Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Witos. Wybór pism i mów” to wybrane artykuły i przemówienia Wincentego Witosa, wielkiego męża stanu i polityka, jednego spośród tych, co walnie przyczynili się do utrwalenia naszej niepodległości i państwowości. Przy wybieraniu artykułów i mów do niniejszego zbioru kierowano się trzema względami: politycznym, literackim i niejako biograficznym, bo ujawniającym linię rozwojową myśli Wincentego Witosa. Te trzy kryteria zaważyły na zróżniczkowanym charakterze książki. Starano się więc dać przede wszystkim te publikacje, które dają najjaśniejszy wyraz ideologii autora od wystąpień w latach młodzieńczych, aż po ostatnie czasy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 341
[Wybrane fragmenty z przedmowy wydawcy, 1939]
Moment dziejowy, który przeżywamy, powaga chwili zarówno w naszym życiu państwowym, jak i międzynarodowym, daje pełne uzasadnienie potrzeby wydania tej garści artykułów i przemówień wielkiego Męża stanu i polityka, jednego spośród tych, co walnie przyczynili się do utrwalenia naszej niepodległości i państwowości.
Na szali powszechnych bilansów i rozrachunków z okazji dwudziestolecia samodzielnego polskiego bytu znajdzie się cykl publikacji z dnia wczorajszego i z doby współczesnej, które jak w soczewce skupiają w sobie zagadnienia i interesy największej części polskiego narodu, tj. polskiej wsi, a także pogląd tejże na zasadnicze problemy naszego zbiorowego życia. Niewątpliwie nie było w polskiej historii ostatnich dwudziestu lat chwili bardziej doniosłej, aby przypomnieć narodowi wystąpienia tego obrońcy spraw narodu polskiego w latach niewoli, rzecznika wolności i państwowości u progu samodzielnego życia, a interesów ludu pracującego w okresie krystalizacji państwowości polskiej. Runęła część wiązania, na którym opierał się powojenny porządek świata i pokój. Nie można się łudzić ani na chwilę, że od teraz nastąpią czasy bezwzględnie spokojne. Potrzeba prawdziwej konsolidacji narodu, zjednoczenia jej wszystkich sił w imię naszego jutra, nigdy, od czasów najazdu bolszewickiego w r. 1920 nie była tak paląca jak dziś.
Na powszedni głód idei i myśli, na drogi w poszukiwaniu jedności narodu i jego siły, niech padną słowa Szefa Rządu Obrony Narodowej z czasów największego naszego zagrożenia, ideowego przywódcy ludu, który potrafił i potrafi w przyszłości wykrzesać z niego niezłomność i moc, właściwą charakterowi polskiego chłopa.
Przy wybieraniu artykułów i mów do niniejszego zbioru kierowano się trzema względami: politycznym, literackim i niejako biograficznym, bo ujawniającym linię rozwojową myśli Wincentego Witosa. Te trzy kryteria zaważyły na zróżniczkowanym charakterze książki. Starano się więc dać przede wszystkim te publikacje, które dają najjaśniejszy wyraz ideologii Autora od wystąpień w latach młodzieńczych, aż po ostatnie czasy. Wybierano wreszcie artykuły o wyraźnej wartości literackiej, jako klasyczne przykłady wyrobionej literatury ludowej, ciekawej zarówno ze względu na swoistą formę podawczą, jak też i na jej treść, związaną z ludem i jego życiem. Zacytowano wreszcie te utwory Wincentego Witosa, w których odbija się jego życie i rozwój, jako największego w polskiej historii chłopa-samouka, od jego prymitywnych wystąpień młodzieńczych w Przyjacielu Ludu, aż po szczytowe, wprost natchnione przemówienia z ostatnich lat jego politycznej działalności w kraju.
Pewną dowolnością w stosunku do wybranego materiału z artykułów i przemówień było zgrupowanie go przez wydawców w osiem działów i opatrzenie tychże odpowiednimi tytułami. Uczyniono to mając na względzie przejrzystość książki i konieczność rozgraniczenia poszczególnych etapów działalności Wincentego Witosa.
Okres wstępny, niejako przygotowawczy, zamyka się wyraźnie rokiem 1908, w którym znany działacz ludowy z Tarnowskiego, członek tamtejszej Rady powiatowej, zostaje wybrany posłem do sejmu galicyjskiego we Lwowie. Przed tym faktem działalność jego nosi znamiona wyłącznie regionalne, względnie partyjne, dotyczące spraw Stronnictwa Ludowego.
Drugi okres pracy publicystycznej Witosa przypada na czas posłowania do sejmu galicyjskiego, a od r. 1912 także do parlamentu wiedeńskiego. Wtedy rozszerza on swoją działalność na teren szerszy, dotyczący wsi, a tuż przed wojną podejmuje się obrony interesów całego narodu, zaczyna się zapowiadać jako mąż stanu.
Trzecim wyraźnie wyodrębnionym okresem pracy Prezesa Stronnictwa Ludowego jest czas wojny światowej, który także uważano za stosowne zamknąć w osobnym rozdziale. Są to lata jego przygotowania dla pracy w państwie polskim, którą podejmuje z nastaniem niepodległości.
Pierwsze dwa lata działalności Witosa w wolnym państwie polskim stanowi znowu osobny okres, zakończony powołaniem go przez Naczelnika Państwa na Szefa Rządu Obrony Narodowej.
Czternastomiesięczne prawie rządy państwem tego polityka, zapisane chlubnymi zgłoskami na kartach historii, stanowią także dział osobny, najbogatszy w plony nie tylko dla państwa i jego przyszłości, ale także dla literatury ludowej, bo zasilające ją w utwory o wielkich walorach artystycznych, w pierwszorzędne przykłady ludowej retoryki i publicystyki.
Trzy następne etapy pracy Witosa dla Polski i dla ludu wyznaczają zdarzenia zarówno na drodze jego działalności, jak też w życiu państwa. Jeden kończy się na wypadkach z maja 1926 roku, drugi na procesie brzeskim i na opuszczeniu kraju, a trzeci zamykają bilanse dwudziestolecia.
Stanisław Kubica
Stefan Kora
(Przyjaciel Ludu z 1 marca 1896, nr 7).
Pierwszą korespondencję z Wierzchosławic pisze Wincenty Witos jako 22-letni młodzieniec, ujęty gościną, jaką darzył Przyjaciel Ludu od swego założenia, tj. od r. 1889, chłopskich poetów, pisarzy i publicystów. Pismo to pozostawało jeszcze pod redakcją swoich założycieli, Bolesława i Marii Wysłouchów, którym też przypadło w udziale wprowadzenie na arenę życia politycznego przyszłego przywódcę ludowego ruchu.
Takich korespondentów miał Przyjaciel Ludu bardzo wielu (w samym roku 1896 przeszło sześćdziesięciu). Wincenty Witos figuruje jako korespondent z Tarnowskiego, pospołu z Maciejem Rydzem.
