Woda w jeziorze nigdy nie jest słodka - Caminito Giulia - ebook + książka

Woda w jeziorze nigdy nie jest słodka ebook

Caminito Giulia

4,1
46,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Piękna powieść o trudach dorastania, problemach, z jakimi musimy mierzyć się na każdym etapie życia, i nie zawsze dobrych rodzinnych relacjach Gaia dzielnie stawia czoło światu, który zdaje się nie mieć jej nic dobrego do zaoferowania. Mieszka w Anguillarze, nieopodal Rzymu – tu znajduje miłość i przyjaźń, tu odczuwa ciężar oczekiwań, kłamstw, rozczarowań i samotności. Wraz z biegiem czasu desperacko chce stać się inną osobą niż matka, Antonia, kobieta dumna i uparta, która chorobliwie stara się kontrolować niepełnosprawnego męża i czwórkę dzieci. Ale czy można przeciąć węzeł łączący nas z rodzicami? A może są momenty, w których nie zdając sobie z tego sprawy, zachowujemy się dokładnie tak jak oni? Woda w jeziorze nigdy nie jest słodka opowiada o trudnej drodze ku dorosłości. O sile kobiety, która ma odwagę podążyć za marzeniami, i o potrzebie sprzeciwiania się wszystkim, czasem nawet najbliższym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 370

Oceny
4,1 (43 oceny)
19
14
7
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
czytanienaplatanie

Nie oderwiesz się od lektury

Może się wydawać, że o trudach dorastania napisano już wszystko, gdy jednak skuszona opisem zaczęłam czytać „Woda w jeziorze nigdy nie jest słodka” włoskiej autorki Giulii Caminito i każde zdanie przeszywało mnie na wskroś, a ulubione cytaty zajęły cztery strony, wiedziałam, że trafiłam na historię wyjątkową i że w tym temacie z pewnością nie powiedziano jeszcze ostatniego słowa. Autorka przenosi nas na przedmieścia Rzymu i do umiejscowionej nad jeziorem niewielkiej Anguillary, ale nie rysuje przed nami klimatycznych Włoch przyciągających tłumy turystów, a codzienną walkę o przetrwanie biednej, wielodzietnej rodziny. "Myślę o nas, że jesteśmy wybrakowanym materiałem" Jak wygląda życie dziecka naznaczonego od najmłodszych lat piętnem biedy? Opartym na cudzej pomocy i dobroczynności, składającym się z resztek i odpadów innych? O tym opowiada nam Gaia, którą poznajemy, gdy wchodzi w okres nastoletni i której towarzyszymy aż po osiągnięcie dorosłości. Codzienność dostarcza jej gorzkich ...
10
kotylionsznur

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna choć smutna. Smutna ale piękna.
00
zharkawik

Dobrze spędzony czas

książka napisana w przystępny sposób, ciekawa historia no i te krajobrazy Włoch 😍
00
ywka75

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna lektura, historia trudnego dziecinstwa, dojrzewania, przykaźni.
00
Balijka1976

Dobrze spędzony czas

Kiedy przeczytałam słowo od Autorki rozsypałam się.
00

Popularność




L’acqua del lago non è mai dolce

©2021 Bompiani/Giunti Editore

This edition published in agreement with the Proprietor

through MalaTesta Literary Agency, Milan

Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2024 for the Polish translation by Tomasz Kwiecień

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcie na okładce: © Anna Mutwil/Arcangel Images

Zdjęcie autorki: © Luca Di Benedetto

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Izabela Sieranc, Joanna Rodkiewicz, Iwona Wyrwisz

Info o dofinansowaniu:

Tłumaczenie tej książki powstało dzięki wsparciu

Centrum Książki i Czytelnictwa włoskiego Ministerstwa Kultury.

ISBN: 978-83-8230-743-6

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2024

1.TAM DOM, GDZIE SERCE TWOJE

Mieszkamy w dzielnicy, której moja matka nie lubi nazywać przedmieściem, bo żeby coś było przedmieściem, trzeba wiedzieć, jakie jest właściwe miasto, a my go nigdy nie widzieliśmy. Nigdy nie odwiedziłam Koloseum, Kaplicy Sykstyńskiej, Muzeów Watykańskich, Villa Borghese czy piazza del Popolo, nie jeżdżę na wycieczki szkolne, a jeśli już gdzieś wychodzę, to z mamą na lokalny targ.

Z tego mieszkania, szerokiego na pięć i długiego na cztery metry, najbardziej lubię betonowe podwórko i kwietniki; rośnie w nich tylko trawa, nikt nie pomyślał, żeby zasadzić tam kwiaty, a moja matka nie chciała tego robić, ponieważ sadzić oznacza pozostać.

Wnętrze to kuchnia w zabudowie, prycza wyciągana spod łóżka Mariana, grzejnik elektryczny, który można włączyć tylko na chwilę, jeśli jest naprawdę zimno, plakat Beatlesów nad stołem i cztery różne krzesła, to skrzypienie łóżka moich rodziców, kiedy to robią, ponieważ pokój jest tylko jeden i nie można wyjść na zewnątrz ani zamknąć się w łazience, ponieważ nawet z zewnątrz i z łazienki wszystko słychać.

Dom to ja, dziecko, które zna tylko betonowe podwórko i mieszka tu razem z bratem jak w pałacu, jest nasz i tylko nasz, kopiemy w nim, skaczemy, gotujemy pokrzywy i mrówki, a na ziemi rysujemy kredą zabraną ze szkoły cyfry i linie, i trójkąty, i kwadraty, i siadamy na nich, i mówimy, że to nasze, mieszkamy tam, wewnątrz znaków na ziemi, które narysowaliśmy.

D-O-M, mówimy, i wystarczy nam narysować kilka linii, ściany i dach, okna i drzwi.

To miejsce, kraina naszych zabaw i pierwszych fantazji, istnieje, ponieważ chciała go nasza matka. Wcześniej było to królestwo karaluchów, myszy i strzykawek wrzucanych przez siatkę z ulicy lub pozostawionych przez narkomanów śpiących w bramie kamienicy.

Matka wkłada wysokie gumiaki, pożyczone od mojego ojca, aby zebrać je co do sztuki i spalić. Jeśli znajdziesz strzykawkę, powtarzała, to musisz ją usunąć, bo jeśli dziecko na niej stanie, to będzie także twoja wina.

Kupiła trutkę, kazała ojcu przynieść łopatę z budowy i zaczęła polować, zabijać i tępić.

Po miesiącach pracy podwórko, na które wychodzą bezzębne usta naszego mieszkania w suterenie, zostało uzdrowione, a ona chwyciła nas za rękę, poprowadziła na środek i powiedziała: Bawcie się.

Aby zdobyć to mieszkanie, matka poprosiła swoją babkę o pieniądze na zapłacenie odstępnego krewnym staruszki, która tam zmarła.

W biednej dzielnicy zamieszkanej przez ćpunów i starców jedną nogą w grobie nikt nie kupiłby tej spleśniałej dziury, a moja matka i tak nie miałaby takich pieniędzy, więc ułożyła się z właścicielami i rozpoczęła starania o zalegalizowanie tymczasowego pobytu i znalezienie innego miejsca.

Myślała, że zajmie to tylko chwilę, że jakoś się to załatwi, że poszukają dla nas nowego domu w zasobach komunalnych, podczas gdy my będziemy czekać w tej dziurze.

Czekaliśmy tak długo, że matka w końcu się poddała i zaczęła sprzątać, naprawiać podłogę, malować sufit i udrażniać odpływ z wanny, ponieważ władze miejskie Rzymu nie chciały nam przyznać mieszkania.

