rozkwitnąć.
Rozkwitnąć, dlaczego? Nie wiedzieli. Nie pytali. Siedzieli ramię w ramię, mieli setki wspólnych drobnych wspomnień. Po prostu przycupnęli bez ruchu.
– Tak więc potrafisz wywołać deszcz, bratku.
Nie odpowiedział. Nie mów tak, błagał. Na to było tu dla niego o wiele za cudownie i wzniośle.
Powietrze wypełniał szum deszczu. Hallstein siedział goły i skurczony. Wiedział, że musi się poddać i iść do domu, niedługo i tak będzie za zimno. Słyszał, jak wzdychają drzewa i ziemia, widział, że zaprzyjaźnione ślimaki robią się coraz krótsze, w miarę jak je deszcz bije po plecach. Czuł zapach Sissel i szczęśliwy uczestniczył w swego rodzaju cichej grze.
Nagle Sissel się odezwała:
– To wszystko twoja sprawka, Hallstein.
Co? Gdyby to mówiła ze skargą w głosie, czułby się teraz załamany – ale zostało to powiedziane w inny sposób, więc urosło w nim i go ucieszyło.
Nie nadawało się do odpowiedzi. Ani też do dokładniejszego wyjaśnienia ze strony Sissel. Po prostu kilka słów w prezencie pewnego dziwnego wieczoru, kiedy się oddało siedzeniu w deszczu.
Wzrok im się rozmył od lejącej się wody, zatrzęśli się z zimna i wstali.
– Zatrzymaj już ten deszcz, Hallstein – powiedziała Sissel, trzęsąc się i bez skutku próbując się roześmiać.
Deszcz nie dał się zatrzymać, lał się z nieba cienkimi, szarymi strumyczkami. Ślimaki niepostrzeżenie zniknęły. Hallstein szarpnął Sissel za rękę i pobiegli jak strzała w górę zbocza, póki im starczyło sił. Z powrotem do na szczęście pustego domu, który nie będzie miał żadnych uwag na temat tego, czy się jest młodym i zachowuje jak należy.
6
W środku było mroczniej niż przedtem. Nie z powodu jakichś ciemności, lecz od chmur i deszczu. Hallstein i Sissel rozgrzali się marszobiegiem pod górę. Wślizgnęli się do swoich pokoi, żeby się wytrzeć i osuszyć. Pojawili się z powrotem odświeżeni i przebrani.
Tak to było w ich świecie.
Dziś będą mieli wspaniały wieczór. Nikt im tego nie obiecał, to po prostu wisiało w powietrzu. Nie rozmawiali o tym ze sobą. Poczucie bezpieczeństwa i zarazem swoboda były wszechobecne. Wydarzenia w trawie na dole. Nęcące przeczucia. Coś, z czym można posiedzieć w spokoju – samowtór w ciszy.
Sissel postawiła jedzenie na stole w kuchni. Hallstein trochę się tu i tam pokręcił. Zanim siedli do stołu, podskoczyli na mocne stukanie do drzwi wejściowych, w samym środku ulewy.
Co, u licha?
Sissel zawołała z kuchni przez otwarte drzwi:
– Hallstein, zobacz, co to takiego!
Jej głos brzmiał niepewnie. A tam już pukano powtórnie.
Hallstein wyskoczył na dwór. W sam środek.
Stało się to szybko i początkowo wbiło go w ziemię – nastawionego przez to groźne walenie w drzwi na coś strasznego. Zobaczył grupkę ludzi. Wszystkiego czworo. Podeszli do ganku. Dwóch mężczyzn podpierało lub na wpół niosło między sobą młodą kobietę, duża dziewczynka miotała się na ganku i musiała być tą, która tak mocno i alarmująco waliła w drzwi. Teraz wróciła do pozostałych i schowała się za ich plecami. Jeden z mężczyzn przekazał brzemię do dźwigania samotnie drugiemu, zatoczył się do kolumienki na ganku i w zakłopotaniu bezmyślnie w nią postukał. Był to drobny, zaniedbany człowiek z szeroko otwartymi oczami, który nie potrafił powstrzymać gestykulacji. Co to za ludzie? Mężczyzna zamachał rękami przed nosem Hallsteina i zawołał:
– Jest tu ktoś, kto może nam pomóc? Coś ty za jeden?