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Bracia Czytelnicy! Czytając od dłuższego czasu naszą gazetkę nie pisałem do niej ani razu, bo nie czułem do tego zdolności. Teraz jednak piszę, jak umiem, o tym na co z bólem serca patrzę. Stało się u nas przyzwyczajeniem, chociaż nie ogólnym, ganić i poniżać wszystko, co swoje, a wywyższać co obce. Dzięki Bogu i dobrym ludziom, wiele się u nas poprawiło w tej mierze, lecz tylko tam, gdzie dotarła prawdziwa oświata. Oświata – to źródło dla nas złotodajne, to krynica życia! Lecz trzeba przyznać z goryczą, że w naszej ona okolicy nędznie postępuje. W naszej na przykład gminie już 25 lat przeszło istnieje szkoła, lecz niestety, nie przynosi pożądanego skutku, nie wyprowadza ludzi na zdolnych do pełnienia obywatelskich obowiązków. Nie wiemy, czyja w tym wina, lecz boleśnie nam ją odczuwać.
Ale wracam do rzeczy. Wynikiem tego wywyższania obcych żywiołów ponad siebie stało się u nas przyzwyczajenie odsuwania się od każdego korzystniejszego zajęcia, np. handlu, który oddaliśmy niejako wyłącznie żydom. Zwietrzyli też żydzi rychło tę przyznawaną im wyższość i dali nam to odczuć. Będąc w przyjaznym porozumieniu z dziedzicami nauczyli się traktować włościan jak najgorzej i do dziś jeszcze to praktykują. Żydowi dziedzic powie: „dzień dobry“, gdy na chłopa spojrzy ze wzgardą; przy płaceniu podatku, gdy chłop został wyrzucony za drzwi, żyd w tej samej chwili został jak najgrzeczniej przyjęty. Nic więc dziwnego, że chłop od wszystkich poniewierany i poniżany na każdym kroku myślał sobie z westchnieniem: „Ach, Boże, to my najgorsi!”Dalej z powodu zupełnego braku innych nabywców chłop zmuszony jest żydowi sprzedawać swoje produkta i przyjmować od tegoż wszelkie obelgi, obrażające godność narodową i ludzką, których nie można w tym miejscu nawet powtórzyć. Dawniej, gdy chłop tonął w jak najgrubszej ciemnocie, gdy nazwę Polak odpychał od siebie, mianując się z dumą „cysarskim“, nie było to jeszcze tak dziwnym, lecz że dziś, gdy lud nabiera coraz więcej samowiedzy politycznej i narodowej, to się praktykuje, jest to nie tylko smutne, ale i niezrozumiałe. Prawda, że żydzi to bogacze, że wiele dzierżą w swoim ręku, lecz gdyby oświata przesiąkła na wskroś nasze wioski, gdyby chłop znał i szanował swoją godność, żyd, choć bogacz, nie ośmieliłby się mu ubliżać, obchodziłby się ze wszystkimi z taką przynajmniej grzecznością, z jaką dziś traktuje czytelników gazet, których, chociaż są nieliczni w naszej okolicy, można poznać choćby o północy, że to inni ludzie.
Gdy w przeszłym roku zakupili żydzi w lasach radłowskich duży obszar, gospodarze okoliczni zwozili im drzewo do najbliższej stacji Bogumiłowice. Trzeba było widzieć, jak gospodarze, majętni nawet, trzymają czapki pokornie przed żydem, aby im kartki podpisał, do czego ten był sam przez się obowiązany. Żyd widząc taką uległość, częstował ich suto obelgami, za co oni go tytułowali z uległością „łaskawym panoczkiem“. Może myślicie, że mieli obok poniżenia moralnego przynajmniej zarobki materialne? Wcale nie! Gospodarz ze średnią siłą parokonną zarabiał od 70 ct do 1 złr 40 ct, a jeszcze od każdej furmanki żyd-pisarz odtrącał sobie 5 ct.
Prawda i to, że ludzi rozumnych, szanujących swą godność żydzi prześladują we wszelki możliwy sposób, starając się ich zohydzić w oczach innych. Taki niepokorny musi u nich drożej zapłacić, a na nieszczęście musimy wszystko u nich kupować, gdyż konicze, trawy, drzewo na gruntach dworskich są w ich rękach, bo dziedzic, narzekając na złe czasy, trzyma się tego chwalebnego zwyczaju, że zarobek to tylko żydowi się należy. Przesąd ten podziela i u nas dosyć ludzi. Gdy w naszej gminie zakładano sklepik „Kółka rolniczego”, to wielu ludzi krzyczało na alarm, że to niegodziwość, zdzierstwo brać się do tego, co jest wyłącznym przywilejem żydów – i dosyć jest takich, którzy jeszcze do tego sklepiku nie zajrzeli, uwierzywszy żydom, że tam sól nie słona i że w niej są robaki.
Jak żydzi i nie oni jedni boją się rozumnych chłopów widać choćby z tego, że gdy zmiarkowali, jak ogromne ma Bojko, sz. poseł z Dąbrowskiego poważanie, wówczas gdzie tylko ujrzeli którego Dąbrowiaka, starali się przed nim Bojkę poniżyć, aby tylko ten nie został wybrany. A nawet i teraz, choć już po wyborach, starają się chłopom udowodnić, że chłop w sejmie nic dobrego nie zrobi. Tak postępując, mają własne dobro na względzie, wiedzą bowiem, że każdy krok naprzód uczyniony z naszej strony jest ich upadkiem, więc bronią się co siły, nie przebierając w środkach. Lecz daremne są zapędy wszystkich wsteczników przeciwko nam skierowane, bo dziś chłop zaczyna rozumieć, co mu się należy i woła o sprawiedliwość coraz liczniej, a gdy zawoła o nią milionowym głosem, otrzyma ją niezawodnie. A gdy zdobędziemy należne nam prawa, wtenczas położymy koniec szachrajstwom i wyzyskowi, które teraz na każdym kroku kwitną w całej pełni. Chcesz na przykład sprzedać cielę, żyd przychodzi, targuje cały tydzień, a gdy nie chcesz oddać mu za bezcen, to nie sprzedasz i na jarmarku, bo się wszyscy ze sobą porozumieją i umówią, to rób co chcesz: sprzedać musisz, a żyd zarobi na cielęciu połowę zapłaconej ceny. Tak samo ma się rzecz z większymi jałówkami i krowami. We wsi Pleśnie żyd kupił od włościanina krowę, na której zarobił 40 złr. Powiecie, że to nie podobna, a jednak widzieli to ludzie wiarygodni. A nie są to rzadkie wyjątki, ale rzeczy zwyczajne, częste.
