Witajcie w Zaklętej Krainie - Jacek Piekara - ebook + książka

Witajcie w Zaklętej Krainie ebook

Jacek Piekara

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Antologia wczesnych utworów pióra mistrza polskiej fantastyki

Jacek Piekara jest autorem pierwszej współczesnej polskiej powieści z gatunku fantasy, Imperium. Smoki Haldoru, wydanej w 1986 roku . W książce Witajcie w Zaklętej Krainie czytelnicy znajdą nie tylko ten utwór (oraz jego drugi tom), lecz również kilkanaście opowiadań publikowanych na łamach miesięczników „Fantastyka” i „Problemy”, a także w antologiach oraz zbiorach autorskich. Przeczytają również jedyną powieść o Conanie Barbarzyńcy napisaną przez Polaka! Utwory zebrane w tym tomie były bestsellerami w latach 80. i 90. A dzisiejsi czytelnicy mogą dzięki nim poznać autora „cyklu inkwizytorskiego” jako pisarza dopiero rozpoczynającego literacką przygodę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 631

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jacek Piekara Witajcie w Zaklętej Krainie ISBN Copyright © by Jacek Piekara, 2025 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2025 All rights reserved Korekta Jadwiga Jęcz Projekt okładki Tobiasz Zysk Wydanie I w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Podziękowania

Dziękuję moim Rodzicom za to, że wychowali mnie w kulcie literatury, a książki były w naszym domu częstym prezentem na każdą okazję. Dzięki Nim nie tylko mogłem stworzyć własną bibliotekę, ale stopniowo odkrywałem również Ich biblioteki. To była fantastyczna przygoda! Dziękuję Im też za wsparcie, jakiego udzielali mi na początku pisarskiej drogi.

Dziękuję moim Kolegom za wszystkie dyskusje, spory, za dzielenie się pomysłami i fascynacjami, za opowieści o książkach. Szczególnie Jarkowi Grzędowiczowi, z którym spędziłem wiele, wiele godzin na rozmowach (nasze psy były szczęśliwe z tego powodu, bo zwykle rozmawialiśmy w trakcie spacerów z nimi. Powiem Wam, że niewiele psów w Warszawie chadzało na tak długie wędrówki!).

Dziękuję świętej pamięci redaktorowi Lechowi Jęczmykowi za jego życzliwość, mądrość i pomoc.

Dziękuję świętej pamięci redaktorowi Maciejowi Parowskiemu, z którym wiodłem gorące spory, ale który jako redaktor naczelny „Fantastyki” zamieścił wiele moich tekstów literackich i publicystycznych.

Dziękuję świętej pamięci redaktorowi Mirosławowi Kowalskiemu za cierpliwość i życzliwość. Za to, że dzięki niemu poczułem, jak to jest zostać autorem wykupywanego na pniu bestselleru!

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przedmowa

Drodzy Czytelnicy,

mam ogromną przyjemność zaprezentować Wam tom opowiadań i powieści, które napisałem jako autor rozpoczynający literacką przygodę. Większość z nich została w latach 80. i 90. ubiegłego wieku opublikowana w czasopismach, antologiach lub w autorskich zbiorach. To wtedy wraz z kolegami ze szkoły – Rafałem Ziemkiewiczem i Jarosławem Grzędowiczem – stworzyliśmy grupę literacką TRUST, a potem Klub Tfurcuf, w których między innymi czytaliśmy i ocenialiśmy utwory kolegów. To właśnie w tamtych latach narodziliśmy się jako przyszli pisarze, uczyliśmy się różnych form (od short story po powieść), różnych stylów i różnych gatunków.

Jestem podekscytowany, mogąc wziąć do ręki tom zawierający utwory, które powstały trzydzieści, czterdzieści lat temu, i szczerze wdzięczny prezesowi Wydawnictwa Zysk i S-ka, Tadeuszowi Zyskowi, że zaproponował mi tak fantastyczną podróż do lat młodości. Większość z prezentowanych tutaj tekstów można wysłuchać w formie audiobooków (tu moje gorące podziękowania zasyłam wydawnictwu Empik Go), ale chociaż sam chętnie korzystam z nowoczesnych form medialnych, takich jak e-booki i audiobooki, to przyznam Wam, że nie ma to, jak poczuć ciężar książki w dłoniach, wciągnąć w nos zapach świeżej farby i zobaczyć tom na księgarskich półkach. To wtedy autor czuje, że jego słowo przemieniło się w ciało ;).

