Wisielec z ulicy motyli - Świdlicki Andrzej - ebook + książka

Wisielec z ulicy motyli ebook

Świdlicki Andrzej

0,0

Opis

Wisielec z ulicy motyli to książka o ucieczkach, banicjach i powrotach składających się na subiektywny ogląd XX w. Łączy historię z teraźniejszością, rzeczywistość z mitem, Polskę ze światem. Pasją autora jest rekonstrukcja czyjegoś życia ze strzępków ocalałych po nim zapisków i korespondencji. Być może bezczelnie liczy, że ktoś, komu w przyszłości z niezrozumiałych powodów zechce się rekonstruować jego własne życie, będzie dla niego wyrozumiały.

Jonasz miał jednak to szczęście, że połknął go wieloryb, któremu zebrało się na wymioty akurat w chwili, gdy przepływał w bliskiej odległości od żyznej wyspy. Tylko ludzie niestrawni, odporni na soki trawienne żarłocznych bestii, mogą dostąpić łaski takiego ocalenia. W aranżowaniu szczęśliwych zbiegów okoliczności Pan Bóg okazał poczucie humoru.

z opowiadania Alter ego

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 403

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opieka redakcyjna

Beata Dobrzyniecka

Redaktor prowadzący

Agnieszka Gortat

Korekta

Jolanta MiedzińskaKinga KosibaAgata Czaplarska

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki

Aleksandra Sobieraj

Ilustracje

Andrzej Lichota

© Copyright by Andrzej Świdlicki 2021© Copyright by Borgis 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2021

Treść publikacji wyraża poglądy i opinie jej autora i nie musi odzwierciedlać poglądów i opinii Wydawnictwa.

ISBN: 978-83-66616-46-2

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

SPIS TREŚCI

I. Powroty 7

Wisielec z ulicy motyli 8

Wolność przymierza kalesony 31

Pożegnanie śmiechu 45

Kawa zbożowa Kłos 55

Alter ego 65

Pytania do ściętych drzew 77

Odzyskiwanie dystansu 87

Przeskok 99

II. Banicje 109

Dziewczynka z cukierkami 110

Most nad Wiliedią 123

Powtórka z dymitriady 145

Spowiednik NKWD 155

Data śmierci niezgodna z ustawą 171

Masakra na menu 179

Jak nie wzbogacić się na gęsim pierzu? 195

Fotel dla niewykorzystanej okazji 211

Nie dla lwów raj 219

III. Ucieczki 223

Piękny świat Sabbata 224

Niespodzianka niesłychana 245

Gdyby nie obrączka 261

Szczęście bez paszportu 279

Tata Ryś 287

Rewolwerowy niewypał 295

Bunt w szufladzie 309

Ignacy i wierzyciele 323

Uriasz Hetyta z M-2 337

Wadliwy bezpiecznik 355

Nie ma śledzia bez wolności 361

Mowa nienawiści I. N. Cognitusa 367

Indeks nazwisk 397

I. POWROTY

Ach, jeszcze raz móc

przymierzyć te skrzydła,

którymi wówczas

nie sposób było

odbić się od ziemi,

a nuż teraz by można

nimi

na nią powrócić,

nie rozbijając się

o swój własny cień,

który wcześniej

na niej

zląduje.

Stanisław Jerzy Lec

WISIELEC Z ULICY MOTYLI

Wydekoltowane bluzki z lichego dżerseju uwydatniały wypukłości tlenionych blondynek w minispódniczkach ze sztucznej skóry. Kobiety falowały biodrami jak statek burtami, ciągnąc za sobą welon radzieckich perfum niczym powiew egzotycznych mórz. Obcisłe ubranie nadawało ich ruchom dystynkcji. Szły krokiem niespiesznym, powłóczystym, zachęcając przechodniów do magicznego teatrzyku we dwoje na tyłach podwórkowej bramy. Były pulsem ulicy. W mdłym świetle można by je wziąć za nimfy ostrzegające żeglarzy przed podwodnymi rafami. Za dnia przystawały przed sklepowymi gablotami, przypominającymi rozmiarem – jeśli nie przeznaczeniem – sporej wielkości akwaria.

Pływała w nich chałupnicza produkcja damskiej konfekcji, naśladująca wypadłe z obiegu francuskie pierwowzory kopiowane w pobliskich suterenach z niegdysiejszych żurnali przemyconych przez marynarzy lub dyplomatów. Damska garsonka skopiowana z „Elle” lub „Marie Claire” była wyrazem niedostępnego masom gustu i elegancji, ale tak jak u bliskowschodnich czy północnoafrykańskich nomadów, gdzie wyznacznikiem statusu była biżuteria żony, tak w PRL-u były nimi kołnierze z syberyjskiego lisa. Przywozili je towarzysze ze służbowych delegacji do Kraju Rad; odsprzedawane nieuspołecznionemu handlowi czyniły znośnym trud przewodzenia masom. Kołnierze z syberyjskiego lisa szczelnie otulające szyje partyjnych żon sugerowały, że małżonek miał kontakty w Moskwie, skąd płynęła światłość i gdzie znajdował się kurek rurociągu „Przyjaźń”.

A jeśli kontaktów nie miał, tym bardziej zależało mu, by żona paradowała w futrze z właściwym kołnierzem, by stworzyć wrażenie, że awansował w hierarchii partyjnej. Kobiety znały ich wartość i nie oddawały szatniarzom nawet w restauracji Sofia usytuowanej na wprost Domu Partii. Gdy się rozbierały, lisi kołnierz zdejmowały na końcu.

Na górnej półce wystawowych gablot prężył się koniak Napoleon, dostępny w komisowej sprzedaży za połowę średniej miesięcznej pensji. Cesarz Francuzów miał dobry powód, by się pysznić: rozwiązywał języki, otwierał drzwi ważnych gabinetów, nastawiał życzliwie urzędników do petentów, skracał kolejki do reglamentowanych dóbr. Był grubym zwierzem z dżungli kapitalizmu na socjalistycznym pustkowiu. Miał jedną z najwyższych w tamtych czasach rozpoznawalność marki towarowej, przed którą pomniejsze trunki pierzchały w popłochu.

Cały ten kram podróbek, trzymany w posłuchu przez cesarski koniak, był dla kobiet ubranych obciśle i przykrótko magicznym sezamem. W mężczyznach przychodzących tu dla zabicia czasu lub zaspokojenia głodu towarów wyższej jakości doszukiwały się dżina zdolnego otworzyć go specjalnie dla nich. Jeśli w ich z lekka szklanym spojrzeniu była nadzieja na spotkanie dewizowego turysty, to skrywały ją starannie pod kładzionym grubo makijażem wystudiowanej obojętności.

Tak sublokator zapamiętał tę ulicę z czasów, gdy uważał ją za swoją. Warszawa była wówczas miastem szerokich ulic zaprojektowanych dla pochodów poparcia i wyzwolicielskich czołgów, z wciąż niezaleczonymi wojennymi okaleczeniami, ale już z położonymi solidnie podwalinami pod mający nadejść wiek motoryzacji zapoczątkowany przez Edwarda Gierka małym fiatem. Czas odmierzały zegarki Sekonda, szyku zadawali szpanerzy w obcisłych spodniach z nogawkami poszerzonymi u dołu, a kobiety odkryły, że socjalizmu nie dało pogodzić się z powszechnym dostępem do nylonowych pończoch.

Obliczem prywatnej rzemieślniczej inicjatywy były sklepikarki nieustannie przepoczwarzające się w różne stadia owadziego życia. Były odstraszające klientów sklepikarki-poczwarki, żyjące nocą sklepikarki-ćmy i z rzadka rozwijające skrzydła sklepikarki-motyle. Wszystkie zgodnym chórem pytały: „No i co się pan gapisz?”.

Nie tyle było to pytanie, co bardziej pretensja, biorąca się z jakiegoś niesprecyzowanego podejrzenia; nie dotyczyła bowiem przyglądania się konkretnemu towarowi, bo bywał rzadko i niekoniecznie na wystawie, lecz samej czynności przyglądania się, służbowo przynależnej urzędowym węszycielom. A gdy sublokator wyjawiał głęboko skryte tęsknoty na przykład do płaszcza zwanego macintoshem, odpowiadały w tonie głębokiej zadumy w liczbie mnogiej: „No, to mamy problem” – jakby dając do zrozumienia, że kupno i sprzedaż to dwie strony tej samej niemożności.

Mówiąc to, przybierały ton wystudiowanej obojętności, jakby nic ich nie mogło zdziwić. U niektórych zaduma niezauważalnie przechodziła w zasępienie, jakby przygniatała je nieodgadniona mądrość coraz to nowszych i słuszniejszych etapów społecznych przeobrażeń: stalinowskich wywłaszczeń, październikowej odwilży, gomułkowskiej drogi do socjalizmu i gierkowskich zabiegów podparcia socjalizmu zachodnimi kredytami. Powód tego zasępienia mógł brać się z posiadania wywrotowej wiedzy o tym, gdzie w okolicy można było kupić płaszcz z ortalionu, podrabianą w Wietnamie przeciwbólową chińską maść tygrysią, bułgarski olejek różany.

Były w wieku nie do odgadnięcia, ubrane starannie, ale bez zbędnej ostentacji, bezkształtne, z charakterystycznie rozbieganymi oczyma mierzącymi klienta nieufnym ukosem, skrywające pod sklepową ladą odwłok pokątnych interesów, spięte jak drapieżna bestia przed skokiem. Metamorfoza wyrzekła się ich, kobiecość dała za wygraną, ale mimo to ewoluowały nadal w nieodgadnionym rytmie antyspekulacyjnych akcji milicji, partyjnych apeli o czujność, konwulsji uspołecznionego handlu. Siłą napędową tej ewolucji był lęk przed domiarem podatkowym przewyższającym obroty, ciąganiem po sądach i perspektywą wydeptywania ścieżek w urzędach.

Lęk i podejrzliwość trudno było mieć im za złe – zamieszkiwały szarą strefę, w której niechętnie tolerowana prywatna inicjatywa rzemieślniczo-handlowa wyciągała zdrowe soki z organizmu państwowej gospodarki. Szczerość mogła je zgubić, a uratować – zdolność błyskawicznej oceny klientów. Wśród nich mogli trafić się urzędnicy nakazujący otworzyć usta, by sprawdzić, czy ubytków uzębienia nie wypełniały plomby z nieopodatkowanego złota. Trafiali się tajniacy w zaszczytnej służbie norm, miar i standardów, czynownicy prawd dialektycznych, węszyciele lewizny świecący po oczach latarką jak na przesłuchaniu, dobrosąsiedzcy podglądacze i amatorzy szybkiego zarobku na kilkakrotnym przebiciu w bazarowym handlu. Swoje rewiry mieli tu macherzy oferujący rzemieślnikom surowiec do produkcji dostępny pokątnie albo wcale. Było tu jedno z pierwszych miejsc sprzedaży elektronicznych kalkulatorów, każdej władzy potrzebnych do skalkulowania, jak była słuszna.