Dlatego też byłoby bardzo pożądaną rzeczą, a dla nas włościan dobrodziejstwem niesłychanym, żeby na jarmarkach zaprowadzone były wagi, gdzieby włościanin za pewną opłatą mógł zważyć swe bydlę i być poinformowany przez odnośny urząd, jaka jest cena żywej wagi cieląt, jałowic, świń itd. Niech by kupiec miał zarobek, ale nie taki szalony jak teraz. Opowiadał mi pewien rozumny włościanin, który świeżo z Ameryki powrócił, że tam nikt i nic bez wagi nie sprzeda, u nas zaś wszystko sprzedaje się na ślepo, lecz nam to już oczy przeciera. Dawniej było tak samo, może i gorzej, aleśmy tego nie rozumieli, bośmy rozum topili w gorzałce, teraz dzięki Bogu i gorliwym kapłanom ta trucizna ucieka od nas, a miejsce jej zastępuje lekarstwo na naszą ślepotę: oświata. Cóż na to powiedzą wrogowie oświaty? czy może utrzymywać zechcą, że dawniej było lepiej, gdyśmy siedzieli w karczmie? Dlaczegóż nie pomni słów Zbawiciela: „po uczynkach poznacie ich“ odwodzą lud od gazetek, które szerzą oświatę, czyniąc im zgoła fałszywe zarzuty?
Bracia Włościanie, którzy posiadacie zdolność do tego, zajmijcie się z całą gorliwością zaprowadzeniem wag na targowiskach, aby biedacy nie byli krzywdzeni i nadal przez niesumiennych spekulantów i kupców, którzy nas już dosyć skrzywdzili. Kończąc list mój, wznoszę okrzyk: Niech żyją wszyscy przyjaciele ludu wiejskiego i krzewiciele oświaty!
Kiedy wzniesiona pochodnia oświaty,
Nie zagasi jej żaden wróg zażarty.
Bo my jej wszyscy od strony nawały
Murem staniemy, polski naród cały.
Wtenczas się skończy obcych panowanie,
„Ojczyznę, wolność Ty nam wrócisz Panie!”
W. z Wierzchosławic
(Przyjaciel Ludu z 10 września 1898, nr 26).
Walkę o oświatę dla ludu, i to narodową, budującą jego polską świadomość, podejmuje Witos w tym liście po raz pierwszy. Stanie się ona z czasem najważniejszym jego postulatem, z którym wystąpi jako poseł galicyjskiego sejmu krajowego na każdej sesji, domagając się w sposób bezwzględny unarodowienia chłopa polskiego, i pojmując to jako wstępny etap do jego uczestnictwa w życiu społecznym i politycznym.
Wśród zamętu spraw politycznej natury mało się zwraca uwagi na rzeczy czasem bardzo doniosłego znaczenia. Tak się też ma rzecz z niektórymi naszymi szkołami ludowymi. Zastrzegam się jak najsolenniej, że przeciwnikiem naszego nauczycielstwa nie jestem, uznaję jego wielką pracę dla ludu i poświęcenie za marną zapłatę, ale niestety, nie wszyscy tak czynią. Daje się widzieć we wielu jeszcze wsiach, że wpływ szkoły mało tam zdziałał.
Przyznaję, iż jest wielu uczniów tak tępych, że można sobie nad nimi płuca wydrzeć, a ten jeszcze nic nie rozumie, ale przecież przynajmniej choć dziesiąty znajdzie się uczeń pojętny, w którego by można wpoić niejedno dobre, a jednak rzadko się trafi, aby szkoła wpoiła w niego to, co wpoić powinna.
Wielu nauczycieli uczy dzieci pilnie czytać i pisać, no i rachować, a nawet geografii, gramatyki i innych przedmiotów; mówi im o Chinach, Japonii, a o Polsce mało wspomni. Nie dość jest, aby uczeń chodził do szkoły tylko po to, aby nie był analfabetą lub wiedział, że Chiny istnieją na świecie lub też znał bieg różnych gwiazd i planet, ale trzeba koniecznie, aby uczeń wychodził ze szkoły Polakiem. Gdzie w której wiosce trafi się nauczyciel Polak gorący, tani też i inni ludzie bywają. W wioskach tych urządzają obchody narodowych uroczystości, czcią otaczają wielkich polskich mężów.
W naszej okolicy obchodu jeszcze żadnego nie było, a Kościuszko, Mickiewicz, to „jacyś panowie”, o których mało kto wie, czy żyją, czy umarli i co komu dobrego zrobili. A przecież lud tak ciemny nie jest, pisać i czytać wielu ludzi umie, szkoła w naszej wsi już dawno istnieje, powinno więc być inaczej. Inteligencja nie poczuwa się do żadnego obowiązku, bo kto by się ta z chłopstwem stykał. W szkole powinien się uczeń dowiedzieć o wszystkich wielkich polskich mężach, o Polsce i jej wielkości, o upadku i rozbiorach, powinien nabrać tam gorącej miłości swego kraju i chęci poświęcania się za niego. Bardzo się często zdarzy widzieć, że stary, nie umiejący czytać ani pisać jednej litery człowiek, jest dobrym Polakiem, a młodszy, który skończył parę klas, nie zawsze wie, że Polska, że kraj nasz istnieje. Może być że system nauki w szkole jest wadliwy, ale nauczyciel mógłby sobie zadać trudu a miałby wtenczas zupełną zapłatę, gdyby widział, że praca jego na marne nie idzie. Pod adresem więc pewnego nauczyciela apelujemy do jego patriotycznych przekonań, aby się zajął tym trudnym i niepopłatnym ale tak szczytnym przedmiotem, aby i nasza gmina mogła stanąć w tym względzie na równi z innymi, które dawniej szły za nią w tyle, a teraz ją prześcignęły o całe pole. Do szkoły wszystkich, a szczególnie starszych nawrócić nie można, ale można w inny sposób to z nimi uczynić, co z młodymi szkoła robi. Wprawdzie teraz jest już lepiej niż dawniej, ludzie nie nazywają siebie „cesarskimi“, ale stoją często, bardzo często w niepewności, czego się chwycić, wyobraźnia im sama podyktować nie jest w stanie szczytnych obowiązków. Należałoby więc po usunięciu nieszczęsnego stanu wyjątkowego1 urządzać gmina w gminę wiece, na których obok rzeczy politycznej i ekonomicznej natury byłyby także wyjaśnione włościaństwu historia Polski dawnej i dzisiejszej, i sposób jej podźwignięcia. Lud ma błędne bardzo nieraz, ale ma wyobrażenie o Polsce, o jej królach, trzeba więc to wyjaśnić, wytłumaczyć, skierować we właściwym kierunku jego myśli. U ciemnego nieraz głupi podszept znajdzie ucho, jak to teraz dowodem owe rozruchy. Tak też tu bywa powstaniec, to u wielu jeszcze ludzi zbój, złoczyńca, słowem najgorszy człowiek. Żydzi powiedzieli chłopom, że „sokoły”to są na to, żeby przywrócić pańszczyznę, więc chłopy dawszy ucho podszeptom Abrahamitów, trzymają się w pogotowiu aby odpłacić im za to, bo jeszcze cepów nie brakuje, mówią. Wprawdzie są to bardzo rzadkie wyjątki, ale są. Urządzenie jakiego patriotycznego przedstawienia, np. „Kościuszko pod Racławicami”, zdziałałoby tu bardzo wiele. Wprawdzie w Tarnowie grano tę sztukę, jednak nasi włościanie nie wiedzieli o tym. Nie każdego stać na gazetkę, nie każdy ją przeczytać umie, ale każdy może zdążyć na przedstawienie i na wiec i z takowych odnieść wielką korzyść. Niechże więc Stronnictwo Ludowe weźmie na siebie tę ciężką ale tak zaszczytną rolę urządzania wieców oprócz politycznych także patriotyczno-polskich, a Ojczyzna kiedyś wdzięczna mu będzie za zbudzenie mas obywateli do nowego życia. Nie jeden wielki talent i serce pod siermięgą drzemie, trzeba więc budzić śpiących, aby czas żniwa był prędki.