Życzę Wam interesującej i sympatycznej lektury, ale pamiętajcie: macie do czynienia z utworami napisanymi przez bardzo młodego pisarza. Może i byłem już wtedy diamentem — jak twierdziły życzliwe mi osoby ;) — ale z perspektywy lat muszę przyznać, że był to diament wymagający jeszcze solidnego szlifu… Utworów zamieszczonych w tym zbiorze nie redagowałem na nowo, nie modyfikowałem, nie poprawiałem. Widzicie je w takiej formie, w jakiej widzieli je czytelnicy w latach 80. i 90. Tak więc zostaliście lojalnie ostrzeżeni, ale jeśli ostrzeżenie Was nie zatrwożyło, to cóż — ruszajmy!

A jeśli spodoba Wam się tom, który trzymacie teraz w rękach, to miło mi Was poinformować, że w lecie 2025 roku pojawi się kolejna książka — podróż w czasie. Znajdźcie tom Witajcie w moim Piekle, a w ten sposób zdobędziecie już całą kolekcję utworów młodego Jacka Piekary! ;)

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Conan Pani Śmierć

PRZEDMOWA

Postać Conana Barbarzyńcy jest, jak sądzę, znana każdemu miłośnikowi fantastyki, gdyż ten bohater, stworzony przez amerykańskiego pisarza Roberta E. Howarda, doczekał się nie tylko wielu publikacji, ale również filmów i seriali. Osobiście bardzo, ale to bardzo polecam film z 1982 roku zatytułowany Conan Barbarzyńca w reżyserii Johna Miliusa. Jego scenariusz współtworzył Oliver Stone, a w główną rolę brawurowo wcielił się Arnold Schwarzenegger. Co prawda w latach osiemdziesiątych występ Schwarzeneggera został przyjęty nie najlepiej (aktor dostał za niego Złotą Malinę), ale dzisiaj zarówno film, jak i rola mają status kultowych. Mit Conana w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych był znacznie silniejszy niż dzisiaj. Na rynku ukazywało się wiele książek o tym bohaterze, a tłumaczenia niektórych z nich budziły, najłagodniej mówiąc, wielkie kontrowersje wśród fanów.

Szczerze mówiąc, nie do końca pamiętam, dlaczego zdecydowałem się napisać własną wersję przygód Conana, w dodatku będącego na emeryturze, gdyż Conan w mojej wersji jest już starym człowiekiem, który wbrew swej woli zostaje zamieszany w mordercze perypetie. Napisałem tę powieść w ciągu kilku tygodni, między innymi dzięki uprzejmości pisarza Jarka Grzędowicza, który użyczył mi swojego domu na działce. Była to wczesna wiosna, na działkach nikogo nie było, najbliższa cywilizacja znajdowała się trzy kilometry dalej, więc co miałem robić? Siedziałem i pisałem. Nawiasem mówiąc, zarówno Jarek, jak i jego sąsiedzi byli z mojego pobytu bardzo zadowoleni, ponieważ podobno był to pierwszy sezon, w którym domków na wiosnę nie okradziono. Tak więc, chcąc nie chcąc, robiłem w tym otoczeniu nie tylko za pisarza, lecz również za stróża wszystkich posiadłości!

Powieść ukazała się teoretycznie w wydawnictwie Camelot, ale tak naprawdę wydałem ją własnym sumptem. Sam zapłaciłem za drukarnię, sam znalazłem ilustrację okładkową i za nią zapłaciłem, sam zawarłem kontrakty z hurtowniami, sam odbierałem pieniądze za sprzedane egzemplarze. Chciałem zarobić na tej powieści góry złota, co jednak z wielu powodów nie do końca się udało. Oczywiście wydając książkę samodzielnie, ominąłem chciwego pośrednika, jakim jest wydawnictwo, ale miałem też w kilku wypadkach kłopoty z odzyskaniem pieniędzy od hurtowników (problem w owym czasie zatruwający życie wszystkim wydawcom). Wydaje mi się, że po zsumowaniu wszystkich kosztów i zysków coś na tej książce zarobiłem (bo sprzedała się w całkiem przyzwoitym nakładzie), ale na pewno nie tarzałem się dzięki niej w pieniądzach.

