59,00 zł
Intrygi i namiętności czasów wojny
Oto dalszy ciąg imponującego dzieła Tołstoja Wojna i pokój. W III tomie tej rosyjskiej epopei narodowej wojska napoleońskie nieuniknienie zbliżają się do Rosji, aż w końcu Francuzi wkraczają do Moskwy. Tom IV to przede wszystkim spiski i zamachy, bitwa pod Borodino, klęska Napoleona oraz finały wielkich historii miłosnych. Mimo wojennej zawieruchy życie musi toczyć się dalej.
Powieść rosyjskiego mistrza, Lwa Tołstoja, jest arcydziełem realizmu podziwianym przez późniejszych pisarzy – Isaaka Babela, Johna Galsworthy’ego, a nawet Thomasa Manna. Również współcześnie zachwyca nie tylko czytelników, ale także widzów teatralnych, kinowych i telewizyjnych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1109
Z końcem roku 1811 zaczęło się wzmożone zbrojenie i koncentrowanie sił Europy Zachodniej, a w roku 1812 wszystkie te siły — miliony ludzi (licząc i tych, którzy przewozili armię i żywili ją) — ruszyły z Zachodu na Wschód, ku granicom Rosji, dokąd również od roku 1811 ściągały siły Rosji. 12 czerwca siły Europy Zachodniej przekroczyły granice Rosji i zaczęła się wojna, czyli dokonało się wydarzenie sprzeczne z rozsądkiem człowieka i jego naturą. Miliony ludzi dopuszczały się wobec siebie tak niezliczonego mnóstwa zbrodni, oszustw, zdrad, kradzieży, podrabiania i puszczania w obieg fałszywych banknotów, grabieży, podpaleń i morderstw, że kroniki wszystkich sądów świata przez całe wieki by ich nie zebrały, a przecież ludzie, którzy w owym okresie dopuszczali się tych zbrodni, nie uważali ich za zbrodnie.
Co wywołało to niezwykłe wydarzenie? Jakie były jego przyczyny? Historycy mówią z naiwnym przeświadczeniem, że przyczynami owego wydarzenia były: zniewaga uczyniona księciu Oldenburskiemu, nieprzestrzeganie systemu kontynentalnego, żądza władzy Napoleona, nieustępliwość Aleksandra, błędy dyplomatów itd.
A zatem wystarczyło, by Metternich, Rumiancew czy Talleyrand zrobili mały wysiłek między audiencją a rautem i zręczniej napisali papierek lub by Napoleon napisał do Aleksandra: „Monsieur, mon frère, je consens à rendre le duché au duc d’Oldenbourg”1 — a wojny by nie było.
Zrozumiałe, że współczesnym tak sprawa się przedstawiała. Zrozumiałe, iż Napoleonowi wydawało się, że przyczyną wojny były intrygi Anglii (jak właśnie mówił na Wyspie Św. Heleny), zrozumiałe, iż członkom gabinetu angielskiego wydawało się, że przyczyną wojny była żądza władzy Napoleona; iż księciu Oldenburskiemu zdawało się, że przyczyną wojny był dokonany przeciw niemu akt gwałtu; iż kupcom zdawało się, że przyczyną wojny był system kontynentalny, który rujnował Europę; iż starym żołnierzom i generałom zdawało się, że główną przyczyną była konieczność użycia ich w akcji; legitymistom zaś onego czasu — że koniecznie należało przywrócić les bons principes2, a dyplomatom tamtego czasu — iż wszystko stało się dlatego, że sojusz Rosji z Austrią w roku 1809 był nie dość misternie ukryty przed Napoleonem i że memorandum nr 178 było niezręcznie ułożone. Zrozumiałe, że te przyczyny i jeszcze niezliczoną i nieskończoną ilość przyczyn, których liczba zależy od bezgranicznej różnorakości punktów widzenia, wyobrażali sobie współcześni; ale dla nas — dla potomnych rozpatrujących cały ogrom tego zdarzenia, które się dokonało, i wnikających w jego prosty i straszny sens — przyczyny te okazują się niedostateczne. Dla nas jest niezrozumiałe, by miliony ludzi — chrześcijan zabijały i mordowały się wzajemnie, dlatego że Napoleon był żądny władzy, Aleksander — nieustępliwy, polityka Anglii — przebiegła, a książę Oldenburski — obrażony. Nie sposób pojąć, jaki związek mają te okoliczności z samym faktem zabójstwa i gwałtu; czemu wskutek tego, iż książę został obrażony, tysiące ludzi z drugiego krańca Europy zabijały i rujnowały ludzi w guberni smoleńskiej i moskiewskiej, i były przez nich zabijane.
Dla nas — dla potomnych, którzy nie jesteśmy historykami pochłoniętymi procesem poszukiwań i dlatego z niezaćmionym, zdrowym rozsądkiem rozpatrujemy to wydarzenie, istnieje niezliczona liczba jego przyczyn. Im bardziej zagłębiamy się w dociekaniu przyczyn, tym więcej ich odnajdujemy, a przyczyny te — wzięte każda z osobna czy też wszystkie razem — wydają się nam jednako słuszne same w sobie, jednako kłamliwe ze względu na swą nicość w porównaniu z ogromem wydarzenia i jednako kłamliwe ze względu na niemożność (bez jednoczesnego udziału wszystkich innych przyczyn) wywołania zdarzenia, które się dokonało. Taką samą przyczyną, jak odmowa Napoleona wycofania swych wojsk za Wisłę i zwrócenia Księstwa Oldenburskiego, wydaje nam się i chęć lub niechęć pierwszego z brzegu kaprala francuskiego do ponownego wstąpienia do służby: gdyby bowiem ten kapral nie zechciał wstąpić do służby, gdyby nie zechciał drugi i trzeci, i tysięczny kapral i żołnierz, o tylu ludzi mniej byłoby w wojsku Napoleona i wojna byłaby niemożliwa.
Gdyby Napoleon nie obraził się, iż żądano od niego, by wycofał się za Wisłę, i gdyby nie kazał wojskom nacierać, nie byłoby wojny; ale gdyby wszyscy sierżanci odmówili ponownego wstąpienia do służby, wojna również byłaby niemożliwa. Tak samo nie mogłoby być wojny, gdyby nie było intryg Anglii, gdyby nie było księcia Oldenburskiego i gdyby Aleksander nic czuł się urażony, i gdyby w Rosji nie było samowładztwa, i gdyby nie było rewolucji francuskiej, a w jej następstwie dyktatury i cesarstwa, i gdyby nie było tego wszystkiego, co wywołało rewolucję francuską, i tak dalej. Gdyby zabrakło jednej z tych przyczyn — nic by nie mogło się stać. Czyli że te wszystkie przyczyny — miliardy przyczyn — zbiegły się w tym celu, aby stało się to, co się stało. A zatem nic nie było wyłączną przyczyną wydarzenia, a wydarzenie to musiało się dokonać tylko dlatego, że musiało się dokonać. Miliony ludzi, wyrzekłszy się swych ludzkich uczuć i swego rozumu, musiało iść z Zachodu na Wschód i zabijać swych bliźnich, zupełnie tak samo, jak przed kilkunastu wiekami szły ze Wschodu na Zachód tłumy ludzi, mordując podobnych sobie.
Działania Napoleona i Aleksandra, od których słowa rzekomo zależało, żeby wydarzenie się dokonało lub nie dokonało, były równie mało dowolne, jak i postępowanie każdego żołnierza idącego na wojnę na skutek losowania czy z poboru. Nie mogło być inaczej: toteż aby się stało zadość woli Napoleona i Aleksandra (tych ludzi, od których rzekomo zależało to wydarzenie), konieczny był zbieg tych niezliczonych okoliczności, z których gdyby jednej zabrakło, wydarzenie nie mogłoby się dokonać. Było rzeczą konieczną, żeby miliony ludzi, którzy mieli w swych rękach istotną siłę, żołnierze, którzy strzelali, wieźli prowiant i armaty, żeby oni właśnie zgodzili się wypełnić ową wolę poszczególnych słabych ludzi, żeby zostali doprowadzeni do tego nieskończoną liczbą skomplikowanych, różnorakich przyczyn.
Aby wyjaśnić bezsensowne zjawiska (to jest takie, których sensu nie rozumiemy), nieunikniony jest fatalizm w historii. Im bardziej się staramy wytłumaczyć rozumowo te zjawiska w historii, tym stają się one dla nas niedorzeczniejsze i niezrozumialsze.
Każdy człowiek żyje dla siebie, korzysta ze swobody, aby osiągnąć swe osobiste cele, i całą swą istotą czuje, że w tej chwili może wykonać jakiś czyn albo go nie wykonać; jednak jeśli już go wykona, to ów czyn, dokonany w danym momencie, staje się nieodwracalny, staje się własnością historii, w której ma znaczenie nie dowolne, lecz z góry określone.
Życie każdego człowieka ma dwie strony: życie osobiste, które jest tym swobodniejsze, im bardziej są abstrakcyjne zainteresowania człowieka, i życie żywiołowe, życie roju, w którym człowiek zmuszony jest postępować wedle narzuconych praw.
Człowiek żyje dla siebie świadomie, ale jest nieświadomym narzędziem do osiągania historycznych, ogólnoludzkich celów. Dokonany czyn jest nieodwracalny, i działanie człowieka, zbiegając się w czasie z milionami działań innych ludzi, nabiera historycznego znaczenia. Im wyżej człowiek stoi na drabinie społecznej, z im znaczniejszymi ludźmi jest związany, tym więcej władzy ma nad innymi ludźmi, tym widoczniejsze staje się, iż każdy jego czyn jest z góry określony i nieuchronny.
„Serce króla — w boskim ręku”.
Król jest niewolnikiem historii.
Historia, to jest nieświadome, społeczne, zbiorowe życie ludzkości, posługuje się każdą chwilą życia królów jako narzędziem swych celów.
Mimo że teraz, w roku 1812, Napoleonowi bardziej niż kiedykolwiek zdawało się, że od niego zależy, czy verser, czy też nie verser le sang de ses peuples3 (jak w ostatnim liście pisał do niego Aleksander), nigdy bardziej niż obecnie nie podlegał on tym nieuchronnym prawom, które go zmuszały (choć mu się zdawało, że działa wedle własnej woli), iż czynił dla sprawy ogólnej, dla historii to, co się musiało dokonać.
Ludzie Zachodu szli na Wschód po to, by wzajemnie się zabijać. I na mocy prawa zbiegu przyczyn same przez się zbiegły się podporządkowane temu wydarzeniu tysiące drobnych przyczyn tego ruchu i wojny: i zarzuty nieprzestrzegania systemu kontynentalnego, i książę Oldenburski, i ruchy wojsk do Prus, przedsięwzięte (jak się Napoleonowi wydawało) po to tylko, aby osiągnąć zbrojny pokój, i zamiłowanie oraz nawyk cesarza francuskiego do wojny, które odpowiadały nastrojowi jego narodu, i roznamiętnienie ogromem przygotowań, i wydatki na przygotowania, i konieczność zdobycia takich korzyści, które by opłaciły te wydatki, i odurzenie honorami w Dreźnie, i rokowania dyplomatyczne, które — z punktu widzenia współczesnych — były prowadzone ze szczerym pragnieniem osiągnięcia pokoju, a które tylko raniły ambicję jednej i drugiej strony, i miliony milionów innych powodów podporządkowanych temu wydarzeniu, które miało nastąpić, i zbiegających się z nim.