(Przyjaciel Ludu z 20 marca 1899, nr 9).
Troska o jedność ruchu ludowego zarysowuje się u Witosa, jak widać, bardzo wcześnie. Stanowi ona główną treść tego artykułu. Tu też ujawnia się po raz pierwszy zainteresowanie prawodawstwem w związku z wsią i apel do izb ustawodawczych o jego usprawnienie.
Każdemu, kto bacznym okiem śledzi ruch ludowy, musi podpaść pod oczy to rozpadanie się ludu na coraz więcej stronnictw. Jaka stąd korzyść, że wśród jednego i tego samego ludu polskiego znajdują się: związkowcy, ludowcy, stojałowczycy i rokoszanie Stojałowskiego? Zamiast wspólnej zgody, wszędzie wzajemne waśnie, podkopywanie się; w kraju, w powiecie, w gminie, wszędzie przed sobą mącą wodę, aby inni w niej ryby łowili. Ażeby zaś do siebie nęcić, wystawiają coraz to nowsze chorągiewki i coraz to ładniejsze cacka na nich malują. Najnowszym zapewne cackiem na sztandarach „chrześcijańsko-społecznych“ i rokoszan z tegoż obozu jest tzw. antysemityzm. Czytając ich pisma dowiadujemy się, że antysemityzm to obrona przed żydami. Gdyby to tak było w praktyce, to nie byłoby innego wyboru, tylko zostać antysemitą. Lecz inaczej się dzieje w rzeczy samej. Niejeden, co nazwał się antysemitą, w dzień krzyczy i wygaduje na żydów, a w nocy leży pijany u nich pod ławą. Taki antysemityzm zapewne nikomu więcej nie pomoże, jak żydom. Wygadywać na żydów, zwozić im towary, omijać sklepiki chrześcijańskie, a iść tłumem do żydowskich – tak antysemityzm wygląda w praktyce...
Opiekunowie nasi, wydalcie choć połowę żydów z lasów, wszak to w waszej mocy, usuńcie ich bodaj kilka tysięcy z karczem, wszak wam to nie trudno zrobić, nie oddawajcie nas w zależność od żydów, zatrudnijcie się sami sprzedażą w lesie, w polu, dajcie nam broń w rękę, a wtenczas zobaczycie, że będziemy się umieli bronić. Od was zależy naprawić złe, przez was zaszczepione. Bądźcie pewni, że włościanin nie da się zjeść żydowi, lecz wy się dajecie.
Stwarzać pisma antysemickie, w nich wygadywać na nieantysemickość Przyjaciela (Ludu) i innych pism, rozbijać lud na nieprzyjazne sobie obozy, szczuć jednych drugimi, to nie wiele dobrego! Ale pomagać temu ludowi, aby z niego stworzyć jedno wielkie stronnictwo ludowe, które by się oparło każdej nawale, czyby ona pochodziła od synów Abrahama, czy od kogo innego, to by była prawdziwa zasługa.
No, ale koniec końcem, lud to nie baranki, nie pozwoli się on niektórym ludziom używać za narzędzie swoich ambitnych celów. Dzisiaj już szerokie masy szemrzą na te wichrzenia prowodyrów, a niedługo czynnie przeciw zaprotestują.
Do rzędu ustaw wymagających gruntownej zmiany i dających wiele jednym kosztem drugich, należy i ustawa gminna. I ona też, jak wiele innych, podzieliła obywateli na uprzywilejowanych i upośledzonych... Biedniejsze zatem i mniej ludne wioski pozbawione są zupełnie dobrodziejstwa samorządu i zostawione same sobie. Jeśli jeszcze wójt i rada trafią się ludzie dobrzy, to Bogu dzięki. Jeśli zaś tacy, co z góry patrzą na swoich biedniejszych sąsiadów, lekceważą ich i gardzą nimi, to prawdziwa niewola dla nich. Ciężary wszystkie pakuje się na nich, jak na dziada żur, a co dobre to dla siebie. Ponieważ zaś z biedą chodzi w parze ciemnota i nieporadność, dlatego też wszystko cierpliwie biedacy znoszą i rzadko się trafi, aby się gdzie podniósł głos protestu. Byłby czas najwyższy, aby zaprzestano ludzi mierzyć łokciem podatku, aby biednego, choćby najużyteczniejszego człowieka nie porzucano do kosza rupieci, pakując natomiast na wszystkie miejsca nieraz kwalifikujących się do kryminału bogatych głuptasów. Wiele spraw leży odłogiem, wiele talentu i rozumu drzemie między ludem, bo macocha-ustawa przywaliła je korcem. Apelujemy do naszych szanownych panów posłów, aby raczyli zająć się tą ciężką pracą w kierunku zmiany tej ustawy...
(Przyjaciel Ludu z 20 kwietnia 1899, nr 12).
Jest to niewątpliwie najlepszy artykuł młodzieńczy Witosa. Z całą wyrazistością przejawia się tu talent pisarski autora, niezwykła moc przekonywująca, a przy tym gorycz i sarkazm skierowany zarówno pod adresem narodowo nieuświadomionego i ciemnego ludu, zachłyśniętego cesarską łaską, jak i jego fałszywych przywódców i przedstawicieli w parlamencie.
„Oświata to siekierka, skaleczyć się nią można“ – powiedział przed kilku laty jeden z galicyjskich arystokratów.
Niektórzy ludzie, którym z głupotą chłopa bardzo było wygodnie, radzi by wydrzeć i tę troszkę światła, którą ludowi dać raczyli, aby sobie stworzyć na powrót ten ludek, który całował rękę katującego go ekonoma, a czapkę zdejmował o dwa staja przed wielmożnym panem dziedzicem.
Cesarscy wojacy butni, że służyli przy wojsku, byli może jedynym głogiem, który czasem zawadził o suknie ekonoma.