Znajomi, którzy dobrze znali mitologię świata Conana, mówili mi, że popisałem w tej powieści straszne herezje z punktu widzenia prawowiernego „conanisty”. Ale czy to prawda, tego nie wiem, ponieważ szczerze mówiąc, o historii i mitologii uniwersum Conana miałem i mam pojęcie raczej blade. Napisanie książki w tym właśnie uniwersum należy zatem uznać za akt zuchwałej odwagi, by nie powiedzieć wręcz: aroganckiej bezczelności.

PROLOG

Port w Luxurze gościł wiele statków, często z najbardziej oddalonych krajów świata. Ale ten statek, który ze zrefowanymi żaglami stał na redzie, budził ciekawość gapiów. Wąski, o niewysokich burtach, smukły dziób zakończony głową smoka wznosił ponad wodą. Przy wiosłach siedzieli poważni jasnowłosi i brodaci żołnierze o bladych twarzach. Każdy z nich był wysoki, o szerokich ramionach i widać było na pierwszy rzut oka, że to ludzie nawykli do topora czy oszczepu. Oni też z ciekawością, choć w milczeniu, przyglądali się barwnemu tłumowi kręcących się po nabrzeżu Stygijczyków. Wreszcie, gdy słońce chyliło już się ku zachodowi, do burty statku podpłynęła łódź. Siedziało w niej dwóch Stygijczyków, a między nimi zgarbiony mężczyzna w czarnym płaszczu. Nie było widać jego twarzy, gdyż pochylał głęboko głowę, przyciskając brodę do piersi. Żeglarze jednak musieli się go spodziewać, gdyż zaraz dwóch z nich wychyliło się, ujęło przybyłego pod ramiona i wciągnęło na pokład. Dowódca żeglarzy, rudobrody olbrzym, przycisnął go do piersi i ucałował. Zobaczył wynędzniałą twarz przybysza, przepaskę na prawym oku, zmiażdżony a niestarannie złożony nos i nagie, pozbawione zębów dziąsła.

— Zapłacicie za to — rzekł z nienawiścią, patrząc na Stygijczyków.

Jeden z nich roześmiał się pogardliwie.

— Bacz pilnie, co mówisz — powiedział — i pamiętaj, że nie opuściłeś jeszcze Stygii.

Żeglarz splunął przez zęby i zaklął, ale nie odezwał się więcej.

— A ty — Stygijczyk spojrzał na jednookiego — pamiętaj o naszej łasce. Wiedz jednak, że nic nie uratuje cię przed śmiercią, jeżeli spróbujesz powrócić.

— Dość tego — rozkazał dowódca żeglarzy — wynoście się i niech was piekło pochłonie.

Rozdział 1

Ymirsferd był dumny zarówno ze swego imienia, które w języku Vanirów oznaczało „miecz Ymira”, jak i siły. Niczym było bowiem dla niego przerąbanie na pół toporem rycerza w pełnej zbroi czy zabicie tura uderzeniem pięści. Od kiedy jednak niechcący w czasie zabawy zabił swego najlepszego przyjaciela, starał się ostrożnie szafować siłą. Właśnie z powodu tego nieszczęsnego wypadku opuścił dwór w stolicy Vanaheimu i na polecenie króla udał się, aby odszukać pewnego człowieka. Pierwszy raz znalazł się tak daleko od kraju, przemierzył Cimmerię, znalazł się w Tauranie, aż wreszcie dobił do celu, czyli do Pogranicza Bossońskiego. Odnalazł mały kamienny zameczek i stał teraz przed tym, którego poszukiwał. Musiał przyznać, że nigdy jeszcze nie widział człowieka takiej postury jak jego gospodarz. Był to bowiem mężczyzna jeszcze wyższy od Ymirsferda i szerszy w barach, a każdy jego ruch znamionował nie tylko siłę, ale i niebywałą zręczność. Ymirsferd musiał z niechęcią przyznać przed samym sobą, że nie chciałby spotkać się z tym olbrzymem na ubitej ziemi. Chociaż nie był to już człowiek młody. Czarne włosy miał przyprószone szronem siwizny, a wokół lodowatoniebieskich oczu rysowały się szerokie zmarszczki, nadając twarzy wyraz zmęczenia.

