Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Witos. Wybór pism i mów” to wybrane artykuły i przemówienia Wincentego Witosa, wielkiego męża stanu i polityka, jednego spośród tych, co walnie przyczynili się do utrwalenia naszej niepodległości i państwowości. Przy wybieraniu artykułów i mów do niniejszego zbioru kierowano się trzema względami: politycznym, literackim i niejako biograficznym, bo ujawniającym linię rozwojową myśli Wincentego Witosa. Te trzy kryteria zaważyły na zróżniczkowanym charakterze książki. Starano się więc dać przede wszystkim te publikacje, które dają najjaśniejszy wyraz ideologii autora od wystąpień w latach młodzieńczych, aż po ostatnie czasy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 341
Rok wydania: 2021
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
[Wybrane fragmenty z przedmowy wydawcy, 1939]
Moment dziejowy, który przeżywamy, powaga chwili zarówno w naszym życiu państwowym, jak i międzynarodowym, daje pełne uzasadnienie potrzeby wydania tej garści artykułów i przemówień wielkiego Męża stanu i polityka, jednego spośród tych, co walnie przyczynili się do utrwalenia naszej niepodległości i państwowości.
Na szali powszechnych bilansów i rozrachunków z okazji dwudziestolecia samodzielnego polskiego bytu znajdzie się cykl publikacji z dnia wczorajszego i z doby współczesnej, które jak w soczewce skupiają w sobie zagadnienia i interesy największej części polskiego narodu, tj. polskiej wsi, a także pogląd tejże na zasadnicze problemy naszego zbiorowego życia. Niewątpliwie nie było w polskiej historii ostatnich dwudziestu lat chwili bardziej doniosłej, aby przypomnieć narodowi wystąpienia tego obrońcy spraw narodu polskiego w latach niewoli, rzecznika wolności i państwowości u progu samodzielnego życia, a interesów ludu pracującego w okresie krystalizacji państwowości polskiej. Runęła część wiązania, na którym opierał się powojenny porządek świata i pokój. Nie można się łudzić ani na chwilę, że od teraz nastąpią czasy bezwzględnie spokojne. Potrzeba prawdziwej konsolidacji narodu, zjednoczenia jej wszystkich sił w imię naszego jutra, nigdy, od czasów najazdu bolszewickiego w r. 1920 nie była tak paląca jak dziś.
Na powszedni głód idei i myśli, na drogi w poszukiwaniu jedności narodu i jego siły, niech padną słowa Szefa Rządu Obrony Narodowej z czasów największego naszego zagrożenia, ideowego przywódcy ludu, który potrafił i potrafi w przyszłości wykrzesać z niego niezłomność i moc, właściwą charakterowi polskiego chłopa.
Przy wybieraniu artykułów i mów do niniejszego zbioru kierowano się trzema względami: politycznym, literackim i niejako biograficznym, bo ujawniającym linię rozwojową myśli Wincentego Witosa. Te trzy kryteria zaważyły na zróżniczkowanym charakterze książki. Starano się więc dać przede wszystkim te publikacje, które dają najjaśniejszy wyraz ideologii Autora od wystąpień w latach młodzieńczych, aż po ostatnie czasy. Wybierano wreszcie artykuły o wyraźnej wartości literackiej, jako klasyczne przykłady wyrobionej literatury ludowej, ciekawej zarówno ze względu na swoistą formę podawczą, jak też i na jej treść, związaną z ludem i jego życiem. Zacytowano wreszcie te utwory Wincentego Witosa, w których odbija się jego życie i rozwój, jako największego w polskiej historii chłopa-samouka, od jego prymitywnych wystąpień młodzieńczych w Przyjacielu Ludu, aż po szczytowe, wprost natchnione przemówienia z ostatnich lat jego politycznej działalności w kraju.
Pewną dowolnością w stosunku do wybranego materiału z artykułów i przemówień było zgrupowanie go przez wydawców w osiem działów i opatrzenie tychże odpowiednimi tytułami. Uczyniono to mając na względzie przejrzystość książki i konieczność rozgraniczenia poszczególnych etapów działalności Wincentego Witosa.
Okres wstępny, niejako przygotowawczy, zamyka się wyraźnie rokiem 1908, w którym znany działacz ludowy z Tarnowskiego, członek tamtejszej Rady powiatowej, zostaje wybrany posłem do sejmu galicyjskiego we Lwowie. Przed tym faktem działalność jego nosi znamiona wyłącznie regionalne, względnie partyjne, dotyczące spraw Stronnictwa Ludowego.
Drugi okres pracy publicystycznej Witosa przypada na czas posłowania do sejmu galicyjskiego, a od r. 1912 także do parlamentu wiedeńskiego. Wtedy rozszerza on swoją działalność na teren szerszy, dotyczący wsi, a tuż przed wojną podejmuje się obrony interesów całego narodu, zaczyna się zapowiadać jako mąż stanu.
Trzecim wyraźnie wyodrębnionym okresem pracy Prezesa Stronnictwa Ludowego jest czas wojny światowej, który także uważano za stosowne zamknąć w osobnym rozdziale. Są to lata jego przygotowania dla pracy w państwie polskim, którą podejmuje z nastaniem niepodległości.
Pierwsze dwa lata działalności Witosa w wolnym państwie polskim stanowi znowu osobny okres, zakończony powołaniem go przez Naczelnika Państwa na Szefa Rządu Obrony Narodowej.
Czternastomiesięczne prawie rządy państwem tego polityka, zapisane chlubnymi zgłoskami na kartach historii, stanowią także dział osobny, najbogatszy w plony nie tylko dla państwa i jego przyszłości, ale także dla literatury ludowej, bo zasilające ją w utwory o wielkich walorach artystycznych, w pierwszorzędne przykłady ludowej retoryki i publicystyki.
Trzy następne etapy pracy Witosa dla Polski i dla ludu wyznaczają zdarzenia zarówno na drodze jego działalności, jak też w życiu państwa. Jeden kończy się na wypadkach z maja 1926 roku, drugi na procesie brzeskim i na opuszczeniu kraju, a trzeci zamykają bilanse dwudziestolecia.
Stanisław Kubica
Stefan Kora
(Przyjaciel Ludu z 1 marca 1896, nr 7).
Pierwszą korespondencję z Wierzchosławic pisze Wincenty Witos jako 22-letni młodzieniec, ujęty gościną, jaką darzył Przyjaciel Ludu od swego założenia, tj. od r. 1889, chłopskich poetów, pisarzy i publicystów. Pismo to pozostawało jeszcze pod redakcją swoich założycieli, Bolesława i Marii Wysłouchów, którym też przypadło w udziale wprowadzenie na arenę życia politycznego przyszłego przywódcę ludowego ruchu.
Takich korespondentów miał Przyjaciel Ludu bardzo wielu (w samym roku 1896 przeszło sześćdziesięciu). Wincenty Witos figuruje jako korespondent z Tarnowskiego, pospołu z Maciejem Rydzem.
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Bracia Czytelnicy! Czytając od dłuższego czasu naszą gazetkę nie pisałem do niej ani razu, bo nie czułem do tego zdolności. Teraz jednak piszę, jak umiem, o tym na co z bólem serca patrzę. Stało się u nas przyzwyczajeniem, chociaż nie ogólnym, ganić i poniżać wszystko, co swoje, a wywyższać co obce. Dzięki Bogu i dobrym ludziom, wiele się u nas poprawiło w tej mierze, lecz tylko tam, gdzie dotarła prawdziwa oświata. Oświata – to źródło dla nas złotodajne, to krynica życia! Lecz trzeba przyznać z goryczą, że w naszej ona okolicy nędznie postępuje. W naszej na przykład gminie już 25 lat przeszło istnieje szkoła, lecz niestety, nie przynosi pożądanego skutku, nie wyprowadza ludzi na zdolnych do pełnienia obywatelskich obowiązków. Nie wiemy, czyja w tym wina, lecz boleśnie nam ją odczuwać.
Ale wracam do rzeczy. Wynikiem tego wywyższania obcych żywiołów ponad siebie stało się u nas przyzwyczajenie odsuwania się od każdego korzystniejszego zajęcia, np. handlu, który oddaliśmy niejako wyłącznie żydom. Zwietrzyli też żydzi rychło tę przyznawaną im wyższość i dali nam to odczuć. Będąc w przyjaznym porozumieniu z dziedzicami nauczyli się traktować włościan jak najgorzej i do dziś jeszcze to praktykują. Żydowi dziedzic powie: „dzień dobry“, gdy na chłopa spojrzy ze wzgardą; przy płaceniu podatku, gdy chłop został wyrzucony za drzwi, żyd w tej samej chwili został jak najgrzeczniej przyjęty. Nic więc dziwnego, że chłop od wszystkich poniewierany i poniżany na każdym kroku myślał sobie z westchnieniem: „Ach, Boże, to my najgorsi!”Dalej z powodu zupełnego braku innych nabywców chłop zmuszony jest żydowi sprzedawać swoje produkta i przyjmować od tegoż wszelkie obelgi, obrażające godność narodową i ludzką, których nie można w tym miejscu nawet powtórzyć. Dawniej, gdy chłop tonął w jak najgrubszej ciemnocie, gdy nazwę Polak odpychał od siebie, mianując się z dumą „cysarskim“, nie było to jeszcze tak dziwnym, lecz że dziś, gdy lud nabiera coraz więcej samowiedzy politycznej i narodowej, to się praktykuje, jest to nie tylko smutne, ale i niezrozumiałe. Prawda, że żydzi to bogacze, że wiele dzierżą w swoim ręku, lecz gdyby oświata przesiąkła na wskroś nasze wioski, gdyby chłop znał i szanował swoją godność, żyd, choć bogacz, nie ośmieliłby się mu ubliżać, obchodziłby się ze wszystkimi z taką przynajmniej grzecznością, z jaką dziś traktuje czytelników gazet, których, chociaż są nieliczni w naszej okolicy, można poznać choćby o północy, że to inni ludzie.
Gdy w przeszłym roku zakupili żydzi w lasach radłowskich duży obszar, gospodarze okoliczni zwozili im drzewo do najbliższej stacji Bogumiłowice. Trzeba było widzieć, jak gospodarze, majętni nawet, trzymają czapki pokornie przed żydem, aby im kartki podpisał, do czego ten był sam przez się obowiązany. Żyd widząc taką uległość, częstował ich suto obelgami, za co oni go tytułowali z uległością „łaskawym panoczkiem“. Może myślicie, że mieli obok poniżenia moralnego przynajmniej zarobki materialne? Wcale nie! Gospodarz ze średnią siłą parokonną zarabiał od 70 ct do 1 złr 40 ct, a jeszcze od każdej furmanki żyd-pisarz odtrącał sobie 5 ct.