Chłop nie czuł swojej godności ludzkiej; zapomniał o tym, że tak samo jak pan dziedzic jest stworzony na obraz i podobieństwo boskie, i że grzeszy, poniżając swoją godność i oddając innym ludziom cześć Bogu należną. Słowem, lud była to wielka, gruba, potężna masa, zginająca się jednak w kabłąk przed dziesiętnikiem lub pachołkiem pańskim. Ciemny, głupi, pokorny, uległy aż do podłości, stawał się jednak strasznym, mianowicie, gdy coś usłyszał o Polsce. Na każdego, kto mu wspomniał o niej, patrzał krzywo i uważał go za wroga. Do czego to był zdolny ten potulny ludek, niech posłuży następujący przykład. Gdy nadchodził rok 1848, ta wiosna ludów, chcieli też dobrzy Polacy, aby i w polskim kraju wywalczyć sobie prawa i wolność, ponieważ zaś widzieli, że bez ludu nie dadzą sobie rady, chcieli ten lud oświecić, uświadomić, aby w danym razie chwycił za broń w obronie swej ojczyzny.
W tym też celu setki posłańców, czyli emisariuszów krążyły po kraju, sposobiąc lud na wypadki, które niebawem miały nastąpić. Jeden z takich emisariuszów, Wolański, w czasie swej pracy w tarnowskim powiecie, wstąpił do domu włościańskiego wdowy Głowackiej we Wierzchosławicach i prosił o sprzedanie mu trochę mleka, aby się mógł posilić, bo był zmęczony. Kobieta ugościła go czym mogła, dawanej zapłaty nie przyjęła, mówiąc, że wstyd by było za taką drobnostkę kazać sobie płacić. Emisariusz widząc, że jej syn 12-letni Janek umie czytać i pisać i okazuje ciekawość do książek, zostawił mu na pamiątkę książkę, w której była opisana niedola naszego narodu tudzież podane środki do rozkucia z kajdan ojczyzny. Chłopak nie posiadał się z radości; z książką nie rozstawał się nigdy.
Jednego razu goniąc krowinę, jedyną, jaką matka jego posiadała, na pastwisko, wziął ją też ze sobą, siadł i czyta po cichu. Kilku już starszych chłopów, a między nimi i podwójci myśląc, że tam pisane o strachu pod mostkiem, lub o diable co w postaci psa na piękne wystraszył pijanego Bartka, mówią mu: „czytaj no Janek, co tam masz w tej książce”. Chłopiec ucieszony, że jego książka ciekawi gospodarzy, bierze od początku i czyta: „Ojczyzna nasza, Polska, jęczy w kajdanach, ale my, Polacy, jej synowie, wygonimy jej wrogów, jakkolwiek oni się nazywają, Prusacy, Austriacy lub Moskale”. Chłopów na te słowa porwał szał nieopisany, ze wściekłością drapieżnych zwierząt przypadli do czytającego chłopca i kilka ciężkich pięści padło od razu na głowę dziecka, Polaka. „Ty jesteś Polakiem, ty będziesz wrogów wyganiał?” wołali wściekli z gniewu i gdy chłopiec upadł na ziemię pod razami pięści, kopali go obcasami, bili kijami, które mieli przy sobie dotąd, aż widzieli, że ich ofiara nie pokazuje znaku życia.
Matka zaniepokojona, że nie widać ani jej krowy, ani syna, chociaż już było dobrze po południu, poszła na pastwisko i cóż za straszny widok przedstawił się jej oczom! Syn jej, ukochany jedynak, leżał w kałuży krwi bez duszy, ze starganymi włosami i podartym odzieniem przez tygrysów, nie ludzi. Matka, napłakawszy się, wróciła do wsi, uprosiła sąsiada, aby jej pomógł przynieść do domu skatowanego chłopca. No i jak wzięła chuchać i karmić, tak przywołała jego ducha. Trzy miesiące pielęgnowała i ledwie jako tako przyszła do zdrowia ofiara owego cichego, spokojnego, pobożnego ludku, o którym tak wiele teraz mówią ci, którym więcej na tym zależy, aby mieli narzędzie do swoich samolubnych celów, niż przyszłość ojczyzny. Jan zaś Głowacki dumny, że cierpiał dla ojczyzny, nie dał sobie wybić z głowy tego, czego książka nauczyła i stał się dobrym Polakiem, obywatelem. Skutek tego okazał się bardzo jawnie. W roku 1863, kiedy ów Głowacki brał czynny udział w powstaniu, okazał się wiernym synem ojczyzny.
Płótnianka chłopska dobrze się zasłużyła. Do dziś dnia pracuje on dla ojczyzny i tak: On pierwszy sprowadził do nas różne gazety a między nimi Przyjaciela Ludu, przyczynił się do założenia Kółka rolniczego, a gdy upadło, wskrzesił go na nowo, przyczynił się także do założenia katolickiego sklepiku, ale nie dostał poparcia ni od inteligencji ani od ludu, bo naszemu ludowi trzeba przyznać, że nieźle gospodarzy, ale od żydowskich sklepów kijem go nie odpędzi. Wziął od księcia Sanguszki karczmę dla gminy nie szczędząc przy tym kosztów i przykrości, ale nieporadność naszej reprezentacji gminnej oddała na powrót karczmę w ręce żydowskie, skąd bierze początek demoralizacja we wsi. Mówią, że ks. Sanguszko myśli na powrót oddać karczmę w ręce chrześcijańskie; daj Boże, aby to nastąpiło, póki się wieś nie zatopi w brudach żydowskich .
Nie można się nadziwić, skąd p. Kramarczykowi2przyszedł go głowy ów śmierdzący olej z pańskiej lampy. Zapewne p. Kramarczyk czuje lęk, że niezadługo trzeba będzie spokojnie w domu siedzieć, bo ponętny mandat z ręki się wysunie, więc, aby się stać pamiętnym, wystąpił z wnioskiem w sejmie na potępienie zasługującym. Może sobie p. Kramarczyk wyrobić patent na ten swój wynalazek gdzie w Abisynii lub w Maroko, ale Galicji niech da spokój z podobnymi niedorzecznymi pomysłami, które się nawet tym nie spodobały, którzy nie grzeszą przychylnością dla oświaty ludowej. Wprawdzie poseł Bojko w świetnej przemowie zdruzgotał na miazgę owego potwora wymysłu posła Kramarczyka, ale lud powinien dać uczuć p. posłowi, że rozumie co znaczy oświata i nie da jej sobie wydrzeć nawet takim prawodawcom jak poseł Kramarczyk.
Zaledwie lud w tysięcznej części przejrzał na oczy, a już niektórzy ludzie trzymają szmatę, aby mu te oczy zawiązać, a wstyd to wielki, że włościanin wystąpił pierwszy z trybuny sejmowej za ukróceniem ludowi tego światła, które i tak blado bardzo świeci. No ale p. Kramarczykowi zapewne postawią pomnik za tak pożyteczny wniosek, który zapewne na pierwszym miejscu będzie spoczywał wśród zgniłych rupieci. Do czego bowiem to może być podobne, aby kilkuletni dzieciak mógł wyprowadzić na dobrych obywateli i kochających swój kraj dzieci, gdy tam jeszcze nie mógł wyrobić w sobie ani miłości ojczyzny, ani poczucia swoich obowiązków, bo nie miał na to czasu.