Handel nie był tu banalną transakcją kupna-sprzedaży. Wokół towaru trzeba było chodzić i o niego zabiegać. Jego obecność na składzie nie gwarantowała kupna, jeśli klient nie przeszedł przez kilka stopni wtajemniczenia. Na każdym z nich mógł być odprawiony z niczym. Towar, jeśli był, to na zapleczu, za podwójnymi drzwiami, kotarą lub meblościanką. Porozumienie w sprawie ceny – osiągnięte, gdy sprzedawczyni wiedziała już, czy i jakich barw ochronnych wymaga transakcja – stawało się partnerstwem w antyustrojowym spisku. Towar sprzedany nie musiał być dostępny od razu, a klient, dopóki go nie miał w ręku, mógł go nie dostać, nawet jeśli zapłacił z góry.

Sklepikarki z ulicy motyli, po wojnie przemianowanej na cześć przedwojennego komunistycznego bojówkarza Rutkowskiego, który tu właśnie śmiertelnie postrzelił policjanta1, należały do najlepiej zarabiającej warstwy gomułkowskiej i wczesnogierkowskiej Polski. Ich zamożność była jednak względna – utrzymując się z suterenowego handlu, rzadko mogły rozwinąć skrzydła, a jeśli już to zrobiły, to tak, by w każdej chwili móc je zwinąć. Jeśli w krótkim czasie nie umiały przejść w stan życia utajonego, to władze mogły je skutecznie przekonać domiarem podatkowym przewyższającym obroty, drobiazgową kontrolą, cofnięciem któregoś z licznych pozwoleń. Stracić mogły nie tylko majątek, ale nawet wolność osobistą.

Latały więc blisko ziemi ze zwiniętymi skrzydłami i maskowały się podwójną księgowością: oficjalną dla urzędników i prywatną dla rozeznania w faktycznym stanie obrotów. Lecz nawet i to nie zdałoby się na wiele bez pary oczu pozwalających równocześnie obserwować klienta i drganie firanek w mieszkaniu po drugiej stronie ulicy, umiejętności czytania między wierszami, orientacji w personalnych karuzelach partyjnych, zdolności wyczuwania przez skórę, że wiatr przestał wiać w dotychczasowym kierunku, ale jeszcze nie zaczął w nowym, nie wiadomo jakim.

Sztuką było rozpoznać moment, w którym władza dociśnie nieuspołeczniony handel do ściany, przetrzymać dekoniunkturę, tkwiąc w owadzim życiu utajonym, by odpowiednio wcześnie w nowy etap wejść wolnym i majętnym. Bo czyż władza mogła na dłuższą metę tolerować kogoś, kto w państwowym sklepie kupował spod lady żelazko za 75 złotych, aby odsprzedać je na czarnym rynku po cenie surowców za 250? Tak bezceremonialne wystawianie na pośmiewisko cen ustalonych przez resortowe komisje było gorsze od herezji marksistowskich rewizjonistów, których do pionu stawiała odmowa paszportu lub odebranie kartek żywnościowych w dotowanej stołówce domu pracy twórczej.

W tym otoczeniu mogły przetrwać tylko ćmy będące trochę motylami i motyle po trochu będące ćmami – zdolne do życia w stanie nieokreśloności, biegłe w żonglerce mowy ciała, mowy trawy, mowy aluzyjnej i mowy prosto z mostu.

Władza tolerowała to emporium na tyłach fasady społecznego postępu, tak jak – chcąc nie chcąc – owadowi przyzwala się żyć za szafą, bo wysiłek odsunięcia nie gwarantuje schwytania. Zresztą schwytanie oznaczałoby, że nie byłoby gdzie upłynnić kołnierzy z syberyjskich lisów, kupić atramentu Pelikan, przez chwilę pomarzyć o tym, co kolorowe i trudno dostępne, poczuć wyższość nad innymi, puszczając oko do Napoleona.

Położenie ulicy motyli w pobliżu siedziby najwyższych władz partii – swego czasu najelegantszego budynku w Warszawie – powodowało, że zapuszczali się tu aktywiści, zwłaszcza z terenu, będący na krótkim pobycie w centrali. Wyskakiwali tu w przerwie kursokonferencji i szukali adresu magicznego teatrzyku na tyłach klatki schodowej, do którego klucz miały kobiety ubrane obciśle i przykrótko. Tutaj kupowano trunki spijane przez klasę robotniczą ustami ich partyjnych przywódców, tutaj dostępne były „rozbierane” długopisy – w zależności od położenia pokazujące kobietę w kostiumie kąpielowym lub bez, trójwymiarowe pocztówki, koronkowa damska bielizna, spinki do mankietów męskich koszul, nie tyle szytych, co ciosanych. Dla zadania szyku można tu było kupić odznaki życiowego fartu: długopisy Parkera, wieczne pióra Watermana, srebrne spinki do krawatów, koszulę ze sztywnym kołnierzykiem, podróbkę modnego krawatu. Tutaj aspirujący inteligent nabywając maszynę do pisania, mógł przetestować swój talent, pisząc do szuflady recepty na zbawienie świata, a za to, że nikt się na nich nie poznał, obwiniać reżim.

Typowych sklepów tu nie było. Ich asortyment zależał nie tylko od tego, na co aktualnie był zbyt, ale od tego, gdzie i jakie kontakty miał właściciel oraz jakim surowcem do produkcji dysponował. Bramą od ulicy wchodziło się na podwórze, a następnie drzwiami wzmocnionymi żelazną kratą do sutereny. W środku nozdrza wyłapywały woń naftaliny rozkładającej się latami w niewietrzonych szafach. Sprzedawczyni, rzadziej sprzedawca, wychylała się ze sklepowego zaplecza z wolna i z trudem jak motyl z poczwarki lub aktor zza kulis – początkowo niezdarnie, z lekka niepewnie, nie mając pewności, czy klient to wychylenie nagrodzi oklaskami czy wytupaniem. Mierzyła go wzrokiem, w którym handlowa interesowność zmagała się z instynktowną nieufnością. Oswoiwszy się z półmrokiem, w miejscu, gdzie kiedyś wisiał obrazek Najświętszej Panienki, klient dostrzegał podobiznę Gomułki, Cyrankiewicza, Zawadzkiego, czasem Ochaba niepochlebnie zwanego Ochłapem. Wprawdzie u władzy był już Gierek, ale z powieszeniem jego facjaty nie spieszono się, bo wychowany w północnej Francji być może sam nie wiedział jeszcze o tym, że był belgijskim agentem.

Zasuszone sklepikarki w trudnym do odgadnięcia, nieustannie przejściowym wieku sprzedawały niechętnie, nie każdemu i nie zawsze za tę samą cenę. Nie handlowały towarem, lecz pomysłami na artystyczne kompozycje: „Stolik? Pan widzisz tu stolik? To nie żaden stolik, to element kompozycji. Nie widzisz pan, że to martwa natura?”.

Tutejsze owady znały filozofię miejsca – nic nie było dane raz na zawsze, pewnym można było być tylko tego, że przejściowy brak towarów okaże się trwały. Wprawdzie wolno tu było handlować tym, co niedostępne w państwowych sklepach, ale nie każdemu warto było odsprzedawać, nie za każdą i nie za jednakową cenę.

W przedwojennych suterenach utajniony żywot wiedli: tapicer, cholewkarz, krawiec, kuśnierz, a za zakrętem pamiętającym czasy bab znachorek handlujących tu chmielem majestatycznie zapadał się w sobie Dom Towarowy Braci Jabłkowskich, zaprojektowany przez Karola Jankowskiego i Franciszka Lilpopa, przed wojną zatrudniający 600 pracowników, importujący towary z Wiednia i Paryża, z oddziałem w Wilnie i własnym pocztowym kasownikiem. Niewidoczne dla przechodniów do podstępnego ataku na uspołeczniony handel czaiły się podziemne hufce szczotkarzy, parasolników i krawaciarzy.

Siedzibę miało tu stronnictwo zwane Demokratycznym, oficjalnie reprezentujące prywatną inicjatywę, ale skoro wszyscy mieli interes w budowie socjalizmu, to prywatna inicjatywa odrębnych interesów mieć nie mogła.

Owadzie sklepikarki z ulicy motyli oparły się gomułkowskim komisom sprzedającym towary zagraniczne i bardziej chodliwą produkcję krajową, skrzydła podcięły im dopiero sklepy Pewexu, otwarte z początkiem gierkowskiej dekady lat siedemdziesiątych. Obce waluty można było mieć bez deklarowania pochodzenia, wymieniać na dolarowe bony, a bony – na towary zagraniczne, głównie wranglery i levisy – nieodłączny składnik mody kontestatorskich nastolatków szpanujących skórzaną etykietką na biodrach. Uchyleniem okna na Zachód pacyfikowano społeczne nastroje, ściągano nadmiar pieniądza, zaspokajano głód markowych towarów. Pewexy podcinały prywatne rzemiosło i handel skuteczniej niż kontrole i domiary, ale rodzima produkcja rychło przestawiła się na nowe gusta, konkurowała podróbkami i przebijała oryginał jakością rękodzieła.

*

W Polsce obolałej po przejściach solidarnościowych, jaruzelskich, gorbaczowowskich i balcerowiczowsko-mazowieckich ulica motyli pod starą nazwą Chmielnej straciła powab kontrabandy, pokusę zakazanej uciechy i aromat radzieckich perfum. Szykiem ustępowała Nowemu Światu, a klientów odciągała od niej Marszałkowska. Stała się deptakiem i wprowadzono na niej nowe porządki. Instytut Goethego zajął miejsce dawnej publicznej łaźni Diana, w której obmywały się łączniczki i sanitariuszki z Powstania Warszawskiego po przejściu kanałami ze Starówki do Śródmieścia. Zabytkowy przybytek higieny zburzono, bo grunt, na którym stał, wart był więcej niż przychód z działalności, a odpowiedzialność za higienę przejął wolny rynek. Na ulicy rozpanoszyły się wegańskie bary i dizajnerskie butiki. Propagandę socjalistyczną zastąpiła promocja ekologicznej żywności. W gablocie, z której ewakuował się koniak Napoleon, reklamowała się orientalna herbata Yogi. Fryzjer nazywał się teraz Haircut Express, ale uchował się zakład szewski, którego właściciel nie wpadł jeszcze na to, by nazwać się Shoe Designer, choć szył buty na obstalunek.