Prawda i to, że ludzi rozumnych, szanujących swą godność żydzi prześladują we wszelki możliwy sposób, starając się ich zohydzić w oczach innych. Taki niepokorny musi u nich drożej zapłacić, a na nieszczęście musimy wszystko u nich kupować, gdyż konicze, trawy, drzewo na gruntach dworskich są w ich rękach, bo dziedzic, narzekając na złe czasy, trzyma się tego chwalebnego zwyczaju, że zarobek to tylko żydowi się należy. Przesąd ten podziela i u nas dosyć ludzi. Gdy w naszej gminie zakładano sklepik „Kółka rolniczego”, to wielu ludzi krzyczało na alarm, że to niegodziwość, zdzierstwo brać się do tego, co jest wyłącznym przywilejem żydów – i dosyć jest takich, którzy jeszcze do tego sklepiku nie zajrzeli, uwierzywszy żydom, że tam sól nie słona i że w niej są robaki.
Jak żydzi i nie oni jedni boją się rozumnych chłopów widać choćby z tego, że gdy zmiarkowali, jak ogromne ma Bojko, sz. poseł z Dąbrowskiego poważanie, wówczas gdzie tylko ujrzeli którego Dąbrowiaka, starali się przed nim Bojkę poniżyć, aby tylko ten nie został wybrany. A nawet i teraz, choć już po wyborach, starają się chłopom udowodnić, że chłop w sejmie nic dobrego nie zrobi. Tak postępując, mają własne dobro na względzie, wiedzą bowiem, że każdy krok naprzód uczyniony z naszej strony jest ich upadkiem, więc bronią się co siły, nie przebierając w środkach. Lecz daremne są zapędy wszystkich wsteczników przeciwko nam skierowane, bo dziś chłop zaczyna rozumieć, co mu się należy i woła o sprawiedliwość coraz liczniej, a gdy zawoła o nią milionowym głosem, otrzyma ją niezawodnie. A gdy zdobędziemy należne nam prawa, wtenczas położymy koniec szachrajstwom i wyzyskowi, które teraz na każdym kroku kwitną w całej pełni. Chcesz na przykład sprzedać cielę, żyd przychodzi, targuje cały tydzień, a gdy nie chcesz oddać mu za bezcen, to nie sprzedasz i na jarmarku, bo się wszyscy ze sobą porozumieją i umówią, to rób co chcesz: sprzedać musisz, a żyd zarobi na cielęciu połowę zapłaconej ceny. Tak samo ma się rzecz z większymi jałówkami i krowami. We wsi Pleśnie żyd kupił od włościanina krowę, na której zarobił 40 złr. Powiecie, że to nie podobna, a jednak widzieli to ludzie wiarygodni. A nie są to rzadkie wyjątki, ale rzeczy zwyczajne, częste.
Dlatego też byłoby bardzo pożądaną rzeczą, a dla nas włościan dobrodziejstwem niesłychanym, żeby na jarmarkach zaprowadzone były wagi, gdzieby włościanin za pewną opłatą mógł zważyć swe bydlę i być poinformowany przez odnośny urząd, jaka jest cena żywej wagi cieląt, jałowic, świń itd. Niech by kupiec miał zarobek, ale nie taki szalony jak teraz. Opowiadał mi pewien rozumny włościanin, który świeżo z Ameryki powrócił, że tam nikt i nic bez wagi nie sprzeda, u nas zaś wszystko sprzedaje się na ślepo, lecz nam to już oczy przeciera. Dawniej było tak samo, może i gorzej, aleśmy tego nie rozumieli, bośmy rozum topili w gorzałce, teraz dzięki Bogu i gorliwym kapłanom ta trucizna ucieka od nas, a miejsce jej zastępuje lekarstwo na naszą ślepotę: oświata. Cóż na to powiedzą wrogowie oświaty? czy może utrzymywać zechcą, że dawniej było lepiej, gdyśmy siedzieli w karczmie? Dlaczegóż nie pomni słów Zbawiciela: „po uczynkach poznacie ich“ odwodzą lud od gazetek, które szerzą oświatę, czyniąc im zgoła fałszywe zarzuty?
Bracia Włościanie, którzy posiadacie zdolność do tego, zajmijcie się z całą gorliwością zaprowadzeniem wag na targowiskach, aby biedacy nie byli krzywdzeni i nadal przez niesumiennych spekulantów i kupców, którzy nas już dosyć skrzywdzili. Kończąc list mój, wznoszę okrzyk: Niech żyją wszyscy przyjaciele ludu wiejskiego i krzewiciele oświaty!
Kiedy wzniesiona pochodnia oświaty,
Nie zagasi jej żaden wróg zażarty.
Bo my jej wszyscy od strony nawały
Murem staniemy, polski naród cały.
Wtenczas się skończy obcych panowanie,
„Ojczyznę, wolność Ty nam wrócisz Panie!”
W. z Wierzchosławic
(Przyjaciel Ludu z 10 września 1898, nr 26).
Walkę o oświatę dla ludu, i to narodową, budującą jego polską świadomość, podejmuje Witos w tym liście po raz pierwszy. Stanie się ona z czasem najważniejszym jego postulatem, z którym wystąpi jako poseł galicyjskiego sejmu krajowego na każdej sesji, domagając się w sposób bezwzględny unarodowienia chłopa polskiego, i pojmując to jako wstępny etap do jego uczestnictwa w życiu społecznym i politycznym.
Wśród zamętu spraw politycznej natury mało się zwraca uwagi na rzeczy czasem bardzo doniosłego znaczenia. Tak się też ma rzecz z niektórymi naszymi szkołami ludowymi. Zastrzegam się jak najsolenniej, że przeciwnikiem naszego nauczycielstwa nie jestem, uznaję jego wielką pracę dla ludu i poświęcenie za marną zapłatę, ale niestety, nie wszyscy tak czynią. Daje się widzieć we wielu jeszcze wsiach, że wpływ szkoły mało tam zdziałał.
Przyznaję, iż jest wielu uczniów tak tępych, że można sobie nad nimi płuca wydrzeć, a ten jeszcze nic nie rozumie, ale przecież przynajmniej choć dziesiąty znajdzie się uczeń pojętny, w którego by można wpoić niejedno dobre, a jednak rzadko się trafi, aby szkoła wpoiła w niego to, co wpoić powinna.
Wielu nauczycieli uczy dzieci pilnie czytać i pisać, no i rachować, a nawet geografii, gramatyki i innych przedmiotów; mówi im o Chinach, Japonii, a o Polsce mało wspomni. Nie dość jest, aby uczeń chodził do szkoły tylko po to, aby nie był analfabetą lub wiedział, że Chiny istnieją na świecie lub też znał bieg różnych gwiazd i planet, ale trzeba koniecznie, aby uczeń wychodził ze szkoły Polakiem. Gdzie w której wiosce trafi się nauczyciel Polak gorący, tani też i inni ludzie bywają. W wioskach tych urządzają obchody narodowych uroczystości, czcią otaczają wielkich polskich mężów.
W naszej okolicy obchodu jeszcze żadnego nie było, a Kościuszko, Mickiewicz, to „jacyś panowie”, o których mało kto wie, czy żyją, czy umarli i co komu dobrego zrobili. A przecież lud tak ciemny nie jest, pisać i czytać wielu ludzi umie, szkoła w naszej wsi już dawno istnieje, powinno więc być inaczej. Inteligencja nie poczuwa się do żadnego obowiązku, bo kto by się ta z chłopstwem stykał. W szkole powinien się uczeń dowiedzieć o wszystkich wielkich polskich mężach, o Polsce i jej wielkości, o upadku i rozbiorach, powinien nabrać tam gorącej miłości swego kraju i chęci poświęcania się za niego. Bardzo się często zdarzy widzieć, że stary, nie umiejący czytać ani pisać jednej litery człowiek, jest dobrym Polakiem, a młodszy, który skończył parę klas, nie zawsze wie, że Polska, że kraj nasz istnieje. Może być że system nauki w szkole jest wadliwy, ale nauczyciel mógłby sobie zadać trudu a miałby wtenczas zupełną zapłatę, gdyby widział, że praca jego na marne nie idzie. Pod adresem więc pewnego nauczyciela apelujemy do jego patriotycznych przekonań, aby się zajął tym trudnym i niepopłatnym ale tak szczytnym przedmiotem, aby i nasza gmina mogła stanąć w tym względzie na równi z innymi, które dawniej szły za nią w tyle, a teraz ją prześcignęły o całe pole. Do szkoły wszystkich, a szczególnie starszych nawrócić nie można, ale można w inny sposób to z nimi uczynić, co z młodymi szkoła robi. Wprawdzie teraz jest już lepiej niż dawniej, ludzie nie nazywają siebie „cesarskimi“, ale stoją często, bardzo często w niepewności, czego się chwycić, wyobraźnia im sama podyktować nie jest w stanie szczytnych obowiązków. Należałoby więc po usunięciu nieszczęsnego stanu wyjątkowego1 urządzać gmina w gminę wiece, na których obok rzeczy politycznej i ekonomicznej natury byłyby także wyjaśnione włościaństwu historia Polski dawnej i dzisiejszej, i sposób jej podźwignięcia. Lud ma błędne bardzo nieraz, ale ma wyobrażenie o Polsce, o jej królach, trzeba więc to wyjaśnić, wytłumaczyć, skierować we właściwym kierunku jego myśli. U ciemnego nieraz głupi podszept znajdzie ucho, jak to teraz dowodem owe rozruchy. Tak też tu bywa powstaniec, to u wielu jeszcze ludzi zbój, złoczyńca, słowem najgorszy człowiek. Żydzi powiedzieli chłopom, że „sokoły”to są na to, żeby przywrócić pańszczyznę, więc chłopy dawszy ucho podszeptom Abrahamitów, trzymają się w pogotowiu aby odpłacić im za to, bo jeszcze cepów nie brakuje, mówią. Wprawdzie są to bardzo rzadkie wyjątki, ale są. Urządzenie jakiego patriotycznego przedstawienia, np. „Kościuszko pod Racławicami”, zdziałałoby tu bardzo wiele. Wprawdzie w Tarnowie grano tę sztukę, jednak nasi włościanie nie wiedzieli o tym. Nie każdego stać na gazetkę, nie każdy ją przeczytać umie, ale każdy może zdążyć na przedstawienie i na wiec i z takowych odnieść wielką korzyść. Niechże więc Stronnictwo Ludowe weźmie na siebie tę ciężką ale tak zaszczytną rolę urządzania wieców oprócz politycznych także patriotyczno-polskich, a Ojczyzna kiedyś wdzięczna mu będzie za zbudzenie mas obywateli do nowego życia. Nie jeden wielki talent i serce pod siermięgą drzemie, trzeba więc budzić śpiących, aby czas żniwa był prędki.