Takich nauczycieli jest pełno po wsiach i pewnie by nie trzeba zakładać żadnych seminariów, jak sobie p. Kramarczyk życzy.
Trzeba sobie wyobrazić, jakby wyglądało społeczeństwo, wychowane wedle metody posła Kramarczyka. Wychowanoby obywateli, którzy znowu by się pytali: „Co to jest Polska, czy to jakie zwierzę?”
Społeczeństwo w stosunku do innych krajów wyglądałoby jak żak przy dorosłym wydoskonalonym mężu, no ale byłby ludek pokorny, a o to idzie, lecz niedoczekanie chyba niczyje.
(Przyjaciel Ludu z 1 lutego 1903, nr 5, z 8 lutego 1903, nr 6).
Do pisarstwa politycznego w związku z działalnością w Stronnictwie Ludowym zabiera się Witos dopiero pod trzydziestkę. Nie rozstaje się przy tym z Przyjacielem Ludu, który w międzyczasie przechodzi w ręce parlamentarnego przywódcy Stronnictwa, Jana Stapińskiego. Przytoczony wyjątek pochodzi z artykułu już na wskroś dojrzałego, stanowiącego prawdziwy wzór ludowej polemiki politycznej.
Przypadkiem dostał mi się w ręce nr 50 Wieńca i Pszczółki ks. Stojałowskiego. Wiem na podstawie własnego chłopskiego – jak to mówią – rozumu, co warta jego cała działalność polityczna i narodowa i chyba ktoś zupełnie ślepy nie widzi tego, jak człowiek ten jest dla narodowości naszej szkodliwy.
Ale choć znam całą wartość ks. Stojałowskiego, to przecież nie myślałem, aby ten człowiek chcący uchodzić za opiekuna ludu, za patriotę i jakie tam jeszcze są przydomki, którymi się sam ks. redaktor obdarza – truł wprost jadem moskalofilstwa swoich zwolenników.
Sączył on truciznę w serca chłopów od dawna, powoli zrazu, potem coraz więcej, a teraz wlewa ją całymi szaflami, jakby już pewnym był, że do tego stopnia otumanił już swoich zwolenników, że tego nie spostrzegą. Myślałby kto może, że to nie jest znowu tak wielką rzeczą, ale kto głębiej to rozważy, inaczej o tym sądzić będzie. Bo gdyby ten Stojałowski był sobie np. zwyczajnym gospodarzem, to mógłby tą swoją nauką zarazić swoją rodzinę, a co najwyżej gminę swoją. Ale ponieważ narzuca się na kierownika szerokich mas ludności i to przeważnie takiej, co pierwszą oświatę czerpie z jego pism, to i to otwarte wielbienie caratu, wroga wiary katolickiej i wszelkiej wolności, jest trucizną wprost zabójczą.
Gdyby ta gazetka jego przeznaczoną była dla klasy oświeceńszej, byłaby mniej szkodliwą, bo człowiek, co czytał już niejedno pismo, odrzuciłby to od siebie ze wstrętem i więcej na to nie spojrzał, bo czułby się obrażonym w swoich najświętszych uczuciach. Jeżeli zaś taki łatwowierny wieśniak weźmie do rąk to pismo, nie znając innych, wierzy ślepo wszystkiemu, co tam napisane, bo nie przypuszcza, aby pismo wydawane przez księdza, opatrzone pięknym szyldem chrześcijaństwa, mogło tak nie po chrześcijańsku łgać.
Dzisiaj wszyscy prawie Polacy, wszyscy ludzie miłujący ojczyznę, dążą do tego, aby z bezmyślnych milionowych mas ludu uczynić prawych obywateli, świadomych, że są Polakami, świadomych, że ta ojczyzna może tylko wtenczas uzyskać niepodległość, stać się wolną i szczęśliwą, gdy ten lud, co nosi w sobie siłę olbrzyma jak jeden mąż upomni się o to. Stojałowski zaś postępuje przeciwnie, on chce przyczynić carowi-schizmatykowi więcej uległych niewolników. Zamiast temu ludowi, którego mieni się być przywódcą, opowiadać świetne dzieje naszych przodków, ginących tak często w obronie wiary we własne siły, on każę się pogodzić z losem, słowem każę się wyrzec wiary w ojczyznę. Zamiast zachęcić ten lud do naśladowania wielkich czynów, on pisze o potędze Moskwy, o naszej bezsilności, kradnie temu ludowi jego godność narodową i wiarę w ojczyznę i każę stać się pokornym sługą tego, co batem swoje ludy rządzi. Tego chce Stojałowski i do tego dąży, do lego się głośno przyznaje i chełpi się nawet z tego... Dlatego też takie pisanie będąc kłamstwem, jest także w najwyższym stopniu szkodliwym, bo zatruwa ducha narodu, co dążył i wiecznie dążyć chce do wolności...
(Ks. Stojałowski) oburza się, że studenci polscy w rocznicę powstania listopadowego demonstrowali w Warszawie. Księże prałacie, ty, co niedawno temu prowadziłeś wojnę z rządem, biskupami, nie wiesz ty o tym, że serce ludzkie na wspomnienie krzywdy wyrządzonej burzy się, a któż gdzie bardziej został skrzywdzony, jak naród polski od Moskali?...
(Przyjaciel Ludu z 26 lipca 1903, nr 30).
Czytając pilnie Przyjaciela słyszę często podobne zapytanie tak, że zdawałoby się, że dzisiaj jest ono już nie na miejscu, że przecież już mamy rozum. Ale przyznajmy z ręką na sercu, że jeszcze tak nie jest. Jeszcze brak rozumu i to nie tylko nam włościanom lecz pono każdemu stanowi w naszym społeczeństwie. Mam tu dzisiaj na myśli włościan i obszarników, a więc małych i wielkich posiadaczy ziemi, czyli rolników. Z samej natury rzeczy wynika, że ktoś mając setki albo tysiące morgów i zwykle najlepszej ziemi, sam plonów z tejże zużytkować nie jest w stanie, tylko je musi sprzedać temu, kto ma mało albo nic. Ponieważ gospodarstwo zbożowe dziś się na wielkich obszarach nie rentuje, dlatego właściciele tychże, ile tylko mogą, obsiewają pola koniczem i trawami, bo to jest dochód duży i do tego bez zachodów. Włościanin mając gruntu mało i przeważnie lichego, sieje zboże, bo jedno, żeby koniczem dzieci nie wychował, a po wtóre na lichym gruncie konicz nie rósłby, a więc musi kupić. Powinniby więc jeden z drugim, chłop z obszarnikiem się zgodzić, aby wilk był syty i owca cała. Lecz czyż tak jest? Niestety, nie! Pan jest zwykle potrzebowiczem, więc świeżo zasiany konicz i trawę żydowi sprzeda jeszcze na jesieni. Gdy konicz podrośnie, żyd zabiera się do sprzedaży...