Kiedy dojrzałe jabłko spada — czemu spada? Czy dlatego że ciąży ku ziemi, czy dlatego że usycha rdzeń, czy dlatego że wysuszyło je słońce, że stało się za ciężkie, że wiatr je strąca, czy też dlatego że stojący na dole chłopiec pragnie je zjeść?
To nie są przyczyny. Wszystko to jest tylko zbiegiem tych okoliczności, w których dokonuje się każde życiowe, organiczne, żywiołowe wydarzenie. I ów botanik, który stwierdzi, że jabłko dlatego spada, że rozkłada się błonnik i tak dalej, będzie tak samo miał rację, jak i owo dziecko stojące na dole, które powie, iż jabłko spadło dlatego, że ono chciało je zjeść i modliło się o to. Tak samo będzie miał rację i nie będzie miał jej ten, kto powie, iż Napoleon ruszył na Moskwę dlatego, że tego pragnął, i zginął dlatego, że Aleksander zapragnął jego zguby; tak samo będzie miał rację i nie będzie jej miał ten, kto powie, że podkopana góra o wadze miliona pudów zwaliła się dlatego, że ostatni robotnik ostatni raz podważył ją kilofem. Tak zwani wielcy ludzie są dla wydarzeń historycznych etykietami dającymi nazwę wydarzeniu i tak samo jak etykiety nader mało mają wspólnego z samym wydarzeniem.
Każde ich działanie, które im samym wydaje się zależne od ich woli, w sensie historycznym nie zależy od ich woli, lecz pozostaje w związku z całym biegiem historii i jest od wieków z góry określone.
29 maja Napoleon wyjechał z Drezna, gdzie przebywał trzy tygodnie, otoczony dworem, który się składał z książąt udzielnych, książąt krwi, królów i nawet jednego cesarza. Przed wyjazdem Napoleon był łaskawy dla książąt, królów i cesarza, którzy na to zasłużyli, wyłajał królów i książąt, z których był niezadowolony, obdarował własnymi, to jest odebranymi innym królom, perłami i brylantami cesarzową austriacką i, uścisnąwszy czule cesarzową Marię Ludwikę, jak powiada jego historyk, pozostawił ją nieutuloną z powodu rozłąki, której owa Maria Ludwika, uważająca się za jego małżonkę, mimo że w Paryżu pozostawała druga małżonka — nie mogła rzekomo znieść. I choć dyplomaci jeszcze szczerze wierzyli w możliwość pokoju i gorliwie nad tym pracowali, i choć cesarz Napoleon sam pisał do cesarza Aleksandra, nazywając go Monsieur, mon frère i szczerze zapewniając, że nie pragnie wojny i że zawsze będzie go kochał i szanował — Napoleon jechał do armii i na każdym postoju wydawał nowe rozkazy, mające na celu przyspieszenie marszu wojsk z zachodu na wschód. W podróżnej karecie zaprzężonej w szóstkę koni, otoczony paziami, adiutantami i eskortą, jechał traktem na Poznań, Toruń, Gdańsk i Królewiec. W każdym z tych miast tysiące ludzi witało go z lękiem i entuzjazmem.
Armia posuwała się z zachodu na wschód, a rozstawne szóstki wiozły go w tymże kierunku. 10 czerwca dopędził armię i nocował w lesie wołkowyskim, w przygotowanej dla siebie kwaterze w majątku polskiego hrabiego.
Nazajutrz Napoleon, wyprzedziwszy armię, pojechał kolaską nad Niemen, aby obejrzeć miejsce na przeprawę, przebrał się w polski mundur i wyjechał na brzeg.
Kiedy po przeciwnej stronie zobaczył Kozaków (lesCosaques) i rozciągające się stepy (les steppes), w których środku znajdowała się Moscou, la ville sainte4, stolica państwa przypominającego państwo Scytów, dokąd chadzał Aleksander Macedoński — Napoleon niespodziewanie dla wszystkich i wbrew zarówno strategicznym, jak i dyplomatycznym względom wydał rozkaz natarcia i nazajutrz jego wojska zaczęły przeprawiać się przez Niemen.
12 czerwca rano wyszedł z namiotu rozbitego w ów dzień na lewym stromym brzegu Niemna i przez lunetę patrzył na wypływające z wołkowyskiego lasu potoki swych wojsk, które się rozlewały na trzech mostach przerzuconych przez Niemen. Wojska wiedziały o obecności cesarza, toteż żołnierze szukali go oczami, a kiedy na górze przed namiotem dostrzegali z dala od świty postać w surducie i kapeluszu, wyrzucali do góry czapki i krzyczeli: „Vive l’Empereur!”5. I wojska płynęły jedne za drugimi, niewyczerpane, wciąż płynęły z olbrzymiego lasu, który dotychczas je ukrywał, rozdzielały się i trzema mostami przechodziły na drugą stronę.
— On fera du chemin cette fois-ci. Oh! quand il s’en mêle lui-même, ça chauffe… Nom de Dieu… Le voilà!… Vive l’Empereur! Les voilà donc les steppes de l’Asie! Vilain pays tout de même. Au revoir, Beauché; je te réserve le plus beau palais de Moscou. Au revoir! Bonne chance… L’as-tu vu, l’Empereur? Vive l’Empereur!… pereur! Si on me fait gouverneur aux Indes, Gérard, je te fais ministre du Cachemire, c’est arrêté. Vive l’Empereur! Vive! vive! vive! Les gredins de Cosaques, comme ils filent. Vive l’Empereur! Le voilà! Le vois-tu? Je l’ai vu deux fois comme je te vois. Le petit caporal… Je l’ai vu donner la croix à l’un des vieux… Vive l’Empereur!…6 — mówiły głosy starych i młodych ludzi różniących się charakterem i stanowiskiem społecznym. Twarze tych wszystkich ludzi miały ten sam wyraz radości, że już rozpoczął się dawno oczekiwany marsz, wyraz entuzjazmu i oddania stojącemu na górze człowiekowi w szarym surducie.
13 czerwca Napoleonowi podano niedużego, czystej krwi araba, siadł i pojechał galopem do jednego z mostów na Niemnie, ogłuszany nieprzerwanymi okrzykami entuzjazmu, które najwidoczniej znosił tylko dlatego, że nie mógł zabronić, by ludzie w ten sposób wyrażali miłość do niego; ale te okrzyki, które mu wszędzie towarzyszyły, ciążyły mu i odrywały od myślenia o wojnie, jakie nim owładnęło od czasu, gdy przyłączył się do wojska. Przejechał na drugą stronę przez jeden z mostów kołyszących się na łodziach, gwałtownie skręcił w lewo i poprzedzany przez zamierających ze szczęścia, rozentuzjazmowanych strzelców konnej gwardii, którzy pędząc przed nim oczyszczali drogę z wojsk, pogalopował w stronę Kowna. Kiedy się zbliżył do szerokiej rzeki Wilii, zatrzymał się przy pułku ułanów polskich, który stał na brzegu.
— Wiwat! — z takim samym entuzjazmem krzyczeli Polacy, łamali szyk i tłoczyli się, aby go zobaczyć. Napoleon przyjrzał się rzece, zsiadł z konia i usiadł na pniaku leżącym na brzegu. Na niemy znak podano mu lunetę; oparł ją na ramieniu pazia — który podbiegł uszczęśliwiony — i jął patrzeć w przeciwną stronę. Potem zagłębił się w badaniu mapy rozłożonej między pniakami. Nie podnosząc głowy, powiedział coś i dwaj adiutanci pocwałowali do polskich ułanów.
— Co? Co powiedział? — rozlegało się w szeregach polskich ułanów, kiedy adiutant przycwałował do nich.
Wydano rozkaz, by odnaleźć bród i przeprawić się na przeciwległy brzeg. Pułkownik polskich ułanów, piękny, starszy mężczyzna, zaczerwieniony, plącząc słowa ze wzruszenia, zapytał adiutanta, czy wolno mu będzie wraz ze swymi ułanami przepłynąć rzekę, nie szukając brodu. Z wyraźnym lękiem, aby mu nie odmówiono, niby chłopiec, który prosi o pozwolenie, by mógł dosiąść konia, prosił, by mu pozwolono przepłynąć rzekę w obecności cesarza. Adiutant powiedział, że cesarz prawdopodobnie nie będzie niezadowolony z tego nadmiaru gorliwości.
Jak tylko adiutant to powiedział, stary, wąsaty oficer, z uszczęśliwioną twarzą i błyszczącymi oczyma, wzniósł do góry szablę, krzyknął: „Wiwat!”, zakomenderował: „Za mną!”, spiął konia ostrogami i pocwałował ku rzece. Z gniewem szarpnął konia, który się pod nim zawahał, i runął w wodę, kierując się w główny nurt rzeki. Setki ułanów pognało za nim. Było zimno i strasznie w środkowym bystrym nurcie rzeki. Ułani czepiali się jeden drugiego, spadali z koni. Niektóre konie tonęły, tonęli i ludzie, pozostali usiłowali płynąć naprzód na drugą stronę, a choć o pół wiorsty był bród, szczycili się tym, że płyną i toną w tej rzece, pod okiem człowieka siedzącego na pniaku i nawet niepatrzącego na to, co oni robią. Kiedy adiutant wrócił i wybrawszy stosowną chwilę pozwolił sobie zwrócić uwagę cesarza na oddanie Polaków dla jego osoby, mały człowiek w szarym surducie wstał, wezwał do siebie Berthiera i jął spacerować z nim po brzegu tam i z powrotem, wydając mu rozkazy i z rzadka spoglądając z niezadowoleniem na tonących ułanów, którzy rozpraszali jego uwagę.
Nie było dla niego nowością przeświadczenie, że na wszystkich krańcach świata — od Afryki do stepów moskiewskich — jednako budzi podziw w ludziach i przyprawia ich o szaleństwo poświęcenia. Kazał sobie podać konia i odjechał do swej kwatery.
Utonęło ze czterdziestu ułanów, choć wysłano na pomoc łodzie. Większość wydostała się z powrotem na ten sam brzeg. Pułkownik i część ułanów przepłynęli rzekę i z trudem wygramolili się na przeciwległy brzeg. Jak tylko wyszli na ląd, przemoknięci, ociekający wodą, natychmiast wykrzyknęli: „Wiwat!”, patrząc z zachwytem na miejsce, gdzie stał Napoleon, lecz gdzie go już nie było, i w tej chwili uważali się za szczęśliwych.
Wieczorem Napoleon między jednym rozporządzeniem, które dotyczyło jak najśpieszniejszego dostarczenia już przygotowanych fałszywych asygnat rosyjskich, aby je wwieźć do Rosji, a drugim, żeby rozstrzelać Sasa, w którego przechwyconym liście znaleziono informacje o dyspozycjach armii francuskiej, wydał trzecie zarządzenie, żeby polskiego pułkownika, co bez potrzeby rzucił się do rzeki, zaliczyć do kawalerów Legii Honorowej (légion d’honneur), której szefem był sam Napoleon.
Quos vult perdere — dementat7[1]
Tymczasem cesarz rosyjski już przeszło miesiąc przebywał w Wilnie, urządzał przeglądy i manewry. Nic nie było przygotowane do wojny, której się wszyscy spodziewali i do której przygotowania cesarz przyjechał z Petersburga. Nie było ogólnego planu działań. Po miesięcznym pobycie cesarza w kwaterze głównej powstały jeszcze większe wahania, który z proponowanych planów należy przyjąć. Każda z trzech armii miała swego wodza, ale ogólnego wodza nad wszystkimi armiami nie było, a cesarz nie chciał przyjąć tej godności.
Im dłużej cesarz przebywał w Wilnie, tym mniej przygotowywano się do wojny, znużywszy się jej oczekiwaniem. Zdawało się, iż ludzie otaczający monarchę starali się ze wszystkich sił, aby go skłonić, by mile spędzając czas, zapomniał o mającej nastąpić wojnie.
Po wielu balach i fetach u polskich magnatów, u dworaków i u samego monarchy w czerwcu jednemu z polskich generał-adiutantów monarchy przyszło do głowy wydać dla cesarza obiad i bal w imieniu jego generał-adiutantów. Wszyscy przyjęli tę myśl z radością. Monarcha wyraził zgodę. Generał-adiutanci zrobili składkę. Na gospodynię balu zaproszono osobę, która najbardziej mogła być miła monarsze. Hrabia Bennigsen, ziemianin z guberni wileńskiej, zaofiarował na tę fetę swój dom za miastem i 13 czerwca miał się odbyć bal, obiad, przejażdżka łódkami i fajerwerki w Zakręcie, podmiejskim domu hrabiego Bennigsena[2].
W ów właśnie dzień, kiedy Napoleon wydał rozkaz przejścia Niemna, a jego przednie straże, odparłszy Kozaków, przekroczyły rosyjską granicę, Aleksander spędzał wieczór w willi Bennigsena — na balu wydanym przez generał-adiutantów.
Zabawa była wesoła, świetna; znający się na rzeczy powiadali, że rzadko gromadziło się w jednym miejscu tyle piękności. Wśród innych pań rosyjskich, które za monarchą przyjechały z Petersburga do Wilna, znajdowała się również hrabina Bezuchow; była na balu i swoją ciężką, tak zwaną rosyjską urodą zaćmiewała wytworne polskie damy. Została zauważona i monarcha zaszczycił ją tańcem.
Borys Drubecki, en garçon (w charakterze kawalera), jak powiadał, zostawił bowiem żonę w Moskwie, był również na tym balu, a choć nie generał-adiutant, na subskrypcyjną listę balu wpisał dużą sumę. Borys był teraz człowiekiem bogatym, obsypanym zaszczytami, i już nie szukał protekcji, lecz ze swymi wyżej postawionymi rówieśnikami żył na równej stopie.
O północy jeszcze tańczono. Hélène, która nie miała godnego kawalera, sama zaproponowała Borysowi mazura. Byli w trzeciej parze. Borys obojętnie patrzył na wspaniałe, obnażone ramiona Hélène, wysuwające się z ciemnej gazowej ze złotem sukni, opowiadał o starych znajomych, a jednocześnie niedostrzegalnie dla siebie i dla innych ani na sekundę nie przestawał przypatrywać się monarsze, który znajdował się w tej sali. Monarcha nie tańczył; stał w drzwiach i zatrzymywał to jednych, to drugich owymi miłymi słowami, które tylko on jeden potrafił mówić.
Na początku mazura Borys zauważył, że generał-adiutant Bałaszew, jedna z osobistości będących bardzo blisko monarchy, podszedł do niego i wbrew etykiecie przystanął w pobliżu monarchy rozmawiającego z jedną z polskich pań. Po chwili rozmowy monarcha spojrzał pytająco i widocznie zrozumiawszy, że Bałaszew postąpił tak tylko dlatego, że były po temu ważne przyczyny, lekko skinął głową owej pani i zwrócił się do Bałaszewa. Jak tylko Bałaszew zaczął mówić, na twarzy monarchy odmalowało się zdziwienie. Wziął Bałaszewa pod rękę i przeszedł z nim przez salę. Nieświadomie torował sobie szeroką na trzy sążnie drogę wśród osób rozstępujących się przed nim na obie strony. Borys zauważył wzburzoną twarz Arakczejewa, gdy monarcha przechodził z Bałaszewem. Arakczejew, spode łba patrząc na monarchę i posapując czerwonym nosem, wysunął się z ciżby, jakby się spodziewał, że monarcha zwróci się do niego. (Borys zrozumiał, że Arakczejew zazdrości Bałaszewowi i jest niezadowolony, że to nie on, Arakczejew, przekazał monarsze jakąś ważną, jak widać, wiadomość).
Ale monarcha, nie dostrzegając Arakczejewa, wyszedł z Bałaszewem do oświetlonego ogrodu. Arakczejew, przytrzymując szpadę i ze złością rozglądając się dokoła, szedł za nim w odległości dwudziestu kroków.
Borys wykonywał dalej figury mazura, ale nie przestawała go dręczyć myśl, jaką to nowinę przywiózł Bałaszew i jak by się o niej dowiedzieć wcześniej niż inni.
W figurze, w której miał wybierać damę, szepnąwszy Hélène, że chce poprosić hrabinę Potocką, która, zdaje się, wyszła na balkon, ślizgając się po parkiecie pobiegł do ogrodu. Kiedy zauważył monarchę wchodzącego z Bałaszewem na taras, zatrzymał się. Monarcha i Bałaszew skierowali się ku drzwiom. Borys, poruszywszy się śpiesznie, jakby nie zdążył się usunąć, z uszanowaniem przycisnął się do futryny i pochylił głowę.
Z oburzeniem człowieka dotkniętego osobiście monarcha domawiał tych słów:
— Wkraczać do Rosji bez wypowiedzenia wojny! Zawrę pokój tylko wówczas, gdy ani jeden żołnierz nieprzyjacielski nie pozostanie na mojej ziemi — powiedział. Borysowi wydało się, że monarsze przyjemnie było wypowiadać te słowa: był zadowolony z formy, w jakiej wyraził swą myśl, ale był niezadowolony, że Borys to usłyszał.
— Żeby nikt o tym nie wiedział! — dodał monarcha zachmurzony. Borys pojął, że to się odnosi do niego, zamknąwszy więc oczy, lekko pochylił głowę. Monarcha znów wszedł do sali i jeszcze około pół godziny pozostał na balu.
Borys pierwszy dowiedział się o przejściu wojsk francuskich przez Niemen, dzięki czemu miał sposobność pokazać pewnym ważnym osobistościom, że wie dużo z tego, co przed innymi jest ukryte, i w ten sposób mógł podnieść się wyżej w opinii tych osób.
Niespodziewana wiadomość o przejściu Francuzów przez Niemen była szczególnie niespodziewana po miesiącu daremnego oczekiwania, i to na balu! W pierwszej chwili po otrzymaniu wiadomości, pod wpływem oburzenia i zniewagi, monarcha znalazł te słowa, które stały się potem słynne i które mu się tak podobały i tak całkowicie wyrażały jego uczucia. Powróciwszy z balu do domu, o drugiej w nocy monarcha posłał po sekretarza Szyszkowa i kazał napisać rozkaz do wojsk i reskrypt do feldmarszałka księcia Sałtykowa i stanowczo żądał, by w tym reskrypcie zostały zamieszczone słowa, że nie zawrze pokoju dopóty, dopóki choć jeden uzbrojony Francuz będzie się znajdował na rosyjskiej ziemi.
Nazajutrz zostało wystosowane do Napoleona następujące pismo:
Monsieur, mon frère. J’ai appris hier que malgré la loyauté avec laquelle j’ai maintenu mes engagements envers Votre Majesté, ses troupes ont franchis les frontières de la Russie, et je reçois à l’instant de Pétersbourg une note par laquelle le comte Lauriston, pour cause de cette agression, annonce que Votre Majesté s’est considérée comme en état de guerre avec moi dès le moment où le prince Kourakine a fait la demande de ses passeports. Les motifs sur lesquels le duc de Bassano fondait son refus de les lui délivrer, n’auraient jamais pu me faire supposer que cette démarche servirait jamais de prétexte à l’agression. En effet, cet ambassadeur n’y a jamais été autorisé, comme il l’a déclaré lui-même, et aussitôt que j’en fus informé, je lui ai fait connaître, combien je le désapprouvais en lui donnant l’ordre de rester à son poste. Si Votre Majesté n’est pas intentionnée de verser le sang de nos peuples pour un malentendu de ce genre et qu’elle consente à retirer ses troupes du territoire russe, je regarderai ce qui s’est passé comme non avenu, et un accommodement entre nous sera possible. Dans le cas contraire, Votre Majesté, je me verrai forcé de repousser une attaque que rien n’a provoquée de ma part. Il dépend encore de Votre Majesté d’éviter à l’humanité les calamités d’une nouvelle guerre.
Je suis, etc.
(signé) Alexandre8
13 czerwca o drugiej w nocy monarcha wezwał do siebie Bałaszewa, przeczytał mu swój list do Napoleona i kazał zawieźć ten list i osobiście wręczyć cesarzowi francuskiemu. Wyprawiając Bałaszewa, monarcha znowu powtórzył mu słowa o tym, że póty nie zawrze pokoju, póki choć jeden uzbrojony żołnierz nieprzyjacielski pozostanie na rosyjskiej ziemi, i kazał koniecznie powtórzyć te słowa Napoleonowi. Monarcha nie napisał w liście do Napoleona tych słów, gdyż z właściwym sobie taktem wyczuwał, że to nie są właściwe słowa, aby je przekazać w chwili, gdy się czyni ostatnie próby pogodzenia się; rozkazał jednak Bałaszewowi, by koniecznie powtórzył je Napoleonowi osobiście.
Bałaszew wyjechał w nocy z 13 na 14 czerwca w towarzystwie trębacza i dwóch Kozaków i o świcie przybył do wsi Rykonty, gdzie stały forpoczty francuskie po tej stronie Niemna. Zatrzymali go pełniący wartę francuscy kawalerzyści.
Podoficer francuskich huzarów, w malinowym mundurze i kosmatej czapie, krzyknął na zbliżającego się Bałaszewa i kazał mu się zatrzymać. Bałaszew zatrzymał się nie od razu, lecz jechał drogą stępa.
Podoficer nachmurzył się, mruknął jakieś przekleństwo i nacierając koniem na Bałaszewa, ujął szablę i grubiańsko zapytał rosyjskiego generała, czy jest głuchy, że nie słyszy, co się do niego mówi. Bałaszew powiedział, kim jest. Podoficer posłał żołnierza do oficera.
Nie zwracając uwagi na Bałaszewa, podoficer jął rozmawiać z kolegami o sprawach pułkowych i nie patrzył na rosyjskiego generała.
Bałaszewowi, będącemu w bliskich stosunkach z możnymi tego świata, jemu, który przed trzema godzinami rozmawiał z monarchą i w ogóle przywykł na swym stanowisku do honorów, wydało się niezwykłe dziwne, że tu, na rosyjskiej ziemi, brutalna siła odnosi się do niego tak wrogo, a co ważniejsza — tak bezceremonialnie.
Słońce dopiero zaczynało wstawać zza chmur; powietrze było chłodne i wilgotne. Drogą od wsi pędzono bydło. Na polu jeden za drugim, niby pęcherzyki na wodzie, wyskakiwały ćwierkające skowronki.
Bałaszew rozglądał się dokoła, czekając na przybycie oficera. Rosyjscy Kozacy i trębacz oraz francuscy huzarzy milczeli i od czasu do czasu spoglądali na siebie.
Pułkownik francuskich huzarów, który widocznie dopiero co wstał, wyjechał ze wsi na ładnym, spasionym siwym koniu; towarzyszyło mu dwóch huzarów. Oficer, żołnierze i ich konie wyglądali dostatnio i wytwornie.
Był to ów pierwszy okres kampanii, kiedy wojska znajdowały się niemal jeszcze w tym stanie co na przeglądach w czasie pokoju, jedynie w ubiorze miały odcień strojnej wojowniczości, a w zachowaniu odcień tego wesołego nastroju i przedsiębiorczości, które zawsze towarzyszą początkom kampanii.
Pułkownik francuski z trudem powstrzymywał ziewanie, był jednak uprzejmy i najwidoczniej pojmował całą doniosłość wizyty Bałaszewa. Poprowadził go obok swych żołnierzy poza tyralierą i oświadczył, iż jego życzenie, aby być przedstawionym cesarzowi, prawdopodobnie będzie natychmiast spełnione, ponieważ, o ile mu wiadomo, kwatera cesarza znajduje się niedaleko.
Przejechali przez wieś Rykonty, obok francuskich wart i żołnierzy salutujących swojemu pułkownikowi i ciekawie przyglądających się rosyjskiemu mundurowi, i wyjechali na drugą stronę wsi. Jak powiadał pułkownik, o dwa kilometry był dowódca dywizji, który miał przyjąć Bałaszewa i odprowadzić go do miejsca przeznaczenia.
Słońce już wzeszło i błyszczało wesoło na jaskrawej zieleni.
Zaledwie zdążyli wyjechać za karczmę na wzgórzu, gdy naprzeciwko nich ukazała się w dole gromadka jeźdźców, a na jej czele na wronym koniu w błyszczącym w słońcu rzędzie jechał mężczyzna wysokiego wzrostu, w kapeluszu z piórami, z czarnymi, sięgającymi ramion, fryzowanymi włosami, w czerwonym płaszczu; nogi miał wysunięte do przodu, jak jeżdżą Francuzi. Ów człowiek ruszył galopem na spotkanie Bałaszewa. W jaskrawym czerwcowym słońcu chwiały się jego pióra, lśniły drogocenne kamienie i złote galony.
Bałaszew znajdował się już o dwie długości końskie od pędzącego na jego spotkanie jeźdźca z twarzą teatralnie uroczystą, w bransoletach, piórach, koliach i złocie, gdy francuski pułkownik Ulnière szepnął z uszanowaniem: „Le roi de Naples”9. Istotnie był to Murat, zwany obecnie królem Neapolu. Choć było całkiem niezrozumiałe, dlaczego był królem neapolitańskim, tak go przecie nazywano[3], a on sam był o tym przeświadczony i dlatego miał minę jeszcze bardziej uroczystą i godną niż przedtem. Tak był przekonany, że istotnie jest królem neapolitańskim, iż gdy w przeddzień swego wyjazdu z Neapolu, kiedy z małżonką spacerował po ulicach, kilku Włochów krzyknęło: „Viva il re!”10, ze smutnym uśmiechem zwrócił się do żony i powiedział: „Les malheureux, ils ne savent pas que je les quitte demain!”11.
Mimo że tak stanowczo wierzył w to, iż jest królem neapolitańskim, że tak współczuł smutkowi swych poddanych, których opuszczał, w ostatnich czasach, od chwili gdy mu kazano znów objąć służbę, a szczególnie po widzeniu się z Napoleonem w Gdańsku, kiedy najdostojniejszy szwagier oświadczył mu: „Je vous ai fait roi pour régner à ma manière, mais pas à la vôtre”12 — wesoło zabrał się do roboty, którą znał, i niby koń, dobrze karmiony, ale nie zapasiony, poczuwszy się w uprzęży, zaigrał w hołoblach, wystroił się jak najbardziej pstro i kosztownie i wesół i zadowolony gnał polskimi drogami, sam nie wiedząc dokąd i po co.
Kiedy zobaczył rosyjskiego generała, po królewsku, majestatycznie odrzucił do tyłu głowę z ufryzowanymi do ramion włosami i spojrzał pytająco na francuskiego pułkownika. Pułkownik z uszanowaniem poinformował jego królewską mość o godności Bałaszewa, którego nazwiska nie mógł wymówić.
— De Bal-macheve — powtórzył król (swą stanowczością przezwyciężając trudność, jaka wynikła dla pułkownika) — charmé de faire votre connaissance, général13 — dodał czyniąc gest królewskiej łaskawości. Jak tylko król zaczął mówić głośno i prędko, cały królewski majestat natychmiast go opuścił i król, sam tego nie spostrzegając, wpadł w ton właściwej sobie dobrodusznej familiarności. Położył rękę na grzywie konia Bałaszewa.
— Eh, bien, général, tout est à la guerre, à ce qu’il paraît14 — oświadczył, jak gdyby ubolewając nad okolicznościami, o których nie mógł sądzić.
— Sire15 — odpowiedział Bałaszew — l’Empereur, mon maître ne désire point la guerre, et comme Votre Majesté le voit — mówił Bałaszew, używając we wszystkich przypadkach votre Majesté i z nieuniknioną afektacją częstego powtarzania tytułu zwracając się do osobistości, dla której ten tytuł jest jeszcze czymś nowym.
Oblicze Murata jaśniało głupim zadowoleniem, kiedy słuchał monsieur de Balachoff. Wszelako royauté oblige16: odczuwał konieczność porozmawiania z wysłannikiem Aleksandra o sprawach państwowych jako król i sojusznik. Zsiadł z konia, ujął Bałaszewa pod ramię i odszedłszy z nim o kilka kroków od świty, czekającej z uszanowaniem, jął chodzić z nim tam i z powrotem i starał się mówić stanowczo. Wspomniał, że cesarz Napoleon jest dotknięty żądaniem wycofania wojsk z Prus, szczególnie teraz, gdy to żądanie stało się wszystkim wiadome, i że to znieważa godność Francji. Bałaszew odparł, że w tym żądaniu nie ma nic obraźliwego, dlatego że… Murat przerwał mu.
— Więc pan uważa, że to nie cesarz Aleksander jest stroną zaczepną? — rzekł znienacka z dobrodusznie głupim uśmiechem.
Bałaszew powiedział, dlaczego istotnie uważa, że stroną zaczepną był Napoleon.
— Eh, mon cher général — Murat znowu mu przerwał — je désire de tout mon coeur que les Empereurs s’arrangent entre eux, et que la guerre commencée malgré moi se termine le plus tôt possible — powiedział tonem, jakim rozmawiają słudzy, którzy chcą pozostać przyjaciółmi bez względu na spór między panami. I zaczął się dopytywać o wielkiego księcia, o jego zdrowie, wspominał wesoło i przyjemnie czas spędzony z nim w Neapolu. Potem, jakby sobie nagle przypomniał o swej królewskiej godności, wyprostował się majestatycznie, stanął w takiej pozie, w jakiej stał podczas koronacji, i wymachując prawą ręką rzekł: — Je ne vous retiens plus, général; je souhaite le succès de votre mission17 — po czym, powiewając czerwonym, haftowanym płaszczem i piórami, połyskując klejnotami, odszedł do świty, która z uszanowaniem czekała na niego.
Bałaszew pojechał dalej, sądząc ze słów Murata, że wkrótce będzie przedstawiony samemu Napoleonowi. Wszelako zamiast rychłego spotkania z Napoleonem warta korpusu piechoty marszałka Davout znów go zatrzymała w następnej wsi, jak w pierwszej linii, wezwany adiutant dowódcy korpusu odprowadził go do wsi do marszałka Davout.
Davout był Arakczejewem cesarza Napoleona — Arakczejewem nie tchórzliwym, ale równie akuratnym, okrutnym i nieumiejącym inaczej niż okrucieństwem wyrażać swego oddania.
W mechanizmie organizmu państwowego tacy ludzie są potrzebni, jak potrzebne są wilki w organizmie przyrody: zawsze są, zawsze się zjawiają i utrzymują, jakkolwiek ich obecność i bliskie stosunki z głową państwa wydają się niewłaściwe. Tylko tą niezbędnością można sobie tłumaczyć, że Arakczejew, tak okrutny, osobiście wyrywający wąsy grenadierom, z powodu słabości nerwów niemogący znosić niebezpieczeństwa, ignorant, człowiek nieobyczajny, mógł się tak mocno trzymać przy rycersko szlachetnym i delikatnego charakteru Aleksandrze.
Bałaszew zastał marszałka Davout w szopie, siedzącego na beczce i zajętego pisaniem (sprawdzał rachunki). Adiutant stał w pobliżu niego. Można było znaleźć lepsze pomieszczenie, ale marszałek Davout był z tego gatunku ludzi, którzy rozmyślnie wybierają najbardziej ponure warunki życia, aby mieli prawo być ponurymi. Dlatego zawsze się śpieszą i uporczywie są zajęci. ,,Co tu myśleć o szczęśliwej stronie ludzkiego życia, kiedy, jak pan widzi, siedzę na beczce w brudnej szopie i pracuję” — mówił wyraz jego twarzy.
Największe zadowolenie i potrzeba tych ludzi polega na tym, by kiedy spotkają radość życia, móc rzucić w oczy tej radości swą ponurą, uporczywą działalność. Tę satysfakcję sprawił sobie Davout, kiedy wprowadzono do niego Bałaszewa. Kiedy wszedł rosyjski generał, jeszcze bardziej zagłębił się w swej pracy, a spojrzawszy przez okulary na ożywioną pod wpływem pięknego poranka i rozmowy z Muratem twarz Bałaszewa, nie wstał, nawet się nie poruszył, lecz jeszcze bardziej się nachmurzył i złośliwie uśmiechnął.
Kiedy zauważył na twarzy Bałaszewa nieprzyjemne wrażenie wywołane tym przyjęciem, podniósł głowę i zapytał ozięble, czego sobie życzy.
Sądząc, że Davout tak go przyjął jedynie dlatego, iż nie wie, że jest generał-adiutantem cesarza Aleksandra i nawet jego przedstawicielem wobec Napoleona, Bałaszew pośpieszył wymienić swe stanowisko i rolę. Jednak, wbrew oczekiwaniu, Davout wysłuchawszy go, stał się jeszcze bardziej surowy i ordynarny.
— Gdzie pański list? — zapytał. — Donnez-le moi, je l’enverrai à l’Empereur18.
Bałaszew odpowiedział, że ma rozkaz osobiście doręczyć pismo samemu cesarzowi.
— Rozkazy pańskiego cesarza są wykonywane w pańskiej armii — oświadczył Davout — a tu musi pan robić to, co mu się mówi.
I jak gdyby chcąc jeszcze bardziej dać odczuć rosyjskiemu generałowi jego zależność od brutalnej siły, Davout posłał adiutanta po dyżurnego.
Bałaszew wyjął kopertę zawierającą pismo monarchy i położył ją na stole (położone na dwóch beczkach drzwi, przy których sterczały oderwane zawiasy, stanowiły stół). Davout wziął kopertę i przeczytał nagłówek.
— Ma pan najzupełniejsze prawo okazać mi szacunek albo nie okazać — rzekł Bałaszew. — Ale pozwoli pan zauważyć, że mam honor być generał-adiutantem jego cesarskiej mości…
Davout spojrzał na niego milcząc, a pewne wzburzenie i zmieszanie, jakie się odbiły na twarzy Bałaszewa, widocznie sprawiły mu zadowolenie.
— Będzie pan traktowany, jak należy — rzekł, włożył kopertę do kieszeni i wyszedł z szopy.
Po chwili wszedł adiutant marszałka, pan de Castré, i zaprowadził Bałaszewa do przeznaczonego dla niego pomieszczenia.
Owego dnia Bałaszew jadł obiad w szopie w towarzystwie marszałka na tejże desce na beczkach.
Nazajutrz rano Davout wyjechał. Poprosiwszy do siebie Bałaszewa, powiedział mu z naciskiem, iż prosi go, by tu pozostał lub posuwał się razem z taborami, jeśli taki będzie rozkaz, i wyjąwszy pana de Castré z nikim nie rozmawiał.
Po czterech dniach samotności, nudy, poczucia zależności i nicości, szczególnie dotkliwego po tym środowisku potęgi, w którym tak niedawno się znajdował, po kilku przemarszach razem z taborami marszałka i wojskami francuskimi, które zajmowały całą okolicę, Bałaszew został przywieziony do Wilna, zajętego obecnie przez Francuzów, przez tę samą rogatkę, przez którą cztery dni temu wyjeżdżał.
Nazajutrz szambelan cesarski, monsieur de Turenne19, przyjechał do Bałaszewa i oznajmił, że cesarz Napoleon wyraził życzenie zaszczycenia go audiencją.
Przed tym samym domem, do którego przywieziono Bałaszewa, cztery dni temu stała warta pułku Preobrażeńskiego; teraz stali tu dwaj francuscy grenadierzy w rozpiętych na piersiach granatowych mundurach i w kosmatych czapkach, eskorta huzarów i ułanów, wspaniała świta adiutantów, paziów i generałów oczekujących wyjścia Napoleona i zgromadzonych wokół stojącego przy ganku wierzchowca Napoleona i jego mameluka Rustana. Napoleon przyjmował Bałaszewa w Wilnie w tym samym domu, z którego wyprawił go Aleksander.
Pomimo że Bałaszew przywykł do dworskich wspaniałości, jednak zdumiał go zbytek i przepych dworu Napoleona.
Hrabia Turenne wprowadził go do wielkiej sali przyjęć, gdzie czekało wielu generałów, szambelanów i polskich magnatów, z których wielu Bałaszew widywał na dworze cesarza rosyjskiego. Duroc oznajmił, że cesarz Napoleon przyjmie rosyjskiego generała przed spacerem.
Po kilku minutach oczekiwania do wielkiej sali wszedł dyżurny szambelan i uprzejmie skłoniwszy się przed Bałaszewem poprosił, by poszedł za nim.
Bałaszew wszedł do małej salki, z której jedne drzwi prowadziły do gabinetu, do tego samego gabinetu, z którego wyprawiał go cesarz rosyjski. Bałaszew stojąc, czekał dwie minuty. Za drzwiami rozległy się pośpieszne kroki. Oba skrzydła drzwi otworzyły się szybko, wszystko ucichło, a z gabinetu zadźwięczały kroki inne, twarde, stanowcze: był to Napoleon. Dopiero co przywdział strój do konnej jazdy. Był w granatowym mundurze rozpiętym nad białą kamizelką, opuszczoną na okrągły brzuch, w białych łosiowych spodniach, opinających tłuste łydki krótkich nóg, i w botfortach. Jego krótkie włosy były najwidoczniej dopiero co przyczesane, wszelako jedno pasmo opadało w dół pośrodku szerokiego czoła. Biała, pulchna szyja ostro występowała z czarnego kołnierza munduru; Napoleon pachniał wodą kolońską. Na jego pełnej, młodej jeszcze twarzy, z wystającym podbródkiem, malował się wyraz łaskawej i majestatycznej monarszej życzliwości.
Wszedł, podrygując szybko przy każdym kroku, głowę odrzucił nieco do tyłu. Cała jego otyła, krótka postać z szerokimi i barczystymi ramionami, z brzuchem i piersią mimo woli podanymi naprzód, nadawała mu reprezentacyjny, okazały wygląd, jaki mają dobrze wypielęgnowani czterdziestoletni mężczyźni. Poza tym było widać, że owego dnia znajdował się w nader dobrym nastroju.
Skinął głową, odpowiadając na niski, pełen szacunku ukłon Bałaszewa, zbliżył się do niego i natychmiast zaczął mówić, jak człowiek, dla którego jest droga każda minuta i który nie zniża się do tego, by przygotowywać swe przemówienia, jest bowiem przeświadczony, że zawsze powie dobrze i to, co trzeba powiedzieć.
— Witaj, generale! — rzekł. — Otrzymałem list cesarza Aleksandra, który pan przywiózł, i bardzom rad, że pana widzę. — Siwymi wielkimi oczami spojrzał wprost na Bałaszewa i natychmiast jął patrzeć w bok.
Było rzeczą oczywistą, że powierzchowność Bałaszewa bynajmniej go nie interesowała. Widać było, że tylko to, co się działo w jego własnej duszy, wzbudzało jego zainteresowanie. Wszystko, co było zewnątrz, nie miało dla niego znaczenia, dlatego że wszystko na świecie, jak mu się zdawało, zależało tylko od jego woli.
— Nie pragnę i nie pragnąłem wojny — oświadczył — wszelako zmuszono mnie do niej. Nawet i obecnie (zaakcentował to słowo) gotów jestem przyjąć wszystkie wyjaśnienia, jakie może mi pan dać. — I jasno, zwięźle jął wykładać przyczyny swego niezadowolenia z rosyjskiego rządu.
Sądząc po umiarkowanym, spokojnym i przyjacielskim tonie, jakim przemawiał cesarz francuski, Bałaszew był całkowicie przeświadczony, że pragnie on pokoju i jest gotów rozpocząć pertraktacje.
— Sire! L’Empereur, mon maître20 — zaczął Bałaszew dawno przygotowaną mowę, kiedy Napoleon, skończywszy swe przemówienie, spojrzał pytająco na posła rosyjskiego; ale spojrzenie skierowanych na niego oczu cesarza zmieszało go. „Zmieszałeś się — opanuj się”, powiedział jak gdyby Napoleon, z ledwie dostrzegalnym uśmiechem przyglądając się mundurowi i szpadzie Bałaszewa. Bałaszew opanował się i jął mówić. Powiedział, że cesarz Aleksander nie uważa, by zażądanie paszportu przez Kurakina było dostateczną przyczyną wojny, że Kurakin postąpił samowolnie, bez zgody monarchy, że cesarz Aleksander nie pragnie wojny i że z Anglią nie utrzymuje żadnych stosunków.
— Jeszcze nie — wtrącił Napoleon i jak gdyby bojąc się poddać swemu uczuciu, nachmurzył się i lekko skinął głową, w ten sposób dając Bałaszewowi do zrozumienia, że może mówić dalej.
Powiedziawszy wszystko, co miał polecone, Bałaszew oświadczył, że cesarz Aleksander pragnie pokoju, ale przystąpi do rokowań tylko pod warunkiem, że… Tu Bałaszew zawahał się: przypomniał sobie słowa, których Aleksander nie umieścił w liście, a które kazał umieścić w reskrypcie do Sałtykowa i które kazał Bałaszewowi powtórzyć Napoleonowi. Bałaszew pamiętał o tych słowach: „póki choć jeden nieprzyjacielski żołnierz będzie na rosyjskiej ziemi”, ale powstrzymało go jakieś skomplikowane uczucie. Nie mógł wypowiedzieć tych słów, choć bardzo chciał to uczynić. Zawahał się i rzekł: „Pod warunkiem, że wojska francuskie odstąpią za Niemen”.
Napoleon zauważył zmieszanie Bałaszewa przy wypowiadaniu ostatnich słów: twarz mu drgnęła, lewa łydka zaczęła miarowo drgać. Nie ruszając się z miejsca, zaczął mówić tonem wyższym niż przedtem i śpieszniej. Kiedy teraz Napoleon mówił, Bałaszew kilka razy spuszczał oczy i mimo woli widział drganie jego lewej łydki; drganie to było tym silniejsze, im bardziej Napoleon podnosił głos.
— I ja pragnę pokoju nie mniej niż cesarz Aleksander — zaczął. — Czyż nie ja od osiemnastu miesięcy robię wszystko, aby go osiągnąć? Osiemnaście miesięcy czekam na wyjaśnienia. Lecz aby zacząć pertraktacje, czego się ode mnie żąda? — rzekł zachmurzony, czyniąc swą małą, białą i pulchną ręką energiczny i zarazem pytający gest.
— Wycofania wojsk za Niemen, najjaśniejszy panie — odpowiedział Bałaszew.
— Za Niemen? — powtórzył Napoleon. — Więc teraz żądacie, bym odstąpił za Niemen — tylko za Niemen? — powtórzył Napoleon, patrząc wprost na Bałaszewa.
Bałaszew z szacunkiem skłonił głowę.
Cztery miesiące temu żądano wycofania się z Pomeranii, a obecnie tylko odstąpienia za Niemen. Napoleon szybko się odwrócił i jął chodzić po pokoju.
— Powiada pan, że aby zacząć pertraktacje, żąda się ode mnie odstąpienia za Niemen; wszelako przed dwoma miesiącami żądano ode mnie odstąpienia za Odrę i Wisłę, i pomimo to zgadzacie się na pertraktacje.
W milczeniu przeszedł z jednego kąta pokoju w drugi i znów zatrzymał się przed Bałaszewem. Jego twarz jak gdyby skamieniała w surowym wyrazie, a lewa noga drgała jeszcze bardziej niż przedtem. Z tego drgania lewej łydki Napoleon zdawał sobie sprawę. „La vibration de mon mollet gauche est un grand signe chez moi”21 — mawiał później.
— Taką propozycję, żeby odstąpić za Odrę i Wisłę, można robić księciu Badeńskiemu, a nie mnie — Napoleon niemal krzyknął, całkiem dla siebie niespodziewanie. — Gdybyście mi oddali nawet Petersburg i Moskwę, takich warunków bym nie przyjął. Powiadasz pan, że to ja zacząłem tę wojnę? A kto pierwszy przyjechał do armii? Cesarz Aleksander, nie ja. I wy proponujecie mi pertraktacje, kiedym wydał miliony, kiedyście wy sprzymierzyli się z Anglią i kiedy wasza sytuacja jest kiepska — wy proponujecie mi pertraktacje! A jaki był cel waszego sojuszu z Anglią? Co ona wam dała — mówił z pośpiechem, najwidoczniej zmierzając w swym przemówieniu już nie do tego, by wykazać korzyści z zawarcia pokoju i rozważyć jego możliwość, lecz tylko do tego, żeby dowieść swej racji i swej siły i żeby dowieść niesłuszności i błędów Aleksandra.
Celem wstępu jego przemówienia było najwidoczniej wykazanie swej pomyślnej sytuacji i udowodnienie, że mimo to gotów jest podjąć pertraktacje. Wszelako już zaczął mówić, a im więcej mówił, tym mniej był w stanie panować nad swymi słowami.
Cel jego przemówienia był najwidoczniej taki, by tylko wywyższyć siebie, Aleksandra zaś obrazić, to znaczy zrobić to, czego jak najmniej pragnął na początku audiencji.
— Powiadają, żeście zawarli pokój z Turkami?
Bałaszew potwierdzająco skłonił głowę.
— Pokój zawarty… — zaczął. Ale Napoleon nie pozwolił mu mówić. Widocznie sam czuł potrzebę mówienia, przeto ciągnął dalej z tym krasomówstwem i niepohamowanym rozdrażnieniem, do jakiego są skłonni ludzie rozpieszczeni.
— Przecie wiem, żeście zawarli pokój z Turkami, nie otrzymawszy Mołdawii i Wołoszczyzny. A ja bym pańskiemu monarsze dał te prowincje, podobnie jak mu dałem Finlandię. Tak — ciągnął — obiecałem i dałbym cesarzowi Aleksandrowi Mołdawię i Wołoszczyznę, a teraz nie będzie miał tych wspaniałych prowincji. A przecie mógłby je przyłączyć do swego cesarstwa i za jednego panowania rozszerzyłby Rosję od Zatoki Botnickiej aż do ujścia Dunaju. Katarzyna Wielka nie mogłaby zrobić więcej — mówił Napoleon, coraz bardziej się podniecając, chodząc po pokoju i powtarzając Bałaszewowi niemal te same słowa, które mówił w Tylży samemu Aleksandrowi. — Tout cela il l aurait dû à mon amitié. Ah! quel beau règne, guel beau règne!22 — powtórzył kilka razy, przystanął, wyjął z kieszeni złotą tabakierkę i chciwie pociągnął nosem.
— Quel beau règneauraitpu être celui de l’Empereur Alexandre!23
Spojrzał na Bałaszewa z ubolewaniem, a gdy Bałaszew chciał wtrącić jakąś uwagę, znów śpiesznie mu przerwał.
— Czegóż takiego mógłby pragnąć i szukać, czego by nie znalazł w przyjaźni ze mną?… — rzekł Napoleon, ze zdumieniem wzruszając ramionami. — Ale nie, uważał, że lepiej otoczyć się mymi wrogami — i to kim? — ciągnął dalej. — Zgromadził wkoło siebie Steinów, Armfeltów, Bennigsenów, Wintzingerodów. Stein — zdrajca wypędzony ze swego kraju, Armfelt — rozpustnik i intrygant, Wintzingerode — zbiegły obywatel francuski, Bennigsen — nieco więcej się zna na wojnie niż inni, wszelako nieudolny, nic nie potrafił zdziałać w roku 1807 i powinien by raczej budzić w cesarzu Aleksandrze złe wspomnienia… Gdyby, dajmy na to, byli zdolni, można by ich wykorzystać — ciągnął Napoleon ledwie nadążając słowami za bez przerwy nasuwanymi przez imaginację obrazami, które pokazywały mu jego słuszność albo siłę (co w jego pojęciu było jednoznaczne) — ale i to nie: nie nadają się ani do wojny, ani do pokoju! Powiadają, że Barclay z nich wszystkich najzdolniejszy; jednakowoż sądząc po jego pierwszych posunięciach nie powiem tego. A co robią ci wszyscy dworacy, co oni robią! Pfuel snuje projekty, Armfelt oponuje, Bennigsen rozważa, Barclay zaś, wezwany, by działać, nie wie, na co się zdecydować, a czas mija. Tylko Bagration jest człowiekiem wojny. Jest głupi, ale ma doświadczenie, dobre oko i stanowczość… I jakąż to rolę odgrywa w tej zgrai pański młody monarcha? Oni go kompromitują i na niego zwalają odpowiedzialność za wszystko, co się dzieje. Un souverain ne doit être à l’armée que quand il est général24 — powiedział, wygłaszając te słowa po prostu jako wyzwanie pod adresem cesarza. Napoleon wiedział, jak bardzo cesarz Aleksander pragnął być wodzem.
— Kampania trwa już tydzień, a nie potrafiliście obronić Wilna. Jesteście rozcięci na dwoje, wypędzeni z polskich prowincji. Wasza armia szemrze.
— Przeciwnie, wasza cesarska mość — rzekł Bałaszew, ledwie nadążając z zapamiętywaniem tego, co do niego mówiono, i z trudem śledząc ten fajerwerk słów — wojska płoną pragnieniem…
— Ja wiem wszystko — przerwał mu Napoleon — ja wiem wszystko, znam liczbę waszych batalionów tak dokładnie jak własnych. Nie macie nawet 200 tysięcy wojska, a ja mam trzy razy tyle; daję panu słowo honoru — rzekł Napoleon zapominając, że to jego słowo honoru nie mogło mieć znaczenia — daję panu ma parole d’honneur que j’ai cinq cent trente mille hommes de ce côté de la Vistule25. Od Turków nie będziecie mieli pomocy: niezdatni są do niczego, dowiedli tego, zawierając z wami pokój. Szwedzi — ich przeznaczeniem jest, by rządzili nimi zwariowani królowie. Mieli króla wariata, zmienili go i wzięli sobie innego Bernadotte’a, który od razu zwariował, gdyż będąc Szwedem tylko wariat może zawierać przymierze z Rosją[4] — Napoleon uśmiechnął się złośliwie i znów podniósł do nosa tabakierkę.
Każdemu zdaniu Napoleona Bałaszew chciał się przeciwstawić i miał co przeciwstawić; bez przerwy czynił gesty człowieka chcącego coś powiedzieć, lecz Napoleon przerywał mu. Co do wariactwa Szwedów, chciał powiedzieć, że Szwecja jest wyspą, kiedy za nią jest Rosja; wszelako Napoleon krzyknął gniewnie, aby zagłuszyć jego głos. Napoleon był w tym stanie rozdrażnienia, w którym trzeba mówić, mówić i jeszcze raz mówić jedynie po to, aby sobie samemu dowieść słuszności. Sytuacja Bałaszewa stawała się coraz trudniejsza: jako poseł obawiał się utracić swą godność i czuł konieczność zaoponowania; ale jako człowiek zżymał się moralnie na owo zapamiętanie się w bezpodstawnym gniewie, w jakim najwidoczniej znajdował się Napoleon. Wiedział, że wszystkie słowa, jakie teraz wypowiada Napoleon, nie mają znaczenia, że on sam, kiedy się opamięta, będzie się ich wstydził. Bałaszew stał ze spuszczonymi oczami, patrzył na poruszające się grube nogi Napoleona i starał się unikać jego spojrzenia.
— Co mi tam ci wasi sprzymierzeńcy! — mówił Napoleon. — Ja mam sojuszników — Polaków; jest ich osiemdziesiąt tysięcy, biją się jak lwy. A będzie ich dwieście tysięcy.
I prawdopodobnie jeszcze bardziej wzburzony tym, że powiedział tę oczywistą nieprawdę i że Bałaszew stoi przed nim w milczeniu, w postawie pokornego poddania się losowi, zawrócił gwałtownie, zbliżył się do Bałaszewa i energicznie, szybko gestykulując białymi rękami, niemal krzyknął:
— Wiedzcie, że jeśli przeciw mnie poruszycie Prusy, to zetrę je z mapy Europy — rzekł z twarzą bladą, zeszpeconą złością, i energicznym gestem jednej małej ręki uderzył w drugą. — Tak, odrzucę was za Dźwinę, za Dniepr i na nowo postawię przeciwko wam tę zaporę, którą Europa, zbrodnicza i ślepa, pozwoliła zburzyć[5]. Oto co się z wami stanie, tyleście wygrali, odsunąwszy się ode mnie — powiedział i milcząc przeszedł się kilka razy po pokoju, a jego szerokie ramiona drgały. Do kieszeni kamizelki włożył tabakierkę, znowu ją wyjął, kilka razy przytknął ją do nosa i stanął przed Bałaszewem. Chwilę milczał, drwiąco popatrzył prosto w oczy Bałaszewowi i rzekł spokojnie: — Et cependant quel beau règneaurait pu avoirvotre maître!26.
Bałaszew, czując potrzebę oponowania, powiedział, że dla Rosji sprawy nie przedstawiają się tak ponuro. Napoleon milczał, ciągle patrzył na niego drwiąco i najwidoczniej go nie słuchał. Bałaszew powiedział, że w Rosji wszyscy spodziewają się po tej wojnie wszystkiego najlepszego. Napoleon pobłażliwie skinął głową, jak gdyby mówiąc: „Wiem, mówisz tak, bo to twój obowiązek, ale sam w to nie wierzysz, przekonałem cię”. Kiedy Bałaszew kończył mówić, Napoleon znów wyjął tabakierkę, zażył tabaki niby dając znak, tupnął dwa razy w podłogę. Drzwi się otworzyły; szambelan, pochylony z szacunkiem, podał cesarzowi kapelusz i rękawiczki, drugi podał chusteczkę do nosa. Napoleon nie patrząc na nich zwrócił się Bałaszewa.
— Proszę zapewnić w mym imieniu cesarza Aleksandra — rzekł wziąwszy kapelusz — że jestem mu oddany jak dawniej; znam go doskonale i nader wysoko cenię jego wielkie przymioty. Jene vous retiens plus, général, vous recevrez ma lettre à l’Empereur27 — I Napoleon szybko skierował się ku drzwiom.
Z poczekalni wszyscy rzucili się naprzód i zbiegli w dół po schodach.
Po wszystkim, co Napoleon mu powiedział, po tych wybuchach gniewu i po ostatnich oschłych słowach:
„Je ne vous retiens plus, général, vous recevrez ma lettre”, Bałaszew był przekonany, że Napoleon nie tylko nie zechce go widzieć, ale i postara się, żeby nie widzieć jego — obrażonego posła, a co najważniejsze, świadka swej niegodnej cesarza popędliwości. Tymczasem ku swemu zdziwieniu otrzymał przez Duroca zaproszenie na ten dzień do stołu cesarza.
Na obiedzie byli Bessières, Caulaincourt i Berthier.
Napoleon powitał Bałaszewa z wesołą i uprzejmą twarzą. Nie tylko nie zdradzał zażenowania czy nawet wyrzutu z powodu rannego gniewu, ale, przeciwnie, starał się Bałaszewowi dodać otuchy. Było widać, że Napoleon już od dawna jest przeświadczony o swej nieomylności, że w jego przekonaniu wszystko, co robił, było dobre — nie dlatego że się zgadzało z pojęciem dobra i zła, lecz dlatego, że on to robił.
Cesarz był bardzo wesół po konnej przejażdżce po Wilnie, gdzie tłumy witały go i towarzyszyły mu z entuzjazmem. Na ulicach, którymi przejeżdżał, we wszystkich oknach były wywieszone dywany, sztandary, jego monogramy, a polskie panie witając go powiewały chusteczkami.
Przy stole posadził Bałaszewa obok siebie i traktował go nie tylko uprzejmie, ale i tak, jakby on również należał do jego świty, jakby był jednym z tych ludzi, którzy sympatyzowali z jego planami i powinni się cieszyć z jego sukcesów. Między innymi zaczął mówić o Moskwie i jął wypytywać Bałaszewa o stolicę Rosji, nie tylko jak ciekawy podróżnik wypytujący o nową miejscowość, którą zamierza odwiedzić, ale jak gdyby w przekonaniu, że Bałaszew, jako Rosjanin, powinien się czuć tą ciekawością pochlebiony.
— Ile Moskwa ma mieszkańców, ile domów? Czy to prawda, że Moscou nazywają Moscou la sainte28? Ile cerkwi jest w Moscou? — zapytywał.
A gdy usłyszał, że cerkwi jest przeszło dwieście, rzekł:
— Po co takie mnóstwo cerkwi?
— Rosjanie są bardzo pobożni — odpowiedział Bałaszew.
— Zresztą, duża ilość klasztorów i kościołów jest zawsze oznaką zacofania narodu — rzekł Napoleon i obejrzał się na Caulaincourta, by ocenił ten sąd.
Bałaszew z uszanowaniem pozwolił sobie nie zgodzić się ze zdaniem francuskiego cesarza.
— Każdy kraj ma swe obyczaje — rzekł.
— Ale już nigdzie w Europie nie ma czegoś podobnego — powiedział Napoleon.
— Za pozwoleniem waszej cesarskiej mości — rzekł Bałaszew — prócz Rosji jest jeszcze Hiszpania, gdzie także jest dużo kościołów i klasztorów.
Ta odpowiedź Bałaszewa, będąca aluzją do niedawnej porażki Francuzów w Hiszpanii, była, jak opowiadał Bałaszew, wysoko oceniona na dworze cesarza Aleksandra, ale na obiedzie u Napoleona była oceniona nisko i przeszła niepostrzeżenie.
Na obojętnych i zdziwionych twarzach panów marszałków widać było, iż nie pojmowali, na czym polega tu dowcip, do którego aluzyjnie nawiązywał ton Bałaszewa. „Jeśli nawet to był dowcip, to albośmy go nie zrozumieli, albo nie był on dowcipny” — mówił wyraz twarzy marszałków. Do tego stopnia owa odpowiedź nie została doceniona, że Napoleon nawet jej nie zauważył i naiwnie zapytał Bałaszewa, przez jakie miasta prowadzi stąd droga do Moskwy. Bałaszew, który przez cały obiad miał się na baczności, odpowiedział, że comme tout chemin mène à Rome, tout chemin mène à Moscou29, że jest dużo dróg, a wśród tych różnych dróg jest i droga na Połtawę, którą wybrał Karol XII. I Bałaszew mimo woli zarumienił się z zadowolenia z powodu tej udanej odpowiedzi. Bałaszew jeszcze nie zdążył domówić ostatnich słów: „Połtawa”, a już Caulaincourt jął mówić o niewygodach drogi z Petersburga do Moskwy i o swych petersburskich wspomnieniach.
Po obiedzie wszyscy przeszli na kawę do gabinetu Napoleona, który to gabinet cztery dni temu był gabinetem cesarza Aleksandra. Napoleon siadł, dotknąwszy sewrskiej filiżanki z kawą, i wskazał Bałaszewowi krzesło obok siebie.
Człowiek miewa właściwy sobie poobiedni nastrój, który wbrew wszelkim rozsądnym przyczynom każe mu być zadowolonym z siebie i uważać wszystkich za swych przyjaciół. Napoleon był w tym nastroju. Zdawało mu się, że jest otoczony ludźmi, którzy go uwielbiają. Był przeświadczony, że po tym obiedzie Bałaszew również jest jego przyjacielem i wielbicielem. Zwrócił się do niego z uśmiechem miłym i z lekka drwiącym.
— Powiadano mi, że to ten sam pokój, w którym mieszkał cesarz Aleksander. Dziwne to, prawda, generale? — rzekł, najwidoczniej nie wątpiąc, że taki zwrot nie mógł nie być przyjemny dla jego rozmówcy, świadczył bowiem o wyższości jego, Napoleona, nad Aleksandrem.
Bałaszew nic nie mógł na to odpowiedzieć i milcząc pochylił głowę.
— Tak, przed czterema dniami w tym pokoju naradzali się Wintzingerode i Stein — ciągnął Napoleon z tym samym drwiącym, pewnym siebie uśmiechem. — Czego nie mogę pojąć — rzekł — to tego, że cesarz Aleksander skupił wokół siebie wszystkich moich osobistych wrogów. Ja tego nie… rozumiem. Czy nie pomyślał, że ja mogę zrobić to samo? — zwrócił się do Bałaszewa z zapytaniem i widocznie to wspomnienie znowu go pchnęło na trop porannego gniewu, który jeszcze był w nim świeży.
— I niech wie, że to zrobię — powiedział wstając i odpychając ręką filiżankę. — Wypędzę z Niemiec wszystkich jego krewnych — Wirtembergów, Badeńskich, Weimarskich… Tak, wypędzę. Niech szykuje w Rosji przytułek dla nich!
Bałaszew skłonił głowę, dając wyrazem twarzy do zrozumienia, że pragnie się pożegnać, a słucha tylko dlatego, że nie może nie słuchać, gdy się do niego mówi. Napoleon nie dostrzegał tego wyrazu: zwracał się do Bałaszewa nie jak do posła swego wroga, ale jak do człowieka, który teraz jest mu całkowicie oddany i powinien się cieszyć z poniżenia swego dawnego pana.
— I czemu Aleksander objął dowództwo nad wojskami? Po co to? Wojna to moje rzemiosło, jego rzeczą jest panować, a nie dowodzić wojskami. Czemu wziął na siebie taką odpowiedzialność?
Napoleon znowu wyjął tabakierkę, milcząc przeszedł się kilka razy po pokoju i, znienacka podszedłszy do Bałaszewa, z lekkim uśmiechem i z taką pewnością siebie, szybko, po prostu, jakby czynił coś nie tylko ważnego, ale i przyjemnego dla Bałaszewa, podniósł rękę do twarzy czterdziestoletniego generała rosyjskiego, ujął go za ucho i lekko pociągnął uśmiechnąwszy się samymi ustami.
Na francuskim dworze uważano za wielki honor i łaskę avoir l’oreille tirée par l’Empereur30.
— Eh, bien, vous ne dites rien, admirateur et courtisan de l’Empereur Alexandre? — powiedział, jak gdyby w jego obecności było rzeczą śmieszną być czyim innym courtisan et admirateur31, a nie jego, Napoleona.
— Czy konie dla generała gotowe? — dodał, lekkim pochyleniem głowy odpowiadając na ukłon Bałaszewa. — Dajcie mu moje, na daleką drogę…
List przywieziony przez Bałaszewa był ostatnim listem Napoleona do Aleksandra. Wszystkie szczegóły rozmowy zostały powtórzone rosyjskiemu cesarzowi — i wojna zaczęła się.
Po spotkaniu się z Pierre’em w Moskwie książę Andrzej wyjechał do Petersburga w interesach, jak powiedział rodzinie, w istocie jednak w tym celu, aby tam spotkać księcia Anatola Kuragina, spotkanie to bowiem uważał za niezbędne. Jednak, jak się dowiedział przybywszy do Petersburga, Kuragina już tam nie było. Pierre zawiadomił szwagra, że książę Andrzej jedzie za nim. Anatol Kuragin natychmiast otrzymał nominację od ministra wojny i udał się do armii mołdawskiej. W tym samym czasie książę Andrzej spotkał w Petersburgu Kutuzowa, swego dawnego, zawsze dla niego życzliwego generała; Kutuzow tedy zaproponował mu, by wraz z nim udał się do armii mołdawskiej, której naczelnym wodzem został mianowany. Książę Andrzej, dostawszy funkcję przy sztabie kwatery głównej, wyjechał do Turcji.
Książę Andrzej uważał za niewłaściwe pisać do Kuragina i wyzywać go na pojedynek. Był zdania, że wyzwanie bez nowego powodu skompromitowałoby hrabiankę Rostow, przeto szukał osobistego spotkania, podczas którego zamierzał znaleźć nowy powód do pojedynku. Wszelako i w armii tureckiej nie udało mu się spotkać z Kuraginem, który wkrótce po przybyciu księcia Andrzeja do armii tureckiej powrócił do Rosji. W nowym kraju i w nowych warunkach egzystencji życie księcia Andrzeja stało się lżejsze. Po zdradzie, która tym mocniej go dotknęła, im staranniej próbował ukryć przed wszystkimi, jak bardzo ją odczuł, te warunki życia, w których był szczęśliwy, stały się dla niego bardzo ciężkie, a jeszcze cięższe były wolność i niezależność tak przedtem przez niego cenione. Nie tylko nie snuł tych dawnych myśli, które po raz pierwszy nawiedziły go, kiedy patrzył na niebo pod Austerlitz, a które tak lubił roztaczać w obecności Pierre’a i które mu wypełniały jego samotność w Boguczarowie, a potem w Szwajcarii i Rzymie; ale nawet bał się wspominać o tych myślach otwierających nieskończone, jasne horyzonty. Obecnie interesował się tylko sprawami najbliższymi, niezwiązanymi z poprzednimi — sprawami praktycznymi, których imał się z tym większą skwapliwością, im bardziej przesłonięte były dawne sprawy. Jak gdyby owo nieskończone, oddalające się sklepienie nieba, które przedtem miał nad sobą, zamieniło się znienacka w niskie, ograniczone, przytłaczające go sklepienie, w którym wszystko było wyraźne, ale które nie miało w sobie nic wiecznego, tajemnego.
Ze wszystkich rodzajów działalności, jakie miał przed sobą, służba wojskowa była najprostsza i znana mu. Na stanowisku dyżurnego generała w sztabie Kutuzowa z uporem i gorliwością zajmował się sprawami, zadziwiając Kutuzowa zapałem do pracy i dokładnością. Nie znalazłszy w Turcji Kuragina, książę Andrzej nie uważał za konieczne pędzić za nim z powrotem do Rosji; wszelako przy tym wszystkim doskonale wiedział, że ilekolwiek by minęło czasu, nie będzie mógł spotkawszy Kuragina — mimo całą pogardę, jaką miał dla niego, mimo wszelkie dowodzenie sobie, że nie warto poniżać się do spotkania z nim — wiedział, że spotkawszy się z nim, nie będzie mógł go nie wyzwać, podobnie jak człowiek głodny nie może nie rzucić się na pożywienie. I świadomość, że krzywda jeszcze nie została pomszczona, a gniew — wyładowany — wciąż leży na sercu, zatruwała ów sztuczny spokój, jaki pod maską pełnej kłopotów i nieco ambitnej, chełpliwej działalności narzucił sobie książę Andrzej w Turcji.
W roku 1812, kiedy do Bukaresztu (gdzie Kutuzow przebył dwa miesiące, spędzając u swej Włoszki dni i noce) przyszła wieść o wojnie z Napoleonem, książę Andrzej poprosił Kutuzowa o przeniesienie do armii zachodniej. Kutuzow uprzykrzył już sobie Bołkońskiego z jego skwapliwą działalnością, która jak gdyby wytykała mu jego własną bezczynność, więc bardzo chętnie go zwolnił i dał mu rekomendację do Barclaya de Tolly.
Przed wyjazdem do armii, która w maju znajdowała się w obozie nad Dryssą, książę Andrzej wstąpił do Łysych Gór, dokąd było mu po drodze, ponieważ leżały o trzy wiorsty od traktu smoleńskiego. W ciągu ostatnich trzech lat w życiu księcia Andrzeja zaszło tyle zmian, tyle przemyślał, tyle przecierpiał, tyle widział (objechał i Wschód, i Zachód), toteż gdy wjeżdżał do Łysych Gór, był zdumiony i zaskoczony ciągle takim samym, aż do najdrobniejszych szczegółów, nurtem życia. Wjechał w aleję i w murowaną bramę łysogórskiego domu niczym do zaczarowanego, uśpionego zamku. Była tu ta sama solidność, ta sama czystość, ta sama cisza, te same meble, te same ściany, te same odgłosy, ten sam zapach i te same nieśmiałe twarze, tylko nieco postarzałe. Księżniczka Maria była ciągle tą samą zalęknioną, nieładną, starzejącą się panną, przeżywającą najlepsze lata swego życia bez pożytku i radości, w ciągłym strachu i cierpieniach moralnych. Bourienne była tą samą zalotną panną, która wesoło korzysta z każdej chwili życia, pełna jak najradośniejszych nadziei i zadowolenia z siebie. Księciu Andrzejowi wydało się, że Bourienne jest jeszcze pewniejsza siebie. Wychowawca Desalles, którego był przywiózł ze Szwajcarii, ubrany w surdut rosyjskiego kroju, kalecząc język rozmawiał ze służbą po rosyjsku, wszelako pozostawał tym samym ograniczenie rozumnym, zacnym i pedantycznym wychowawcą. Stary książę zmienił się fizycznie tylko tyle, że w kącie jego ust stał się widoczny brak zęba; pod względem moralnym pozostał ten sam, tyle że jeszcze bardziej narosła w nim złość i nieufność względem tego, co się działo na świecie. Tylko jeden Nikołuszka urósł, zmienił się, nabrał rumieńców, miał kędzierzawe, ciemne włosy, a kiedy się śmiał i radował, to — sam o tym nie wiedząc — unosił górną wargę ładniutkich usteczek zupełnie tak samo, jak unosiła ją nieboszczka mała księżna. Tylko on jeden w tym zaczarowanym, uśpionym zamku był nieposłuszny prawu niezmienności. Jednakowoż choć zewnętrznie wszystko było po dawnemu, wewnętrzny wzajemny stosunek tych ludzi do siebie zmienił się od tego czasu, gdy książę Andrzej ich widział. Członkowie rodziny dzielili się na dwa obozy, obce sobie i wrogie, a teraz spotykali się tylko w jego obecności, dla niego zmieniając zwykły tryb życia. Do jednego obozu należeli: stary książę, Bourienne i architekt, do drugiego — księżniczka Maria, Desalles, Nikołuszka i wszystkie niańki i mamki.
Podczas jego pobytu w Łysych Górach wszyscy domownicy razem jedli obiad, ale wszystkim było nieswojo, i książę Andrzej czuł, że jest gościem, dla którego robi się wyjątek, że krępuje wszystkich swą obecnością. Pierwszego dnia podczas obiadu książę mimo woli to odczuł, przeto milczał, stary zaś książę, który zauważył nienaturalność jego zachowania, również zamilkł ponuro i zaraz po obiedzie poszedł do siebie. Kiedy pod wieczór książę Andrzej przyszedł do niego i chcąc go rozruszać, jął mu opowiadać o kampanii młodego hrabiego Kamieńskiego, stary książę zaczął znienacka rozmowę o księżniczce Marii, zarzucając jej przesądy i nieprzyjazne uczucia dla m-lle Bourienne, która jedna tylko, jak mówił, była mu szczerze oddana.
Stary książę mówił, że jeśli jest chory, to tylko przez księżniczkę Marię; że ona rozmyślnie męczy go i rozdrażnia, że pieszczotami i głupią gadaniną psuje małego księcia Mikołaja. Stary książę wiedział bardzo dobrze, że to on męczy córkę, że ma ona bardzo ciężkie życie; ale i to wiedział, że nie może jej nie męczyć i że ona na to zasługuje. „Dlaczego książę Andrzej — choć to widzi — nic mi nie mówi? — myślał stary książę. — Może sobie myśli, żem niegodziwiec albo stary głupiec, że bez powodu oddaliłem się od córki, a zbliżyłem do siebie Francuzeczkę? Nie rozumie, tedy trzeba mu wytłumaczyć, trzeba, żeby się dowiedział” — myślał stary książę. I jął wykładać przyczyny, dla których nie mógł ścierpieć niedorzecznego charakteru córki.
— Jeśli mnie ojciec pyta — rzekł książę Andrzej, nie patrząc na ojca (potępiał ojca po raz pierwszy w życiu) — nie chciałem mówić, ale skoro ojciec mnie pyta, to powiem otwarcie, co o tym myślę. Jeśli między ojcem a Maszą są nieporozumienia i niezgoda, żadną miarą nie mogę jej o to winić — wiem, jak ona kocha ojca i szanuje. Ale skoro ojciec mnie pyta — ciągnął książę Andrzej, wpadając w rozdrażnienie, gdyż ostatnimi czasy zawsze był skłonny do irytacji — jedno tylko mogę powiedzieć: jeśli są nieporozumienia, to ich przyczyną jest niegodziwa kobieta, która nigdy nie powinna była zostać towarzyszką mojej siostry.
Z początku starzec patrzył na syna nieruchomymi oczami i w nienaturalnym uśmiechu odsłonił nowy brak zęba, do czego książę Andrzej nie mógł się przyzwyczaić.
— Jaką towarzyszką, kochasiu? He? Już uprzedzony! He?
— Ojczulku, ja nie chcę być sędzią — rzekł książę Andrzej tonem szorstkim i pełnym goryczy. — Ale ojciec mnie sprowokował, więc powiedziałem i zawsze powiem, że księżniczka Maria nie jest winna, lecz winien… winna jest ta Francuzeczka…
— A to osądził mnie, osądził! — rzekł stary głosem cichym i, jak się księciu Andrzejowi wydało, ze zmieszaniem, lecz potem zerwał się znienacka i krzyknął: — Precz, precz! Żeby tu śladu po tobie nie było!…
Książę Andrzej chciał zaraz wyjechać, ale księżniczka Maria ubłagała go, żeby został jeszcze jeden dzień. Owego dnia książę Andrzej nie widział się z ojcem, który nie wychodził i nikogo do siebie nie wpuszczał, wyjąwszy m-lle Bourienne i Tichona, i kilka razy pytał, czy syn wyjechał. Nazajutrz przed wyjazdem książę Andrzej poszedł do pokojów syna. Zdrowy, kędzierzawy jak matka chłopczyk usiadł mu na kolanach. Książę Andrzej zaczął mu opowiadać bajkę o Sinobrodym, ale nie dokończył — zamyślił się. Nie o ładniutkim synku myślał w tej chwili, kiedy go trzymał na kolanach, lecz o sobie. Z przerażeniem szukał i nie znajdował w sobie ani skruchy, że rozdrażnił ojca, ani żalu, że (poróżniony po raz pierwszy w życiu) odjeżdża od niego. Najważniejsze dla niego było to, że szukał i nie znajdował dawnej tkliwości dla syna, którą miał nadzieję wzbudzić w sobie, pieszcząc chłopczyka i sadzając go sobie na kolanach.
— Opowiadajże — rzekł syn. Książę Andrzej nie odpowiedział mu, zsadził go z kolan i wyszedł z pokoju.
Gdy tylko książę Andrzej porzucił swe codzienne zajęcia, a zwłaszcza gdy tylko znalazł się w dawnych warunkach egzystencji, w jakich pozostawał w czasach, gdy był szczęśliwy, melancholia życia owładnęła nim z dawną siłą, śpieszył jak najprędzej uciec od tych wspomnień i jak najprędzej znaleźć jakieś zajęcie.
— Więc stanowczo jedziesz, André? — zapytała go siostra.
— Chwała Bogu, że mogę jechać — odpowiedział książę Andrzej — bardzo żałuję, że ty nie możesz.
— Czemu to mówisz! — rzekła księżniczka Maria. — Czemu to mówisz teraz, kiedy jedziesz na tę okropną wojnę, a on jest taki stary! M-lle Bourienne mówiła, że pytał o ciebie… — Jak tylko zaczęła o tym mówić, usta jej zadrżały i łzy popłynęły. Książę Andrzej odwrócił się od niej i jął chodzić po pokoju.
— Ach, mój Boże, mój Boże! — rzekł. — I pomyśleć sobie, że taka nicość może być przyczyną nieszczęścia ludzkiego! — rzekł ze złością, która przestraszyła księżniczkę Marię.
Zrozumiała, że mówiąc o ludziach, których nazywał nicością, miał na myśli nie tylko m-lle Bourienne, która była przyczyną jej nieszczęścia, ale i człowieka, który zmarnował mu szczęście.
— André, o jedno cię proszę, błagam cię — rzekła, dotykając jego łokcia i patrząc na brata lśniącymi od łez oczyma. — Ja ciebie rozumiem. (Księżniczka Maria spuściła oczy). Nie myśl, że to ludzie stworzyli cierpienie. Ludzie są narzędziem Jego. — Spojrzała nieco ponad głowę księcia Andrzeja wzrokiem pewnym, nawykłym, jakim się patrzy na znajome miejsce na portrecie. — On zesłał nieszczęście, a nie ludzie. Ludzie to Jego narzędzie, oni nie są winni. Jeśli ci się zdaje, że ktoś wobec ciebie zawinił, zapomnij o tym i przebacz. Nie mamy prawa karać. I ty zrozumiesz szczęście przebaczenia.
— Marie, gdybym był kobietą, tak bym postępował. To cnota kobieca. Ale mężczyzna nie powinien i nie może zapominać i przebaczać — rzekł, a choć do tej chwili nie myślał o Kuraginie, wszystek nie wyładowany gniew odżył nagle w jego sercu. „Jeśli już księżniczka Maria namawia mnie do przebaczenia, to znaczy, że dawno powinienem był go ukarać” — pomyślał.
I nie odpowiadając już księżniczce Marii, jął teraz myśleć o tej radosnej a złej chwili, kiedy spotka Kuragina, który (wiedział to) znajduje się w armii.