Gdzieś zawieruszyła się podwórkowa kapela, która wzięła nazwę od ulicy. Wraz z nią zniknęła muzyka z klimatem – składanka przedwojennych przebojów, wojennego ducha oporu, spleciona wiązanką złodziejskich tang, wygrywana na akordeonie, bandżoli, kontrabasie, skrzypcach i klarnecie. W miejscu narożnego baru, jednego z nielicznych, gdzie kawę z włoskiego ekspresu można było sączyć z wysokości barowego stołka z widokiem na kino Atlantic, mieściła się szybkożernia Kebab King. Atlantic był na swoim miejscu z nową fasadą, ale miał w sąsiedztwie nierozłączną parę kantor i lombard – bękarcich bliźniaków ustrojowej transformacji.

Cukiernie w czasach wczesnego Gierka pachniały wanilią. W tłusty czwartek ustawiała się przed nimi długa kolejka po pączki, a zapach rozchodził się na kilkaset metrów. Teraz impertynencko i władczo pachniały imbirem. Nie było śladu po czasach, w których można było tu zbić fortunę na przeróbce znoszonych pelis, chałupniczej produkcji swetrów, sprzedaży piór Watermana i atramentu Pelikan. Jedynym ocalałym, choć jakże odległym wspomnieniem z przeszłości był sklep z maszynami do pisania Mercedes i Adler – potencjalnymi narzędziami spisku z artykułu 271 paragraf 1 Kodeksu karnego: „Kto rozpowszechnia fałszywe wiadomości, jeśli może to wyrządzić poważną szkodę interesom Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, podlega karze pozbawienia wolności do lat trzech”.

Maszyny do pisania sprzedawały się drogo, ale tylko jako… antyki. O fałszywych treściach przestał decydować uzbrojony w czerwony ołówek niepozorny urzędnik z dyplomem magistra filozofii na ulicy Mysiej 2; o prawdzie i fałszu rozstrzygały teraz kalifornijskie algorytmy sztucznej inteligencji.

Szyku nie zadawały już nieżałujące sobie makijażu wydekoltowane, ostro tlenione blondynki w opiętych bluzkach z lichego dżerseju i butach na platformach. Cinkciarze dawno ewakuowali się z wykładanego mozaikami baru Szwajcarskiego – jednego z pierwszych w PRL-u barów bistro. Nie było w nim śladu po eksportowych pięknościach, wyczekujących na zbłąkanych dewizowych turystów przy wystygłym espresso. Szwajcarski cierpiał egzystencjalne rozterki – nie wiedział, czy był bardziej grillem, czy barem, a dla wyakcentowania tej zagadki nazwano go Sphinxem.

Pod naporem orientalnych garkuchni i kulinarnych nowinek skapitulowała gospoda, w której gryzący dym z papierosów kłębił się u sufitu spleciony w nierozerwalnym uścisku z kapuśniakiem, stawiając zacięty opór oparom ognistej wody. Barczysty zapachowy brutal przegrał z perfumowanym przesłodzeniem Orientu.

*

Z bramy pod numerem 25, wspartej na rusztowaniach jak inwalida na kulach, wydobywała się upudrowana woń cukierni. Sublokator, poszturchiwany przez dzieci w kolejce po lody, wszedł po omacku w opary wanilii, kierując się w stronę poobijanych marmurowych schodów – w dobrych przedwojennych czasach z pewnością wyłożonych dywanem. Był studentem z prawem sublokatorskiego użytkowania pokoju w komunalnym mieszkaniu. W jednej ręce miał decyzję wydziału kwaterunkowego dzielnicy Warszawa-Śródmieście, w drugiej – pożyczoną walizkę.

Na zakręcie schodów zderzył się z sanitariuszami znoszącymi na noszach mężczyznę, którego wziął za chorego. Przylgnął do ściany na półpiętrze, by ich przepuścić. Spieszyli się, a on był w drodze. Podnieśli nosze, chcąc wyminąć go na zakręcie, i zarysowali świeżo pomalowaną ścianę. Mężczyznę wynoszono z mieszkania, do którego, jak się okazało, miał wejść. Ogólny rwetes spowodował, że nikt go nie zauważył. Gdy oswoił się z półmrokiem, w głębi długiego, ciemnego korytarza oświetlonego mdłym światłem dochodzącym z niedomkniętych drzwi dostrzegł dwoje ludzi, na pierwszy rzut oka w wieku pięćdziesięciu kilku lat. Byli czerwoni na twarzach, wyczerpani przesuwaniem mebli sprawiających wrażenie przypadkowych, upchniętych bez ładu i składu, niepogodzonych z nowym miejscem przymusowego postoju.

Z nadzieją w głosie spytali, czy był ślusarzem, bo oczekiwali wymiany zamka. Najwyraźniej jego niewielką walizkę uznali za skrzynkę z narzędziami. Przedstawił się i powiedział, że jest studentem. Wyraził żal, że nie okazał się tym, za kogo go wzięli. Mężczyzna i kobieta patrzyli na niego w milczeniu, nie starając się zbytnio ukryć rozczarowania, teatralnie ubrani w znoszone szlafroki, pochyleni nad rozbitą doniczką, jakby uzależniając to, co z nią zrobią, od tego, co on powie. Nie spuszczając go z oczu, niczym kocica gotowa do skoku, kobieta schyliła się, by zamieść podłogę.

– Molski – przedstawił się mężczyzna, podając sublokatorowi rękę bez obrócenia tułowia, by nie stracić z oczu kobiety mechanicznie zmiatającej z podłogi skorupy rozbitej doniczki.

Gdy aprobującym pomrukiem pochwalił ją za staranność, student spytał o wolny pokój. Molski ruchem głowy wskazał drzwi po lewej stronie od głównego wejścia. Na pytanie, co zaszło, odpowiedział, że mężczyzna, którego sublokator wziął za chorego, był samobójcą bez nadziei na odratowanie. Molska dodała, że powiesił się jakiś czas temu, ale nikt tego nie zauważył. Nie mógł dłużej znieść rozłąki z partnerką – rzuciła go i wyjechała do innego do Kanady. Wzgardzony kochanek wypił za dużo i, jak wówczas mawiano, urwał mu się film. Mówiła od niechcenia, jak o czymś niewartym wzmianki, zapisanym petitem w kronice policyjnej, ale skoro już go wtajemniczyła, to mógł się czuć powitany i nie przeszkadzać w przesuwaniu mebli do pokoju dopiero co odkażonego, jak wnioskował po zapachu, mieszanką spirytusu z denaturatem.

Sublokator zamieszkał w mieszkaniu, które przed 1945 rokiem było całością – z osobnym wejściem dla służby, od podwórza, wprost do kuchni. Powojenny mieszkaniowy głód powodował, że w lokalu upchano obcych sobie ludzi, zamieniając mieszczański apartament w kołchoz. Ten, do którego trafił, składał się z czterech pokojów. W dwóch mieszkało dwoje dzieci kanadyjskiej emigrantki – syn, powołany do służby wojskowej, i córka, w wieku niegdyś zwanym podchodzącym, skracająca sobie oczekiwanie na paszport pomstowaniem na Molskich i głośnymi balangami.

Od tego snu o Kanadzie dzieliła sublokatora ściana z drzwiami, które zastawił szafą. W meblu można byłoby się przejrzeć, gdyby nie to, że wbudowane w niego lustro zastępowała firanka udająca drzwi. Pozostałe dwa pokoje użytkowali Molscy i on.

Najważniejszy był jednak – należący wcześniej do wisielca – pokój piąty, którego oficjalnie nie było, a jednak był najbardziej realny. To o niego toczyła się wojna, w której stawką był dodatkowy metraż. Wydzielony z części korytarza, z dwóch stron obudowany przepierzeniem z pilśniowej płyty uchodzącym za ścianki, wymuszał nadłożenie drogi do wspólnej kuchni i ubikacji.

Usytuowanie tych strategicznych miejsc czyniło z korytarza żarłoczny i przerośnięty układ pokarmowo-trawienny. Tak kojarzył się sublokatorowi z powodu dochodzących z jego wnętrza szmerów, groźnego bulgotu spuszczanej wody oraz mebli przeciąganych tam i z powrotem jak chorągiewki na sztabowej mapie dla zaznaczenia zdobytego terytorium. W trzewiach korytarza przebiegała linia frontu pomiędzy uzasadnianym ciasnotą prawem moralnym Molskich a prawem pisanym, faworyzującym dzieci emigrantki. O herkulesowych zmaganiach ciasnoty z nadmetrażem długo i zawile rozstrzygały urzędy, w pierwszej kolejności usiłujące ustalić, czy pokój był pokojem, skoro kiedyś był tylko częścią korytarza, a w dalszej – kto miał do niego prawo.

Molscy nie akceptowali tego, że teoretycznie dwoje nastolatków, a faktycznie jedno, mieszkało w dwóch pokojach, a mimo to domagało się uznania prawa do trzeciego, po wisielcu, podczas gdy oni sami, doświadczeni wojną i sterani budową socjalizmu, gnieździli się w jednym. Bierność urzędu kwaterunkowego, nierozstrzygające orzeczenia sądów i tworzenie faktów dokonanych napędzały zaczepno-obronną wojnę toczoną tuż pod drzwiami sublokatora. Jej teatralne odsłony rozgrywały się w spłowiałych szlafrokach, niegdyś może zdobnych w kwieciste wzory, przemokniętych płaszczach, hełmach z papilotów i plażowych strojach.

O aktualnym stanie przepychanek w urzędach i sądach sublokator wnioskował po odgłosach dobywających się ze wspólnego korytarza. Najczęściej były to warknięcia ostrzegające wroga przed wtargnięciem na zastrzeżony teren, duet młodej sopranistki z altem zdartym na partyjnych nasiadówkach, nerwowa czkawka po wyczerpaniu repertuaru pogróżek.

Były odgłosy łatwe w identyfikacji: oskarżenia w namaszczonym tonie, szmery sugerujące skradanie się lub podsłuchiwanie, stłumione chichoty oznaczające przygotowywania złośliwej psoty. Z czasem sublokator po skrzypieniu drewnianej podłogi wnioskował, gdzie kto stał i jakim orężem walczył o pokój. Oswoił się też z ukradkowymi spojrzeniami, wystudiowanymi pozami, uodpornił na naburmuszone dąsy, marsowe miny. Jedyne, co go poruszało, to szepty. Mogły oznaczać, że zawarto zawieszenie broni, pokojowy traktat ustali nowe strefy wpływów, na czym ucierpi jego prawo współużytkowania kuchni, ubikacji i korytarza.