– Hallstein – odparł Hallstein, mruganiem opanowując wzrok.
– Chyba są tu też inni ludzie? – Mężczyzna rozejrzał się rozbieganymi oczami. Wszyscy już weszli na ganek, chroniąc się przed deszczem. Podtrzymywana kobieta cicho jęknęła.
Drugi z mężczyzn, wysoki, młody, z ponurą i nieruchomą twarzą, wtrącił się ostrym pytaniem:
– Tu pewnie jest telefon?
Ten niespokojny obok Hallsteina powtórzył pytanie jak męcząca katarynka:
– Jest tu telefon?
Hallstein odpowiedział zdrętwiały:
– O tej porze nie da się stąd zadzwonić. Jest za późno, w centrali nie ma dyżurnego!
To się działo w nieprzytomnym tempie, gdy oczy patrzyły przed siebie – by zaraz na nowo przenieść się w oniemieniu na pewną siebie dziewczynkę z grzywką opadającą na czoło. Co, jak rany...! Zasłonili ją groźni mężczyźni.
– Sissel! – zawołał, odwróciwszy głowę.
Chora młoda kobieta otulona podróżnym pledem jęknęła. Niespokojny wciąż brzęczał:
– Telefon! Nie ma tu telefonu? Czego tak stoisz? Potrzebujemy telefonu. Potrzebujemy akuszerki... O Boże, nawet nie ma telefonu! A tu chodzi o życie!
Młody to przeciął:
– Nie, skąd. Nie gadaj tyle, tato!
Kobieta zacisnęła zęby na pledzie.
Hallstein dostrzegł teraz, że daleko w dole stoi w ulewie stary samochód. Pewnie to z niego ci obcy tu przyszli.
– Sissel! – zawołał, wpatrując się w znajomą grzywkę, która się tu ukazała.
Nadbiegła Sissel.
Obcy otoczyli cierpiącą kobietę w pledzie. Była ciężka i niezgrabna. Namęczyli się, żeby ją wciągnąć po stromych schodkach na ganek. Wszyscy obrócili się do Sissel.
– Dobry wieczór – odezwał się ten nieopanowany. – Chcielibyśmy, proszę, wejść do domu. Ta kobieta po prostu zaraz będzie rodzić.
Sissel wzdrygnęła się na jego słowa i zrobiła dziwną minę.
Hallstein spojrzał na Sissel i poczuł radość, że porywa go ta fala niespodziewanych wydarzeń. Już się nie bał, był zaintrygowany. A więc coś takiego mogło nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, wypaść w deszczowy wieczór. Wysoka obca dziewczynka wciąż na niego patrzyła. Zdawało mu się, że jest w jego wieku. Miała duże, wystraszone oczy i jeszcze nie wydała dźwięku. Że też ktoś naprawdę ma taką grzywkę?!
Sissel otworzyła drzwi na oścież i ciężarna częściowo weszła, częściowo została wniesiona do środka. Ten wiercący się z rozbieganym wzrokiem ciurkiem opowiadał o ich podróży:
– Jechaliśmy przez płaskowyż, to się zaczęło niespodziewanie, kiedy byliśmy w połowie. Więc przyspieszyliśmy ze wszystkich sił, żeby dotrzeć do ludzi, no i to jest pierwszy dom, który zobaczyliśmy z drogi. Czy naprawdę jest pierwszy?
– Daj spokój, przecież to wszystko jedno – uciął znowu młody. – Nie marnuj czasu na gadanie. Musimy sprowadzić akuszerkę. Jest tu gdzieś w pobliżu?
– Gdyby państwo podjechali trochę dalej – udało się wtrącić Sissel – to dotarliby do dużej wsi, gdzie jest izba porodowa i wszystko, czego trzeba.
– Ten nieszczęsny samochód, rozumie pani, tutaj stanął! – powiedział starszy. – Stanął, popsuł się, nie ma czasu na grzebanie w silniku. O Boże, tam w samochodzie ktoś siedzi i... wejdźmy już do środka!
Trajkotał i gestykulował.