(Przyjaciel Ludu z 20 marca 1899, nr 9).
Troska o jedność ruchu ludowego zarysowuje się u Witosa, jak widać, bardzo wcześnie. Stanowi ona główną treść tego artykułu. Tu też ujawnia się po raz pierwszy zainteresowanie prawodawstwem w związku z wsią i apel do izb ustawodawczych o jego usprawnienie.
Każdemu, kto bacznym okiem śledzi ruch ludowy, musi podpaść pod oczy to rozpadanie się ludu na coraz więcej stronnictw. Jaka stąd korzyść, że wśród jednego i tego samego ludu polskiego znajdują się: związkowcy, ludowcy, stojałowczycy i rokoszanie Stojałowskiego? Zamiast wspólnej zgody, wszędzie wzajemne waśnie, podkopywanie się; w kraju, w powiecie, w gminie, wszędzie przed sobą mącą wodę, aby inni w niej ryby łowili. Ażeby zaś do siebie nęcić, wystawiają coraz to nowsze chorągiewki i coraz to ładniejsze cacka na nich malują. Najnowszym zapewne cackiem na sztandarach „chrześcijańsko-społecznych“ i rokoszan z tegoż obozu jest tzw. antysemityzm. Czytając ich pisma dowiadujemy się, że antysemityzm to obrona przed żydami. Gdyby to tak było w praktyce, to nie byłoby innego wyboru, tylko zostać antysemitą. Lecz inaczej się dzieje w rzeczy samej. Niejeden, co nazwał się antysemitą, w dzień krzyczy i wygaduje na żydów, a w nocy leży pijany u nich pod ławą. Taki antysemityzm zapewne nikomu więcej nie pomoże, jak żydom. Wygadywać na żydów, zwozić im towary, omijać sklepiki chrześcijańskie, a iść tłumem do żydowskich – tak antysemityzm wygląda w praktyce...
Opiekunowie nasi, wydalcie choć połowę żydów z lasów, wszak to w waszej mocy, usuńcie ich bodaj kilka tysięcy z karczem, wszak wam to nie trudno zrobić, nie oddawajcie nas w zależność od żydów, zatrudnijcie się sami sprzedażą w lesie, w polu, dajcie nam broń w rękę, a wtenczas zobaczycie, że będziemy się umieli bronić. Od was zależy naprawić złe, przez was zaszczepione. Bądźcie pewni, że włościanin nie da się zjeść żydowi, lecz wy się dajecie.
Stwarzać pisma antysemickie, w nich wygadywać na nieantysemickość Przyjaciela (Ludu) i innych pism, rozbijać lud na nieprzyjazne sobie obozy, szczuć jednych drugimi, to nie wiele dobrego! Ale pomagać temu ludowi, aby z niego stworzyć jedno wielkie stronnictwo ludowe, które by się oparło każdej nawale, czyby ona pochodziła od synów Abrahama, czy od kogo innego, to by była prawdziwa zasługa.
No, ale koniec końcem, lud to nie baranki, nie pozwoli się on niektórym ludziom używać za narzędzie swoich ambitnych celów. Dzisiaj już szerokie masy szemrzą na te wichrzenia prowodyrów, a niedługo czynnie przeciw zaprotestują.
Do rzędu ustaw wymagających gruntownej zmiany i dających wiele jednym kosztem drugich, należy i ustawa gminna. I ona też, jak wiele innych, podzieliła obywateli na uprzywilejowanych i upośledzonych... Biedniejsze zatem i mniej ludne wioski pozbawione są zupełnie dobrodziejstwa samorządu i zostawione same sobie. Jeśli jeszcze wójt i rada trafią się ludzie dobrzy, to Bogu dzięki. Jeśli zaś tacy, co z góry patrzą na swoich biedniejszych sąsiadów, lekceważą ich i gardzą nimi, to prawdziwa niewola dla nich. Ciężary wszystkie pakuje się na nich, jak na dziada żur, a co dobre to dla siebie. Ponieważ zaś z biedą chodzi w parze ciemnota i nieporadność, dlatego też wszystko cierpliwie biedacy znoszą i rzadko się trafi, aby się gdzie podniósł głos protestu. Byłby czas najwyższy, aby zaprzestano ludzi mierzyć łokciem podatku, aby biednego, choćby najużyteczniejszego człowieka nie porzucano do kosza rupieci, pakując natomiast na wszystkie miejsca nieraz kwalifikujących się do kryminału bogatych głuptasów. Wiele spraw leży odłogiem, wiele talentu i rozumu drzemie między ludem, bo macocha-ustawa przywaliła je korcem. Apelujemy do naszych szanownych panów posłów, aby raczyli zająć się tą ciężką pracą w kierunku zmiany tej ustawy...
(Przyjaciel Ludu z 20 kwietnia 1899, nr 12).
Jest to niewątpliwie najlepszy artykuł młodzieńczy Witosa. Z całą wyrazistością przejawia się tu talent pisarski autora, niezwykła moc przekonywująca, a przy tym gorycz i sarkazm skierowany zarówno pod adresem narodowo nieuświadomionego i ciemnego ludu, zachłyśniętego cesarską łaską, jak i jego fałszywych przywódców i przedstawicieli w parlamencie.
„Oświata to siekierka, skaleczyć się nią można“ – powiedział przed kilku laty jeden z galicyjskich arystokratów.
Niektórzy ludzie, którym z głupotą chłopa bardzo było wygodnie, radzi by wydrzeć i tę troszkę światła, którą ludowi dać raczyli, aby sobie stworzyć na powrót ten ludek, który całował rękę katującego go ekonoma, a czapkę zdejmował o dwa staja przed wielmożnym panem dziedzicem.
Cesarscy wojacy butni, że służyli przy wojsku, byli może jedynym głogiem, który czasem zawadził o suknie ekonoma.
Chłop nie czuł swojej godności ludzkiej; zapomniał o tym, że tak samo jak pan dziedzic jest stworzony na obraz i podobieństwo boskie, i że grzeszy, poniżając swoją godność i oddając innym ludziom cześć Bogu należną. Słowem, lud była to wielka, gruba, potężna masa, zginająca się jednak w kabłąk przed dziesiętnikiem lub pachołkiem pańskim. Ciemny, głupi, pokorny, uległy aż do podłości, stawał się jednak strasznym, mianowicie, gdy coś usłyszał o Polsce. Na każdego, kto mu wspomniał o niej, patrzał krzywo i uważał go za wroga. Do czego to był zdolny ten potulny ludek, niech posłuży następujący przykład. Gdy nadchodził rok 1848, ta wiosna ludów, chcieli też dobrzy Polacy, aby i w polskim kraju wywalczyć sobie prawa i wolność, ponieważ zaś widzieli, że bez ludu nie dadzą sobie rady, chcieli ten lud oświecić, uświadomić, aby w danym razie chwycił za broń w obronie swej ojczyzny.
W tym też celu setki posłańców, czyli emisariuszów krążyły po kraju, sposobiąc lud na wypadki, które niebawem miały nastąpić. Jeden z takich emisariuszów, Wolański, w czasie swej pracy w tarnowskim powiecie, wstąpił do domu włościańskiego wdowy Głowackiej we Wierzchosławicach i prosił o sprzedanie mu trochę mleka, aby się mógł posilić, bo był zmęczony. Kobieta ugościła go czym mogła, dawanej zapłaty nie przyjęła, mówiąc, że wstyd by było za taką drobnostkę kazać sobie płacić. Emisariusz widząc, że jej syn 12-letni Janek umie czytać i pisać i okazuje ciekawość do książek, zostawił mu na pamiątkę książkę, w której była opisana niedola naszego narodu tudzież podane środki do rozkucia z kajdan ojczyzny. Chłopak nie posiadał się z radości; z książką nie rozstawał się nigdy.
Jednego razu goniąc krowinę, jedyną, jaką matka jego posiadała, na pastwisko, wziął ją też ze sobą, siadł i czyta po cichu. Kilku już starszych chłopów, a między nimi i podwójci myśląc, że tam pisane o strachu pod mostkiem, lub o diable co w postaci psa na piękne wystraszył pijanego Bartka, mówią mu: „czytaj no Janek, co tam masz w tej książce”. Chłopiec ucieszony, że jego książka ciekawi gospodarzy, bierze od początku i czyta: „Ojczyzna nasza, Polska, jęczy w kajdanach, ale my, Polacy, jej synowie, wygonimy jej wrogów, jakkolwiek oni się nazywają, Prusacy, Austriacy lub Moskale”. Chłopów na te słowa porwał szał nieopisany, ze wściekłością drapieżnych zwierząt przypadli do czytającego chłopca i kilka ciężkich pięści padło od razu na głowę dziecka, Polaka. „Ty jesteś Polakiem, ty będziesz wrogów wyganiał?” wołali wściekli z gniewu i gdy chłopiec upadł na ziemię pod razami pięści, kopali go obcasami, bili kijami, które mieli przy sobie dotąd, aż widzieli, że ich ofiara nie pokazuje znaku życia.