— A więc spotkałem cię wreszcie, Conanie Cimmeryjczyku — rzekł Ymirsferd z uśmiechem na ustach — a nie było to, wierz mi, łatwe.

— Wiedziałem, że kiedyś tak się stanie — odparł Conan, nalewając gościowi wina do kubka — ale nie sądź, że w czymkolwiek ci pomogę.

Ymirsferd upił łyk wina.

— Ty to mówisz, Conanie? — spytał. — Ty, który byłeś królem Aquillonii, ty, który zwyciężyłeś magów i kapłanów, który powiodłeś piratów Królowej Czarnego Wybrzeża na Stygię, który uratowałeś khaurańską Królową Taramis…

— Znam moje dzieje lepiej niż ty — warknął Conan — ale powiem ci, że dość już miałem walk, bitew, tułaczki. Kupiłem ten zamek i okoliczne włości. Mam żonę, dzieci, prowadzę leniwe, spokojne życie. Nie interesują mnie wieści ze świata, niech się tam wali i pali, niech ludzie mordują się o władzę i złoto. Ja pragnę już tylko odpoczynku, nim Crom wezwie mnie do Valhalli.

— Nie uwierzyłbym, gdybym słyszał to z innych ust. — Ymirsferd pokręcił głową.

Znów upił łyk wina z kubka.

— Mój władca zezwolił, abym powiedział ci, że otrzymasz wszystko, czego pragniesz, prócz korony Vanaheimu. To szczodra oferta, przyznasz chyba.

Conan skinął głową.

— Nie byle jakie szykuje zadanie twój król — rzekł zadumany — podejrzewam, iż to wyprawa, z której raczej się nie wraca.

Ymirsferd roześmiał się.

— Nic nie wiem o tym, co miałbyś zrobić — powiedział — ja tylko przybyłem, aby zabrać cię do Vanaheimu. Tam dowiesz się wszystkiego z ust króla.

— Nie pojadę z tobą, choćbyś ofiarował mi wszystkie królestwa i skarby świata.

Drzwi komnaty otworzyły się i do środka weszła młoda, jasnowłosa kobieta o bladej, delikatnej twarzy i ogromnych zielonych oczach. Ymirsferd zachwycony powstał na jej widok.

— To mój świat — rzekł Conan, obejmując żonę — moje złoto i królestwo. I, na Croma, klnę się, że nie chcę nic poza tym.

— Zaproś naszego gościa na obiad — powiedziała z leciutkim uśmiechem — kazałam kucharzowi specjalnie się postarać.

Ymirsferd pochylił głowę.

— Dzięki, o pani — odparł. — Chyba rozumiem już — rzekł, zwracając się do Conana — czemu nie chcesz opuścić domu. —Westchnął i spojrzał na wychodzącą kobietę. — Wygrałeś, Conanie — mruknął — nie będę cię już więcej namawiał.

Cimmeryjczyk poklepał go po ramieniu i pociągnął za sobą.

— Chodźmy na ten obiad — rzekł — czas już.

Ymirsferd, idąc u jego boku, zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy czuje się mały i wątły.

Rozdział 2

Drużyna Ymirsferda weszła już na południowe obszary Cimmerii. Do tej chwili szczęśliwie nie byli przez nikogo niepokojeni i mieli nadzieję, że spokojnie i bezpiecznie dojdą z powrotem do Vanaheimu. Obozowali właśnie na polanie, pod lasem. Miało się już ku zmierzchowi, gdy Ymirsferd dojrzał na horyzoncie wyłaniającą się z mroku i mgły galopującą na koniu postać. Kiedy jeździec był już całkiem blisko, dostrzegli wreszcie jego twarz. Ale Ymirsferd wcześniej poznał, iż to musi być Conan. Próżno bowiem byłoby szukać człowieka podobnego postawą do Cimmeryjczyka. Teraz Conan zeskoczył z chrapiącego i okrytego pianą wierzchowca.

— Co się stało? — spytał Ymirsferd, bacznie przyglądając się przybyszowi.

— Daj coś jeść i pić — rozkazał szorstko Conan i zwalił się na ziemię obok ogniska.