W wydzieraniu sobie metrażu obie strony prześcigały się w inwencji. W drzwiach wymieniano zamki, pod wspólnym adresem fikcyjnie meldowano krewnych, wypożyczono psa, szukano prywatnych dojść do ludzi zdolnych popchnąć sprawę w pożądanym kierunku. Molscy kupili lub pożyczyli skądś jeszcze więcej mebli, przekonując urzędników, że żyli w niewyobrażalnej ciasnocie. Sublokator potykał się o nie, idąc do łazienki po omacku, bo nikt z domowników z obawy przed ustanowieniem precedensu nie kwapił się, by na wspólnym korytarzu wymienić przepalone żarówki.

Obie strony wymyślnie okopywały się na przedpolach łazienki i kuchni, by zająć dogodną pozycję wypadową w walce o każdą piędź oddzielonej przepierzeniem z pilśniowych płyt korytarzowej ziemi niczyjej. Gestykulowano, wymachując tym, co było pod ręką: parasolką, właśnie zakupionym ogórkiem, urzędowymi papierami z sygnaturą o długim ciągu liczb. Po słownej utarczce sąsiedzi wracali zmęczeni do siebie jak aktorzy za kulisy, aby po przerwie na papierosa z nową energią wrócić do przerwanej kłótni jak mechaniczne zabawki, którym zainstalowano nową baterię. Były w tym elementy teatralnej bufonady, starannie wyreżyserowanej przypadkowości, kieszonkowego kryminału, sofoklesowej tragedii o wyższości niepisanego prawa moralnego nad prawem stanowionym. Za kulisami tego spektaklu była niewidzialna widownia kwaterunkowych i paszportowych urzędników żądająca bisów, grożąca wytupaniem, kapryśna w gustach, być może oczekująca w antrakcie darmowego poczęstunku koniakiem Napoleon.

Spór o pokój po wisielcu miał także podłoże pokoleniowe – Molscy źle reagowali na gitarę basową i perkusję, a rock and roll słuchany przez nastolatków na pełen regulator powodował, że dygotali jak epileptycy. Dzieci emigrantki dobrze wiedziały, że cygański bigbit Michaja Burano nie był w smak sąsiadom w wieku przedemerytalnym, a gramofon Bambino był ich niezawodną bronią akustycznego rażenia, nękającą system nerwowo-odpornościowy wroga. W sporze, dla sublokatora równie obcym i nierealnym co walka centaurów z Lapitami, rzeczywisty był tylko wisielec; jego banalna śmierć opróżniła mieszkalną przestrzeń, która musiała zostać zagospodarowana, by urząd kwaterunkowy nie dokwaterował nowego sublokatora.

Nietrwałe rozejmy zawierano za sprawą zbłąkanego gościa, omyłkowo dzwoniącego do drzwi i pytającego o pracownię swetrów lub kancelarię adwokacką, składające się na podobny kołchoz piętro wyżej. Po odprawie zbłąkanego przegrupowywano się na nowe pozycje, wzmacniano okopy i stabilizowano front. Tylko marksistowska dialektyka mogłaby wyjaśnić, dlaczego w mieszkaniu, w którym od lat nikt niczego nie naprawiał, a wymiana przepalonej żarówki mogła zostać uznana za wystąpienie z roszczeniem do wspólnego korytarza, wciąż działał przedwojenny dzwonek.

Przyznanie Molskiej papierów inwalidzkich okazało się w końcu argumentem, który zaważył na przydzieleniu jej przez urząd kwaterunkowy pokoju po wisielcu. Reszty dopełniła polityka paszportowa Gierka, dzięki której dzieci wyjechały do dewizowej matki w Kraju Klonowego Liścia.

Sublokator pamiętał swój pokój dokładnie, bo do zapamiętania było niewiele. Oprócz szafy, niegdyś z lustrem, z braku drzwi zasłanianej firanką, na umeblowanie składały się: metalowy stolik, tapczan, biurko, lampa stojąca i fotel ogrodowy. Nie były to meble z drugiej ani nawet z trzeciej ręki, lecz rupiecie z ogródka działkowego. Był też sięgający sufitu kaflowy piec na węgiel, przez sublokatora nigdy nierozpalany, bo wymagałoby to ubiegania się o przydział węgla, którego nie było gdzie trzymać.

W wiklinowym fotelu skrzypiącym z tęsknoty za czasami, gdy był ozdobą podmiejskiej werandy, siadywała Jego Ewa, o figurze, do której niczym twarzową sukienkę dobrała sobie kierunek studiów – filologię klasyczną. Śmiała się zaraźliwie, milczała dydaktycznie, sublokatorowi podobała się przez to, że go zastawiała. Była panienką z dobrego domu krótko trzymaną przez owdowiałą matkę mającą wobec niej oczekiwania, którym bez przekonania starała się sprostać. Chciała być sobą, ale nie miała wyobrażenia, co to mogłoby dla niej znaczyć. Sublokator podjął się trudu wyjaśnienia jej tego, co trudne nie było, bo wobec niego nikt żadnych oczekiwań nie miał.

Ubrana na grecką pastereczkę, tak przynajmniej sublokatorowi się skojarzyła, przyszła któregoś dnia z pierwszą sielanką z Bukolik Wergiliusza. Stary pasterz Tityrus odradzał młodszemu Melibeuszowi wędrówkę po świecie. Przekonywał, że nic nie mogło równać się z tym, co było na miejscu – wygrywaniem leśnej piosenki na cienkiej fujarce w cieniu rozłożystego buka. Sublokator najbardziej lubił ostatnią zwrotkę, w której pragnienie spoczynku zmagało się z pokusą wędrówki: „Przed drogą żmudną, bolesną, w mej chacie znajdziesz wytchnienie, na miękkim łożu zielonym spożyjesz smaczną wieczerzę: tam białość serów najtłustszych, kasztanów jędrnych rumieniec…”2.

Ale oprócz aromatu ziół, najtłustszych serów i kasztanów jędrnorumianych w menu sielanki była nieuchronność:

„Oto już dymy kominów w modrym się wiją eterze i coraz to dłuższe po łąkach gór stromych ścielą się cienie”.

Jego Ewa tłumaczyła z łaciny Hic tamen mecum poteras requiscere noctem… własnymi słowami: „Póki co, możesz teraz spocząć tu na noc”.

Ale w tym „póki co” było przeczucie tułaczki, tymczasowość, nierealność. Jego Ewa w roli Tityrusa była przekonująca, ale ulica motyli nie miała w sobie niczego z bukoliki. Sublokator wiedział, że był na niej obcym ciałem z administracyjnego przydziału, losowym przypadkiem tolerowanym niechętnie i do czasu. Nie był przekonany, czy Tityrus, oferując gościnę Melibeuszowi, miał świadomość skutków, które mogły dla niego wyniknąć z jej przyjęcia. Nie chciał narażać pastereczki na mimowolny kontakt z parzydełkami jamochłonów zamieszkujących korytarzowe trzewia.

*

Podobnie jak wtedy, przed laty, sublokator stał przed głównym wejściem do mieszkania na pierwszym piętrze. Jak przed laty wszedł bez pukania przez uchylone drzwi. W korytarzu skręcił ku swemu dawnemu pokojowi. W miejscu, gdzie kiedyś spał, stał komputer, a tam, gdzie miał biurko, była półka z folderami reklamującymi firmę deweloperską. Widok z okna pozostał niemal taki, jakim go zapamiętał, ale gwar brzmiał obco i przybyło szyldów. Uliczna orkiestra była gdzieś w tle, ale bésame mucho słabo przebijało się przez uliczny hałas.

Poczuł się obserwowany i zdał sobie sprawę, że jest w poczekalni. W ten sam sposób patrzyli na niego Molscy, biorąc go za ślusarza; wrodzona nieżyczliwość pod cienką warstwą interesownej uprzejmości. Obserwowała go kobieta, czekając, aż powie, po co przyszedł, ale patrzyła gdzieś obok niego, jakby zasłaniał jej widok. Było w tym spojrzeniu mechaniczne oko fotokomórki, chęć zaszufladkowania i odstawienia na bok.

– Pan w sprawie mieszkania? – powiedziała bardziej do siebie niż do niego, nie wiadomo, pytając czy stwierdzając.

– Myślałem, że jest tu pracownia swetrów – odparł natychmiast, żałując, że przyszedł, bo przecież jego dawny pokój nie mógł być dłużej jego.

– Lata temu była piętro wyżej, ale dawno jej nie ma. Niczego tu już nie ma. Dom jest do rozbiórki. Wszedł pan na własne ryzyko, gdyby przytrafił się wypadek, nasza firma nie ponosiłaby odpowiedzialności. Zalecamy korzystanie z kuchennych schodów dla dostawców. Przed wejściem jest wywieszka – mówiła, mechanicznie rozkładając papiery. – Teraz będą tu biura pod najem. Mówi się też o banku, ale rada nadzorcza jeszcze nie zdecydowała.

Słowa o najmie i banku wypowiedziała cicho i niemal tkliwie, a niepożądany gość wyłapał nutkę korporacyjnego optymizmu. Może chciała dowartościować się, dając do zrozumienia, że była wtajemniczona w inwestycyjne plany swojej firmy, a nic bardziej niż bank nie mogło podnieść rangi miejsca. Chciał głośno się zdziwić, ale tylko się uśmiechnął.

„A właściwie czemu nie?”, pomyślał. „Dlaczego mieszkania w przedwojennych kamienicach nie miałyby się stać biurami do wynajęcia albo bankiem, skoro nie są dłużej miejscem przymusowego stłoczenia przypadkowych ludzi wspólnie użytkujących kuchnię, łazienkę, korytarz? Może tylko bank miał wiedzę o tym, którędy poprowadzono rury, więc tylko on mógł dom odbudować? A może dom, jak łaźnia Diana z drugiego końca ulicy, stał na gruncie wartym więcej niż sumaryczna wartość cegieł, z których się składał. Czyż pokój po wisielcu nie mógł być okazją do inwestowania?”.

Sublokator zapragnął przekonać się, czy po pracowni swetrów coś ocalało – tabliczka na drzwiach, szyld lub choćby ślad po nim, źdźbło włóczki, złom po zdezelowanej maszynie dziewiarskiej, cokolwiek. Ale za drzwiami zamiast pójść na górę, zszedł na dół. Nie chciał potwierdzenia tego, o czym wiedział.

W uszach dźwięczały mu pomyłkowe dzwonki klientów pracowni swetrów piętro wyżej, wymuszające rozejm w korytarzowej wojnie, w której nie był stroną, ale łatwo mógł się stać wrogiem. Jego współlokatorzy mieli wspólny interes w ograniczeniu mu dostępu do kuchni lub ubikacji. Chcąc nie chcąc, wnosił wkład w skrzypienie podłogi i bulgot spuszczanej wody. Co gorsza, ze wspólnej kuchni i łazienki korzystał głównie nocami, chodząc po omacku i potrącając meble. Ulica motyli była mu przystanią, ale jego obecność, zbudowana na kruchym fundamencie sublokatorskiego prawa, wyrywała domowników z marzeń o Kanadzie i dodatkowym metrażu. A przecież nie dało się przeżyć socjalizmu bez marzeń o społecznej nierówności, których tak ważnym wyznacznikiem był mieszkalny metraż.