Mówi przysłowie że „Polak po szkodzie mądry“, a ja mówię, że i to nie, bo gdyby tak było, to tak dziedzic jako też włościanie daliby się tylko raz naciągnąć, a tu się to praktykuje od szeregu lat.. Na dobitek złego wszystko teraz zgniło. Jeździ biedny chłop do Prus, do Ameryki, zwozi krwawo zapracowane krajcary, które toną w kieszeni żyda-pijawki.
Obszarnik schodzi na dziady, sprzedaje tę piękną polską ziemię... a czy stara się, aby lepiej egzystował?...
Póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie. Giętkość karku ludzkiego ma pewne granice, a żydzi gorliwie nad tym pracują, żeby tej miary dopełnić. Jak widać, ucho u dzbana słabnie, a i kark ludzki może się sprostować, a wtedy może wam być biada. Kupcowi należy się uczciwy zarobek, ale to, co te pijawki tu praktykują, zarobkiem nazwać nie można.
Narzekamy, i słusznie, na podatki, lecz to już nie podatek, lecz haracz i to straszny. Wobec tego wyrywa się bolesne pytanie: kiedyż będziemy mieć rozum i czy go w ogóle mieć będziemy? Prośmy więc z Salomonem: Panie, daj nam rozum biednym włościanom.
(Przyjaciel Ludu z 1 listopada 1903, nr 44).
W Tarnowskiem zwyciężyliśmy. Dzień 15 października będzie dniem pamiątkowym dla powiatu tarnowskiego i dla całego kraju, bo w tym dniu pierwszy raz od czasu Witalisa włościanin w Tarnowskiem okazał się srodze niewdzięcznym dla swych opiekunów, opuszczając ks. Żygulińskiego3, a wybierając chłopa, p. Włodka, posłem do sejmu...
Zwyciężyliśmy więc, zwyciężyła sprawa ludowa, a zwycięstwo to ma tym większe znaczenie, że było ono prawie niespodziewanym, że nawet najlepsi znawcy stosunków przepowiadali wcale inaczej.
Zwycięstwo to ma i wielkie znaczenie moralne, bo to na cały kraj, na wszystkie powiaty wpłynie dodatnio, że taki Tarnów, uważany, jeżeli nie na zawsze, to na długo za stracony, zwyciężył, i to kogo? – księdza Żygulińskiego, który miał p. Potoczkowi w sejmie stworzyć centrum. Teraz więc owo centrum musi pokutować jak duch zaklęty pod progiem, w głowach wnioskodawców, a my mamy wielką nadzieję, że po upływie trzech lat ksiądz poseł zamiast zastępować piątą kurię tarnowską w Wiedniu zajmie swoją posadę w seminarium w Tarnowie, gdzie sposobiąc młodzież na dobrych kapłanów, większą odda przysługę Bogu i ojczyźnie, niż odgrywaniem roli niefortunnego reformatora „koła pańskiego”. Myślę, że gdy dobrze głosy na siebie oddane policzy, niewiele będzie miał powodu do uciechy, bo na 63 głosy było: księży 16, kilku organistów, parę nauczycieli, nareszcie głosy „łyków” z Gromnika i Ryglic, z Tuchowa, a także coś rządców dworskich, a więc nawet połowa głosujących na ks. Żygulińskiego nie była chłopami. Poseł zaś Włodek otrzymał same co do jednego głosy chłopskie, choć nikomu nie dał ani niucha tabaki.
Zwyciężyliśmy drodzy bracia, lecz nie upajajmy się tym zwycięstwem, tylko pracujmy ze zdwojoną gorliwością i pilnością, bo mamy bardzo wiele słabych stron. Nie brak nam jeszcze judaszów, zdrajców sprawy naszej. Głupota i nieporadność u jednych idzie jeszcze w parze, a współzawodniczy z energią i poświęceniem u drugich. Stoczona bitwa wskazuje uważnym obserwatorom co brakuje ich armii. Dzisiejsze doświadczenie wskazuje nam, gdzie mamy zwrócić swoją uwagę, a co za tym idzie i pracę.
(Przyjaciel Ludu z 2 kwietnia 1905, nr 14).
Kto się pilnie rozgląda w polityce, temu musi w oczy wpaść pewien zwrot, datujący się od niejakiego czasu. Liczne wypadki, jako to: sesja sejmowa zeszłoroczna, wybór uzupełniający posła sejmowego w powiecie jasielskim, organizacja „Związku kat. społecznego”, kolportaż Gazety Niedzielnej, oto pokazują jasno każdemu, nawet największemu niedowiarkowi, że do walki z nami powstaje nowy i silny czynnik: stronnictwo księże. Klerykalizm to jest przekonanie, że księża powinni wszystkim rządzić, do tego czasu grający rolę podpory stronnictwa rządzącego stańczykowskiego. Że wrogów mieliśmy dotąd aż nadto, tego nie trzeba dowodzić i że klerykalizm będzie najbardziej niebezpieczny i najtrudniejszy do zwalczenia, bo nie cofający się przed użyciem żadnych środków walki, o tym dwóch zdań nie ma i być nie może, bo tego już niejeden doświadczył na własnej skórze.
Widzimy przed sobą silnego i niebezpiecznego przeciwnika, więc musimy się i my dobrze przygotować, ażeby nie tylko nie paść w walce bez honoru, ale i – co ważniejsza – odnieść nad nim zwycięstwo.
Jakaż więc najważniejsza broń ma być w tej walce?
Przede wszystkim powinniśmy chcieć zwyciężyć. Gdy będziemy mieć szczerą chęć zwycięstwa, to i zwyciężyć musimy.
Powie niejeden: „myśmy zwyciężyć chcieli, aleśmy nie mogli, bo przyszły nadużycia i spaczyły naszą wolę”.
To wcale nie racja, to tylko wymówka. Gdyby starosta czy inny czynnik rządu widział, że ma do czynienia z ludźmi nieugiętymi, to by żadnych nadużyć nie było. Wyborca, zastępujący interesy nie swoje, ale pięciuset swych braci siermiężnych, mając za sobą prawo, nie powinien czuć żadnych strachów, ale jako człowiek uczciwy, powinien się zastosować do woli tych, którzy go posłali...
Najgorszym naszym wrogiem, gorszym niż wszystkie nadużycia razem wzięte, to jest nasza nieporadność i ospałość, a najbardziej zazdrość. Mówmy sobie prawdę, choć ona czasem bywa i gorzka...
Jeśli się chciało proboszczowi, ażeby mu chłop błota trochę zaniósł, to i owszem, lecz przy tym trzeba pamiętać, że to twój lokal wyborczy i spełnić w całej pełni swoje prawo. Gdyby zaś czy to komisarz, czy proboszcz, czy kto inny chciał skrzywdzić twoje przekonanie, powiedzieć grzecznie, bez krzyków i awantur: „ja jestem własnowolny i wiem co robię. Księdza proboszcza bardzo szanuję, ale tu idzie o moje prawa, o moją egzystencję; zrobię więc tak, jak mi każę moje sumienie”. Wtenczas plebanie przestałyby być lokalami wyborczymi...