Prowadzona kobieta gryzła pled. Młody człowiek powiedział głośno i wyraźnie:
– Jesteśmy już pod dachem, Grete.
Odpowiedzi nie dostał. Cała gromadka wślizgnęła się do domu, który chwilę wcześniej przygotowywał się na swobodny i pociągający wieczór w samotności. Sissel wprowadziła pochód do sypialni rodziców. Uchyliła drzwi i wskazała palcem wnętrze – więcej nie zdążyła, bo rozległ się cichy jęk czy szloch, który zdawał się przenikać do szpiku kości. Sissel się pod nim ugięła, mówiąc, że przyniesie z kuchni trochę ciepłej wody.
Niespokojny starszy mężczyzna też od razu wyszedł z pokoju i zapytał Hallsteina o telefon. Jeszcze tego nie zrozumiał.
– Centrala, do której należymy, jest tak mała, że nie ma nocnych dyżurów – wyjaśnił ponownie Hallstein.
Mężczyzna już nadawał na inny temat:
– Jest nas więcej. Na dole w samochodzie siedzi ktoś, moja żona, ona nie może chodzić. Trzeba teraz po nią pójść! Nic, tylko nosić i nosić...
Hallstein miał tylko jedno życzenie: żeby ktoś kazał temu człowiekowi zamilknąć. Wysoka dziewczynka trzymała się w pobliżu i jakby mu się przyglądała, ale nie odezwała się na temat gadania.
Patrzyła na Hallsteina badawczo, a on poczuł lekki dreszcz.
Musiała zauważyć jego niechęć do tego mężczyzny, bo teraz podeszła, zajrzała mu z powagą w oczy i powiedziała:
– On jest miły.
Patrzyła na Hallsteina z naleganiem.
– Karl! – zawołał mężczyzna przez drzwi do sypialni. – Musimy zejść do samochodu po Kristine. O Boże! – dodał, opadając na fotel, gotowy, jak się wydawało, do puszczenia w ruch języka. – Nie – poddał się od razu. – Nie przyjdzie! Więc będzie tam siedziała. Dopadł mnie strach – dorzucił – ale to minie...
Dziewczynka podeszła do niego.
– Ja pójdę, tato.
– Nie. Ty?
– Tak, ja zejdę na dół.
Na to ów zdezorientowany mężczyzna zareagował błyskawicznie i zatrzymał ją pewną ręką.
– Powiedziałem, nie. Nie wolno ci zejść samej. Nie pamiętasz, co się stało przed dosłownie chwileczką?!
– Puść! – rzuciła dziewczynka. Na próżno.
Hallstein nie był wtajemniczony w to, o czym rozmawiali. Usłyszał tyle, że to ojciec i córka. Spoglądał z ciekawością na samochód majaczący przez deszcz i mgłę pod zboczem.
– Nie pójdziesz – powiedział mężczyzna władczo z niesłychanym naciskiem i ją puścił. Hallstein miał wrażenie, że dziewczynka wygląda na zawstydzoną. Mężczyzna wstał i zaczął gawędzić z Sissel, która przyniosła wodę.
Dziewczynka usprawiedliwiała ojca przed Hallsteinem i broniła go:
– On po prostu taki jest. I naprawdę jest miły. Nie musisz się go bać.
– To naprawdę twój ojciec? – wyrwało się Hallsteinowi i zaraz pożałował tego pytania.
– Tak, dlaczego nie?
Patrzyła mu prosto w oczy, trzymała go w ten sposób na uwięzi, żeby się nie wymknął i nie pomyślał czegoś poniżającego o jej ojcu.
– Nie, nic takiego! – rzucił szybko i tym samym zgodził się zaakceptować tego człowieczka, którego ona chwaliła. W takim razie tylko jedno pozostawało do zrobienia.
– Spodobał mi się – powiedział.
– Prawda? – rozjaśniła się.
Dzięki temu jakby oboje zdali egzamin. Niespokojny gaduła został wyniesiony pod niebiosa i sam nie miał o tym pojęcia. Mogli go odłożyć jako na razie zakończony temat. Zaprzyjaźnili się na solidnej podstawie i na nieokreślony czas – bo wszystko wokół tego niesłychanego pogwałcenia spokoju wieczoru odbywało się z prędkością, która zapierała dech. Hallstein zapytał zaciekawiony:
– Jak ci na imię?