Poobijaną klatką schodową wprowadzali się tu ludzie poobijani przez życie. W domu zapadniętym w sobie, do którego wchodziło się na własne ryzyko, zachowały się obtłuczenia pamiętające ruchy wojsk, polityczne odwilże, kampanie czujności, wywłaszczenia, inflacje, temperamenty mieszkańców, ale teraz mieszkał w nim ostatni z lokatorów – strach przed wyburzeniem. Któraś z rys na ścianie klatki schodowej, mimo wielu warstw farby, przechowywała pamięć o wisielcu spotkanym na półpiętrze w dniu wprowadzki studenta.

Czyż wchodząc w drogę sanitariuszom, nie pomnożył szkód na ścianach i schodach? Czyż nie postąpił lekkomyślnie, a na pewno nietaktownie, idąc w górę schodami z leciutką walizką marzeń o życiu, gdy w dół znoszono kogoś, kto sobie z nim nie poradził? Czyż nie wymusił na nim pierwszeństwa? Czy to zuchwalstwo nie przysporzyło ścianom zadrapań od obrócenia noszy pod niewłaściwym kątem? Czy jego wtargnięcie na schody zostało gdzieś zaksięgowane, a zapis będzie istniał, nawet gdy po domu nie będzie śladu?

Bał się, że u dołu schodów z rachunkiem za malowanie klatki schodowej czeka na niego dozorca. Jeśli nie zapłaci od ręki, to zamknie przed nim bramę na ulicę reklam, specjalnych ofert, sezonowych wyprzedaży i nowej, jedynie słusznej drogi od Marszałkowskiej do Nowego Światu?

Hic tamen mecum poteras requiscere noctem…

1 17 lipca 1925 roku dwudziestodwuletni Henryk Rutkowski wraz z dwoma napastnikami, Władysławem Kniewskim i Władysławem Hibnerem, tak jak on członkami KPP, w trakcie ucieczki postrzelił na ulicy Chmielnej funkcjonariusza policji z XXIII komisariatu w Warszawie. Za ten i inne czyny 21 sierpnia 1925 roku sąd okręgowy w Warszawie w trybie doraźnym skazał ich na karę śmierci. Po wojnie komuniści uznali ich za ofiary policyjnej samowoli. Każdy z nich miał w Warszawie swoją ulicę. Patronowali szkołom i fabrykom. Ocalały po wojnie północny odcinek przedwojennej ulicy Chmielnej przemianowano na Rutkowskiego.

2 Tłum. Krzysztof Kamil Baczyński.

WOLNOŚĆ PRZYMIERZA KALESONY

Wystrojone w odświętną garderobę prababek manekiny szklanym okiem lustrowały wybredną publikę. Były heroldami przebrzmiałej mody, za jedyny przyodziewek mając wysłużone damskie gorsety w kolorach trudnych do odgadnięcia. Stały znieruchomiałe, jakby zamarzły, ćwicząc taneczne figury w takt dawno wybrzmiałej melodii. Kiedyś przylizane, pyszniły się w wystawowych oknach domów mody, teraz w wypadłej z obiegu galanterii Domu Towarowego Braci Jabłkowskich z wyniosłą wzgardą znosiły przymusowe towarzystwo wiktoriańskich nocników zaadaptowanych na doniczki i zdezelowanych mebli wystawiających resztki politury do bladego słońca. Obtłuczenia po licznych przeprowadzkach nie pozwalały ustalić, czy na polakierowanych wargach zastygł grymas wyższości, czy głęboko skrywana wiedza o życiowych niedoróbkach.

Patos był tu tani, bo wyceniony w inflacyjnym pieniądzu.

Towar był tu ciuchem i złomem, zapomniano, czemu służył, nie umiano go naprawić lub nie było na niego chętnych. Na przekór komercyjnym oczywistościom niepojętej skrupulatności, nieodgadnionego sentymentu, zwieziono go tu w desperackiej nadziei, że wciąż był coś wart. Handlarze sprzedawali, co mieli, bo w postkomunizm weszli bez kapitału, a oszczędności zjadła inflacja. Wierzyli, że starzyzna z drugiej ręki znajdzie zastosowanie w nowych czasach wolnorynkowej niewiadomej. Wszak prędzej lub później jakieś retro znów stanie się modne, a popyt na ornamentalistów i sztukatorów potrafiących naprawiać, przerabiać i upiększać utrzyma się mimo upowszechnienia towarów jednorazowego użytku.

Zawodowi handlarze patrzyli krzywym okiem na amatorów sprzedających, co mieli, bo musieli. Wiatr roznosił po placu zapach smażonej cebuli, a słońce, choć chwilami świeciło mocno, nie ogrzewało niczego. Co bardziej zapobiegliwi handlarze przyszli z własną herbatą w termosie, spijaną krótkimi, nerwowymi łykami nie dla zaspokojenia pragnienia, lecz wąchania pary.

Polska jarmarczna, drobnomieszczańska, inteligencka, chłopska, garnizonowa, sanacyjna i sarmacka wychodziła na spotkanie nowych czasów, o których wiadomo było tylko tyle, że będą inne i muszą być normalne.

Historia tasowała epoki, nie dbając o następstwa. Srebrne pięciokoronówki Franciszka Józefa tolerowały przymusowe towarzystwo medali przodowników pracy PRL-u, bo zmuszało do tego pokrewieństwo stopu. Najwięksi znawcy mieli trudności z odróżnieniem odznaczeń za to, że ktoś coś umiał lub osiągnął, od medali i orderów uzyskanych dzięki kumoterstwu lub zdradzie. Zdjęcia z pogrzebu marszałka Józefa Piłsudskiego na składanych stolikach walczyły o miejsce ze zdjęciami z pogrzebu Bolesława Bieruta. Oręża służącego niegdyś do walki o wolność, wykazania się odwagą i obroną honoru było pod dostatkiem – od tureckich szabel po pistolety. Niemal wszystko było tu niekompletne, przemieszane i w różnych stadiach zdezelowania. Lichych oryginałów nie dawało się odróżnić od wysokiej jakości podróbek, nieudolnego naśladownictwa od marnego pierwowzoru, ale niemal wszystko mogło być ozdobą nuworyszowskiego domku, gdzie historia dobiegła kresu, teraźniejszość była wieczna, a następstwo epok umowne.

Nowy ustrojowy porządek domagał się nowego pieniądza, a ten obiecywał, że będzie prężył odsetkowe muskuły i rósł w cenie. W nowym pieniądzu wszystko musiało być wycenione od nowa – od oportunizmu po heroizm, od sztuki po bezguście, od proweniencji po snobizm, od dolarów trzymanych na czarną godzinę w bieliźniarce po kredyty hipoteczne.

Historia jako obiekt kolekcjonerski w nowym pieniądzu ceniła się nisko. Na przecenę o porównywalnym rozmachu może już jej nie być stać, bo wolnorynkowy liberalizm ma być jej końcem.

Bielizna wyrwana garderobianym czeluściom wdzięczyła się do łowców okazji krzywiących się na cenę. Dziarscy mężczyźni prowadzili pod rękę korpulentne kobiety strojne w tiulowe róże i fiolety. Można by je wziąć za przerośnięte flamingi, gdyby nie to, że natura poskąpiła im upierzenia.

Z zakamarków PRL-u początkowo ukradkiem, a stopniowo coraz bardziej ostentacyjnie wypełzali snobi. Upadek komunizmu oznaczał, że nie trzeba było dłużej wstydzić się drobnomieszczańskich gustów ani dorobkiewiczowskich upodobań, bo się zdemokratyzowały i rozlały po nizinach społecznych. Rynek, pobierając płatność w nowym pieniądzu, wyzwalał z kompleksów.

Snobi rozmiękczali handlarzy wybrzydzaniem na stan zachowania obiektu. Niespiesznym krokiem arbitrów stylu i smaku przechadzali się między stolikami. Obmacywali anorektyczne manekiny, skarżąc się na trudności w rozpięciu wyblakłego garderobianego przyodziewku. Ślinili się na widok frywolnych koronek z czasów, gdy damskie nylonowe pończochy były w cenie miesięcznej pensji. Z wystudiowaną obojętnością lustrowali rzadką próbę srebra z belle époque, a wszystkiego chcieli dotknąć, od sfinksów w stylu empire do fajansowych aniołków płci obojnaczej, zupełnie tak, jakby składali się z samych rąk, a dotyk był zmysłem, bez którego nie mogli skalkulować ceny.

Obok snobów liczni byli tu inwestorzy rozglądający się za czymś, co można tanio kupić, by odsprzedać drożej. Byli wśród nich długodystansowcy szukający czegoś, na czym będą siedzieć latami, czekając, aż pokryje się patyną, zyska na wartości i nobilituje posiadacza. Choć ich kult solidności zwrócony był w przeszłość, dziękczynne ofiary składali współczesnym bożkom odsetkowego progresywizmu. Dawało im to nieskrywane poczucie wyższości wobec tych, którzy handlowali tu dla związania końca z końcem.

Snobów, inwestorów i sprzedawców łączyła wiara w to, że po PRL-u zostało coś, co wciąż można wykorzystać, zyskownie odsprzedać, w ostateczności uzdatnić do wtórnego użytku. Tu znajdowali potwierdzenie, że w Polsce Ludowej nie żyli na niby. Tu wyceniali swoją przeszłość w nowej, wymienialnej walucie III RP.

Straganiarze obojętnie czekali na klientów w wystudiowanych pozach modeli na lekcji rysunku pierwszego roku studiów Akademii Sztuk Pięknych. Stwarzali wrażenie, że nie zależało im na transakcjach, a byli tu po to, by ktoś docenił, co ewentualnie mogliby sprzedać, gdyby mieli taką zachciankę. Dla podniesienia wartości towaru dawali do zrozumienia, że żadna cena nie byłaby odpowiednio wysoka, sprzedawali bowiem nie tyle towar, co tradycję i proweniencję: „Pan myśli, że to zwykły młynek do kawy ze stopu miedzi i mosiądzu? A czy pan wie, że woźnica woził go w kufrze w tyle karety, aby jaśniepan mógł się napić kawy na postoju? To nie to samo, co kawa na wynos w styropianowym kubku. A co panu przypomina wieko tego młynka? Nie wie pan, to ja powiem. To nakrycie głowy tureckiego wezyra. Pan pyta, po co w srebrnej cukiernicy kluczyk? A skąd jaśniepaństwo mogło wiedzieć, czy służba nie podkradała cukru?”.