Wszystko trwa w niepewnej równowadze drzewa wiszącego nad urwiskiem, bliskiego zawalenia, ale ostatnim korzeniem uparcie trzymającego się kruchej ziemi, do momentu gdy moja matka zachodzi ponownie w ciążę, a mój ojciec, który nie jest ojcem Mariana, spada w pracy z rusztowania i zostaje sparaliżowany.

Do dokumentów małżeństwa i adopcji dochodzą orzeczenia o niepełnosprawności, do wniosków o zasiłek dla bezrobotnych podania o wsparcie dla dużej rodziny i miejsca w żłobku dla mojego rodzeństwa. Istniejemy, prosząc miasto, burmistrza, państwo, by nam pomogli, wsparli nas i ochronili, a nie zapomnieli o nas, nasze życie jest nieustającą litanią próśb.

Kiedy rodzą się bliźniaki, mam sześć lat. Mariano nienawidzi nas wszystkich, przede wszystkim ojca, który nie jest jego rodzonym ojcem i z gburowatego mężczyzny zmienił się w uciążliwe i męczące akcesorium, stał się niedziałającym piekarnikiem, zepsutym odkurzaczem, bojlerem, który po pięciu minutach przestaje lać ciepłą wodę, jest jak stare żelazko i mój brat chciałby go wyrzucić.

Mój ojciec, znany z ciężkiej ręki i niepohamowanej chuci, a teraz przykuty do wózka inwalidzkiego zdobytego przez moją matkę dzięki krewnym w szpitalu, ma bezwładne nogi i przestał jeść kolacje. No bo i co mu po jedzeniu.

W domu są teraz ci dwoje: mężczyzna nieruchomy niczym posąg, marmur, kafelki, futryna czy ściany ograniczające kamienicę i zapracowana kobieta, która zbiera, przenosi, poleruje, naprawia, klei, truje insekty, usuwa wodę, gdy dostaje się do mieszkania podczas ulewy. Ten nieruchomy mężczyzna to mój ojciec, ta druga, ta niestrudzona, ta rudowłosa kobieta nazywa się Antonia Colombo.

Nie mam zabawek ani wielu koleżanek, dostaję wybrakowane kopie wszystkiego: jeśli lalka, to uszyta ze szmatek, jeśli teczka na rysunki, to używana przez inne dziecko i już przez nie pobazgrana, jeśli buty, to przyniesione z targu bez pudełka, tylko w plastikowej torbie i ze zdartą podeszwą, zamiast lampek choinkowych – mandarynki, zamiast lalek Barbie – ich zdjęcia wycięte z czasopism.

Myślę o nas, że jesteśmy wybrakowanym materiałem, bezużytecznymi kartami w skomplikowanej grze, porysowanymi kulami do gry w bule, które już się nie toczą: leżymy nieruchomo na ziemi, jak mój ojciec, który spadł z byle jak skonstruowanego rusztowania na nielegalnym placu budowy, bez umowy o pracę i bez ubezpieczenia, a z miejsca, na którym się znaleźliśmy, widzimy, jak inni zakładają na szyję sznury klejnotów.

Bliźniaki to małe hałaśliwe stworzenia, śpią w ogromnym pudle pełnym koców obok kuchennego stołu, a smród ich pieluch miesza się z zapachem zupy.

Mariano i ja nie rozumiemy, dlaczego wciąż tam jesteśmy, nigdy nie próbowaliśmy uciec. Potajemnie planujemy, ja i ten ciemnowłosy chłopiec, chwilę, w której uciekniemy, ale nigdy nie jesteśmy gotowi, by skręcić za róg naszego życia.

* * *

Ledwie znamy geografię Lacjum, naszego regionu, i ulice Rzymu, naszego miasta, ponieważ przemieszczamy się tylko w najbliższym sąsiedztwie, dalej jest dla nas zbyt drogo i nikt tam nie da mojej matce niczego na kredyt ani nie wymieni dnia jej pracy na chleb i szynkę.

Teoria mojej matki brzmi: jak cię ktoś nie zna, to ci nie pomoże, zostajemy więc tam, gdzie wiadomo, kim jesteśmy, i gdzie ona może nawiązywać małe i duże relacje oparte na wzajemnym wsparciu i wdzięczności.

Mariano jest najstarszy z rodzeństwa i pojawienie się każdego z nas przyjmował jak kolejny atak intruza wdzierającego się między niego a Antonię. Przez pewien czas była ona samotną matką, a ich dwoje tworzyło jedno ciało walczące o przetrwanie.

Jeśli chodzi o mnie, to brat mnie toleruje, bo nie jestem beksą i słucham go w milczeniu, pozwalając mu straszyć mnie demonami i zadręczać mrocznymi opowieściami, w których zawsze ginie dziewczynka, a wygrywa wilk. Jest ode mnie cztery lata starszy, w oczach dziecka to szalona różnica, wydaje mi się dorosły, niemal sędziwy. To on interweniuje, gdy ktoś mnie nęka, bo też faktycznie mam bardzo złą opinię na temat innych dziewczynek i patrzę na nie z niechęcią, ponieważ wydaje mi się, że mają coś więcej niż ja, ale wciąż nie znalazłam sposobu, by wydać im walkę.

Jest tam mała blondynka, moim zdaniem Austriaczka, która przezywa mnie Dziób Nietoperza, bo jak twierdzi, mam wydatne usta. Kiedy wracam do domu, staję na palcach przed lustrem w łazience, żeby to sprawdzić, i nie widzę żadnego zniekształcenia, no i wiem, że nietoperze były kiedyś myszami, a nie kaczkami. Ale dziecięce obelgi nie muszą mieć sensu, by ubodły, bo boli bycie innym, wybrakowanym, więc najlepiej się nie wychylać, wtopić w resztę i siedzieć cicho, mamy już wystarczająco wiele nieszczęść, nie stać nas na dzioby czy odstające uszy.

Kiedy mówię o wyzwiskach Marianowi, on przychodzi pod moją szkołę, prosi mnie, żebym pokazała mu tę dziewczynkę, krzyczy na nią: Zamknij się, idiotko, i częstuje ją pięścią.

A mnie przechodzi dreszcz zdrowego podziwu, bo jednym gestem uciszył nikczemność, a swoją porywczością zaskarbił sobie moją wdzięczność.

Doniosłości tego wydarzenia nie doceniają jednak ani nauczyciele, ani moja matka, która przez kilka dni wiąże Marianowi ręce za plecami, mówiąc, że musi sobie poradzić bez nich lub poprosić nas o pomoc, jeśli mu się nie uda: skoro nie wie, jak ich należycie używać, to ich używać nie będzie.

Na problemy Antonia znajduje różne rozwiązania, rzadko nas policzkuje czy kopie, woli czegoś nas pozbawić.

Jeśli krzyczymy w domu, nie gotuje obiadu, jeśli nie pomagamy jej przy bliźniakach, bo wolimy się bawić, nie daje nam przekąsek do szkoły albo konfiskuje piórnik; jest stworzona do strajków i demonstracyjnego oporu.

Ma własne poglądy, nie wiadomo jak ukształtowane, może dzięki matce, może przez życie, a może sama do nich doszła. Nie ma religii, straciła partię, jasny ma tylko zmysł sprawiedliwości, wytrwałą obsesję na punkcie tego, co słuszne.

Mnie fascynują kwiaty, nie te samosiejki, delikatne wiosenne stokrotki rosnące z rzadka na naszym podwórku, ale róże, jaśminy i hortensje w cudzych ogrodach, które widzę, idąc z matką po ulicy, i chcę je zerwać.

Raz próbuję to zrobić, bo chciałabym jak moje koleżanki z klasy macerować płatki tych róż w plastikowej butelce z wodą, a potem pochwalić się w szkole tyleż cuchnącymi co drogocennymi perfumami domowej roboty. Antonia widzi, jak zrywam różę, która zakwitła na zewnątrz drucianego ogrodzenia, i zaczynamy się kłócić.