Matka zaniepokojona, że nie widać ani jej krowy, ani syna, chociaż już było dobrze po południu, poszła na pastwisko i cóż za straszny widok przedstawił się jej oczom! Syn jej, ukochany jedynak, leżał w kałuży krwi bez duszy, ze starganymi włosami i podartym odzieniem przez tygrysów, nie ludzi. Matka, napłakawszy się, wróciła do wsi, uprosiła sąsiada, aby jej pomógł przynieść do domu skatowanego chłopca. No i jak wzięła chuchać i karmić, tak przywołała jego ducha. Trzy miesiące pielęgnowała i ledwie jako tako przyszła do zdrowia ofiara owego cichego, spokojnego, pobożnego ludku, o którym tak wiele teraz mówią ci, którym więcej na tym zależy, aby mieli narzędzie do swoich samolubnych celów, niż przyszłość ojczyzny. Jan zaś Głowacki dumny, że cierpiał dla ojczyzny, nie dał sobie wybić z głowy tego, czego książka nauczyła i stał się dobrym Polakiem, obywatelem. Skutek tego okazał się bardzo jawnie. W roku 1863, kiedy ów Głowacki brał czynny udział w powstaniu, okazał się wiernym synem ojczyzny.
Płótnianka chłopska dobrze się zasłużyła. Do dziś dnia pracuje on dla ojczyzny i tak: On pierwszy sprowadził do nas różne gazety a między nimi Przyjaciela Ludu, przyczynił się do założenia Kółka rolniczego, a gdy upadło, wskrzesił go na nowo, przyczynił się także do założenia katolickiego sklepiku, ale nie dostał poparcia ni od inteligencji ani od ludu, bo naszemu ludowi trzeba przyznać, że nieźle gospodarzy, ale od żydowskich sklepów kijem go nie odpędzi. Wziął od księcia Sanguszki karczmę dla gminy nie szczędząc przy tym kosztów i przykrości, ale nieporadność naszej reprezentacji gminnej oddała na powrót karczmę w ręce żydowskie, skąd bierze początek demoralizacja we wsi. Mówią, że ks. Sanguszko myśli na powrót oddać karczmę w ręce chrześcijańskie; daj Boże, aby to nastąpiło, póki się wieś nie zatopi w brudach żydowskich .
Nie można się nadziwić, skąd p. Kramarczykowi2przyszedł go głowy ów śmierdzący olej z pańskiej lampy. Zapewne p. Kramarczyk czuje lęk, że niezadługo trzeba będzie spokojnie w domu siedzieć, bo ponętny mandat z ręki się wysunie, więc, aby się stać pamiętnym, wystąpił z wnioskiem w sejmie na potępienie zasługującym. Może sobie p. Kramarczyk wyrobić patent na ten swój wynalazek gdzie w Abisynii lub w Maroko, ale Galicji niech da spokój z podobnymi niedorzecznymi pomysłami, które się nawet tym nie spodobały, którzy nie grzeszą przychylnością dla oświaty ludowej. Wprawdzie poseł Bojko w świetnej przemowie zdruzgotał na miazgę owego potwora wymysłu posła Kramarczyka, ale lud powinien dać uczuć p. posłowi, że rozumie co znaczy oświata i nie da jej sobie wydrzeć nawet takim prawodawcom jak poseł Kramarczyk.
Zaledwie lud w tysięcznej części przejrzał na oczy, a już niektórzy ludzie trzymają szmatę, aby mu te oczy zawiązać, a wstyd to wielki, że włościanin wystąpił pierwszy z trybuny sejmowej za ukróceniem ludowi tego światła, które i tak blado bardzo świeci. No ale p. Kramarczykowi zapewne postawią pomnik za tak pożyteczny wniosek, który zapewne na pierwszym miejscu będzie spoczywał wśród zgniłych rupieci. Do czego bowiem to może być podobne, aby kilkuletni dzieciak mógł wyprowadzić na dobrych obywateli i kochających swój kraj dzieci, gdy tam jeszcze nie mógł wyrobić w sobie ani miłości ojczyzny, ani poczucia swoich obowiązków, bo nie miał na to czasu.
Takich nauczycieli jest pełno po wsiach i pewnie by nie trzeba zakładać żadnych seminariów, jak sobie p. Kramarczyk życzy.
Trzeba sobie wyobrazić, jakby wyglądało społeczeństwo, wychowane wedle metody posła Kramarczyka. Wychowanoby obywateli, którzy znowu by się pytali: „Co to jest Polska, czy to jakie zwierzę?”
Społeczeństwo w stosunku do innych krajów wyglądałoby jak żak przy dorosłym wydoskonalonym mężu, no ale byłby ludek pokorny, a o to idzie, lecz niedoczekanie chyba niczyje.
(Przyjaciel Ludu z 1 lutego 1903, nr 5, z 8 lutego 1903, nr 6).
Do pisarstwa politycznego w związku z działalnością w Stronnictwie Ludowym zabiera się Witos dopiero pod trzydziestkę. Nie rozstaje się przy tym z Przyjacielem Ludu, który w międzyczasie przechodzi w ręce parlamentarnego przywódcy Stronnictwa, Jana Stapińskiego. Przytoczony wyjątek pochodzi z artykułu już na wskroś dojrzałego, stanowiącego prawdziwy wzór ludowej polemiki politycznej.
Przypadkiem dostał mi się w ręce nr 50 Wieńca i Pszczółki ks. Stojałowskiego. Wiem na podstawie własnego chłopskiego – jak to mówią – rozumu, co warta jego cała działalność polityczna i narodowa i chyba ktoś zupełnie ślepy nie widzi tego, jak człowiek ten jest dla narodowości naszej szkodliwy.
Ale choć znam całą wartość ks. Stojałowskiego, to przecież nie myślałem, aby ten człowiek chcący uchodzić za opiekuna ludu, za patriotę i jakie tam jeszcze są przydomki, którymi się sam ks. redaktor obdarza – truł wprost jadem moskalofilstwa swoich zwolenników.
Sączył on truciznę w serca chłopów od dawna, powoli zrazu, potem coraz więcej, a teraz wlewa ją całymi szaflami, jakby już pewnym był, że do tego stopnia otumanił już swoich zwolenników, że tego nie spostrzegą. Myślałby kto może, że to nie jest znowu tak wielką rzeczą, ale kto głębiej to rozważy, inaczej o tym sądzić będzie. Bo gdyby ten Stojałowski był sobie np. zwyczajnym gospodarzem, to mógłby tą swoją nauką zarazić swoją rodzinę, a co najwyżej gminę swoją. Ale ponieważ narzuca się na kierownika szerokich mas ludności i to przeważnie takiej, co pierwszą oświatę czerpie z jego pism, to i to otwarte wielbienie caratu, wroga wiary katolickiej i wszelkiej wolności, jest trucizną wprost zabójczą.
Gdyby ta gazetka jego przeznaczoną była dla klasy oświeceńszej, byłaby mniej szkodliwą, bo człowiek, co czytał już niejedno pismo, odrzuciłby to od siebie ze wstrętem i więcej na to nie spojrzał, bo czułby się obrażonym w swoich najświętszych uczuciach. Jeżeli zaś taki łatwowierny wieśniak weźmie do rąk to pismo, nie znając innych, wierzy ślepo wszystkiemu, co tam napisane, bo nie przypuszcza, aby pismo wydawane przez księdza, opatrzone pięknym szyldem chrześcijaństwa, mogło tak nie po chrześcijańsku łgać.
Dzisiaj wszyscy prawie Polacy, wszyscy ludzie miłujący ojczyznę, dążą do tego, aby z bezmyślnych milionowych mas ludu uczynić prawych obywateli, świadomych, że są Polakami, świadomych, że ta ojczyzna może tylko wtenczas uzyskać niepodległość, stać się wolną i szczęśliwą, gdy ten lud, co nosi w sobie siłę olbrzyma jak jeden mąż upomni się o to. Stojałowski zaś postępuje przeciwnie, on chce przyczynić carowi-schizmatykowi więcej uległych niewolników. Zamiast temu ludowi, którego mieni się być przywódcą, opowiadać świetne dzieje naszych przodków, ginących tak często w obronie wiary we własne siły, on każę się pogodzić z losem, słowem każę się wyrzec wiary w ojczyznę. Zamiast zachęcić ten lud do naśladowania wielkich czynów, on pisze o potędze Moskwy, o naszej bezsilności, kradnie temu ludowi jego godność narodową i wiarę w ojczyznę i każę stać się pokornym sługą tego, co batem swoje ludy rządzi. Tego chce Stojałowski i do tego dąży, do lego się głośno przyznaje i chełpi się nawet z tego... Dlatego też takie pisanie będąc kłamstwem, jest także w najwyższym stopniu szkodliwym, bo zatruwa ducha narodu, co dążył i wiecznie dążyć chce do wolności...
(Ks. Stojałowski) oburza się, że studenci polscy w rocznicę powstania listopadowego demonstrowali w Warszawie. Księże prałacie, ty, co niedawno temu prowadziłeś wojnę z rządem, biskupami, nie wiesz ty o tym, że serce ludzkie na wspomnienie krzywdy wyrządzonej burzy się, a któż gdzie bardziej został skrzywdzony, jak naród polski od Moskali?...
(Przyjaciel Ludu z 26 lipca 1903, nr 30).
Czytając pilnie Przyjaciela słyszę często podobne zapytanie tak, że zdawałoby się, że dzisiaj jest ono już nie na miejscu, że przecież już mamy rozum. Ale przyznajmy z ręką na sercu, że jeszcze tak nie jest. Jeszcze brak rozumu i to nie tylko nam włościanom lecz pono każdemu stanowi w naszym społeczeństwie. Mam tu dzisiaj na myśli włościan i obszarników, a więc małych i wielkich posiadaczy ziemi, czyli rolników. Z samej natury rzeczy wynika, że ktoś mając setki albo tysiące morgów i zwykle najlepszej ziemi, sam plonów z tejże zużytkować nie jest w stanie, tylko je musi sprzedać temu, kto ma mało albo nic. Ponieważ gospodarstwo zbożowe dziś się na wielkich obszarach nie rentuje, dlatego właściciele tychże, ile tylko mogą, obsiewają pola koniczem i trawami, bo to jest dochód duży i do tego bez zachodów. Włościanin mając gruntu mało i przeważnie lichego, sieje zboże, bo jedno, żeby koniczem dzieci nie wychował, a po wtóre na lichym gruncie konicz nie rósłby, a więc musi kupić. Powinniby więc jeden z drugim, chłop z obszarnikiem się zgodzić, aby wilk był syty i owca cała. Lecz czyż tak jest? Niestety, nie! Pan jest zwykle potrzebowiczem, więc świeżo zasiany konicz i trawę żydowi sprzeda jeszcze na jesieni. Gdy konicz podrośnie, żyd zabiera się do sprzedaży...