Vanir z podziwem przyjrzał się temu olbrzymowi, teraz odzianemu w skórzaną zbroję i półpancerz na piersiach. U pasa Cimmeryjczyk miał długi, prawie pięciostopowy miecz o szerokiej klindze i zdobionej drogimi kamieniami rękojeści. Nawet leżąc, zmęczony długą podróżą, Conan roztaczał wokół siebie atmosferę niezwykłej siły. Łapczywie sięgnął po podany mu sarni udziec. Kości zatrzeszczały, gdy wgryzł się w porcję. Vanirowie w milczeniu patrzyli, jak się posila i jak ciągnie długie łyki wina ze wciąż na nowo napełnianego dzbana. Wreszcie odetchnął ciężko, oblizał palce z tłuszczu i wskazał Ymirsferdowi, aby usiadł obok niego.

— Mów, Conanie — poprosił Vanir.

— Gdy wyjechałem na kilka dni — zaczął Conan — jacyś zbrojni napadli na zamek. Wyrżnęli w pień moich ludzi, porwali żonę. Zostawili tylko dzieci i parę kobiet.

Potężne dłonie Cimmeryjczyka zacisnęły się w pięści, a oczy nabrały tak szalonego wyrazu, że Ymirsferd aż odwrócił wzrok.

— Patrz, co zostawili. — Conan sięgnął w zanadrze i podał Vanirowi złożony we czworo pergamin.

Ymirsferd wzruszył ramionami.

— Nie umiem czytać — rzekł. — Co tam jest?

— „Trzymaj się z dala od Vanaheimu. Wzięliśmy twoją żonę, a jeżeli nie posłuchasz rady, zabijemy twoich synów”.

Vanir potarł knykciami brodę. Nagle Conan chwycił go za ramię i przyciągnął do siebie. Ymirsferd tuż przed twarzą dojrzał lodowatoniebieskie oczy Cimmeryjczyka, teraz szalone i pełne gniewu. Wstrząsnął nim mimowolny dreszcz.

— Czego chce ode mnie twój król? Kto mógł się bać tej misji tak bardzo, że porwał moją żonę i wybił ludzi? Mów, na Croma, człowieku!

Ymirsferd wyrwał ramię z uścisku.

— Nie wiem, Conanie — rzekł — mogę tylko domyślać się pewnych rzeczy.

— Mów więc i nie dręcz mnie dłużej. — W głosie Cimmeryjczyka zadźwięczała groźba.

— W zeszłym roku Hrodwig powrócił z wygnania, zabił panującego wtedy Aarda i obwołał się królem Vanaheimu. Służyłem mu od lat, wiem więc, że jego brat był przez dwadzieścia lat więziony przez Stygijczyków. Teraz, gdy Hrodwig został władcą, mógł już wykupić brata z niewoli. Sądzę więc, że chodzi o zemstę, że mój pan pragnie, abyś kogoś zabił, a kto wie, może poprowadził wyprawę na Stygię.

— Stygia — szepnął Conan — zawsze Stygia i Stygijczycy, wyznawcy Seta z Khemi, magowie i kapłani, okrutni władcy. Tyle klęsk ponieśli, a jednak wciąż kąsają. O, na Croma, jakże nienawidzę Stygii!

— Słyszałem i ja co nieco o tym kraju — mruknął Ymirsferd — i powiem ci, że nigdy nie chciałbym tam się znaleźć.

— Ja też — odparł Conan — lecz trudno. Muszę pomścić swych ludzi i uwolnić żonę. Nikt jeszcze nie zadrwił z Conana Cimmeryjczyka bezkarnie. Tym, co to zrobili, wyrwę serca z piersi i rzucę psom na pożarcie!

— Jeżeli szpiedzy Stygii wiedzieli, że cię odwiedziłem, wiedzą też zapewne, że przyjechałeś tu. Nie obawiasz się więc, że skrzywdzą twoją żonę czy synów?

— Dziećmi zaopiekował się człowiek, który może drwić z potęgi Stygii. Wódz bossońskich najemników. A Ylwę — Ymirsferd pierwszy raz usłyszał jak Conan wymawia imię żony — będą trzymać do końca, aby cały czas móc mnie straszyć. Zapłacą mi za to, klnę się na Croma! Ale wpierw — Conan utkwił wzrok w Vanirze — wysłucham twojego króla. Może dzięki temu dojdę, co wypada mi czynić.

Ymirsferd szeroko uśmiechnięty wyciągnął obie dłonie.