Sprzedawcy mieli zawodową dumę – chcieli, by kupujący towar nie tylko kupił, ale docenił. To przecież nie importowane z Azji ciuchy z przeceny w bazarowym handlu, garderoba amatorskiego teatru z prowincji, oferta odpustowego straganu.

Aby być docenionym, handlarz musiał być dostrzeżony – stąd transakcję ogłaszał głośnym gdakaniem: „Ostatnia moneta z kolekcji… menniczy blask, sprzedana za… – i wypowiedziane nostalgicznym półszeptem – …talar Stanisława Augusta”. Na tym samym oddechu odczytywał zatarty na rzymskiej monecie napis fe-li-ci-tas pu-bli-ca, rozglądając się za kimś, kto by mu go objaśnił.

Sprzedawcy wtajemniczali kupujących w dawno zapomnianą wiedzę nie po to, by ich olśnić, lecz rozpoznać, kto wśród nich kupował tylko oczyma, kto ze snobizmu, a kto dla inwestycji. A jeśli dla inwestycji, to czy dlatego, że był nuworyszem, czy może kolekcjonerem? Praktyczne trudności stwarzała mnogość kategorii pośrednich: inwestorzy bywali snobami, snobi kolekcjonerami, zaś kolekcjonerzy koneserami. Dla tych ostatnich sprzedawcy mieli specjalne względy. Nie dlatego, że o towarze mogli wiedzieć więcej od nich, ale doceniali sztukę dla sztuki w odróżnieniu od sztuki wzbogacania się.

Towar był tu niechodliwy, bo niezwyczajny. To świat rzeczy wyprodukowanych, by trwały, naprawianych, łatanych i sztukowanych, przekazywanych z pokolenia na pokolenie jak w łańcuchu pokarmowo-trawiennym. Świat rzeczy, które wciąż chciały się na coś przydać, nawet jeśli wykopano je w stanie rozkładu z zapomnianych pól bitewnych albo wydarto z czeluści wysypiska. To siermiężni renegaci nieprzynależący do epoki plastyku, taniego importu z Azji, produktów z zaprogramowanym terminem przydatności do spożycia. Rynek musiał dopiero wypowiedzieć się o ich zastosowaniu i wartości. Zrobi to, jak miał w zwyczaju, metodą wrogiego przejęcia.

Ton nadawali ludzie wyprzedający się z niewietrzonej starzyzny – pelis, jesionek, futer z syntetycznymi kołnierzami udającymi wysoko cenione niegdyś w partyjnych sferach srebrne, syberyjskie lisy. Czułe nozdrza manekinów w powietrzu gęstym jak opary kapuśniaku wyłapywały woń naftaliny zmieszanej z lawendą.

Brzuchy wypinały tu pękate komody uginające się pod ciężarem kulawych zegarów o przykrótkich nóżkach, za towarzystwo mających poobijane puzderka dam i dawno niemodne porcelanowe bibeloty. Buduary babć i prababek wabiły koronkami, papilotami, flakonikami do perfumowania liścików chowanych w sekretarzykach zamykanych na filigranowy kluczyk, szczoteczkami do dorożkarskich wąsów. Wzięcie miały srebrne papierośnice – można było nimi olśnić, zamiast papierosów wyjmując wizytówki. W cenie były stare klucze; choć niczego otworzyć nie mogły, miały patynę, brzęk i połysk. „Jeśli podoba się panu laska dżentelmena ze srebrną rączką, to doceni pan zegarek na łańcuszku noszony w kieszonce kamizelki. Nie jest to wprawdzie Patek Philippe, ale jak by nie było też szwajcarski. Bez takich zegarków nie było wejścia na salony o wysokich progach” – zachęcali sprzedawcy.

Kieszonkowy zegarek i melonik były ofertą dla pioniera transformacji mającego rozeznanie w tym, kiedy na nową walutę wymienić zarobione na czarno dolary, gdzie uzyskać krótkoterminowy kredyt i w której z licznych, niezaspokojonych potrzeb społecznych ulokować świeżo zdobyty kapitał. Taka wiedza to jednak tylko punkt wyjścia. Prawdziwym sprawdzianem był nowy język. Jego znajomość wymagała przyswojenia sobie hipnotycznych właściwości słów, takich jak: „innowacyjność”, „ranking”, „efektywność”, „konkurencyjność”, „modernizacja”, „challenge”, „globalizacja”. Język ten nie tylko ciepło opatulał w kilka warstw nobilitacji, ale pozwalał skryć nadgorliwość w wysługiwaniu się systemowi, który upadł, gdy stracił zdolność zastraszania wrogów i przekupywania ludzi gotowych mu służyć.

Bazar był miejscem, gdzie nowy język można było przetestować bez narażania się na ryzyko, że trafi się na kogoś znającego go bieglej.

Za pionierami transformacji krok w krok szli łowcy proweniencji. Zaczynali skromnie od kupna papierów przedwojennych spółek akcyjnych, by oprawić w tradycję, wizerunek, rodowód, a potem każdemu, kto będzie chciał słuchać, poufale wyjawiać koligacje: „Wywodzę się z rodziny przedwojennych fabrykantów, a nie, jak większość handlarzy na tym bazarze, z chłoporobotników. Moja rodzina dorobiła się na naftowym boomie w Azerbejdżanie razem z braćmi Nobel. No, może nie w Baku, ale w Borysławiu w Galicji. O Borysławsko-Drohobyckim Zagłębiu Naftowym szanowny pan słyszał. Proszę, tu są akcje ich spółki. Cud, że nie spłonęły w Powstaniu”.

Łowca proweniencji oglądał pod światło papiery wartościowe przedwojennych spółek akcyjnych i odrzucał te bez znaku wodnego. Metodycznie badał stare portrety na ciemnym tle, doszukując się w nich podobieństwa. Wieszał je w salonie ze staromodnymi meblami na wysoki połysk, najchętniej w otoczeniu gdańskich kredensów. U sufitu wkręcał czterdziestowatową żarówkę, by nie dawała niepochlebnie ostrego światła. Gościom pokazywał portrety, mówiąc o nich z dezynwolturą wyćwiczoną przy porannym goleniu: „Moi antenaci”. Rozmówcy dziwili się, cmokając: „No, no, nie wiedzieliśmy, że ty z tych Branickich!”.

Antenat prawdziwy, półprawdziwy lub przywłaszczony w nowej Polsce nie mógł nikomu zaszkodzić, zwłaszcza gdy pokrewieństwem z nim można było uprawdopodobnić dochodzenie reprywatyzacyjnego roszczenia. Bez niego można było być najwyżej wzbogaconym człowiekiem sukcesu wspartym pieniędzmi i pozycją zawodową, ale bez tradycji lub nazwiska znanego od pokoleń. Jeśli homo novus nie gustował w akcjach, a na portret antenata nie było go stać, to poprzestawał, chcąc nie chcąc, na przedwojennych bonach społecznej pożyczki przeciwlotniczej, w nadziei, że nowy rząd kiedyś je wykupi, bo przecież za jakiś czas sam będzie musiał zaciągnąć nową.

Pomniejszych aspirantów do klasy średniej, snobów, spekulantów, koneserów i kolekcjonerów nie odstraszało, że mało co było tu kompletne, niezdezelowane, nieprzypadkowe. Wiedzieli, że wolny rynek wyzwalał nowe potrzeby, i szukali niszy w bazarowym zaułku, gdzie popyt i podaż spotykały się dla załatwienia zadawnionych porachunków. Złom był dla nich twórczym chaosem wyzwalającym żyłkę odkrywcy, a w bazarowych rupieciach szukali surowca dla nowego stworzenia. Spod sterty złomu mogła przecież wypełznąć nowa moda. Poznają się na niej nieliczni, jeszcze mniej liczni dopatrzą się komercyjnego potencjału, inni ją zagospodarują, a niektórzy będą zarabiać. Wygrani będą ci, co w stercie rupieci wyczują puls nowego trendu rynkowego.

W otoczeniu rekwizytów czasu zaprzeszłego dokonanego arywiści czasów nowych we własnych oczach uchodzili za arbitrów stylu i smaku. Już samo to, że byli po stronie kupujących, a nie wyprzedających się, świadczyło o ich statusie. Wiedzieli, że nie spotkają tu gawiedzi, dla której życiowym sukcesem był grupowy wyjazd na wakacje pod egipskimi piramidami. Gawiedź nie doceni żelazka z duszą rozgrzewaną w węglowym palenisku, gdy nowe elektryczne było praktyczniejsze, tańsze i z gwarancją.

„Dosztukuje pan rurę i będzie hajcować” – zachwalał towar sprzedawca żeliwnego piecyka na węgiel. – „Robota solidna, fajerki w komplecie, filuterne nóżki”.

Taki piecyk mógł stać na poczesnym miejscu w piwnicznej izbie albo wiejskiej chacie, ale na bazarze był ubogim krewnym rodowego srebra, porcelany i chałupniczej biżuterii. Nie mógł konkurować z błyskiem zdekompletowanych stołowych zastaw, przesłodzeniem cukiernic zamykanych na kluczyk, manekinami szklanym spojrzeniem oceniającymi kieszeń klienta. Stał z miną nadąsanego gbura odpornego na powab błyskotek. Przynależał do cywilizacji mosiężno-żeliwnej, która dawno ustąpiła pola rzeczom sterylnym, jednorazowym, produkowanym masowo. Nadymał się i prężył, dając do zrozumienia, że mimo siermiężnej aparycji było dla niego miejsce w koczowiskach nomadów XXI wieku, niezadomowionych nigdzie i wszędzie, potrzebujących do życia niewiele więcej poza prysznicem, mikrofalówką i komputerem. Cierpliwie czekał, aż komuś nasunie się pomysł przerobienia go na ogródkowy grill. Czyż grillowanie, obok telenoweli, piwa i motoryzacji, nie było postępem wobec jednokanałowej telewizji, wody ognistej z czerwoną kartką, marzeń o małym fiacie i wczasach w Bułgarii?

W kącie pod metalową siatką pyszniła się reklama firmy importującej meble z Indii, zwane kolonialnymi. One także dopraszały się udziału w meblowaniu nowych czasów, w których dopiero okaże się, kto będzie jadł, a kto będzie jedzony.

Obok na masce samochodu przykrytej kocem drzeworyt Lenina w otoczeniu Matek Boskich, ręczny magiel i rdzewiejące brytfanny. Zmarznięta kobieta oferowała dwa sporej wielkości obrazki prymitywisty. Ale moda na oleodruki nadąsanych antenatów była przeciw niej. Niezrażona rynkowym trendem pokazywała obrazki sprzedawcy dewocjonaliów, może licząc, że pozna się na nieodkrytym twórcy, ale ten zaczął już oszczędzać w nowym pieniądzu i zaproponował handel wymienny.