Nie możesz brać tego, co nie należy do ciebie, krzyczy na mnie.

Ale ona była na ulicy, a ulica należy do wszystkich, ripostuję.

W takim razie jesteś jeszcze większą złodziejką, nie tyka się tego, co należy do wszystkich, warczy moja matka.

Zepsucie lub uszkodzenie przedmiotów jest świętokradztwem, któremu moja matka natychmiast zadośćuczyni, próbując albo je naprawić, albo spożytkować do czegoś innego, ale w kwestii tego, co należy do wszystkich, jest nieprzejednana: nie depcze się trawy w parku, nie rzuca papierków na ziemię, nie zrywa róż w ogrodach, nie niszczy książek z biblioteki.

Te ostatnie to jej obsesja, bo nie posiadamy telewizora, tylko radio, i odkąd mój ojciec trafił na wózek, jedyną rozrywką jest czytanie, a ponieważ nie mamy ani miejsca, ani pieniędzy na własne książki, korzystamy z należących do wszystkich i muszą być dla nas jak relikwie. Są starannie ułożone, matka zapisała daty ich zwrotu do biblioteki i zadręcza nas przypomnieniami, byśmy skończyli je na czas, sprawdza, czy ich nie poplamiliśmy ani nie pognietliśmy, a jeśli tak się stanie, ciągnie nas do biblioteki i każe przeprosić bibliotekarkę i inne dzieci, a następnie za nie płaci i nawet jeśli mówią, że nie ma takiej potrzeby, ona odpowiada: Ależ oczywiście, że jest.

Kiedy ośmielam się zwrócić jej uwagę, że rzeczy, które należą do wszystkich, to tak jakby nie należały do nikogo, odpowiada: Wyrzuć ten pomysł z głowy, bo wyrośniesz na złą kobietę.

* * *

Antonia już nie ubiera się elegancko, do urzędu chodzi w tej samej odzieży, którą nosi po domu, spocona, ze spiętymi naprędce włosami. Twarz ma okrągłą, skronie wąskie, rzęsy długie, nos ani się nie wyróżnia, ani nie chowa, nie jest chuda, ale nie ma nadmiarowych kilogramów, jej ciało jest zdrowe.

Zawsze nam powtarza, że trzeba mieć zdrową buzię, bo zapadnięte twarze są przerażające, a nogi nie powinny być jak patyki.

Antonia uznała, że aby dostać to, czego chce, musi napierać. Wkroczyła na scenę jak reflektor, który odrywa się od sufitu i spada na deski; niechciany i niebezpieczny. Miała oświetlać innych, a teraz zachciewa się jej grać główną rolę.

Zmęczona, zdesperowana i zobojętniała taszczy ze sobą stos dokumentów, zauważa urzędnika, który wydaje się jej bardziej przyjazny od reszty, i notuje jego nazwisko na kartce: Murri Franco.

A teraz posłuchaj mnie, Murri Franco, jestem Colombo Antonia i dopóki mi nie pomożesz, będę tu wracać i prosić zawsze o ciebie, oświadcza moja matka i wręcza mu dokument po dokumencie.

Murri Franco stara się być uprzejmy: Rozumie pani, przyszła tu pani pod fałszywym pretekstem, a nasza kierowniczka o tym nie zapomniała, więc trudno, żeby te dokumenty przeszły.

Colombo Antonia nie ustępuje: W takim razie będziemy kłaść je na tym biurku pięćdziesiąt razy, aż stanę się tak uciążliwa, że nie da się mnie dłużej ignorować. Mam teraz czworo dzieci i niepełnosprawnego męża.

I tak przez miesiąc, przez dwa, przez trzy, a jeśli zmieni się urzędnik, wie, że będzie musiała zacząć od nowa, więc gdy nie widzi Murriego Franca przy biurku, oznajmia, że przyjdzie następnego dnia, lub umawia się na nowe spotkanie.

Kiedy wraca do domu, mówi nam o Francu jak o aptekarzu czy kioskarzu, zażyłej znajomości z bliskiego i bezpiecznego świata. My nie wiemy, jakie dać mu twarz i ciało, wydaje się nam intruzem, nie rozumiemy, co robi dla naszej matki, i zaczynamy być o niego zazdrośni, zwłaszcza Mariano.

Ona się widuje z tym facetem, a twój ojciec nic na to nie mówi, zarzuca mi pewnego dnia, jakbym to ja była temu winna, a zwłaszcza winna temu, że mam ojca, którego on nie ma lub mieć nie chce.

A co ma mówić? odpowiadam i patrzę na mojego ojca, jak siedzi na wózku obok stołu i na kolanach ma od dobrej pół godziny otwartą płachtę „il manifesto” i chyba już zapomniał, co czyta.

Cokolwiek, odpowiada Mariano i rzuca mu pełne dezaprobaty spojrzenie.

Tato się wyłączył, jest jak przepalona żarówka. Podchodzę do niego i kładę mu rękę na kolanie, mimo że nie ma w nim czucia, i pytam, kim jest ten Franco i czy chce mu coś powiedzieć.

Tata nie patrzy na mnie, tylko mówi: Powiedz twojemu bratu, żeby stulił dziób.

Konfrontacja między nim a Marianem dokonuje się na niewielkiej przestrzeni między wózkiem ojca a łóżkiem, na którym siedzi mój brat, ponieważ wciąż są w tym samym pokoju i nie można uciec ani udawać, że się nie słyszało.

Aresztowali ją, dodaje mój ojciec, podczas gdy Mariano ze złością wkłada adidasy, chce wyjść pobiegać.

Kogo? pytam, spuszczając wzrok na gazetę.

Tę całą kierowniczkę, wyjaśnia mi ojciec, ale ja nie wiem, co to jest kierowniczka i czym się zajmuje, więc szukam wśród wydrukowanych słów jakiejś wskazówki i odczytuję nazwisko, na którym mój ojciec trzyma palec: Vittoria Ragni.

Nie wiem, kto to taki, i kilka razy odczytuję to imię, Vittoria Ragni, a nawet wypowiadam je na głos, gdy matka wraca do domu, dźwigając bańkę płynu do mycia podłóg, bo ona nigdy nie wraca z pustymi rękami, znosi szklane słoiki, plastikowe butelki, kawałki sklejki, to, czego inni już nie potrzebują, a nam z pewnością się przyda.

Vittoria Ragni co? pyta, stawiając butlę na stole. Mariano, a ty dokąd? dodaje, ale mój brat nie zaszczyca jej spojrzeniem i wychodzi, nie widzi więc pierwszej satysfakcji naszej matki, nie widzi jej twarzy, która rozluźnia zmarszczki na jej czole, nie może uchwycić błysku jej oczu ani radosnej krzywizny ust.

Antonia wyrywa gazetę z rąk mojego ojca i czyta, potem czyta raz jeszcze, potem widzę, jak jej uśmiech przechodzi w drżenie i moja matka płacze.

Patrzę na nią zdumiona, nigdy nie widziałam, żeby płakała, nawet w szpitalu, kiedy rodziła bliźniaki, nawet kiedy zmarła jej babcia, nawet kiedy mój ojciec spadł z rusztowania.

Prowadzą przeciwko niej dochodzenie w sprawie nadużyć, poślą ją do więzienia, mówi przez łzy, a ja nie potrafię powiedzieć, czy się cieszy, czy jest jej przykro.

Czy to była twoja przyjaciółka? pytam nieśmiało, a ona wybucha śmiechem, jej oczy wciąż są mokre, ale śmieje się głośno.