— Cieszę się, Conanie. Wierz mi, że nie pożałujesz tego.

— Żałuję, że w ogóle cię spotkałem — odparł Cimmeryjczyk — przywlokłeś nieszczęście do mego domu. Módl się do bogów, aby moja żona żyła.

Ymirsferd opuścił dłonie i uśmiech zgasł na jego twarzy. Wiedział, kogo sięgnie zemsta Cimmeryjczyka, jeśli straci żonę. Lodowaty strumyczek potu spłynął mu po plecach.

Rozdział 3

Hrodwig był już bardzo stary. Jego twarz przypominała pieczone jabłko, siwe włosy spływały na ramiona, ale głos nadal miał jeszcze władczą moc. Conan stał przed nim i obaj myśleli o tym, jak to się układają koleje życia, że Cimmeryjczyk, który zawsze walczył z Vanirami, teraz stał się ich sprzymierzeńcem.

— Współczuję ci, Conanie — rzekł Hrodwig — i wiedz, że pomogę ci odzyskać żonę, gdyż wiem, że to moi ludzie sprowadzili nieszczęście do twego domu. A teraz siadaj i wysłuchaj, co ja i mój brat będziemy mieli do powiedzenia.

Otwarły się drzwi komnaty. Dwóch mężczyzn wniosło fotel, na którym siedziała jakaś przeraźliwie chuda postać. Conanowi wydawało się, że to kościotrup obciągnięty żółtym, pomarszczonym pergaminem, tak wątłe były dłonie ściskające poręcze. Kości policzków zdawały się przebijać skórę. Słudzy postawili fotel obok tronu Hrodwiga i wyszli.

— Oto mój brat, Conanie — rzekł władca — dwadzieścia lat spędził w lochach Stygii.

Cimmeryjczyk nie musiał nawet pytać, czy go torturowano. Przepaska na oku, ślad po zmiażdżeniu nosa i bezzębne dziąsła mówiły same za siebie.

— Tak, Conanie — zaszeptał brat Hrodwiga, jakby odgadując jego myśli — torturowano mnie, i to tak strasznie, jak tylko mogą to czynić kapłani Seta. Łamano mi kości, rozciągano stawy, wyrwano zęby i paznokcie, wyłupiono oko. Rwano mi ciało rozpalonymi kleszczami, polewano płynną siarką, zdzierano skórę ze stóp, w końcu nawet wykastrowano mnie.

Ciałem Conana wstrząsnął dreszcz.

— Za co to wszystko? — spytał, zaciskając usta.

— To długa historia — wtrącił Hrodwig — opowiem ci ją, bo znam wszystko tak samo dobrze jak Rynherd, a jemu trudno jest mówić.

Odetchnął głęboko, upił łyk wina i otarł powoli usta. Milczał chwilę, zbierając myśli.

— Rynherd był zawsze dziwny — zaczął w końcu — my, Vanirowie, jesteśmy narodem wojowników i żeglarzy. Mało interesujemy się magią, a jeśli już, to tą najprostszą, wróżbami, przepowiadaniem pogody, leczeniem. Rynherda tymczasem zawsze ciekawiło to, co tajemnicze i niepoznane. Gdy miał siedemnaście lat, opuścił Vanaheim i popłynął do Zingary. Tam uczył się magii od kordavijskich kapłanów. Po trzynastu latach…

— Czternastu — poprawił Hrodwiga cichy szept.

— Tak, czternastu. A więc po czternastu latach udał się do Stygii. Tam został schwytany w lochach pod świątynią Seta w Khemi i uwięziony. Dopiero po dwudziestu latach, gdy zostałem królem, mogłem go uwolnić.

— Co robiłeś w świątyni Seta? — spytał Conan. — Czego tam szukałeś?

— Królowej Śmierci — wyszeptał Rynherd.

Cimmeryjczyk zmarszczył brwi.

— A cóż to takiego?

— Szczerozłoty posąg bezimiennej bogini śmierci. Kapłani Seta mówią na nią po prostu Królowa Śmierć — wyjaśnił za brata Hrodwig. — Sami od lat bezskutecznie szukają tego posągu. Wiadomo, że jest on w khemijskich podziemiach, ale to przecież wiele setek, a może i tysięcy korytarzy. Istny nieprzebyty labirynt.