Sprzedawcy z nudów i dla rozgrzewki ćmili tanie papierosy, przestępując z nogi na nogę i wspominając czasy, gdy buty na filcu były niewyobrażalnym luksusem, zwłaszcza na wsi, dostępnym wyłącznie za mięso z pokątnego uboju. Narzekali na pogodę, wybrednych klientów i konkurencję. Ta czaiła się za płotem pod napisem Niet stojanki i targowli – to sprzedawcy, którzy nie opłacili podatku placowego, a zatem niemający wstępu za ogrodzenie, mówiący akcentami zza Buga. Przyjechali tu nieklimatyzowanymi autokarami niespełniającymi europejskich standardów emisji spalin, by sprzedać matrioszki, lornetki, czapki z demobilu Armii Czerwonej, syberyjskie kamienie do produkcji chałupniczej biżuterii. Nie mieli stolików, tylko koce rozłożone na chodniku albo jakieś skrzynki i wielkie pasiaste siatki, nigdy niespuszczane z oka. Nozdrza manekinów wyłapywały tu woń stepu i tanich papierosów.

Na jednym z nieopodatkowanych koców za parkanem, przed samochodem z ukraińską rejestracją na rzadkiego klienta nacierała tyraliera pułapek na myszy – metalowych, topornych, prostych w konstrukcji. Wyzywająco kpiły z europejskich dyrektyw humanitarnego traktowania zwierząt, raniły tkliwe uczucia dzieci wychowanych na Myszce Miki. Jak długo wolno będzie je sprzedawać, gdy przed Frontem Wyzwolenia Zwierząt pierzchają w popłochu pułki producentów futer i ich klientów, hodowla przestaje się farmerom opłacać, a demokratyczne rządy, ulegając presji opinii publicznej, wywieszą białą flagę z napisem „Cztery nogi dobrze, dwie nogi źle”?

Pułapki mogą się przydać jako przestroga przed wiarą w nieuchronność postępu, ozdoba kominka lub przycisk do wyciągów z bankowego konta. Liczę na to, że ukraiński handlarz odkryje nowatorskie zastosowanie dla swego produktu, zanim politycznie poprawni wyznawcy europejskich wartości uznają go za wroga tolerancji.

Handlarze z głównego targowiska spoglądali w stronę parkanu niechętnie i hardo. Ludzie za siatką przypominali im o ich własnej przeszłości. Zanim zostali targową starszyzną obleganą przez snobów, ciułaczy, spekulantów, nuworyszów, absolwentów jednomiesięcznych kursów leadershipu i kolekcjonerów, handlowali papierosami na Potsdamer Platz w Berlinie, wódką na Mexico Platz w Wiedniu lub ciuchami na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia. Nie lubili tych wspomnień. Stosunek do podatku placowego dzielił silniej, niż łączyła wspólna historia.

POŻEGNANIE ŚMIECHU

– Trafiłeś? – spytała Jego Ewa, nadstawiając policzek, a jej gościowi wydało się, że w jej głosie było echo dawnej zalotności: – Zmieniło się tu od czasu, gdy tu bywałeś, ale niektóre meble cię pamiętają.

– Nie wiem, czy trafiłem, bo choć miejsca wyglądają znajomo, nie są te same. Telimena nazywa się Green Caffé Nero, plac Zamkowy jest deptakiem, a Zwycięstwa po raz kolejny zmienił nazwę i skurczył się jakoś. Może dlatego, że stoi na nim budynek kojarzący się z nieudanym naśladownictwem dawnego Cedetu…

– Metropolitan? – Jego Ewa weszła mu w słowo, popisując się służbową wiedzą dyrektorki miejskiego urzędu zagospodarowania przestrzennego, a on przypomniał sobie, że notatki z wykładów, które od niej pożyczał, by mieć pretekst do nawiązania znajomości, były nie tylko schludne, ale zwięzłe i treściwe.

– Nie wiedziałem, że tak się nazywa, ale pewnie myślimy o tym samym – odparł, gdy usiedli. – Kiedyś w tamtym miejscu albo w bliskiej odległości stała cerkiew. Widziałem ją na starej pocztówce.

– Sobór Katedralny św. Aleksandra Newskiego, zdobny w pięć kopuł, siedemdziesięciometrową dzwonnicę, przez jakiś czas najwyższy obiekt w Warszawie – wyrecytowała jak prymuska wyuczoną lekcję.

W mieszkaniu gdzieś obok ktoś ćwiczył na fortepianie muzyczną frazę, mylił się i z uporem wracał do tego samego wątku. Z placu dochodził radosny szmerek zwiastujący przygotowania do wiecu lub imprezy. Sprawdzano sprzęt nagłaśniający i testowano mikrofony.

– Turpistyczne mauzoleum, postawione dla zeszpecenia placu – dopowiedział jej myśl. Ale ona, niezniechęcona, nadal mówiła językiem turystycznej broszury:

– Metropolitan to projekt jednego z najwybitniejszych współczesnych architektów, Normana Fostera. Dostał wiele prestiżowych nagród.

Gdy po wyjściu od niej odtwarzał sobie tę rozmowę, nie miał wątpliwości, że powinien był zmienić temat. Przywitać się z meblami, które go pamiętały, spytać o proweniencję obrazka na ścianie, zdobyć się na zdawkowe uprzejmości, ale to „dostał wiele nagród”… To nie było dla niego żadnym kryterium.

– O czym świadczy to, że jedni architekci nagradzają innych? To tylko forma zbiorowego dowartościowania się, przynależności do klubu wzajemnej adoracji. To nie ma związku z tym, czy budynek jest ładny czy brzydki, tylko z tym, jakie były preferencje fundatora nagrody. Projekt może i dobry sam w sobie, ale zupełnie nieodpowiedni do otoczenia. I dlaczego akurat w nim umieszczono dwa banki, biura, dwa piętra podziemnych garaży, myjnię samochodów Autobłysk i pralnię?

– A co, wolałbyś, by nadal stał tam prawosławny sobór? – Jego Ewa nie była dłużej filuterna, a stawała się zaczepna. – Nie rozumiesz tego kraju, jeśli nie wiesz, dlaczego cerkiew musiała zostać zburzona.

Gdyby po tym „dostał wiele nagród” nie przygwoździła go nieuchronnością „musiała zostać zburzona” i tym „nie rozumiesz tego kraju” nie uzmysłowiła mu, że dawno go tu nie było, to ich spotkanie po latach niewidzenia się mogłoby być zgoła inne. Bo co znaczyło rozumieć ten kraj? Czy jej rozumienie było lepsze, bo tu mieszkała, brała udział w życiu politycznym, płaciła podatki, pracowała, a jego gorsze, bo Polska była dla niego głównie sentymentem dla przeszłości? I dlaczego „musiała zostać zburzona”? Byli przecież ludzie ośmielający sprzeciwić się decyzji przedstawionej jako historyczna nieuchronność, wskazując na artystyczną wartość budowli.

Ale ona już go nie słuchała. Była w sąsiednim pokoju na telefonie.

Wiedział, że cerkiew wybudowana w złym miejscu i w złym czasie miała żywot krótki i nieciekawy – budowlę ukończono po osiemnastu latach w 1912 roku, na trzy lata przed ewakuowaniem się Rosjan z Warszawy pod naporem cesarzy Niemiec i Austro-Węgier. Po wojnie polsko-bolszewickiej zdecydowano ją rozebrać, co wymagało trzech lat pracy i piętnastu tysięcy kontrolowanych wybuchów dynamitu. Nie wiadomo, kto zawyrokował, że ruski sobór nie miał racji bytu w Polsce odrodzonej w granicach wersalskich i ryskich, wewnętrznie niezrośniętej, odbudowującej się, lecz targanej społecznymi konfliktami. Może za decyzją stała jakaś komisja, a może wyburzono go, bo komuś źle się kojarzył lub chciano od czegoś odwrócić uwagę? Piewcy destrukcji mówili, że sobór był symbolem obcej wiary, niewoli, niechcianym dobrodziejstwem inwentarza, zawalidrogą urągającą niepodległości wywalczonej tak dużym kosztem.

Ale czy prawdziwym powodem destrukcji świątyni nie był brak pomysłu na jej zagospodarowanie, a jeśli nawet był, to dlaczego ci, co go mieli, nie zdołali się z nim przebić? Kto i jak wyliczył, że destrukcja będzie się sama finansować z emisji obligacji zabezpieczonych cennym materiałem budowlanym? Miał być użyty ponownie, ale nie zachował się żaden zapis, że tak się stało. Ocalały tylko zapomniane elementy wkomponowane w kilka warszawskich budynków.

Rozwałce towarzyszyły hiperinflacja, spory o model państwa, sejmokracja, trudności scalenia ziem trzech zaborów. Wszystko to przesłonięto odgórnie reżyserowaną atmosferą ludowego festynu. Rychło przekonano się, że symbole dawnego reżimu zburzyć łatwo, ale euforia z tego powodu trwa krótko i niekoniecznie przekłada się na długofalowe polityczne poparcie dla burzycieli.

– Dlaczego karać budynek za narodowość, polityczne poglądy lub wyznanie fundatora? – Wrócił do przerwanej rozmowy, gdy Jego Ewa znów usiadła.

– Wyobcowałeś się – powiedziała, nie wiadomo, czy stwierdzając, pytając, czy zachęcając do zwierzeń.

Ale on nie chciał mówić o sobie i nie umiał zmienić tematu. Umówili się przecież na wspominki.

– Hiszpanie oszczędzili Kordobę, Turcy Hagię Sophię, Węgrzy meczet w Peczu, Finowie Sobór Uspieński. Wydawać by się mogło, że na początku lat dwudziestych, gdy Polska była państwem młodym z dużymi konfliktami: zastrzelono prezydenta, seryjnie padały rządy, pieniądz tracił na wartości, była wojna celna z Niemcami, że w takich czasach prawosławna cerkiew nie powinna nikogo absorbować. Zapewne popadłaby w ruinę, gdyby nie to, że ornamentatorzy nowych czasów potrzebowali symbolu.

– Oczywiście, że cerkiew w tym miejscu była elementem rusyfikacji. Nie doceniasz roli symboli, Polska to kraj czytelnych symboli. To był symbol rusyfikacji, w dodatku bardzo niemiły, wręcz pomnikowy – odparła Jego Ewa, tym samym tonem, którym wcześniej zauważyła, że się wyobcował, ale ledwo ją słyszał, bo mówiła bardziej do siebie niż do niego, a jej słowa przytłumił uliczny rwetes – rzecz zwyczajna w miejscu, gdzie mieszkała.