Mówi przysłowie że „Polak po szkodzie mądry“, a ja mówię, że i to nie, bo gdyby tak było, to tak dziedzic jako też włościanie daliby się tylko raz naciągnąć, a tu się to praktykuje od szeregu lat.. Na dobitek złego wszystko teraz zgniło. Jeździ biedny chłop do Prus, do Ameryki, zwozi krwawo zapracowane krajcary, które toną w kieszeni żyda-pijawki.
Obszarnik schodzi na dziady, sprzedaje tę piękną polską ziemię... a czy stara się, aby lepiej egzystował?...
Póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie. Giętkość karku ludzkiego ma pewne granice, a żydzi gorliwie nad tym pracują, żeby tej miary dopełnić. Jak widać, ucho u dzbana słabnie, a i kark ludzki może się sprostować, a wtedy może wam być biada. Kupcowi należy się uczciwy zarobek, ale to, co te pijawki tu praktykują, zarobkiem nazwać nie można.
Narzekamy, i słusznie, na podatki, lecz to już nie podatek, lecz haracz i to straszny. Wobec tego wyrywa się bolesne pytanie: kiedyż będziemy mieć rozum i czy go w ogóle mieć będziemy? Prośmy więc z Salomonem: Panie, daj nam rozum biednym włościanom.
(Przyjaciel Ludu z 1 listopada 1903, nr 44).
W Tarnowskiem zwyciężyliśmy. Dzień 15 października będzie dniem pamiątkowym dla powiatu tarnowskiego i dla całego kraju, bo w tym dniu pierwszy raz od czasu Witalisa włościanin w Tarnowskiem okazał się srodze niewdzięcznym dla swych opiekunów, opuszczając ks. Żygulińskiego3, a wybierając chłopa, p. Włodka, posłem do sejmu...
Zwyciężyliśmy więc, zwyciężyła sprawa ludowa, a zwycięstwo to ma tym większe znaczenie, że było ono prawie niespodziewanym, że nawet najlepsi znawcy stosunków przepowiadali wcale inaczej.
Zwycięstwo to ma i wielkie znaczenie moralne, bo to na cały kraj, na wszystkie powiaty wpłynie dodatnio, że taki Tarnów, uważany, jeżeli nie na zawsze, to na długo za stracony, zwyciężył, i to kogo? – księdza Żygulińskiego, który miał p. Potoczkowi w sejmie stworzyć centrum. Teraz więc owo centrum musi pokutować jak duch zaklęty pod progiem, w głowach wnioskodawców, a my mamy wielką nadzieję, że po upływie trzech lat ksiądz poseł zamiast zastępować piątą kurię tarnowską w Wiedniu zajmie swoją posadę w seminarium w Tarnowie, gdzie sposobiąc młodzież na dobrych kapłanów, większą odda przysługę Bogu i ojczyźnie, niż odgrywaniem roli niefortunnego reformatora „koła pańskiego”. Myślę, że gdy dobrze głosy na siebie oddane policzy, niewiele będzie miał powodu do uciechy, bo na 63 głosy było: księży 16, kilku organistów, parę nauczycieli, nareszcie głosy „łyków” z Gromnika i Ryglic, z Tuchowa, a także coś rządców dworskich, a więc nawet połowa głosujących na ks. Żygulińskiego nie była chłopami. Poseł zaś Włodek otrzymał same co do jednego głosy chłopskie, choć nikomu nie dał ani niucha tabaki.
Zwyciężyliśmy drodzy bracia, lecz nie upajajmy się tym zwycięstwem, tylko pracujmy ze zdwojoną gorliwością i pilnością, bo mamy bardzo wiele słabych stron. Nie brak nam jeszcze judaszów, zdrajców sprawy naszej. Głupota i nieporadność u jednych idzie jeszcze w parze, a współzawodniczy z energią i poświęceniem u drugich. Stoczona bitwa wskazuje uważnym obserwatorom co brakuje ich armii. Dzisiejsze doświadczenie wskazuje nam, gdzie mamy zwrócić swoją uwagę, a co za tym idzie i pracę.
(Przyjaciel Ludu z 2 kwietnia 1905, nr 14).
Kto się pilnie rozgląda w polityce, temu musi w oczy wpaść pewien zwrot, datujący się od niejakiego czasu. Liczne wypadki, jako to: sesja sejmowa zeszłoroczna, wybór uzupełniający posła sejmowego w powiecie jasielskim, organizacja „Związku kat. społecznego”, kolportaż Gazety Niedzielnej, oto pokazują jasno każdemu, nawet największemu niedowiarkowi, że do walki z nami powstaje nowy i silny czynnik: stronnictwo księże. Klerykalizm to jest przekonanie, że księża powinni wszystkim rządzić, do tego czasu grający rolę podpory stronnictwa rządzącego stańczykowskiego. Że wrogów mieliśmy dotąd aż nadto, tego nie trzeba dowodzić i że klerykalizm będzie najbardziej niebezpieczny i najtrudniejszy do zwalczenia, bo nie cofający się przed użyciem żadnych środków walki, o tym dwóch zdań nie ma i być nie może, bo tego już niejeden doświadczył na własnej skórze.
Widzimy przed sobą silnego i niebezpiecznego przeciwnika, więc musimy się i my dobrze przygotować, ażeby nie tylko nie paść w walce bez honoru, ale i – co ważniejsza – odnieść nad nim zwycięstwo.
Jakaż więc najważniejsza broń ma być w tej walce?
Przede wszystkim powinniśmy chcieć zwyciężyć. Gdy będziemy mieć szczerą chęć zwycięstwa, to i zwyciężyć musimy.
Powie niejeden: „myśmy zwyciężyć chcieli, aleśmy nie mogli, bo przyszły nadużycia i spaczyły naszą wolę”.
To wcale nie racja, to tylko wymówka. Gdyby starosta czy inny czynnik rządu widział, że ma do czynienia z ludźmi nieugiętymi, to by żadnych nadużyć nie było. Wyborca, zastępujący interesy nie swoje, ale pięciuset swych braci siermiężnych, mając za sobą prawo, nie powinien czuć żadnych strachów, ale jako człowiek uczciwy, powinien się zastosować do woli tych, którzy go posłali...
Najgorszym naszym wrogiem, gorszym niż wszystkie nadużycia razem wzięte, to jest nasza nieporadność i ospałość, a najbardziej zazdrość. Mówmy sobie prawdę, choć ona czasem bywa i gorzka...
Jeśli się chciało proboszczowi, ażeby mu chłop błota trochę zaniósł, to i owszem, lecz przy tym trzeba pamiętać, że to twój lokal wyborczy i spełnić w całej pełni swoje prawo. Gdyby zaś czy to komisarz, czy proboszcz, czy kto inny chciał skrzywdzić twoje przekonanie, powiedzieć grzecznie, bez krzyków i awantur: „ja jestem własnowolny i wiem co robię. Księdza proboszcza bardzo szanuję, ale tu idzie o moje prawa, o moją egzystencję; zrobię więc tak, jak mi każę moje sumienie”. Wtenczas plebanie przestałyby być lokalami wyborczymi...
Bardzo też słusznie zazdrość umieszczono w rzędzie grzechów głównych, a w naszej polityce jest ona nawet najgłówniejszym grzechem. Przypatrzmy się trochę jej niszczycielskiej działalności.
Gdy włościanin, choćby najzdolniejszy, kandyduje, czy to na posła, czy na inną godność, zaraz słychać głosy braci chłopów: „oho, już się mu panem chce być, dyć i ja bym to samo potrafił, czy to on zdolniejszy ode mnie?“ No i jeżeli nie występuje otwarcie przeciw niemu, to po kryjomu kopie dołki pod nim, rozgłaszając jego rzekome błędy i usterki, a że to bywa albo bliski kolega albo niedaleki sąsiad, więc i słowa nie idą na wiatr. I niejeden, co był wprzód sprawie przychylny, chwieje się potem i mówi: „a może i prawda, co on gada, przecież oni obaj kolegowali ze sobą w radzie powiatowej, więc on ta wie, co to za ptaszek“. A ponieważ takich zawsze znajdzie się kilku, a zwykle wpływowych w swojej okolicy, więc sprawa gotowa, kandydat strony przeciwnej ma utorowaną drogę i zwycięża... I można śmiało powiedzieć, że te intrygi więcej robią złego niż największe nadużycia, bo nadużycia rodzą tylko większą odporność, a te po prostu paraliżują tylko akcję...
1Skutkiem nędzy, niesprawiedliwości, nadużyć i wyzysku, wybuchły w tym czasie w szeregu powiatów zachodniej Galicji rozruchy. Rząd austriacki zastosował bardzo ostre represje. Dnia 27 czerwca 1898 zaprowadził tam stan wyjątkowy, zakazując m. i. wszelkich zebrań i wieców.
2Klerykalny poseł ze sfer ludowych, który w tym czasie złożył w sejmie galicyjskim wniosek w sprawie obniżenia wykształcenia nauczycieli szkół powszechnych i powierzenia go duchowieństwu. Wniosek popierali stańczycy. Po ostrej debacie i pamiętnej mowie posła Bojki dnia 20 marca 1899 został on odrzucony.
3Przeciwkandydat przedstawiciela Stronnictwa Ludowego z partii katolicko-ludowej.
(Sprawozdanie stenograficzne z rozpraw Galicyjskiego Sejmu krajowego z dnia 19 września 1908).
Posłem do galicyjskiego sejmu krajowego został Witos wybrany 25 lutego 1908 r. Reprezentował powiat tarnowski. Otrzymał w wyborach 98 głosów. (Z kontrkandydatów ks. Żyguliński 41 i Filip Włodek 14). Stronnictwo Ludowe, z ramienia którego wybrano Witosa, uzyskało w tych wyborach 19 mandatów i było najsilniejszym ugrupowaniem politycznym w sejmie po konserwatystach (24 mandaty). Wraz z zaufaniem ludu zdobył Witos w ten sposób możność szerszej pracy dla niego. Pierwsze jego przemówienie dotyczy zagadnień oświatowych, na które też w swoich dalszych wystąpieniach będzie stawiał największy nacisk.
Wysoki Sejmie! Z prawdziwą przyjemnością przychodzi mi zabrać po raz pierwszy głos w tej Izbie, celem poparcia petycji, wniesionej przez proboszcza Szynwałdu ks. Siemieńskiego w sprawie udzielenia pomocy kraju na dokończenie i wewnętrzne urządzenie szkoły gospodyń wiejskich, utworzyć się mającej w roku przyszłym w Szynwałdzie.