– Gudrun.
Podskoczył.
– Zwariowałaś?!
– Dlaczego?
– Gudrun?
– I co z tego? Nazywam się tak po babci. Czemu to ma być takie dziwne?
– Nie umiem powiedzieć – odparł ogłuszony.
– To podobno zwykłe imię...
Wtrącił szybko:
– Moim zdaniem bardzo ładne. To nie dlatego.
– A ty? Mam na myśli imię – powiedziała odrobinę kwaśno.
– Hallstein. Uważasz, że ładne? – zapytał z niepokojem, patrząc jak zaczarowany na opadającą grzywkę.
– Ujdzie – skwitowała.
Gdyby tylko potrafił jej opowiedzieć, jak dziwnie musiało się to odbierać! Aż drżał z radości.
7
Później Hallstein musiał się zająć innymi sprawami: młody, naznaczony smutkiem mężczyzna wypadł zaaferowany na korytarz. Gdyby się zastanowić, tylko zajrzał i położył kobietę na łóżku w sypialni. Nie marnował czasu.
Teraz ten młody mężczyzna, którego nazywano Karl, biegł prosto na Hallsteina.
– Więc stąd nie da rady zadzwonić, a do wsi, jak słyszę, jest dobry kawałek. Twoja siostra powiada, że pożyczy mi swój rower. Możesz go znaleźć, ale szybko? Nie zaryzykuję straty czasu na grzebanie w samochodzie.
Starszy się wtrącił:
– Co z Kristine, która siedzi na dole? Nie może tam zostać...
Karl odpowiedział niecierpliwie i twardo:
– Na razie musi. Chyba wiesz, co w tej chwili jest najważniejsze?
Mężczyzna się poddał.
– Tak. Nic nie rozumiem.
Hallstein miał pobiec po rower. Zatrzymało go nowe ostre pytanie Karla:
– Ty chyba też masz rower?
– Tak.
– To pojedziesz ze mną i pokażesz mi drogę, żebym nie musiał tracić czasu na szukanie. Nic nie poradzę, że zmokniesz.
– Nie ma sprawy – rzucił Hallstein, porwany tempem zdarzeń.
– Ale ta, która siedzi w samochodzie – rozpaczał mężczyzna z boku. – Z tym też musisz coś zrobić, Karl.
– Tak, tak – odparł Karl w pośpiechu. Zwrócił się rozkazująco do Sissel: – Niech pani zostanie z żoną w pokoju.
Sissel się cofnęła. Nie odpowiedziała.
– Nie chce pani? Dlaczego pani stoi na korytarzu i nie wejdzie do niej? Chyba ją pani słyszała? Jej wcale nie jest lekko!
Wbił wzrok w Sissel, która się zaczerwieniła, ale nie ruszyła z miejsca. Hallstein starał się spojrzeć na Karla ze złością, lecz ten nawet tego nie zauważył.
Sissel wyjąkała:
– Nie wiem, czy ja... Nigdy przy tym nie byłam, nie wiem nic, co mogłoby być... Boję się tego.
– Niech pani wchodzi! – uciął Karl. – To nie żarty.
Sissel spojrzała na niego. Potem weszła tam, gdzie jej kazał, i zamknęła za sobą drzwi.
– Ale ta, która siedzi w samochodzie, zupełnie straci rozum, Karl, zupełnie stra...
Hallstein nic więcej nie usłyszał, bo Gudrun podeszła prosto do niego i stało się tak, że to, o czym paplał mężczyzna, się zagubiło.
– Cześć! – powiedziała i uderzyła Hallsteina głową w bok.
Hallstein trochę się zdumiał. Potem powiedział sobie, że przecież zeszła tu Gudrun z okienka na górze – a do niej właśnie jest podobne, żeby się tak zachowywać. Przyjął to jako sposób na uniknięcie przez nich oboje tematu kłopotliwego mężczyzny.
– Cześć! – odpowiedział cicho i wszystko się skończyło. Gudrun była już gdzie indziej.
– Więc chodź – odezwał się Karl.
– Ale ta, która siedzi w samochodzie... – zabrzmiało znowu.