– Nie rozumiem, jak w roku 1923, 1924 czy 1926 cerkiew mogła być symbolem rusyfikacji, skoro w Polsce nie było Rosjan zdolnych ją wprowadzać. Mogła być nim Cytadela, gdzie powieszono Traugutta, ale jej akurat nie zburzono, być może szanując to, że w odróżnieniu od cerkwi wybudowano ją za pieniądze Królestwa Polskiego. A Pałac Kultury i Nauki? Jest symbolem nawet nie rusyfikacji, ale sowietyzacji, a stoi. Zresztą niech sobie stoi, jeśli miałby go zastąpić kolejny Metropolitan z podziemną myjnią Autobłysk.

Jego Ewa milczała. Patrzyła na plac, gdzie przygotowywano podium do konkursu lub happeningu, a jemu wydawało się, że w tym milczeniu było coś dydaktycznego, jakby chciała mu dać do zrozumienia, że przychodzić nie musiał. Powiedziała coś o Zamku zasłaniającym z jej okien widok na Wisłę, narzekała na ogólne rozpolitykowanie, szukała herbatników.

Przychodzić nie musiał, ale nie mógł nie przyjść, skoro kiedyś mówiła mu, że była jego, a oprócz niej mało kto tak do niego mówił.

Poznał ją na studiach, gdy stali w grupie, czekając na otwarcie sali wykładowej. Z jakiegoś powodu śmiała się nieznanym mu rodzajem śmiechu. Śmiała się wszystkim, co miała. Nie mógł jej nie słyszeć, wydawało mu się, że śmiała się do niego i dla niego. Ten śmiech mu się udzielił i wprawił go w dobry nastrój, więc wymyślił powód, by pożyczyć od niej notatki z wykładu i odprowadzić. Teraz przyszedł, by sobie ten śmiech odtworzyć.

Jego Ewa patrzyła przez okno, żywo komentując imprezę na placu. Sądziła, że znajomość z dawnym kolegą ze studiów odnowiona przez Facebooka zapowiadała się ciekawie. Teraz było dla niej jasne, jak bardzo się zmienili. Żyli w innym otoczeniu, mieli inne doświadczenia, długo się nie widzieli. Zupełnie, jakby między nimi płynęła niewidoczna rzeka, przez którą nie można było przeprawić się i której nie można było obejść. Można było tylko iść wzdłuż bez wiedzy o tym, dokąd i jak długo. Postanowiła traktować go jak dziecko, na które nie można się obrażać, nawet gdy jest denerwujące. Było to jednak trudne, bo gość upierał się przy swoich racjach.

– Czy o rusyfikacji przesądza lokalizacja? Budynek miał swoją artystyczną wartość i można było znaleźć dla niego nowy użytek.

– A po co? – odparła. – Widocznie nie zauważyłeś ogromu budowli górującej nad wszystkim dookoła. Jej wieża przewyższałaby Grób Nieznanego Żołnierza. To po prostu niedorzeczne.

Przez okna wdarł się podniecony wiwat. Oklaskiwano zwycięzców konkursu z nagrodami.

– Naprawdę nie widzisz żadnego zastosowania dla cerkwi, choćby jako wieży widokowej, sali koncertowej albo tła dla widowiska „światło i dźwięk”? Mówisz o symbolach, ale czy symbolem już nie przeszłości, ale nowych czasów, nie jest to, że w miejscu dawnej świątyni stanął bank? I dlaczego tyle dyskusji w Polsce kończy się na symbolach?

Chciał, by Jego Ewa wykazała mu, że nie miał racji, był uprzedzony, niedoinformowany. Nie zależało mu, by mieć ostatnie słowo w dyskusji, z której nic przecież nie mogło wyniknąć. Ale ona znów milczała dydaktycznie, jakby chcąc dać do zrozumienia, że nie będzie dłużej rozmawiała na nieswoich warunkach. On także milczał, czekając na nagły wybuch ulicznego wrzasku, ale z placu nie dochodziło nic poza przytłumionym gwarem.

– Byłam kiedyś twoją grecką pastereczką – powiedziała wreszcie, jakby stwierdzała, że był czwartek.

Istotnie, tak kiedyś jej mówił, a nawet w to wierzył. A jeśli tak, to po co spierał się o ruski sobór, nigdy niezakorzeniony w zbiorowej świadomości warszawiaków? Mógł to być przecież służalczy pomysł namiestnika na wkupienie się w łaski cara Wszechrusi. Czy od jakiegokolwiek miasta można oczekiwać wdzięczności za niechciane architektoniczne podarunki?

– Nawet jeśli uznać, że budowla nie była specjalnie ładna i odstawała stylem od otoczenia, choć mnie podoba się na starych pocztówkach, to czy w jej miejscu musiał stanąć bank?

– Co właściwie masz przeciw bankom?

– Metropolitan stoi w miejscu wyświęconym na cerkiew. Jest więc profanacją. To także rewanż handlarzy waluty na kimś, kto wypędził ich ze świątyni dwa tysiące lat temu.

Jego Ewa wzruszyła ramionami.

– To ahistoryczne – powiedziała, wpatrując się w obrazek martwej natury na ścianie, jakby chciała na nim coś poprzestawiać.

Wydawało jej się, że mimo tych wszystkich lat, gdy byli z dala od siebie, zdołają odnaleźć nić dawnego zrozumienia, powrócić do miejsc, w których na wspólnej drodze obrali różne zakręty, odświeżyć wspomnienia, wspierać się. Przecież znali się dłużej, niż ich życiowi partnerzy znali ich. Łączyła ich przeszłość, w której wciąż było tyle do odkrycia. Między nimi mogło być ciekawie. Nawet teraz. Ale nie umieli wczuć się w siebie, choć kiedyś przychodziło to im tak łatwo. Teraz wiedzieli już, że nie można było odnaleźć się w nikim innym, że lęk przed podaniem w wątpliwość życiowych doświadczeń był silniejszy niż chęć odkrycia niespodzianki. Trzymali się tego, co uznali za życiowe prawdy, bo była to ich obrona przed poczuciem utraconego czasu.

Może puściłby mimo uszu to „oczywiście, że cerkiew w tym miejscu była elementem rusyfikacji”, gdyby nie słowo „oczywiście”. Doświadczył zbiegów okoliczności, destrukcji i przypadków, niektóre były szczęśliwe, wybronił się przed rozjechaniem przez życie, ale niczego oczywistego w tym nie było.

– Lubiłaś słowo „prawidłowości”, bo wydawało ci się, że to konkret, na którym można budować znajomość, przyjaźń i miłość, ale pociągała nas inność. Teraz budzi w nas lęk przed podważaniem wyuczonych prawd, bo nic już nie da się w nich poprzestawiać ani zastąpić. Mówimy do siebie, ale obok siebie.

– Może nie ma czegoś takiego, jak nadawanie na tych samych falach. Nie możemy porozumieć się, czy to, co było, a czego już nie ma, zdobiło Warszawę, czy szpeciło, bo straciliśmy wspólną pamięć i nic już nie jest takie samo – powiedziała.

– Miałbym się na baczności przed jej ulepszycielami – odparł na pożegnanie, ale znów zadzwonił telefon i Jego Ewa była myślami gdzie indziej.

Gdy już od niej wyszedł, miał do siebie żal, że nie sprowadził rozmowy na inny temat. Mogli wspominać dawne wycieczki lub umówić się w Łazienkach, Ogrodzie Botanicznym lub, jak w czasach studenckich, na spacer ulicą Brzozową. On byłby w słomkowym kapeluszu, ona w letniej sukience w kwiaty, a przechodnie wskazywaliby palcem na dobraną parę.

„Wyspa pamięci jest potrzebna, nawet jeśli nie ma jak do niej dopłynąć. Czasem musi wystarczyć poczucie, że jest na swoim miejscu, bo stracić je to tak, jakby stracić samą wyspę” – napisała mu w jakiś czas potem Jego Ewa.

Wiedział, że to spotkanie na placu Zamkowym nie będzie miało dalszego ciągu. By dotrzeć na wyspę pamięci, trzeba obmyć się z teraźniejszości w rzece zapomnienia. Ale jak, gdy Charon ustawił na niej rogatki i pobiera opłatę tylko w jedną stronę.

Nie przewidywał, że ze śmiechem Jego Ewy pożegna się w miejscu znanym mu tylko ze starych pocztówek.

KAWA ZBOŻOWA KŁOS

– Tu była poczta, teraz dom kupił ktoś z Niemiec na podstawioną polską żonę, by przeznaczyć go na wynajem sklepom. Spieszył się z transakcją, by nie być narażonym na polityczne ryzyko wyborów. Remontują go Ukraińcy. Sprzeda firmie deweloperskiej, jeśli otoczenie dla biznesu będzie sprzyjać. – Jedyna wskazała ruchem głowy w stronę dawnego pruskiego budynku z czerwonej cegły, przykrytego miedzianą czapą pokrytą zieloną patyną proweniencji.

Jedyna – niedostępna jak czekolada w PRL-u pod tą samą nazwą – oprowadzała przyjaciela po miasteczku, w którym biznesowy półświatek nie miał przed nią tajemnic. Wychowała się na reglamentacji braków, teraz wiedziała, czym były rankingi konkurencyjności i znała różnicę między wartością rynkową a księgową. Minęli lokal, który miejski komitet „Solidarności” dzielił z klubem abstynenta, a jemu to zaaferowane rozpaplanie nasunęło na myśl jakże inną od Jedynej Grację – jak w dzieciństwie nazywał kobietę powściągliwą w mowie, niekomunikatywną, tkwiącą zawsze w tym samym miejscu w okopach nieuspołecznionego handlu.

Koledzy z podwórka mówili o niej niepochlebnie Gruba, ale puszczała to mimo uszu. Cały wysiłek wkładała w uśmiech, którym przepraszała, że żyła. Handlowała w piwnicznym sklepie, w którym w przeszłości mogła mieścić się ziemianka, skład na węgiel lub kartofle, może schron. Była osobą płci nieokreślonej w wieku nie do odgadnięcia. Matka natura ociosała ją w wielkim pośpiechu, jakby chciała zdążyć przed przemarszem wojsk, zmianą granic lub inną pożogą – nie zdążyła wyciąć w pasie, nie zatroszczyła się o szyję, a na całą resztę zabrakło pomysłu. Wyeksponowany podbródek wystawał pod dziwnym kątem, a pod nim bez najmniejszego ostrzeżenia zaczynał się od razu płaskowyż pokryty stale tym samym szczelnie opiętym habitem. Gdyby nie pasek, nie sposób byłoby rozpoznać, gdzie miała talię, jeśli w ogóle ją miała.