— Po co komu ten posąg? Czyżby kapłani Seta mieli mało złota? Zresztą jak chciałeś wydobyć go z podziemi, nawet gdybyś go znalazł?

— Tu nie chodzi o posąg. — Hrodwig wzruszył ramionami. — Rzecz jest o wiele poważniejsza. Ponoć Królowa Śmierć trzyma w dłoni Czarny Kamień Seta. Jego to wszyscy pragną.

— Na pewno, a nie ponoć — poprawił Rynherd — ja wiem, bo jestem jedynym żyjącym, który widział Czarny Kamień.

— Dlaczego więc go nie zabrałeś? — zapytał zdziwiony Conan.

— Pogoń szła moim śladem, spieszyłem się i nieuważnie stąpnąłem, gdzie nie powinienem. Opadła ściana i oddzieliła mnie od posągu. Potem mnie już złapali.

— I mimo tortur nie powiedziałeś im o niczym. — Cimmeryjczyk ze szczerym podziwem spojrzał na Rynherda.

— Nie powiedziałem — odparł Vanir — choć ile już razy miałem wyznanie na końcu języka. Ile razy chciałem je wykrzyczeć, aby tylko przerwać ból. Ale zawsze powtarzałem sobie: wytrzymaj jeszcze chwilę, potem im powiesz. Aż w końcu uznali, że nic nie wiem, i przestali torturować. Zamknęli w lochu, najpierw w Khemi, potem w Luxurze, i dali mi spokój.

Conan pokręcił głową.

— Jesteś niezwykłym człowiekiem — stwierdził — zadziwiłeś mnie, a wierz mi, że to nie zdarzyło się już od wielu lat. Powiedz jednak, co jest w tym kamieniu, że tylu chce go znaleźć.

— To władza — odparł cicho Hrodwig — niczym nieograniczona władza nad umysłami innych ludzi. Świat będzie należał do tego, kto posiądzie Czarny Kamień…

— I kto potrafi wykorzystać jego moc — dodał Rynherd — a nie jest to proste.

— Dlatego, Conanie, zawrzyjmy umowę. Ty odnajdziesz Kamień i oddasz go nam, a my, mając za sobą jego siłę, bez trudu uwolnimy twoją żonę. A to, co mówił Ymirsferd o zapłacie, jest oczywiście nadal prawdziwe — rzekł Hrodwig.

— Zrobię wszystko, by ocalić Ylwę — powiedział ponuro Conan — nie wydaje mi się jednak, aby dzieło Seta mogło komukolwiek przynieść cokolwiek dobrego. Ale to już wasza sprawa i wasze zmartwienie.

— To prawda — przytaknął Hrodwig — a więc zawarliśmy umowę, Cimmeryjczyku. Pokażę ci najlepszych moich ludzi, a ty wybierzesz najlepszych z najlepszych. Wszystko jest na twój rozkaz. Ludzie, skarbiec, czego tylko zażądasz.

— Na razie odrobiny snu — mruknął, podnosząc się, Conan.

Rozdział 4

Siedział zapatrzony w buzujące na palenisku drwa, wsłuchiwał się w trzask pękających szczap, wodził wzrokiem za bijącymi wysoko snopami iskier. Machinalnie obracał w dłoniach miecz, myśląc o tym, ile krain z nim przewędrował i jak wiele krwi spłynęło po jego ostrzu. Krew Stygijczyków, krew barbarzyńskich Piktów, krew buntowników z Aquillonii, krew dzikich i walecznych Vanirów. Krew, krew i krew. Na całym kontynencie nie było chyba kraju, gdzie miecz Conana nie zebrałby obfitego żniwa. I teraz znów miał zacząć na nowo swą morderczą pracę. Conan wiedział, że nie jest już tym samym człowiekiem co dwanaście lat temu. Wtedy z grupą rozbójników przemierzył Zingarę i Tauran, łupiąc, paląc i mordując, aż dotarł na Pogranicze Bossońskie. I tam właśnie zobaczył ją — Ylwę, wyzwolił z rąk handlarzy niewolników i zabrał ze sobą. Zdobyła jego miłość natychmiast, jakby czarodziejskim sposobem. Rozpuścił swoją bandę, kupił mały zameczek i tam zamieszkał, nie wyjawiając nikomu prawdziwego imienia. Po dwunastu latach kochał ją tak samo gorąco i rozpaczliwie jak pierwszego dnia. A ona odwzajemniała mu się spokojnym, mocnym uczuciem, dając to, czego nigdy przedtem nie zaznał — ciepło domowego ogniska. Wydawało się, że już tak potrwa do końca ich dni. Jakże był głupi, myśląc, że ucieknie od swego imienia, od przeszłości, od przeznaczenia. Dostał od bogów dwanaście lat, dwanaście cudownych lat, i powinien być im wdzięczny. Teraz, choć łudził się jeszcze nadzieją, że wszystko będzie jak dawniej, w głębi serca wiedział, że wszystko się zmieniło. Znów miał się przeistoczyć w Conana Cimmeryjczyka — nieustraszonego barbarzyńcę, którego imię budziło jeszcze niedawno strach na całym świecie. I strach znów się zbudzi. Strach zapuka do wrót Khemi, strach chwyci za gardło kapłanów Seta, strach przyniesie śmierć i zniszczenie Stygii.