* * *

Antonia musi pokazać, czego nam brakuje – nie dociera ciepła woda, gniazdka elektryczne mają odkryte przewody, nie mamy dość przestrzeni, światło z trudem dochodzi do wnętrza – a jednak kiedy przyszli ci ludzie, wciąż powtarza: radzimy sobie, jest czysto. Nowa kierowniczka wcześniej pracowała w opiece społecznej i kiedy czyta w naszych aktach, że na dwudziestu metrach kwadratowych mieszka dwoje dorosłych i czworo dzieci, bierze czerwony marker i na pierwszej kartce pisze: PILNE.

I tak zaczynają się nami zajmować, przychodzą sprawdzić, jak mieszkamy, zastają siedzącego na łóżku mojego ojca, który nawet nie mówi dzień dobry, bliźniaki uczepione spódnicy mojej matki tak mocno, jakby chciały przewrócić ją na podłogę, u stóp szafy leży worek z ich ubraniami, śpią w pudle, przyklejone do siebie, wciąż jeszcze nie umieją być osobno.

Mariano stoi na zewnątrz i słyszymy, jak krzyczy, udaje, że jest w niebezpieczeństwie, woła pomocy dorosłym głosem, na co moja matka stwierdza: Nie przejmujcie się, chce zwrócić na siebie uwagę, nic mu nie jest.

Intruzów jest dwóch i sprawiają, że nasze mieszkanie wygląda na jeszcze mniejsze, nagle patrzymy na nie jak na schowek albo zaplecze, szafkę na szczotki i detergenty.

Policja, wrzeszczy z zewnątrz Mariano, a następnie odpala petardę.

Ci dwaj robią notatki, zadają mojej matce pytania o stan nieruchomości, a kiedy wychodzą, mój ojciec kładzie się na boku i zaczyna chrapać, ja zaczynam jeść surową marchewkę, a moja matka wychodzi na próg, patrzy na Mariana i krzyczy: Jesteś draniem, ci ludzie przyszli z urzędu, dziś dostaniesz tylko suchy chleb na kolację.

Dwa tygodnie później nowa kierowniczka dzwoni do mojej matki, jak wiemy, lista oczekujących na przydział nie jest krótka i przez długi czas nasza sprawa stała w miejscu, ale chce, żebyśmy opuścili to mieszkanie, jest dla nas za ciasne, znalazła nam inne, nie może nam go urzędowo przydzielić, ale może nam je oddać pod tymczasową opiekę i posiadając podpisany przez nią dokument, wolno nam tam mieszkać, aż coś się dla nas znajdzie.

Matka kseruje ten kawałek papieru dziesiątki razy i nosi go do wszystkich urzędów, na pocztę, do banku i urzędu skarbowego, trzyma w portfelu i wiesza na ścianie, chowa wraz z naszymi dowodami tożsamości obok pudełeczek z pierwszymi mleczakami.

Mariano i ja żegnamy się z betonowym podwórkiem pełni przerażenia i udręki.

Nasze nowe miejsce zamieszkania znajduje się w dzielnicy tych, którzy mają pieniądze, na corso Trieste, blisko biur i banków, pieszo możemy stamtąd dojść do Villa Torlonia oraz Villa Ada, w dziesięć minut jesteśmy w kultowej dyskotece Piper Club, dzielnica sąsiadująca z naszą to Parioli, najbogatsza w mieście, a w tym sześciopiętrowym budynku z dwoma wewnętrznymi dziedzińcami gmina posiada tylko jedno mieszkanie, i to ono trafia teraz pod naszą opiekę.

I tak z wszystkimi naszymi bambetlami, pudłami i pudełkami, pojemnikami po jogurcie w roli doniczek na kaktusy, słoikami po fasoli służącymi za kubki na szczoteczki do zębów, wieszakami na ubrania z kartonu i taśmy klejącej, majtkami upchniętymi do dużych plastikowych worków na śmieci zajmujemy to mieszkanie.

Są tu trzy sypialnie, kuchnia, salon, jest prawdziwy hol wejściowy, prawdziwe schody, prawdziwe drzwi i prawdziwa wanna, prawdziwa kuchnia, prawdziwe okiennice.

Mariano i ja stawiamy dwa plastikowe worki z naszymi koślawymi zabawkami na środku pokoju, w którym mamy zamieszkać, wydaje się nam zbyt duży dla nas, wręcz przerażający.

Odkąd tam mieszkamy, źle sypiam, zmuszam brata, by nie gasił światła, a w środku nocy z niezwykłą punktualnością budzę się z jakiegoś koszmaru, którego nigdy do końca nie pamiętam, wiem tylko, że we śnie spadam i nikt mnie nie podtrzymuje.

W nocy nie słyszę już ciężkiego oddechu ojca ani płaczu bliźniaków, widzę tylko, jak Mariano wstaje, podchodzi do okna i patrzy na ulicę.

Sąsiedzi z góry zaczynają narzekać, bo bliźniaki nigdy nie śpią, bo Mariano i ja chodzimy za szybko, bo matka włącza głośno radio, kiedy zmywa naczynia, bo ojciec bluźni każdego ranka i zamiast powiedzieć, ech, jaki dziś piękny dzień, złorzeczy wszystkim świętym.

W nowym budynku istnieje wspólnota mieszkaniowa, jest zarząd, są spotkania, na które nie jesteśmy wpuszczani, ponieważ mieszkanie nie jest tak naprawdę nasze, w przeciwieństwie do nich nie kupiliśmy go i nic tu do nas nie należy.

Dziedziniec jest pełen róż – żółtych, czerwonych i łososiowych – oraz roślin owocowych, ale nie możemy ich dotykać, nikomu nie wolno, w każdą środę przychodzi ogrodnik i spryskuje je jakąś śmierdzącą cieczą.

Pierwszego popołudnia, kiedy Mariano i ja bawimy się pod oknami, z góry wylewa się na nas wiadro wody: tamta pani nie lubi, gdy hałasujemy.

Mariano krzyczy na nią: Suka!

Ona na to, że zadzwoni po karabinierów.

Matka nas beszta i mówi do Mariana, żeby więcej nie krzyczał, ci ludzie byli tam przed nami i nie możemy robić tego, co robiliśmy w starym domu, musimy dostosować się do życia innych i zachowywać jak należy.

Trudno nam robić zakupy spożywcze w okolicy, wszystko jest drogie, w szkole pojawiliśmy się dopiero w połowie roku i według nauczycielek jesteśmy tak daleko w tyle, że musimy repetować klasę, mojego brata wciąż za karę wyrzucają z lekcji, a mnie zasób słów skurczył się o połowę, odpowiadam okrojonymi zdaniami, piszę chwiejnym pismem i bardzo zazdroszczę ładnych o i m wszystkim innym dziewczynom.

Jedyną przyjaciółką mojej mamy jest dozorczyni, niska Sycylijka, niezbyt rozmowna, ale szybka i dokładna w sprzątaniu. Wysłuchuje wszystkich skarg, zwierzeń i kłótni lokatorów, ale o swoich sprawach nigdy nie mówi. Porządkuje przychodzącą pocztę i ma swoją tablicę, gdzie wiszą klucze do domów i piwnic, i każdego zamka w kamienicy; nie są opisane, nie da się ich odróżnić, tylko ona wie, który co otwiera, i to jest jej tajemnica.

Dozorczyni ma na imię Nunzia i ma córkę Robertę, która, podobnie jak mój ojciec, jeździ na wózku inwalidzkim, ale nie dlatego, że skądś spadła, tylko dlatego, że już się taka urodziła, i nie mówi dobrze, często opada jej na bok głowa i ma wtedy takie puste spojrzenie, jakby jej tam w środku nie było.

Kiedy wracam ze szkoły, zawsze zatrzymuję się na dziedzińcu i jeśli nikt mnie nie widzi, rzucam tornister na ziemię i idę do fontanny pośrodku, jest biała i brudna, ale w wodzie kręci się w kółko sześć złotych rybek. Wiele godzin spędzam z zanurzoną ręką, próbując je pogłaskać, a one uciekają, a potem podpływają bliżej, a ja mieszam i mieszam dłońmi, i zbieram gałązki, które osiadają na powierzchni.

Myślę, że to zabawa, która nie może nikomu przeszkadzać, ani ryby, ani ja nie hałasujemy, poza tym dotrzymuję im towarzystwa, nie wylewam zbyt dużo wody, nigdy jej nie piję.

W ogrodzie jest miejsce, gdzie słońce dociera nawet zimą, zakątek, z którego jeśli spojrzysz w górę, widać kawałek nieba, trójkąt wystarczający, by zapomnieć, że jesteś w środku miasta; do tego miejsca Nunzia zawozi na wózku Robertę, bo dziewczyna lubi światło. Ich mieszkanie przy portierni jest najmniejsze w budynku i choć na szczęście prowadzi do niego niewiele schodów, to dociera tam mało świeżego powietrza.

Roberta jest cichą dziewczyną, czasami coś gulgocze, oblizuje usta, przeciąga słowa i pyta o coś, co rozumie tylko jej matka, ale pragnienie wyjścia na słońce potrafi zakomunikować bez kłopotu.

Widzę, że wielu lokatorów przechodzi obok i nigdy jej nie pozdrawia, nawet na mnie patrzą z ukosa i idą prosto przed siebie, ignorują ryby, wtedy ja mówię: Ciao.

Mówię to na głos, do wszystkich, aby zobaczyć, co zrobią, czy zareagują, czy nie. Niektórzy mamroczą dzień dobry lub dobry wieczór, inni nawet nie zawracają sobie głowy odpowiedzią.

Mieszka tu taka pani z Niemiec, która surowo patrzy na nas ze swojego okna, a kiedy schodzi na dziedziniec, spaceruje tam i z powrotem, uśmiecha się do innych pań, ale nie do nas, patrzy na mnie, a potem bierze się pod boki, idzie do dozorczyni, narzeka i wraca do siebie. Pewnego dnia widzę ją całą czerwoną na twarzy – ona wojsko, ja bandyta – podbiega do mnie i wyciąga moje ręce z wody.

Dość tego, bo zniszczysz, krzyczy ostro, jej oczy są niebieskie, a skronie szerokie.

Cały ten ruch przeraża ryby w sadzawce, ich ogony są wyprostowane, a oczy wystraszone, Roberta się niepokoi i tupie, Niemka chwyta mnie za nadgarstek i ciągnie w kierunku wejścia na klatkę schodową prowadzącą do mojego mieszkania.

A teraz idź, poleca mi cała spocona, a ja wbiegam na górę po dwa stopnie i szukam mojej matki.

Znajduję ją z jednym bliźniakiem na szyi i drugim siedzącym z gołymi nogami na stole, porusza pupą tak bardzo, że wygląda, jakby tańczył.

Mamo, mówię jej, cała spocona od biegu po schodach. Niemka mnie skrzyczała za fontannę, mówi, że ją zepsuję.

Tyle razy ci tłumaczyłam, że nie możesz się bawić na dziedzińcu, to nie jest tak jak w starym domu, to jest dekoracja, rozumiesz? Nie jest do zabawy, tylko po to, by budynek był piękny, jest jak kokarda we włosach.

Ja tylko siedziałam cicho i patrzyłam na ryby, co to za głupcy, zrobili piękne miejsce, lecz nikt go nie może dotknąć, odpowiadam.

A co ludzie robią z naszyjnikami i koronkami? Nic, po prostu się upiększają.

Przez kolejne dni przechodzę obok fontanny, patrząc na nią jak odrzucony kochanek, ryby są klejnotami, a róże szminkami i nikt się nimi nie przejmuje.

Wkrótce jednak się orientuję, że Roberta nie siedzi już na swoim zwykłym miejscu, choć jest słoneczny dzień, nie zeszła do ogrodu i nawet moja matka to zauważa, a potem idzie zapytać dlaczego.

Dowiaduje się, że to Niemka tego zażądała, powiedziała do dozorczyni, że jej śliniąca się córka to nie jest ładny widok i że odkąd wprowadzili się tamci – to znaczy ja i moja rodzina – nikt tu nie kupi mieszkania, bo obniżamy wartość nieruchomości.

Wtedy moja matka przystępuje do działania, zabiera bliźniaki, mnie i Mariana na dół i każe nam stanąć pod ścianą, zdjąć koszule, ona też zdejmuje bluzkę, zostaje w samym staniku, opiera się o ścianę jak kobieta skazana na rozstrzelanie, a kiedy pojawia się Niemka z mężem, mówi im: Jeśli nie pozwolicie dziewczynce siedzieć w ogrodzie, my będziemy tu każdego dnia, ja i moje dzieci, bez ubrań, na znak protestu.

Krzyczy to tak głośno, że ludzie wyglądają przez okna wychodzące na dziedziniec, a Niemka nieruchomieje jak sztokfisz albo wieszak na ubrania, po czym oznajmia: Dzwonię po karabinierów.

Może sobie pani dzwonić, my się stąd nie ruszymy. Jak można odmówić dziecku przebywania na słońcu? Małej dziewczynce, która nie może chodzić. Powiem to karabinierom, a jeśli nas wyrzucą, wrócimy, nawet pani nie wie, jaka potrafię być uparta, naprawdę mnie pani jeszcze nie zna.

One krzyczą, a my stoimy półnadzy i przyklejeni do ściany, Mariano w samych majtkach, ja z podciągniętą spódnicą.

Jesteśmy gotowi na rewolucję.

Widzi pani te drzwi w bramie? interweniuje mąż Niemki, na pewno starszy od niej o dobrą dekadę. Wstawiliśmy je z powrotem po wojnie, bo faszyści je ukradli, ten budynek ma swoją historię, zauważa cicho i stanowczo, i być może ten jego jadowity spokój wywołuje jeszcze większą wściekłość w mojej matce.

A kim są teraz faszyści, co? Dbacie o bramy, nie o dzieci, nie pozwalacie im się bawić, nawet się nie przywitacie, nie obdarzycie pieszczotą, nie pozwalacie im usiąść w kącie, co z was za ludzie? Ja niemal się zaraziłam aidsem, żeby moje dzieci mogły się bezpiecznie bawić.

Rudowłosa kobieta kładzie dłoń na klatce piersiowej i wykonuje na ramieniu gest ukłucia strzykawką.

Nie wiedzą, co powiedzieć, więc milczą.

Na umówiony sygnał ubieramy się i gęsiego maszerujemy za Antonią do domu, a ona deklaruje, że wrócimy.

I rzeczywiście stajemy tam każdego popołudnia po szkole, aby gorszyć wszystkich na dziedzińcu, dopóki Roberta nie wróci na swoje miejsce w słonecznym kąciku.

Trzeba naciskać tak długo, aż dadzą ci, co chcesz, jeśli jesteś konsekwentny, nic cię nie powstrzyma, tłumaczy matka Marianowi, kiedy widzi Robertę z frotowym śliniakiem, jak macha rękami w powietrzu, wykręca nadgarstki i wydaje się szczęśliwa.

Nasza matka wygląda jak bohaterka komiksu, Anna Magnani w kinie, ta, która się nie poddaje, która sprawia, że wszyscy milkną.

Stoimy w przedpokoju, Mariano i ja w krótkich spodniach, mamy sztywne łydki i w naszych oczach widzimy ten sam strach: nie być jak Antonia, nie być takim jak trzeba, nie wygrywać żadnych bitew.

2.ZATOPIONA SZOPKA

Pewnego ranka wchodzę do kuchni, a Antonia wręcza mi zieloną czapkę z pogiętym daszkiem i mówi: Zabieram cię gdzieś.

Gdzie Mariano? pytam, bo jego filiżanki nie ma na stole.

Wyszedł, nie przyjdzie, odpowiada sucho matka. Ubieraj się, już późno.

A bliźniaki i tata? pytam ponownie.

Dozorczyni się nimi zajmie, ucina matka. Masz piegi na nosie, dodaje, przyglądając się mojej twarzy, jakby po raz pierwszy ją widziała.

Ja to mała ona, ona to duża ja: te same kędzierzawe rude włosy, te same błotnistozielone oczy, ta sama nieumiejętność dobierania kolorystycznie ubrań, identyczna niezdolność do picia z wąskich szklanek i piegi na nosie.

Każda nasza wspólna cecha jest w moich oczach śmiertelną wadą. Piegi są gorsze niż pryszcze, oczy nie potrafią być ani porządnie zielone, ani naprawdę brązowe, blada skóra przyciąga choroby, a najgorsze ze wszystkiego są te przeklęte włosy, przynoszą nieszczęście.

Autobusem i dwiema liniami metra docieramy na przystanek Roma Valle Aurelia, tam przesiadamy się na pociąg regionalny i jedziemy niedawno odnowioną linią kolejową, a ja czuję się jak w galaktycznej podróży, moje różowe szorty frotté są skafandrem kosmicznym, a powyginana czapka hełmem, przez który widzę gwiazdy.

Fotele mają tapicerkę we wzorek w małe romby i jaskrawoniebieskie zagłówki z wybrzuszeniem po jednej stronie, więc jeśli oprzesz na nich skroń, to możesz się zdrzemnąć.

Do wyrzucania papierków i innych śmieci służy metalowy pojemnik, który wydaje suchy dźwięk przy zamykaniu i przypomina mi paszczę mechanicznego rekina. Bawię się, otwierając go i zamykając, robię stuk stuk stuk, aż siedząca obok nas pani sarka, a matka grozi, że zabierze mi czapkę i spiekę się na słońcu.

Klimatyzacja ma nawiew od dołu, więc marzniemy w stopy obute w płócienne tenisówki, na przystankach są wiaty z pleksiglasu i pomalowanego na zielono metalu. Kiedy pytam, gdzie jesteśmy, aby wiedzieć, jak bardzo oddaliłyśmy się od domu, Antonia mówi: W pociągu, i kończy rozmowę.

Zabrała ze sobą krzyżówki i rozwiązuje je bez pytania mnie o radę, zaglądam jej przez ramię, właśnie napisała pionowo słowo KONSTELACJA.

Jaka?

Jaka co?

Jaka konstelacja?

Nie znam się na gwiazdach.

Może to Wielki Wóz.

Nie odpowiada, przeszła już do następnego hasła, 27 poziomo.

Nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek zapuściły się aż tak daleko poza Rzym, nie licząc wyjazdów nad morze do babci w Ostii, gdzie i tak bywamy rzadko, bo ojciec zostaje wtedy sam, babcia nie znosi bliźniaków, a matka twierdzi, że Mariano nabije się kiedyś na strzykawkę, bo nawet wieczorami łazi boso po plaży.

Dokąd jedziemy? pytam Antonię, ocierając się udami o szorstką tapicerkę siedzeń.

Zobaczyć dom, odpowiada, jakby mówiła o parasolu lub leżaku, czymś zwykłym.

Czyj dom?

Nasz, odpowiada Antonia i mam wrażenie, że mnie oszukuje, jej rude włosy kłamią, a pociąg zostawi nas na pustyni.

My nie mamy naszych domów, co najwyżej domy, w których ktoś z życzliwości pozwala nam mieszkać, i używam słowa życzliwość, aby nie powiedzieć dobroczynność, ale może dobroczynność jest właściwsza, a może nie, może tym słowem jest pomoc albo wsparcie, albo konieczność, a może jest nim kłamstwo.

Z szeroko otwartymi oczami czytam na głos nazwy przystanków, a ona mi mówi, że jesteśmy na północy Rzymu, to jest via Cassia, a to stacja Cesano, obok której znajdują się koszary. Wydaje mi się, że przemierzamy cały kontynent, zaraz poznamy ludy i narody, dokonamy inwazji na terytorium wroga.

Niebieska tablica kolejnej stacji oznajmia, że jesteśmy w Anguillara Sabazia. Matka każe mi wysiadać, czuję, że moje stopy stawiają opór, ale nie protestuję, pociąg rusza dalej, a my prosimy o informacje.

Jak daleko do jeziora? pyta Antonia i dowiadujemy się, że to cztery kilometry i nie kursują tam żadne autobusy, więc albo pójdziemy pieszo, albo poprosimy kogoś o podwózkę.

Matka wychodzi przed stację, stoją tam wiaty, pod którymi można się schronić w razie deszczu, kiosk, baraczek, gdzie parzą kawę i cappuccino, jest skrzyżowanie dwóch uliczek, po bokach ciągną się pola.

Nieco dalej na wprost wznosi się kościół, moim zdaniem brzydki i smutny, widać, że zbudowano go niedawno, ma kształt namiotu cyrkowego, ażurowe ściany i szklane drzwi z klamkami jak w szpitalu, tylko krzyż na górze wskazuje jego funkcję. Za kościołem znajdują się boiska dla młodzieżowych grup parafialnych, a przed nim plac z zepsutą fontanną.

Antonia staje tam i czeka, aż ktoś się zatrzyma i sam zaproponuje, że nas podwiezie, wykonuje sztywne gesty, nawet nie próbuje się uśmiechnąć, nikt nie zwraca na nas uwagi, a ona tak ściska moją dłoń, jakby to był chwyt rewolweru.

Moja matka prawie nigdy nie nosi obcisłych czy wydekoltowanych ubrań, ma szorty do kolan z kieszeniami na udach, chłopięce tiszerty z numerami i logo firm budowlanych, mój ojciec mówi, że wygląda jak murarz.

Ja i rzeczony murarz jesteśmy rudowłose i stoimy nieruchomo w pozie kogoś, kto jest skazany na to, by prosić i czekać, aż ktoś się zlituje.

Drogą przejeżdżają raptem trzy samochody, nie zatrzymuje się żaden.

Mówię do Antonii: Wracajmy.

Złości się i mocno ciągnie mnie za rękę: Nie bądź głupia, to miejsce jest piękne, tam jest jezioro, odpowiada z przekonaniem.

* * *

Z zewnątrz budynek wygląda jak fabryka niewielkich rozmiarów, mogliby w niej puszkować tuńczyka lub produkować buty z grubymi sznurowadłami, na zapleczu urządzić wysypisko śmieci i każdego ranka o siódmej wpuszczać pracowników, by ostemplowali karty czasu pracy, ale wbrew pozorom to kompleks mieszkań socjalnych. Wokół niego stoją wille, niedaleko są dwa małe parki i betonowy prostokątny plac, jasny jak piasek na Hawajach.

Okna domu wychodzą na główną ulicę miejscowości, niedaleko znajdują się sklepy z materiałami budowlanymi, optyk oferujący zniżki – weźmiesz dwie pary, zapłacisz za jedną – oraz dom w budowie.

Wszystkie okna są na tej samej wysokości, prostokątne tarasy mieszczą co najwyżej mały stolik, dwa taborety, donicę z aloesem i schowek na szczotki, za bramą wejściową otwierają się symetryczne schody, budynek jest zwarty, ani stary, ani nowy, przypomina kobietę w średnim wieku, która nie nosi falbanek ani pereł, ale nie lubi pokazywać się publicznie bez zakrycia makijażem podkrążonych oczu.

Antonia prowadzi mnie na drugie piętro, a tam czeka na nas kobieta ubrana w kwiecistą sukienkę z tych, co z przodu owija się jak szlafrok i tworzy dekolt w kształcie litery V, a wiąże się z tyłu jak fartuch. Ściska nam dłonie i się uśmiecha, dużo się uśmiecha, za dużo i z tak podejrzanym entuzjazmem, jakby szykowała się do rozboju.

Antonia mi ją przedstawia, a ona mówi: Jestem Mirella, bardzo mi przyjemnie.

Ja podaję tylko swoje imię i nie wspominam o żadnej przyjemności.

Mieszkanie jest prawie tak duże, jak na corso Trieste, pospiesznie tłumaczy kobieta, ma wygodny taras, doskonały latem, można na nim bez kłopotu rozwiesić pranie, kuchnia jest umeblowana, a instalacja gazowa spełnia wszystkie normy, kontynuuje, to spokojne miejsce, tutaj mieszkania komunalne nie są takie jak w Rzymie, rodziny pracują, dzieci bawią się w parku, łazienka, podkreśla, jest duża i ma wannę, więc mój ojciec będzie w stanie przy pomocy kilku prostych sztuczek umyć się bez problemów, kanapa może zostać i szafy też, sypialnie są trzy, dodaje kordialnie, ale zauważam, że jedna z nich jest bardziej schowkiem na szczotki niż pokojem, i wyobrażam sobie, że będzie dla bliźniaków, które jak plasterki sera podzielą się tym samym ciasnym opakowaniem.

Matka mówi: Jak dla mnie jest idealne.

Pytam: Idealne do czego?

Żadna mi nie odpowiada.

Potem wymieniają uprzejmości i uściski dłoni, rozmawiają o tym, co zostanie, a co będzie zabrane i co trzeba podpisać, a ja nie rozumiem, co to za umowa, nie rozumiem, za jakie pieniądze zamierzamy kupić to nowe mieszkanie i dlaczego, skoro w końcu dostaliśmy jedno, i to w porządnej dzielnicy Rzymu, nie w tej zapadłej dziurze, gdzie nie dojeżdża nawet autobus, a kościoły są brzydkie jak hipermarkety.

Wchodzę do pokoju, który ma należeć do Mariana i do mnie, rozglądam się i na podłodze widzę szare płytki, nie są błyszczące, nie mają wzoru, nie wyglądają jak parkiet, nie są terakotą, są po prostu szorstkie i wyglądają jak beton. Pomieszczenie jest oklejone okropną tapetą w kolorowe kropki, wygląda jak pokój małych dzieci, tych najgłośniejszych i najbardziej irytujących, ściany są z regipsu, co sprawia, że słychać każdy hałas z zewnątrz, i jest w nim bardzo gorąco, słońce tu praży jak w szklarni, a ja jestem jak drzewko cytrynowe.

Świadomość, że będę spała z bratem, jest jedynym, co mnie uspokaja, będę słyszeć jego senny oddech, widzieć, jak gasi światło, jak wrzuca skarpetki do kosza na pranie, jak mówi przez sen w nocy: Już wystarczy, koń, księżyc, do widzenia, zadzwoń do mnie, dlaczego?

Pani Mirella i moja matka ściskają się na do widzenia, a moja matka mówi: Ten dom jest wybawieniem.

* * *

Jezioro widzę po raz pierwszy dopiero w dniu przeprowadzki.

Moja matka zaczęła ją organizować z dużym wyprzedzeniem, spisała listę rzeczy, znalazła pudła i taśmę klejącą i zaczęła wszystko pakować, troskliwie owijając przedmioty. Patrzyłam, jak zamyka pudła pełne talerzy i szklanek zabezpieczonych gąbką i bibułą, z największą troską sama zdejmuje wieszaki na ubrania i żyrandole, jak się poci, przeklina i całymi godzinami przeciąga suszarki do ubrań, wyplatane słomą krzesła i regały.

Ja ograniczyłam się do tego, co mi powierzyła: sortowania ubrań każdego z nas z osobna, oddzielania rzeczy zimowych od letnich i pakowania, etykietowania oraz składania wszystkiego w kącie.

Mariano nie robił nic, ponieważ protestował przeciwko decyzji naszej matki, uznawszy ją za niekonstytucyjną i nazistowską.

Maicol i Roberto mają po pięć lat i identyczne twarze, różniące się jedynie pieprzykiem, i identycznymi oczami obserwują nas, jak się szamocemy, obrzucamy obelgami i migrujemy.

Kiedy docieramy na miejsce, parada paczek i mebli zaczyna się od nowa, pomaga nam przyjaciel mojej matki, ma na imię Vincenzo i zna moją matkę od dzieciństwa, mówimy mu po imieniu, mój ojciec mówi o nim per „tamten”.

Furgonetka jest Vincenza i jego jest siła, z jaką wnosi nasze skromne meble do nowego mieszkania, jego jest zdolność do przetransportowania mojego ojca na właściwe piętro za pomocą windy i jego jest sugestia, aby wybrać się przynajmniej zobaczyć jezioro, zanim odjedzie pustą furgonetką.

Zabieramy się z nim, moja matka i ja, bliźniaki zostawiamy z Marianem, on niczym kosmita błąka się po domu w poszukiwaniu Drogi Mlecznej oraz drabiny, po której można wejść na pokład statku kosmicznego i zniknąć.

Plac przed molo jest pełen zaparkowanych samochodów, asfalt oddziela od linii wody żelazna balustrada, wchodzę na molo razem z Antonią, podczas gdy Vincenzo zostaje na kawę w pobliskim barze.

Co tam jest pod spodem? pytam, pochylając się w dół i nie wskazując na nic konkretnego, patrzę na wodę, która jest ciemna.

Błoto, odpowiada moja matka i dodaje: Nie patrz w dół, spójrz, jaki widok.

Podnosi mi głowę i wskazuje na wzgórza oraz nadbrzeżne miejscowości, zamek w Bracciano, brzeg w Trevignano, las, góry Cimini w oddali, mówi, że w tamtym kierunku jest Viterbo, a tam leży Manziana, mówi, że można się kąpać przy promenadzie, a te drzewa to topole, mówi, że woda nigdy nie jest tu bardzo zimna, a ja znów patrzę w dół.

No ale co jest tam, pod spodem? pytam ponownie, ponieważ zobaczyłam coś świecącego.

Nic, woda, ucina Antonia, i przygląda się dalekim brzegom, plażom i miasteczkom.

Podoba mi się to światło ponad domami, dodaje na koniec.

Moje oczy są utkwione w miejscu, w którym błysnęła zjawa: naczynie, ryba, a może sflaczały balonik.

Na poręczy molo siedzi mały blondyn i majta nogami, on również wskazuje na miejsce moich wątpliwości i mówi, że tam od zawsze była zatopiona szopka, jest tam Dzieciątko Jezus, są wołek i osiołek, a kiedy nadchodzą święta, oświetlają szopkę, to tutejsza tradycja.

Wychylam się, patrzę i patrzę, ale nic nie dostrzegam, woda jest przejrzysta i nie widać szopki, której szukam.

Mówię: Nie wierzę.

On na to: Przyjdź w Boże Narodzenie, to zobaczysz.

Patrzę na niego, ma na sobie śmieszne wojskowe szorty, wygląda tak, jakby właśnie wyszedł z lasu.

Matka ucina dyskusję i zabiera mnie stamtąd, mówi, że to bzdury, w tym miejscu nie widać ani głowy, ani oka, ani stopy, ani żadnej szaty.

A ja nie mogę się zdecydować, komu przyznać rację: mojej matce, która nic nie widzi, czy małemu chłopcu, który widzi wszystko.

* * *

Kiedy opuszczamy Rzym, mój brat ma piętnaście lat i przechodzi okres, w którym jego nos staje się coraz bardziej wyrazisty, długi, wąski przy nozdrzach i haczykowaty, z garbem na środku, zupełnie jak skalista góra lub poszarpana linia brzegowa jakiegoś północnego morza.

Jego nos to jedyne, co ma po ojcu. Nie odziedziczył po nim nawet nazwiska, nie zna jego danych osobowych ani zawodu, nie rozpoznałby go w tłumie ani nie wiedziałby, gdzie go szukać w okolicach Bożego Narodzenia, żeby złożyć zwyczajowe życzenia świąteczne.

Takiego nosa – moja matka nazywa go charakterystycznym, a ja udawanym, ponieważ tak wygląda, jakby nie należał do twarzy mojego brata, ale został na niej umieszczony przez przypadek – nie ma nikt inny w rodzinie, ani Antonia, ani Roberto, ani Maicol, ani ja, ani mój ojciec.

Mój ojciec zaś w pewnym momencie postanowił, że ten nos będzie jego zemstą, niewymagającym wielkich ruchów sposobem na dokuczenie, nauczył się od dzieci zdolności ranienia niewielkim wysiłkiem.

Każda chwila jest odpowiednia, aby przypomnieć Marianowi, że ma na twarzy takie coś, co jeśli kiwnie głową na tak, to pokroi chleb, a jeśli pokręci na nie, to sprzątnie ze stołu.

Najpierw wchodzi nos, potem długo, długo nic, a na końcu Mariano, orzeka ojciec tronujący na wciąż tym samym skrzypiącym wózku z poplamionymi poduszkami i wygniecionym siedzeniem i strzepuje popiół z papierosa do donicy z aloesem na tarasie.

W nowym domu w Anguillarze jest winda i ojciec mógłby do niej wsiąść, poprosić matkę lub mnie, byśmy zabrały go do parku, mógłby posiedzieć w cieniu, na słońcu, w półcieniu, uciąć sobie drzemkę, zrobić cokolwiek, by zaistnieć na świecie, ale nie chce.

Jego trasa to łóżko – wózek, wózek – krzesło, krzesło – kanapa, kanapa – wanna, wanna – sedes, sedes – łóżko i tak w koło Macieju.

Co trzy dni zadręcza nas rozpaczliwym rytuałem kąpieli, musimy mu pomagać, wciskać go do środka, popychać, przesuwać i szczotkować, podczas gdy on przeklina i złorzeczy, w wannie zawsze mu ciasno, raz nawet rozciął sobie rękę po pechowym uderzeniu w fajansową mydelniczkę, krew po krawędzi wanny spłynęła na podłogę, pozostał po tym ślad na fugach.

Tak jakby odpłacał nam za to, że przeżył, jakby to, że spadł z rusztowania i nie zginął na miejscu, było naszą winą, krzywdą, którą mu wyrządziliśmy.

Antonia nie znosi żartów mojego ojca ani tego, jak szydzi z jej syna, irytuje się, gdy widzi uniesione kąciki jego ust, odsłaniające zęby ciemne od nikotyny i kamienia.

Mnie nie rozśmieszasz, powtarza za każdym razem.

Mariano najczęściej go ignoruje, a w pozostałych wypadkach dręczy go jak umie, obraża i bije, zachodzi od tyłu i uderza otwartą dłonią w kark, ciągnie za włosy, a potem się oddala, krzycząc: A teraz wstań i złap mnie.

Mój brat nie jest bardzo wysoki, ale szybko traci panowanie nad sobą, wytrąca go z równowagi lekki powiew powietrza i ma już na koncie sporo buntów, od małych i domowych po duże i szkolne.

Dopiero piętnaście lat, a już jest zepsuty, ogłasza mój ojciec.

Odkąd wyprowadziliśmy się z Rzymu, Mariano chodzi do technikum geodezyjnego w niedalekim Bracciano, przed ósmą rano wsiada do autobusu i nie wraca nigdy wcześniej niż o siódmej wieczorem, czasami oczy ma tak czerwone, że widzi mnie nieostro, za to jego nos zmienił się w broń.

W szkole nic nie układa się po jego myśli: oceny nauczycieli są formą kontroli, toalet celowo się nie sprząta, aby były jeszcze bardziej odrażające, na wuefie każą grać w piłkę nożną, podręczniki do historii są pełne kłamstw, w sali komputerowej śmierdzi stopionym plastikiem, a dozorcy kradną papier toaletowy.

Mariano protestuje przeciwko każdej z tych niesprawiedliwości.

Odzywa się w klasie bez podnoszenia ręki, przerywa nauczycielom, dyskutuje o książkach, których nie czytali, organizuje demonstracje sit-in przed drzwiami dyrektora, rysuje plakaty i przykleja je na drzwiach toalet, psuje automaty, ponieważ wszystkie należą do Ferrero i kupione w nich przekąski są za drogie.

Każą nam jeść tylko to, co widzą w telewizji, produkty z reklam, twierdzi podczas kolacji, w zamian za co otrzymuje kilka łagodnych spojrzeń mojej matki, moje milczenie i drwinę mojego ojca.

To przez ciebie taki jest, prędzej czy później ktoś go zastrzeli, mówi Massimo do Antonii.

* * *

A ty czyją jesteś córką?

Antonii…

Jakiej Antonii? Siostrzenicy Patuzza?

Nie, nawet jej nie znam.

No to kogo? Czyi jesteście?

Mój brat wyjaśnił mi wiele rzeczy na temat miasteczka, choćby to, że musisz się przedstawić, jeśli chcesz, by cię zaczęto zauważać, że istniejesz tylko wtedy, gdy inni bez cienia wątpliwości wiedzą, kim jesteś, gdy wyjaśnisz, z jakiej rodziny pochodzisz, jaka ziemia jest twoja, jakie domy, wille, mieszkania posiadasz, w jakiej okolicy mieszkasz, czy masz sklep, czy oferujesz zniżki, czy zamykasz w czwartki, jak to jest tu w zwyczaju, czy twój brat uczy się z synem tego a tego, jaki zawód wykonujesz, czy ten czerwony fiat jest twój, czy jest zaparkowany bezpośrednio na chodniku, czy za bramą na pilota, czy opuszczasz roletę, gdy ulicą przejeżdża karawan.

Ludzie tutaj mają manię nadawania przydomków, muszą cię przechrzcić, każdy, kto się liczy, zostaje przemianowany, może to zależeć od wykonywanej pracy, miejsca zamieszkania, a nawet historii twojego dziadka, możesz być Straganiarzem, Żabą, Smoluchem i nikt już nie odbierze ci imienia, które miasteczko ci nadało, na zawsze pozostanie ubraniem uszytym na twoją miarę.

W wielu przypadkach łatwo skojarzyć pochodzenie tych przydomków: jeśli sprzedajesz chleb, jesteś Mąka, jeśli masz długi nos, jesteś Kinol, ale czasem nie jest to już tak jasne, to często kwestia przezwisk odziedziczonych, wydarzeń sprzed dwudziestu lub trzydziestu lat, czasem kłótni, po których pozostały już tylko ostre, drewniane, pozostawiające posmak żelaza w ustach określenia.

To samo robią z miejscami, tłumaczy Mariano, plac Pralni, gdzie nie ma już pralni, ulica Za Koszarami, choć nie ma już tam żołnierzy, ulica Puszek, Cynamon, zakręt Koronka, Krzyż.