Bardzo też słusznie zazdrość umieszczono w rzędzie grzechów głównych, a w naszej polityce jest ona nawet najgłówniejszym grzechem. Przypatrzmy się trochę jej niszczycielskiej działalności.
Gdy włościanin, choćby najzdolniejszy, kandyduje, czy to na posła, czy na inną godność, zaraz słychać głosy braci chłopów: „oho, już się mu panem chce być, dyć i ja bym to samo potrafił, czy to on zdolniejszy ode mnie?“ No i jeżeli nie występuje otwarcie przeciw niemu, to po kryjomu kopie dołki pod nim, rozgłaszając jego rzekome błędy i usterki, a że to bywa albo bliski kolega albo niedaleki sąsiad, więc i słowa nie idą na wiatr. I niejeden, co był wprzód sprawie przychylny, chwieje się potem i mówi: „a może i prawda, co on gada, przecież oni obaj kolegowali ze sobą w radzie powiatowej, więc on ta wie, co to za ptaszek“. A ponieważ takich zawsze znajdzie się kilku, a zwykle wpływowych w swojej okolicy, więc sprawa gotowa, kandydat strony przeciwnej ma utorowaną drogę i zwycięża... I można śmiało powiedzieć, że te intrygi więcej robią złego niż największe nadużycia, bo nadużycia rodzą tylko większą odporność, a te po prostu paraliżują tylko akcję...
(Przyjaciel Ludu z 24 września 1905, nr 39).
Rok 1905 stanowi przełomową datę w życiu politycznym Witosa. W tym czasie zostaje wybrany do Rady powiatowej w Tarnowie. Zdobywa w ten sposób możność zaprawy parlamentarnej i wyrasta ze skromnego działacza gminnego na działacza powiatowego. Artykuł niniejszy jest odbiciem charakteru ówczesnej jego pracy politycznej. Zwraca w nim uwagę dialog, na ogół w pisarstwie Witosa rzadki. Forma opowiadaniowa wskazuje na wyraźny wpływ artykułów Jakuba Bojki.
Z okazji wyborów do Rady powiatowej tarnowskiej, rozpisanych z kurii gmin wiejskich na 10 października br., nie od rzeczy będzie wspomnieć, jakiego to straszaka używano dawniej dla obałamucenia ludu i to ze skutkiem.
Przed kilku tygodniami zeszedłem się w Tarnowie z jednym z najwybitniejszych włościan ludowców. Po różnych gawędach na temat dzisiejszej polityki opowiedział mi on co następuje: Było to w r. 1891. Odbywały się wtenczas powszechne wybory do Rady państwa. Z kurii gmin wiejskich pow. tarnowskiego kandydował ks. Kopyciński, a przeciw niemu jako kandydat niezależny stawał włościanin Potoczek. Jako jeszcze bardzo młody i niewiele się rozumiejący na tych sprawach, przybyłem do Tarnowa, ot tak dla prostej ciekawości. Idąc ulicą, na jednym z większych placów ujrzałem dużą gromadę chłopów, którzy w skupieniu słuchali jak jeden coś prawił. Przybliżywszy się ujrzałem, jak jeden z nich wysoki chłop mówił do obecnych tak: Dzisiaj mamy wybory, mamy wybrać posła, który by bronił naszych interesów. A któż będzie bronił chłopa, jeżeli nie chłop, dlatego dzisiaj przyszedł czas na to, abyśmy wybrali nie żadnych panów czy księży. Mowa ta zrobiła – jak widziałem – ogromne wrażenie na obecnych, a ja nie mogłem się oprzeć wzruszeniu, jakie mnie opanowało. Czułem nieprzepartą ochotę iść a całować w rękę tego chłopa, którego mowa tak mi przypadła do smaku, alem się wstydził obecnych. Po chwili cały tłum ruszył w stronę lokalu wyborczego, z mocnym postanowieniem wybrania tylko chłopa. Idąc w ślad ujrzałem, jak o kilkanaście kroków dalej na chodniku stał kominiarz p. Jamrowicz, dzisiejszy filar polityki ks. Żygulińskiego, a wówczas agitator na rzecz ks. Kopycińskiego.
Przystąpiwszy do włościan spytał się ot tak niby to od niechcenia: a gdzież to panowie tak licznie dążycie?
– Na wybory – brzmiała odpowiedź – to pan o tym nie wie?
– Na wybory, a, nie wiedziałem, a kogoż ta wybrać myślicie?
– A kogoż by, chłopa – Potoczka!
– Potoczka? – krzyknął tenże – bójcie się Boga ludzie, cóż wy robicie, taż to odszczepieniec, kilka dni temu jak przyszedł na luterską wiarę i wy byście lutra wybierali? Księdza wybierzcie, bo ten będzie wam bronił waszej wiary świętej.
Powiedziawszy tyle, oddalił się. Chłopi skonsternowani poszli dalej; kilkakrotnie jeszcze usłyszawszy tę samą naukę od nieumyślnie niby narzucających się panów, wyrzekli się myśli zrobienia chłopa posłem. Nie wiem, czy inicjator zrobienia chłopa posłem, Tomasz Bryl, także uwierzył w luteranizm Potoczka, tyle tylko wiem, że Potoczek otrzymał całe cztery głosy.
Po ukończeniu głosowania obrońcy wiary przed luteranizmem zaproszeni poszli do „Gwiazdy“ uczcić tak wspaniałe zwycięstwo... Napatrzywszy się temu wszystkiemu, wyniosłem to przekonanie, że klice rządzącej żadne środki nie są wstrętne, byle dopiąć swego. Tyle mój informator.
Bracia powiatu tarnowskiego! I dzisiaj się zbliżają wybory do Rady powiatowej, wybory nie mniej ważne, miejcież się więc na baczności, abyśmy się znowu nie dali zaskoczyć...
1Skutkiem nędzy, niesprawiedliwości, nadużyć i wyzysku, wybuchły w tym czasie w szeregu powiatów zachodniej Galicji rozruchy. Rząd austriacki zastosował bardzo ostre represje. Dnia 27 czerwca 1898 zaprowadził tam stan wyjątkowy, zakazując m. i. wszelkich zebrań i wieców.
2Klerykalny poseł ze sfer ludowych, który w tym czasie złożył w sejmie galicyjskim wniosek w sprawie obniżenia wykształcenia nauczycieli szkół powszechnych i powierzenia go duchowieństwu. Wniosek popierali stańczycy. Po ostrej debacie i pamiętnej mowie posła Bojki dnia 20 marca 1899 został on odrzucony.
3Przeciwkandydat przedstawiciela Stronnictwa Ludowego z partii katolicko-ludowej.