Dziś wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że nasze kobiety w kraju na wskroś rolniczym, jakim nasz jest, nie dorosły do zadania, jakie na nie spada, jako na przyszłe i teraźniejsze gospodynie, o których się mówi, że trzy węgły domu trzymają.
A ze smutkiem tu przyznać należy, że w niejednym wypadku jednego węgła utrzymać nie potrafią, ponieważ trudno jest otrzymać wykształcenie w tym względzie skutkiem małej ilości szkół tego rodzaju i wielkiej odległości tychże.
Dlatego koniecznym jest utworzenie nowych szkół w różnych częściach kraju. Myśl tę podjął i w czyn wprowadzić usiłuje proboszcz Szynwałdu. Człowiek ten pracuje bez rozgłosu, którego zasadą jest: nic dla siebie, wszystko dla drugich, odmawiający sobie najprymitywniejszych potrzeb i pracujący z wysiłkiem, przechodzącym nieraz siły ludzkie.
Zwraca się on do Wysokiego Sejmu z prośbą o udzielenie materialnego poparcia instytucji, z której nasze włościaństwo prawdziwą pomoc mieć będzie mogło; zwraca się po raz wtóry, bo w zeszłym roku prośby jego nie uwzględniono.
Z tych powodów proszę o łaskawe uwzględnienie tej petycji w jak najszerszej mierze.
(Sprawozdanie stenograficzne z rozpraw Sejmu Galicyjskiego krajowego z dnia 27 października 1908).
Podobne mowy w debacie ogólnej nad budżetem wygłaszał Witos corocznie. Obejmują one całokształt wiejskich zagadnień w b. Galicji, od najbardziej zasadniczych spraw oświatowych począwszy, a skończywszy na roztrząsaniu poszczególnych punktów planu finansowego kraju. Przytoczone tu wyjątki stanowią najciekawsze fragmenty mowy, zarówno pod względem treściowym, jak i formalnym.
Wysoki Sejmie! Zabierając głos w tej Wysokiej Izbie przy ogólnej dyskusji budżetowej nie mam wcale zamiaru puszczać się na szerokie wody wielkiej polityki.
Najpierw, że nie czuję w sobie siły i sprawności do tego rodzaju żeglarza, a po wtóre, że prezes stronnictwa, do którego mam zaszczyt należeć, kolega Stapiński, stanowisko nasze w tej mierze określił.
Nie mam również zamiaru omawiać ogólnej gospodarki kraju ze stanowiska ekonomicznego, ponieważ już kolega p. Stefczyk zapatrywanie nasze na nie wypowiedział.
Zapisałem się do głosu także nie dlatego, ażebym tu miał komuś zaimponować, ponieważ wiem doskonale, że mowa moja pośród wywodów tak świetnych mówców, którzy tu przemawiali, będzie wyglądać jak rozczochrana wieśniaczka przy eleganckiej miejskiej panience.
Jako włościanin pragnę jedynie zwrócić uwagę Wysokiego Sejmu na krzywdy i żądania tych szerokich mas ludności, których tu jesteśmy przedstawicielami.
Pomimo, że nie posiadam obrotnego języka i talentu oratorskiego, jakim się tu inni odznaczają, zapisałem się do głosu jako żywy świadek i okaz nędzy galicyjskiego chłopa.
Przemówienie więc moje będzie się obracało koło codziennego szarego i niezmiennego życia naszego chłopa, naszego włościanina.
Dziś nikt temu nie zaprzeczy, że podstawą wszelkiego postępu i dobrobytu jest oświata.
Widzimy jednak, że w kraju naszym znajdują się jeszcze tysiące gmin, tysiące wiosek, które bodaj jednoklasowej szkółki nie posiadają, istniejące zaś szkoły nasze po 40-letnim istnieniu nie potrafiły w wielu miejscowościach doprowadzić do tego, ażeby tego chłopa nauczyć, iż jest nie tylko chłopem, ale i Polakiem.
Widzimy to z boleścią, że w dzisiejszych książkach i podręcznikach historia austriacka stoi na pierwszym miejscu, na pierwszym planie, podczas gdy historia polska stoi w tyle za nią na drugim planie, tak, że dziś dziecko polskie prędzej dowie się czegoś o Rudolfie lub innym bohaterze austriackim niż o Kościuszce lub Kazimierzu Wielkim.
Widzimy, że poziom nauki w naszych szkołach ludowych na dzisiejsze czasy jest nadzwyczaj niski i zamiast iść naprzód, uchwalamy dwutypowe seminaria, z typem wyższym i niższym, niższym naturalnie dla wsi.
Widocznie u nas za wiele wydaje się być tego, czego w innych krajach jest zawsze za mało, tj. oświaty.
Nie patrząc jednak ani na plany, ani na podręczniki, lecz na owoce, trzeba stwierdzić, że we wielu znanych mi szkołach dawniej można się było czegoś więcej nauczyć niż czytać na „Mannie“, gdy dzisiaj i „Manny“ ukończeni uczniowie przeczytać nie mogą.
Gramatyka, geografia, to prawie nieznane przedmioty w szkole ludowej, a przecież bez tych przedmiotów listu porządnie napisać nie można, a przecież z tych szkół wyjść mają przyszli nasi radni, naczelnicy gmin, a nawet posłowie.
Coś podobnego dzieje się i w innych szkołach, a szczególnie w szkołach rolniczych, gdzie dla włościan nic się prawie nie robi.
Szkoły zimowe, niby to dla włościan prowadzone, nie przynoszą prawdziwego pożytku, z powodu wadliwości swego urządzenia, co też zdaje się było powodem, że w roku ubiegłym w szkole takiej w Lubczy zapisało się 12 uczniów, a do końca uczęszczało aż trzech.
Pożądanym by było, aby szkoły wyższe rolnicze, w Dublanach i Czernichowie, przygotowywały odpowiednich kandydatów do udzielania nauki rolnictwa po powiatach. Lecz instruktor ten powinien być odpowiednio uzdolnionym, ażeby przybywszy na wieś trochę więcej miał praktycznej i teoretycznej znajomości rzeczy, niż ci, których nauczać przyjechał. Bo przyznać trzeba, że dziś wielu tego rodzaju panów ma uzdolnienie tylko do agitacji na rzecz pewnego stronnictwa, ale wiedzy fachowej nie wiele.
Ażeby raz te kobiety nasze stały się prawdziwymi gospodyniami, a nie owymi przysłowiowymi „babami“ trzeba im dać nie tylko samo prawo głosowania, jak tego niektóre żądają, ale trzeba się postarać o to, aby się wykształcić mogły w swoim fachu, jaki im jest koniecznie potrzebny. Dlatego potrzeba jak najgęściej zakładać w kraju szkoły dla gospodyń wiejskich.
Jeżeli dzielimy to przekonanie, że rolnictwo jest u nas najlepszym warsztatem pracy, to powinniśmy się starać, ażeby ten warsztat jak najwięcej udoskonalić. Tymczasem widzimy, że tak kraj jak i rząd umieją nałożyć podatki i dodatki, ale nie starają się o to, żeby te ogromne obszary odwodnić. Widzimy że egzekutorzy świecą bardzo często swoimi urzędowymi czapkami po gminach nawet w tym roku straszliwych katastrof, lecz rzadko widzimy inżyniera, który by tyczył drogę, którą ma odejść woda zalewająca setki morgów gruntów i łąk chłopskich. Regulacja rzek naszych ciągnie się całymi dziesiątkami lat, a reguluje się często w ten sposób, że się więcej przynosi rolnictwu szkody niż pożytku. Ludność okolic nadbrzeżnych z prawdziwym strachem wita przyjeżdżających do regulacji inżynierów, bo wie z doświadczenia, że ci panowie ani własności ani praw gminy nie uszanują. Na przedstawienia i prośby gminy i interesowanych otrzymuje się zwykle w odpowiedzi drwiny. Faktów nie będę przytaczał, choć mam ich wiele, pozwolę sobie tylko zaznaczyć, że coś podobnego w tych dniach prawie zdarzyło się w Biskupicach.
Jedyny przemysł, jaki chłop prowadził do tego czasu, młynarstwo, zostało wskutek tych regulacji zniszczone, ponieważ młyny pływaki zostały bądź podstępem przez wykupno, bądź przemocą usunięte.
...Chłopom zostało wszystko wzbronione, nawet używanie wody w rzece, bo całymi rewirami komu innemu tę rzekę celem wykonywania rybołóstwa wydzierżawiono, i jeżeli dziś chłop jeździ czółenkiem po tej wodzie, to zwykle tylko jako dzienny robotnik żyda spekulanta.
Brak drzewa opałowego i materiałowego daje się coraz bardziej we znaki, lecz nie przeszkadza to temu, żeby codziennie setkami wagonów to drzewo wywożono do naszych wrogów Prusaków. Chłop, mieszkający przy samym lesie, nieraz własnymi rękami zasadzonym, ponosząc na swoim gruncie codziennie szkody od dzikiej zwierzyny, których jak dotychczas nikt nie czuł obowiązku wynagradzać mu, musi o całe mile jeździć po drzewo gdzieindziej, bo tam już hurtem zakupili je geszefciarze, najczęściej z długimi cybuchami w kieszeni chałatu.
Ogołocone stoki świecą się groźnie jakby żywe świadectwo rabunkowej gospodarki.
Rozszalałe potoki górskie, nie mając żadnych przeszkód w swym biegu, zabierają dobytek a nawet życie ludzkie, jak tego przykład mieliśmy w powiecie żywieckim.
Rokrocznie wzrastają podatki i różne daniny; lud chętnie je płaci. Jakby tym zachęcona c. k. dyrekcja skarbu należytości od przeniesienia własności wymierza w podwójnej wysokości, sekwestruje i zdziera, a na skutek rekursów prawie zawsze zwraca. Nie posądzam je o zmowę z adwokatami, choć naturalnie ci przy tym najwięcej zarabiają, lecz posądzić trzeba o lekkomyślność lub lekceważenie wszelkich ustaw...
Dodatki gminne wyśrubowane bywają do niemożliwości, gminy uginają się pod ciężarami z różnych tytułów, lecz to wcale nie przeszkadza władzom politycznym, autonomicznym i sądowym spychać na te gminy wszystko, co im się zrobić nie chce. Doszło do tego, że wójt przestał być naczelnikiem gminnym, ale że się tak wyrażę, stał się kozłem ofiarnym starostwa i Rady powiatowej. No i woźnym, bo sam spełniam tę funkcję, odkąd mam to szczęście czy nieszczęście być wójtem...
Nie chcę się więcej rozwodzić nad naszymi bolączkami, bo wyliczanie ich zabrałoby całe dni czasu, lecz zwracam się do Wysokiej Izby nie z prośbą, lecz z żądaniem, dajcie nam to, bo się nam należy. Nie róbcie z tego serdecznego ludu armii niezadowolonych, jeżeli wam na naszej i waszej przyszłości zależy.
(Sprawozdanie stenograficzne z rozpraw Galicyjskiego Sejmu krajowego z dnia 12 października 1909).
Jest to jeden z typowych przykładów obrony wsi i chłopa przed wrogiem wewnętrznym, ale najgroźniejszym, bo spaczającym jego duszę i ciało. Występuje tu Witos, jak zawsze na forum parlamentarnym, nie jako wspaniałomyślny protektor ludu, podejmujący jego obronę, ale jako przedstawiciel wsi, z nią współżyjący i cierpiący, jako bezpośredni wyraz jej potrzeb i interesów.
Już na poprzednim posiedzeniu kolega p. Stapiński miał tu sposobność w wymownych słowach przedstawić straszne skutki jakie za sobą pociąga ta nieszczęśliwa wódka i złączona z nią nierozdzielnie propinacja, – miał tu sposobność przedstawić to straszne położenie wsi polskiej i ruskiej, w których się ta karczma rozsiadła i z której ta straszna gangrena zepsucia na te wsi się rozlewa. Ponieważ jednak jest to całe morze błota, o którym mówić nie zabrakłoby tematu całym dziesiątkom mówców, choćby nawet uwzięli się mówić całe nie tylko godziny, ale i dni, dlatego i ja pozwolę sobie dorzucić do tego słów kilka.
Czytając sprawozdanie komisji budżetowej o stanie funduszu propinacyjnego, który idzie w dziesiątki milionów, mimo woli przychodzi na myśl pytanie, ile tej to za te miliony zapłaciło społeczeństwo – mimo woli przychodzi na myśl ta straszna rzeczywistość, że te dziesiątki milionów nie zapłacą społeczeństwu tej szkody, jaką mu wyrządziła karczma i propinacja.
Widzi się tu tę tylko jaśniejszą stronę medalu, bo nie było obowiązkiem Komisji przedstawić rzecz ze strony odwrotnej, pod którą się te wszystkie zbrodnie, pod którą się kupią wszystkie nieszczęścia, jakie na nieszczęśliwą wieś polską i ruską ta klęska sprowadziła.
Propinacja, karczma, to dwa słowa, na których wzmiankę muszą się nam gorzkie łzy cisnąć do oczu, na te dwa słowa wspomina sobie z goryczą opuszczona żona, która przez wódkę straciła męża, gospodarstwo, byt rodziny, i wraz z dziećmi, niejednokrotnie kalekami i alkoholikami została skazana na nędzny żywot, o ile ten żywot może się u niej wlec jeszcze. Przypomina sobie i posługacz karczemny, o ile takie chwile przyjdą mu na pamięć pomimo stępionego umysłu, – że nie tak dawne czasy, kiedy był gospodarzem zamożnym na kilkunastu morgach gruntu i nie może sobie wyobrazić, w jaki sposób to gospodarstwo mogło się przetopić w tym płynie, zwącym się wódką, nie może sobie wyobrazić, jak mogły te całe morgi, te budynki, to bydło, to wszystko przelać się tym małym kieliszkiem, nie może sobie uprzytomnić, w jaki sposób mogło się to stać, że nieszczęśliwą uczynił i żonę i dzieci, że odebrał im dobre imię i skazał na katusze moralne i fizyczne przez całe może życie.
Uprzytomnić sobie wypada, że jest to wróg najstraszniejszy, który najbardziej rujnuje nasze społeczeństwo. Powiedział tu eksc. Piniński na poprzednim posiedzeniu, że z tym wrogiem powinno walczyć całe społeczeństwo i wykazywał, w jaki sposób, mianowicie że powinno się tego wroga rugować za pomocą misji i podał też inne sposoby.
Mieszkając na wsi, ma się jednak niejednokrotnie sposobność sprawdzić, jakim skutkiem w walce z alkoholizmem poszczycić się mogą misje: słyszy się, jak kaznodzieja w wymownych słowach sili się przekonać słuchaczów, że alkohol to ich wróg największy, no i widzi się, że lud często wzruszony przysięgą odrzeka się wódki i nie pije. Ale gdy z jednej strony przedstawia się straszliwe skutki używania trucizny, to z drugiej strony troszczy się o to, by skruszony miał sposobność złamać przysięgę, bo najczęściej ludzie wychodząc z kościoła natrafiają przed samymi kościelnymi drzwiami na pokusę, której się oprzeć nie są w stanie, na karczmę.
A skutkiem tej bezmyślnej gospodarki jest i to, że ludzie po przysięgach i zaklęciach nie piją kilka miesięcy, ale nie piją dlatego, by potem, nie jak dawniej kieliszkami, ale blachami pić dla „powetowania rachunku”. Wygląda to na ironię, jeśli z jednej strony przedstawia się złe skutki używania alkoholu, a z drugiej strony podsuwa się pokusę, której nie ulec mogą tylko ludzie bardzo silnej woli a nie ludzie przeciętni. Z jednej strony zwraca się przeciwko karczmie a z drugiej czyni zabiegi, by dotychczasowy system w całej pełni utrzymać.
Będąc niedawno wraz z kilku kolegami na wiecu szynkarskim we Lwowie zostaliśmy dotknięci przemową jednego z uczestników niesłychanie rzęsiście oklaskiwaną, która na nas deprymujące sprawiła wrażenie.
Powiedział on, siląc się na udowodnienie, że w ustroju dzisiejszej karczmy nie może nastąpić zmiana, że karczma dla chłopa polskiego i ruskiego jest kasynem, jest czytelnią i szkołą, że karczma podnosi się ekonomicznie i moralnie. Powiedział tam także, że ci ludzie, którzy prowadzą karczmę, spełniają szlachetną misję, męczą się i pracują dla chłopskiego społeczeństwa.
Zapewne niejeden z panów się zdziwi, że mówię z pewną goryczą – może niektórzy będą uważali, że występuję przeciwko klasie ludzi, która tak dobrze jak i inni ma do życia prawo. Jednak lud polski i ruski, który się dobija do lepszej doli i lepsze ma o sobie wyobrażenie, musiał się uczuć urażonym tym twierdzeniem, jakoby ta nora najstraszniejsza, ta wylęgarnia zbrodni miała spełniać na wsi misję kulturalną.
Nie będę wchodził w to, że powiedziano tam najsłuszniejsze słowa pod adresem tych gospodarzy, którzy karczmę ufundowali i szynkarzy stworzyli. Ale jedno cenne wyjaśnienie dał na tym wiecu ten sam mówca. Powiedział że przez tę karczmę, ci co ją ufundowali, stworzyli sobie potęgę polityczną – ale jeśliby się poważyli porwać na instytucję, na której byt swój oparli, to szynkarze wówczas w puch rozbiją tę partię i partia ta może się wtedy spodziewać bliskiej zagłady.
Nie chcę zabierać drogiego czasu Wysokiej Izbie, będę zmierzał ku zakończeniu. Jednak przychodzi tu na myśl, wobec tylu milionów, które z roku na rok powiększają fundusz propinacyjny, że zło zapuszcza coraz głębsze korzenie, bo jeśli roślina wyrasta, to przypuścić trzeba, że pognój jest dobry, że to zło doskonale funkcjonuje.
Dlatego też te cyfry idące w miliony są zastraszające, bo dają nam przekonanie, że zło nie zmniejsza się, lecz wzrasta. Ciekawa by była statystyka: jeżeli dochody z propinacji idą w miliony, ile też za te miliony zapłaci społeczeństwo ze swej moralności? Wiele to zbrodniarzy pokutuje w kryminale, ile jest w domu obłąkanych, ile oddano do szpitalów, ile jeszcze jest kandydatów do tych instytucji?
Dlatego też, by choć w części zapobiec temu złemu, powinno się jak najspieszniej rozpocząć akcję. Rezolucja postawiona przez p. Stapińskiego1, mam to przekonanie, przynajmniej w części zapobiegnie złemu, ograniczy to zepsucie, którym karczma dziś jeszcze zieje. Dlatego też, jeżeli większość tej szanownej Izby chce naprawdę, by to zło usunąć, by ten robak zaprzestał swą straszliwą robotę, to powinna rezolucję tę w całości uchwalić, a tym samym przyczynić się do wykorzenienia tego złego, któremu była w większej części przeciwna...
(Przyjaciel Ludu z 26 grudnia 1909, nr 52).
Od tej pory zacznie Witos stale zamieszczać artykuły świąteczne wpierw w Przyjacielu Ludu, a później w Piaście. Pod względem formy są to jego najpiękniejsze utwory. Ideały religijne, narodowe i demokratyczne zespalają się tu w jedną wzniosłą całość, pełną wiary w przyszłość, w sprawiedliwość i wrodzone dobro człowieka. Chłopski, prosty i szczery sposób ujęcia tematu wyznacza tym artykułom rolę przykładów literatury ludowej.
Wilia! Ileż to słowo w sobie mieści dla jednych wesołych wspomnień, szczęścia i radości, dla drugich gór smutku i goryczy.
I chociaż może daleko więcej jest tych ostatnich, chociaż łzy z oczu jeszcze nie ociekły, a jednak wszyscy się cieszą, bo Wilia nadchodzi.
Cieszy się biedny rolnik i bijąc kopy za stragarz łudzi się nadzieją, że kiedy tyle ich tam zostało, to na przyszły rok będzie na pewne kopno, a może i plenno i że chociaż do żniwa trzeba przyciągnąć pasa do ostatniej dziurki, a może zrobić i nową, to przecież można będzie potem to sobie powetować. A może i ma rację, bo przecież tu różne dobrodzieje prawią, że już maluczko do tego, a chłop będzie zajadał smaczne mięso do syta. Cieszy się i rzemieślnik i za zastawiony inwentarz urządza wieczerzę i zabawkę z choinką, bo rok przyszły wszystko to powetuje. Cieszą się inne stany i te może mają więcej powodu do uciechy, bo przecież różne przyjemności życiowe na nich czekają w tym czasie.
Bracia „starsi” urządzają polowania na grubszą i drobniejszą zwierzynę a trafiają i często w braku tej ostatniej w biednego chłopka, który dla przyjemności panów za parę szóstaków napędza zająca do odważnego Strzelca. Jeżdżą samochodami ku przerażeniu chłopskiej szkapiny i jej właściciela, który upust strachowi daje najczęściej w rowie przydrożnym.
I ci mniejsi dość mają powodów do radości, bo przecież gwiazda dla nich zabłysła, cieszą się i podniesieniem pensji i dodatkiem drożyźnianym, szczęśliwą polityką, wielkością austriackiej ojczyzny, a jeszcze i czymś więcej.
I naród cały, szeroka, utrapiona Ojczyzna, oddycha nadzieją, podnosi pochyloną głowę i żyje wspomnieniem i lepszej przyszłości i tej wymarzonej przyszłości, która przed oczami naszymi tak szczelnie zakryta. Żyje tą straszliwą teraźniejszością, gdzie wrogowie zakuli ciała jej synów w kajdany, a synowie jej gwoli tytułów, orderów i srebrników od ciemiężców pobranych, zakuwają duszę, niebaczni, jaką krzywdę czynią naszej przyszłości.
Cieszy się jednak na równi i ma dość powodów.
Bo przecież najbardziej znieczulone serce nie może się oprzeć wrażeniu, że to przecie dzień niezwykły i mimo woli doznaje dziwnego uczucia, że wielkie dziać się tu będą rzeczy. I nie myli się, bo zdążywszy o północy do ubogiej świątyni Pańskiej, słyszy, iż kapłan głosem poważnym i doniosłym zwiastuje wszystkim, iż „Bóg się rodzi, moc truchleje”.
I zaiste dziwne i wielkie to zdarzenie dziwną radością napełnia serce. Rodzi się bowiem Bóg, przed którym truchleją moce Herodów, Piłatów i innych mocarzy ziemskich.
Rodzi się Bóg, który przynosi zbawienie świata, równość ewangeliczną i wolność milionom różnych niewolników. I chociaż w niedalekiej przeszłości tego największego Reformatora duchy ciemności zabiły, jednak Idea Jego żyje i rośnie, rośnie w drzewo ogromnych rozmiarów, które konarami swymi zakryje świat cały. Bracia udręczeni! Chociaż i na nas spiknęły się różne moce, chociaż różne Herody, Piłaty dzisiaj nie próżnują, choć życie staje się coraz cięższym na tym padole płaczu, który dla innych staje się miejscem radości, nie traćmy nadziei. Chociaż i dziś różni faryzeusze chcą żywot nasz gorzki zrobić jeszcze więcej nieznośnym, bądźmy dobrej myśli, pamiętajmy na słowa tego narodzić się mającego Zbawiciela, który powiedział: „ufajcie, Jam zwyciężył świat”.
Mając tę błogą przepowiednię Boga-Człowieka na ustach, spożywajmy tę ubogą wieczerzę z naszą kochaną rodziną i przyjaciółmi, życzmy sobie lepszej przyszłości przy tradycyjnym łamaniu się opłatkiem, śpiewajmy wesoło: „Podnieś rękę Boże Dziecię, błogosław Ojczyznę miłą”.
Zapomnijmy bodaj na chwilę o troskach i utrapieniach, które nas dręczą, a ufni w pomoc tej dzieciny miejmy nadzieję, że wiele z nich usunąć potrafimy, jeżeli nie będziemy tylko narzekać ale i wytrwać i pracować na niwie ekonomicznej, społecznej i politycznej. Niosąc Braciom ludowcom swoje skromne życzenie w tej chwili pragnąłbym, ażebyśmy wprzód niż gościa w dom przyjęli usunęli śmiecie. Pragnąłbym, ażebyśmy spośród siebie usunęli zawiść, zazdrość, dumę fałszywą, ażeby między nami zapanowała zgoda prawdziwa, miłość niekłamana, ażebyśmy zgodą i jednością silni pokazali dzisiejszym faryzeuszom, że jesteśmy jedną kochającą się rodziną szczęśliwą, bo zgodną,
(Sprawozdanie stenograficzne z rozpraw Galicyjskiego Sejmu krajowego z dnia 15 stycznia 1910).
Wysoki Sejmie! W ogólnej debacie budżetowej, toczącej się obecnie w tej wysokiej Izbie, przedstawiciele różnych stanów i stronnictw mieli sposobność wypowiedzenia swoich poglądów na większe i niniejsze zagadnienia społecznej, politycznej i ekonomicznej natury. Wznosząc się na piedestały wielkiej polityki, wytknęli drogę, którymi ona według ich zdania postępować by powinna.
Zabierając głos jako reprezentant włościaństwa, nie czuję się powołanym do ocenienia, która z tych recept tu podanych z osobna czy wszystkie razem wzięte – uzdrowią nam stosunki społeczne i zapobiegną tej ogólnej chorobie krajowej, coraz bardziej się wzmagającej, która się nazywa: niedoborem budżetowym.
Nie uważam bowiem za stosowne, w myśl lekcji, danej tu nam włościanom przez ks. Stojałowskiego, ażeby się chwytać rzeczy, przechodzącej moje siły, lekcji, która da się streścić w słowach: „pilnuj kowalu młota, a nie mieszaj się np. do astronomii”. Chciałbym tylko zwrócić uwagę ks. Stojałowskiego... że występuje on tu wbrew zasadzie którą jako dogmat głosił przez lat trzydzieści, i że gdyby nawet było uzasadnione jego twierdzenie, iż włościanie nie są jeszcze zdolni do piastowania obowiązków poselskich i obywatelskich – to obelga ta, w twarz włościaństwu rzucona, zwróciłaby się przeciw tym, którzy sprawując rządy w kraju przez całe lat dziesiątki stwarzali sobie dobrze dla siebie politycznie usposobionych niewolników, zamiast przysposabiać dobrze uświadomionych obywateli kraju!...
Przemowa moja będzie się tu obracać około naszego szarego, chłopskiego codziennego życia, i około tych wszystkich przyjemności, które są z nim nierozerwalnie złączone.
Sprawozdanie komisji szkolnej z ubiegłego roku przedstawia, że w kraju naszym już tylko w kilkuset gminach w ogóle szkół ludowych brakuje. Cieszyć by się więc wypadało, że maluczko, a przyjdzie chwila, że w żadnej gminie szkoły nie braknie. Jednak gdybyście chcieli rozpatrzeć, jakie ofiary te gminy poniosły, ile inspektorowie i inne władze poniosły trudów, ażeby czasem nawet w sposób nie licujący z powagą tych władz wyciągnąć grosz na cel stworzenia budynku szkolnego i udzielania dzieciom włościańskim oświaty!... Gdybyśmy wzięli pod uwagę, że oświata dzisiejsza po szkołach ludowych da się porównać do łojówki zapalonej w izbie, będącej mieszkaniem dworskiej czeladzi, to mielibyśmy obraz, że jeszcze nam bardzo daleko do tego, żeby prawdziwa oświata na wsi panowała.
Nie trzeba sięgać daleko. Wystarczy wziąć pierwszy lepszy podręcznik szkolny, ażeby zrozumieć, że oświata szkolna nie jest prowadzona w narodowym kierunku. Nie jestem nielojalnym obywatelem państwa, do którego z musu należę – jednak muszę zaznaczyć, że zamiast stwarzać oświatę narodową, zamiast wpajać w umysł dziecka czyny bohaterów narodowych – stawia się mu za wzór dzieje innego narodu, który jest niczym innym, jak tylko narodem, który nas potrafił ujarzmić!
System dzisiejszy szkolny stwarza analfabetów narodowych, bo nie obznajamia dziatwy z tym, co każdy obywatel kraju z dziejów ojczystych wiedzieć powinien.
Jeżeli jednak ta oświata do tego czasu nie była wcale wysoka, ale przeciwnie zgoła mizerną, to „niektórym” wydawała się jeszcze za dużą. Niezawodnie chyba ci ludzie mieli to w myśli, że nie powinno się z tych mas wyprowadzać obywateli, ale powinno się stworzyć spokojnych pracowników, którzy by nie wiedzieli, że za ich krajem znajdują się jeszcze jakieś inne i że słońce zachodzi gdzieś przy Oświęcimiu lub Brodach, nie zaś takich ludzi, którzy by wykształceniem wznieśli się na wyższy stopień i stali się więcej pożytecznymi obywatelami kraju.
Wprowadzono dwutypowość2... która niezawodnie przyniesie całemu ludowi ogromne szkody. Bo włościanin mając kilkoro dzieci, nie może ich wszystkich zostawić na roli, bo ziemia nie jest gumą, żeby dała się rozciągnąć, i chciałby niektóre z nich dać do gimnazjum czy do szkoły realnej, to syn jego musiał rozpocząć tę naukę na nowo w szkole miejskiej, gdyż nauka, którą otrzymał w szkole o tym niższym typie nie wystarcza, ażeby mógł być przyjęty do wyższych klas szkoły miejskiej.
Oprócz tego, gdyby się zamknęło nauczycielstwu w tych szkołach niższego typu drogę do awansu, to wywołałoby się ruch nauczycielstwa do miast i miasteczek, tak wieś musiałaby się ograniczyć do słabszych sił nauczycielskich, które by nie potrafiły wykształcić dzieci chłopskich na takich obywateli, jakich byśmy mieć sobie życzyli.
Nauczycielstwo ludowe, pracujące nad wychowaniem tego pokolenia, także niesłychanie licho pod względem materialnym jest uposażone, dziś widzimy bowiem że wachmistrz żandarmerii lepiej jest sytuowany niż nauczyciel który 20 lat pracował w szkole.
To także nie przyczyni się do podniesienia oświaty na wsi.
Wspomnieć dalej muszę, że dzieci włościan udające się do szkół średnich do miast natrafiają bardzo często na przeszkody, w postaci opłat szkolnych, mundurków itp. i niejednokrotnie przy egzaminach przez niektórych profesorów są palone.