Nie zauważył nawet, że ścisnął tak mocno ostrze miecza, aż krew popłynęła z rozciętej dłoni. Odłożył oręż i oblizał ranę, jakby napawając się smakiem i widokiem własnej krwi. Przeklął ten dzień, w którym Ymirsferd pojawił się u wrót jego zamku. Jeszcze raz cofnął się myślą do poranka, kilka dni po odjeździe Vanira, kiedy powrócił do domu po dwudniowej nieobecności. A tam były trupy. Wszyscy z ohydnie poderżniętymi gardłami, wszyscy bezbronni, zamordowani we śnie. Widać znalazł się zdrajca, który dosypał czegoś do wina, a potem stygijscy zabójcy spokojnie przeszli przez mury. Conan wręcz widział, jak chodzą po zamku i chwytając uśpionych za włosy, odginają im głowy do tyłu i chlastają szerokimi, ostrymi nożami po odsłoniętych szyjach. Zostało tylko kilka kobiet i zostali dwaj synowie Conana. Potem napastnicy podpalili zamek i teraz nad włościami wznosiły się tylko wypalone, pokryte warstwą sadzy wieże. Conan wiedział, że musi się zemścić, choć z radością zrezygnowałby z zemsty, gdyby oddano mu Ylwę. Nie zamierzał wcale szukać Czarnego Kamienia dla władcy Vanaheimu. Chciał tylko poprowadzić wyprawę, uderzyć na Khemi i odzyskać żonę. Był bowiem pewien, że kapłani Seta uwięzili ją właśnie w Khemi. Żadnemu miejscu nie mogli tak ufać jak swojej świątyni. Hrodwig, rzecz jasna, będzie potem szukał pomsty, ale Conan nie bał się ani jego, ani Vanirów. Tyle razy prowadził łupieżcze wyprawy na Vanaheim. A zresztą kogóż może przerażać taki wróg, gdy wyzywa się do walki stygijskich kapłanów, słynących z okrucieństwa i chlubiących się mającą tysiące lat magiczną wiedzą? Conan nie rozumiał magii, ale za często miał z nią do czynienia, aby się jej bać. Tyle już razy zwyciężał ludzi potrafiących sięgać po pomoc nadprzyrodzonych mocy, że przestał odczuwać strach.

Rozwinął złożony na czworo pergamin i przyjrzał mu się uważnie. To była mapa khemijskich podziemi. Istny labirynt korytarzy, najeżony pułapkami, pełen ślepych zaułków i dróg prowadzących donikąd. Rynherd z najwyższym trudem odtworzył tę mapę — mapę wartą dwadzieścia lat niewyobrażalnych cierpień, mapę, która kosztowała go młodość i zdrowie. Conan wiedział, że będzie musiał nauczyć się tego planu na pamięć. Będzie musiał poznać każdy szczegół, każdą pułapkę i każdy korytarz. Nie wolno mu dopuścić do sytuacji, by brak jednej karty papieru zadecydował o życiu. Cimmeryjczyk bowiem wcale nie miał ochoty zapuszczać się do khemijskich podziemi, lecz wiedział doskonale, że gdy zawiodą wszystkie środki, ostatnią możliwością odzyskania Ylwy zostanie Czarny Kamień.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki