Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Wojna i pokój" to 9-tomowa klasyka uznana za rosyjską epopeje narodową. Niezwykła opowieść o Rosji z czasów wojen napoleońskich. Zawiera szczegółowy obraz społeczeństwa tamtych lat, wyższe sfery i ich majątki, tradycyjny model rodziny oraz przedstawienie motywu wojny i pokoju oraz miłości i cierpienia, wszystko to w doskonale wyważonych proporcjach. Dla zainteresowanych historią i kulturą Rosji powinna to być pozycja obowiązkowa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 223
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tom I
Lew Tołstoj„Wojna i pokój”
Copyright © by Lew Tołstoj, 1894
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018
Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania
lub edytowania tego dokumentu, pliku
lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.
Tekst jest własnością publiczną (public domain)
ZACHOWANO PISOWNIĘ
I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.
Skład: Adam Brychcy
Projekt okładki: Adam Brychcy
Druk: J. Czaiński
Wydawnictwo: J. Czaiński
Gródek, 1894
ISBN: 978-83-8119-425-9
Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]
— I cóż książę? Wszak przepowiadałam to, nieprawdaż? Genua i Lucca przeszły w posiadanie rodziny Bonapartego. Teraz więc oświadczam stanowczo, że przestanę uważać księcia za mego przyjaciela, za mego najwierniejszego niewolnika, jak utrzymujesz, jeżeli będziesz dłużej upierał się i nie uznawał potrzeby wypowiedzenia wojny, i jeżeli ośmielisz się bronić jeszcze i przeczyć okropnościom i okrucieństwom popełnianym przez tego Antychrysta... bo jestem najmocniej przekonaną, że to jest Antychryst w swojej własnej osobie. No... tymczasem witam cię, kochany książę; widzę żem ci strachu napędziła... usiądź tu, koło mnie i pogawędźmy...
Temi słowami przemawiała po francusku w roku 1805 w lipcu, Anna Pawłówna Scherer, dama dworu carowej Marji Fedorówny, która należała nawet do kółka najściślejszego, do najserdeczniejszych jej carskiej mości. Przyjmowała zaś księcia Bazylego, osobistość poważną, sztywną, bawiącą się w męża stanu, który przybył pierwszy tym razem, z pomiędzy gości zaproszonych do niej na wieczór.
Panna Scherer kaszlała i była mocno zachrypniętą od kilku dni. Utrzymywała, że dostała grypy. Był to wówczas wyraz zupełnie nowy, wymyślony na starą jak świat chorobę, a używany tylko w towarzystwie dystyngowanem.
Lokaj w liberji pąsowej, używanej na dworze, roznosił wcześnie z rana po całem mieście bileciki jednakowo napisane:
„Jeżeli książe... hrabio... i tym podobnie... nie masz przed sobą nic przyjemniejszego, a nie przestraszy cię zaś zbytnio myśl, że spędzisz wieczór cały z biedną, chorą istotą, byłabym uradowaną, gdybym cię ujrzała dziś u siebie między siódmą a ósmą godziną“.
Rzecz naturalna, że bileciki były zredagowane w języku francuzkim.
— Wielki Boże! Jakie wystąpienie gwałtowne a złośliwe! — książę odrzucił żartobliwie, nie zmięszany, ani zaniepokojony niezwykłem przyjęciem.
Książe miał na sobie strój dworski, galowy, złotem bogato haftowany i okryty mnogiemi dekoracjami; pończochy jedwabne i płytkie trzewiki ze sprzączkami. Jego twarz płaska uśmiechała się wiecznie. Wyrażał się ową wytworną francuzczyzną której w tych czasach używano powszechnie w towarzystwie arystokratycznem. Wszak w owym czasie w Rosji, umieli nawet myśleć po francusku. Głos jego miał intonację łagodną, przyciszoną, przytem z lekkiem odcieniem protekcjonalnej wyższości człowieka wpływowego, który prawie wzrósł na dworze i postarzał się w tem dostojnem otoczeniu. Zbliżył się do Anny Pawłówny, ucałował jej rączkę, pochylając głowę nieco łysą, ale całą woniejącą, i usiadł rozparty wygodnie na miękkiej sofie.
— Przed wszystkiem innem, droga moja przyjaciółko, uspokój moją troskę o twoje cenne zdrowie — odezwał się tonem słodziutkim, szarmanckim, w którym jednak przebijała się pewna lekceważąca żartobliwość i obojętność najzupełniejsza, pomimo powodzi słówek miodowych i grzecznostek.
— Czyż mogę czuć się zdrową fizycznie, skoro cierpię moralnie? Serce tkliwe, czyż nie krwawi się co chwila obecnie? Spodziewam się, żeś wybrał się do mnie, książę kochany, na cały wieczór?
— Nie, niestety; dziś mamy środę; poseł angielski daje bal. Muszę się tam pokazać. Przyjedzie po mnie moja córka.
— Sądziłam że odłożono zabawę na inny dzień. Wyznam szczerze, że wszystkie te uczty wspaniałe i te ognie sztuczne zaczynają nudzić mnie śmiertelnie.
— Gdyby byli przeczuli pani życzenie, byliby z pewnością bal odłożyli — książę bąknął machinalnie, niby zegarek dobrze nakręcony, nie roszcząc zresztą do tego pretensji, żeby ktokolwiek słowa jego miał brać serjo.
— Nie przekamarzaj się ze mną książe, proszę bardzo. Ot! powiedz mi lepiej, ty, co wiesz wszystko, co postanowiono ostatecznie w sprawie depeszy Nowosilcowa?
— Cóż mogę pani o tem powiedzieć? — Książe wzruszył nieznacznie ramionami z wyrazem nudy i wielkiego zmęczenia... — Chcesz wiedzieć na co się zdecydowano? Otóż, uznano że Bonaparte zamknął sobie drogę do wycofania się i zdaje się, że my coś podobnego uczynić zamyślamy.
Książę Bazyli mówił ciągle od niechcenia, niby aktor powtarzający rolę odwieczną. Panna Scherer przeciwnie, siliła się mimo lat czterdziestu na żywość w każdej rozmowie. Starała się uchodzić za kobietę pełną zapału i animuszu. Zdarzało jej się często egzaltować na zimno, gdy nie miała do tego najmniejszej ochoty, jedynie by nie zawieść oczekiwania swoich znajomych. Uśmieszek przyczepiony stale do jej ust, nie licował co prawda, z rysami jej twarzy zwiędłemi i zmęczonemi, dowodził atoli jej przeświadczenia, o tym miłym błędzie, z którego na wzór dzieciaków popsutych a rozpieszczonych, nie mogła, czy też nie chciała się poprawić. Rozmowa o polityce rozdrażniła do reszty Annę Pawłównę.
— Ah! tylko mi nie wspominaj o Austrji! Prawdopodobnie nie rozumiem się na tem nic a nic; ale według mego zdania, Austrja nigdy nie chciała i obecnie nie chce wojny! Zdradza nas i Rosja samopas wyratuje Europę! Nasz dobroczyńca ma poczucie swojej wielkiej misji, i nie zaniedba doprowadzić jej do skutku. Wierzę w to, i tego trzymam się duszą całą. Rolę wspaniałą odegra nasz cesarz najmiłościwszy, tak dobry, tak szlachetny! Bóg go nie opuści. Spełni swoje zadanie, zetrze na miazgę hydrę straszliwą rewolucji, która, jeśli to możebne, przybrała postać jeszcze ohydniejszą, gdy nią zawładnął ten potwór, ten morderca! Do nas należy zapłacić mu za krew sprawiedliwego, niewinnie przelaną. Czy można tu komu ufać, pytam cię książe? Anglja ma umysł zajęty wyłącznie sprawami handlowemi, nie zdolną jest zatem pojąć podniosłość i szlachetność duszy cesarza Aleksandra! Odmówiła odstąpienia wyspy Malty. Cóż odpowiedzieli Nowosilcowowi? Nic! Nie, nie, oni nie rozumieją abnegacji naszego monarchy, który dla siebie nie żąda niczego i pragnie tylko dobra całej ludzkości. Jakież ich obietnice? Żadne! A choćby i byli co obiecywali, czy możnaby się na to spuścić? Czyż Prusy nie ogłosiły Napoleona niezwyciężonym, Europę zaś nie zdolną do walki z nim? Nie wierzę ani Hardenbergowi, ani Haugwitzowi. Owa sławiona pruska neutralność, to prosta pułapka. Ufam jedynie Bogu i wzniosłemu przeznaczeniu naszego cesarza najmiłościwszego, przyszłego zbawcy całej Europy.
Zatrzymała się nagle, z uśmiechem łagodnym, że dała się tak unieść namiętnemu zapałowi.
— Czemuż nie jesteś pani na miejscu naszego milutkiego Wintzengroda! Dzięki twojej świetnej wymowie, byłabyś wzięła szturmem przyzwolenie króla Pruskiego. Koniec końców... czy mogę spodziewać się herbaty?...
— Ależ natychmiast!... O czemże to miałam mówić? — teraz była znowu całkiem spokojna. — Aha, już wiem! Czekam dzisiaj i spodziewam się dwóch ludzi niesłychanie interesujących; wicehrabiego de Mortemart, spokrewnionego przez Rohanów z książętami Montmorency. Jedna z najświetniejszych rodzin we Francji. Emigrant, ale z tych dobrych, czystej wody! Drugim jest ksiądz Morjo. To umysł tak głęboki... Wiesz zapewne książe, iż był on na prywatnej audjencji u samego cesarza.
— Tak? Będzie mi nader przyjemnie... Powiedz że mi pani — książe mówił z coraz większą nonszalansją, jakby szukał dopiero po głowie o co ma pytać, a tymczasem to pytanie było celem głównym tych odwiedzin — chciej mi powiedzieć łaskawie, czy to jest prawdą rzeczywiście, że cesarzowa matka ma życzyć sobie zamianowania barona Funcke pierwszym sekretarzem poselstwa w Wiedniu? Baron wydaje mi się takiem zerem!
Książe Bazyli pożądał właśnie tego miejsca, które starano się zdobyć dla barona Funcke, przez protekcją cesarzowej Marji Fedorówny, a pożądał go dla swego syna.
Anna Pawłówna, przymknęła oczy. To miało znaczyć, że ani ona, ani nikt w ogóle nie wie, co może podobać się lub niepodobać najjaśniejszej pani.
— Barona Funcke poleciła cesarzowej matce jej siostra — przemówiła tonem smutnym i dziwnie oschłym.
Wymawiając te słowa Anna Pawłówna starała się nadać całej fizjonomji wyraz głębokiego i szczerego poświęcenia, z pewnym odcieniem melancholji. Tak zawsze wyglądała, ilekroć przyszło jej wspomnieć z namaszczeniem, o jej dostojnej protektorce. Przymknęła ponownie oczy, dodając nawiasem, że najjaśniejsza pani okazuje wiele łaskawości baronowi Funcke.
Książę zamilkł, na pozór najzupełniej obojętny. A jednak Anna Pawłówna, z taktem i sprytem kobiety i w dodatku damy dworskiej, zadrapnęła go delikatnie pazurkiem za karę, że ośmielił się wydać sąd zuchwały o kimś, kogo polecono specjalnie dobroci niewyczerpanej carowej matki. Zaraz jednak pospieszyła pocieszyć księcia.
— Mówmy trochę o pańskich dzieciach. Czy wiesz, książe, że twoja córka wprawia w zachwyt i jest rozkoszą całego naszego towarzystwa, od kiedy w świat weszła? Znajdują ogólnie, że jest prześliczną, czarującą.
Książę skłonił się nisko, co miało oznaczać jednocześnie jego głęboki szacunek i wdzięczność.
— Ileż razy uderzył mnie w życiu rozdział niesprawiedliwy szczęścia ziemskiego — wiodła dalej rozmowę Anna Pawłówna po krótkiej chwili milczenia. Przysunęła się bliżej, do księcia z uśmiechem najmilszym, chcąc mu dać do zrozumienia, że porzuca dziedzinę polityki, a nawet zwykłą gawędkę salonową, aby porozmawiać z nim od serca, jak z przyjacielem. — Dlaczego, naprzykład los obdarował ciebie, mój książe, tak miłemi dziećmi, z wyjątkiem Anatola, twego syna młodszego, którego wcale nie lubię? — dodała tonem stanowczym, osądzając go nieodwołalnie, z brwiami zmarszczonemi. — Jesteś ostatnim, który może je ocenić, zatem nie wart jesteś takich dzieci...
Uśmiechnęła się swoim uśmiechem pełnym zapału.
— Cóż pani chcesz? — książę potrząsł głową. — Lawater byłby odkrył z pewnością, że nie ma w mojej czaszce guza miłości ojcowskiej.
— Dość tych żartów mości książe. Chcę pomówić z tobą całkiem serjo. Jestem mocno niezadowolona z twojego syna młodszego, mówiąc nawiasem. Wspominano o nim w obec jej carskiej mości (twarz mówiącej przybrała ponownie wyraz melancholiczny). Ubolewano nad tobą...
Książę na razie nic nie odpowiadał. Ona patrzyła na niego w milczeniu i czekała.
— Nie wiem doprawdy co począć — odrzucił wreszcie rozdrażniony. — Jako ojciec, robiłem co mogłem, aby ich wykształcić, a obydwaj są do niczego. Hipolit przynajmniej jest głupcem spokojnym, gdy przeciwnie młodszy Anatol, to głupiec niesforny i burzliwy. Jedyna to różnica między nimi.
Tym razem uśmiechnął się szczerzej, dobitniej i coś gburowatego, nieprzyjemnego, zarysowało się w końcach jego ust mocno pomarszczonych i zapadniętych.
— Ludzie, jak ty książe, nie powinniby mieć dzieci. Gdyby nie to twoje ojcostwo, nie mogłabym ci nic zarzucić — rzekła po chwili panna Scherer zamyślona.
— Jestem, jak pani wiadomo, twoim wiernym niewolnikiem. To też li przed tobą jedną, mogę wyspowiadać się całkiem szczerze. Dzieci są dla mnie tylko nieznośnym ciężarem i krzyżem, który muszę rad nie rad dźwigać na ramionach przez resztę życia. Tak się na tę kwestję zapatruję. Cóż robić?... — zamilkł, wyrażając niemym ruchem swoje poddanie losowi nieubłaganemu.
Anna Pawłówna zdawała się dumać i nad czemś zastanawiać.
— Czyś nigdy książe o tem nie pomyślał, żeby ożenić tego twego „syna marnotrawnego“? Stare panny, jak złośliwi utrzymują, mają fiksacją swatów, i żenienia ludzi. Nie sądzę żebym i ja podpadała tej słabości, a jednak upatrzyłam dla niego młodą osobę, naszą daleką krewnę, księżniczkę Bołkońską, która ma być najnieszczęśliwszą przy boku ojca, dziwaka niesłychanego.
Książę Bazyli nic na to nie rzekł; pewien jednak ruch głową dowodził, że decyduje się szybko. Szybkość ową posiadają bardzo często ludzie światowi. Namyślają się w jednej chwili, dochodząc natychmiast do tej lub owej konkluzji.
— Czy wiesz pani, że ten mój hultaj, Anatol, kosztuje mnie czterdzieści tysięcy rubli rocznie? — westchnął, wypowiadając głośno myśli smutne, nurtujące mu po głowie. — Cóż to będzie za lat pięć, jeżeli pohula tak dalej? Oto cały zysk z tytułu ojcowskiego... Czy bogata ta twoja księżniczka?
— Ojciec jej pan miljonowy, w dodatku skąpiec zawołany! To ten sam sławny książę Bołkoński, któremu kazano porzucić służbę wojskową za życia cara nieboszczyka, i którego nazywano „królem pruskim“... Ma być bardzo rozumny, ale dziwaczny i nader trudny, prawie nie do zniesienia w pożyciu codziennem. Biedną dziewczynę ponoś na śmierć zamęczą. Jest ich tylko dwoje. Brat jej ożenił się niedawno z Lizą Heinenn, i zamianowano go adjutantem Kotuzowa. Lizę zobaczysz książę za chwilę.
— Moja droga Anetto — książe pochwycił nagle pannę Scherer za obie ręce — wyświadczyłabyś mi największą łaskę, doprowadzając do skutku te swaty, i zostałbym na całe życie twoim najpoddańszym niewolnikiem... jak zwykł podpisywać się na każdym raporcie mój rządca. Jest z dobrego rodu i bogatą. Tego mi właśnie potrzeba.
Poczem, ruchem wytwornie poufałym, czem się odznaczał; ucałował rączkę damy dworskiej, ściskając ją czule w swojej dłoni. Tego dokonawszy rozparł się wygodniej i spojrzał w inną stronę.
— Dobrze... posłuchajże mnie książe — odrzuciła Anna Pawłówna. — Jeszcze dziś wieczór pogadam o tem z Lizą Bołkońską. Kto wie? może to się da zrobić. W interesie twojej rodziny zacznę przyuczać się rzemiosła staro-panieńskiego, i zabiorę się na serjo do swatów.
Salon Anny Pawłówny zapełniał się zwolna. Zbierał się tam sam kwiat „towarzystwa“ petersburskiego. Wprawdzie towarzystwo składało się z osób różniących się z sobą tak wiekiem jak i usposobieniem. Wszyscy jednak wyszli jak to mówią: z pod jednego stempla. Córka księcia Bazylego, piękna Helena, właśnie przybyła aby zabrać ojca na bal do ambasady angielskiej. Była w stroju balowym, z liczbą złotą na ramieniu, jako freilina carowej. Nie brakło tam również kobietki najponętniejszej z całego Petersburga, drobniutkiej, śliczniutkiej i młodziutkiej księżny Bołkońskiej. Wyszła zamąż przeszłej zimy. Obecnie będąc w stanie poważnym nie mogła pokazywać się na wielkich balach; bywała jednak tu i owdzie na mniejszych zebraniach, w domach dobrych znajomych. Znajdował się również w salonie Anny Pawłówny książę Hipolit, starszy syn księcia Bazylego. Wszedł jednocześnie z Mortemart’em, którego przedstawiał wszystkim swoim znajomym. Przybył również ksiądz Morio, i wielu, wielu innych...
— Widzieliście moją ciotkę? Nie znacie jeszcze mojej ciotki? — powtarzała bez zmiany każdemu z zaproszonych Anna Pawłówna, prowadząc ich do małej niskiej staruszki, z olbrzymim tokiem aksamitnym na głowie, która zjawiła się właśnie w salonie. Panna Scherer przenosiła zwolna spojrzenie powłóczyste, z przedstawionego na ową „ciocię“, i odchodziła natychmiast, aby przyprowadzić kogoś nowego. Wszyscy dopełniali ceremonji obowiązkowej przy tej ciotce nikomu nieznanej, nikomu na nic nie przydatnej, i która wszystkich na śmierć zanudzała. Anna Pawłówna słuchała i przytakiwała wymianie grzecznostek z obu stron, z miną uroczystą i smętną jednocześnie. Ciotunia zaś używała niezmiennie jednych i tych samych frazesów. Zapytywała troskliwie o zdrowie każdej osoby jej przedstawionej, następnie wspominała nawiasem o zdrowiu własnem i o zdrowiu najjaśniejszej pani: „które dzięki niebu polepszyło się znacznie“. Z grzeczności, starano się nie okazywać zbytniego pośpiechu, i nie zmykać natychmiast, ale wystrzegano się jak ognia, żeby nie znaleść się powtórnie w ciągu wieczora w bliskości nudnej staruszki. Młodziutka księżna Bołkońska przyniosła jakąś robótkę w torebce aksamitnej, złotem haftowanej, którą (jak wszystko zresztą) nazywano z francuzka ridicule’m. Jej górna warga prześliczna, malutka, a pełna i pąsowa jak wisieńka, pokryta lekkim, ciemnym meszkiem, nie mogła nigdy, mimo widocznego usiłowania złączyć się ściśle z wargą niższą. Ten wyskok natury, nadawał jej pewne piętno oryginalności, czyniąc ją tem ponętniejszą. Buzia przez pół otwarta, była jednym więcej urokiem, tej ślicznej i najmilszej osóbki. Każdy podziwiał młodziutką kobietę, pełną życia i zdrowia, która mając wkrótce zostać matką, znosiła tak lekko i swobodnie ten wielki ciężar. Zamieniwszy z nią słów kilka, wszyscy, czy to młodzi, znudzeni i zblazowani, czy starcy w humorze ponurym z powodu męczącej ich pedogry, lub jakiej innej choroby, nieodłącznej od wieku sędziwego, wyobrażali sobie, że są do niej podobni, lub że umieli być dla niej szczególniej przyjemnymi, tak potrafiła ująć i oczarować każdego swoim rozkosznym uśmieszkiem, i słówkami dowcipnemi, przyczem błyszczały jej bielutkie ząbki.
Drobniutka i malutka księżna obeszła stół w koło, krokiem chwiejnym, kaczkowatym i zasiadła na kanapie obok samowaru, z minką osoby, która tylko o tem myślała, żeby sprawić przyjemność tak sobie jak drugim.
— Przyniosłam moją robótkę — przemówiła otwierając torbeczkę i zwracając się z tem niejako do całego towarzystwa. — Strzeż się Anetko, mojego srogiego odwetu; widzę żeś mi spłatała nie lada figla. Napisałaś, że twój wieczorek będzie złożony z kilku zaledwie najserdeczniejszych, i oto ubrałam się jak nietoperz...
Wyciągnęła przed siebie ramiona, jakby chciała pokazać lepiej elegancką suknię jedwabną popielatą, obszytą koronkami i związaną poniżej piersi od niechcenia pasem szerokim.
— Bądź spokojna Lizo, będziesz zawsze najpiękniejszą.
— Czy wiecie państwo, że mąż mnie porzuca? — mówiła dalej zwracając się z tym samem tonem do całego towarzystwa — chce gwałtem dać się zabić! Po co też ta straszna wojna? — spytała księcia Bazylego.
Nie czekając na jego odpowiedź, rozpoczęła rozmowę z księcia córką, piękną Heleną.
— Co też to za miła osóbka, ta malutka księżna — szepnął książę Bazyli na ucho Annie Pawłównie.
W chwilę później zjawił się gość nowy w salonie. Był nim młody człowiek otyły i ciężki, z włosami obciętemi przy samej głowie. Nosił okulary. Był ubrany według ostatniej mody, w jasne pantalony, z olbrzymim żabotem na piersiach, w wierzchniem ubraniu barwy bronzowej. Był on synem naturalnym hrabiego Bestużewa, wielkiego pana, grającego rolę wybitną za czasów Katarzyny, który teraz dogorywał w Moskwie. Młodzieniec ten nie obrał sobie dotąd żadnego zawodu; wracał obecnie z zagranicy, gdzie go kształcono, i po raz pierwszy pokazywał się w wyższem towarzystwie. Anna Pawłówna przyjęła go owym ukłonem, którym obdarzała gości najmniej u niej znaczących. Na widok Piotra jednakże, mimo, że mu ledwie głową skinęła, w jej fizjonomji odbił się niepokój, połączony z trwogą, jakiej doznajemy, patrząc na przedmiot olbrzymich rozmiarów, który nie został ustawiony w miejscu właściwem. Piotr rzeczywiście górował po nad całem towarzystwem. Niepokój Anny Pawłówny pochodził jeszcze z innej przyczyny: lękała się tego wzroku poczciwego i nieśmiałego, patrzącego atoli bystro i oceniającego wszystko szczerze, czem wyróżniał się najzupełniej pośród zgromadzonych.
— Bardzo to grzecznie z twojej strony, panie Piotrze, żeś przyszedł odwidzieć biedną chorę — bąknęła zamieniając z ciotką w chwili, gdy jej przedstawiała nowoprzybyłego, spojrzenie pełne pomieszania.
Piotr wycedził nawzajem słów kilka niezrozumiałych, powodząc dalej w koło oczami. Nagle uśmiechnął się wesoło, skinął głową poufale malutkiej księżnej, którą znał dobrze, skłonił się sztywnie „ciotuni“, i nie czekając nawet na koniec frazesu tradycjonalnego o zdrowiu najjaśniejszej pani, drapnął czemprędzej. Nie daremnie czuła Anna Pawłówna trwogę instynktową, na widok tego olbrzyma. Zatrzymała go przerażona:
— Znasz pan księdza Morio? — spytała. — Człowiek niesłychanie interesujący...
— Słyszałem o nim i o jego projekcie pokoju wiecznego; paradoks przedstawiony nader dowcipnie... ale niestety niewykonalny.
— Tak pan sądzisz? — wtrąciła Anna bezmyślnie, byle coś odpowiedzieć i nie wyjść z roli uprzejmej gospodyni.
Piotr popełnił natychmiast błąd drugi, postępując w brew przyjętym formom, w doborowem towarzystwie: porzucił bowiem za prędko osobę z nim rozmawiającą, nie czekając końca frazesu, a teraz znowu zatrzymywał tamtą, która pragnęła skończyć z nim i odejść. Tłumaczył jej szeroko i długo, z nogami rozstawionemi i jakby przykutemi do posadzki, dla czego projekt księdza Morio jest wprost niemożliwym.
— Pogadamy o tem później — przerwała mu z uśmiechem Anna.
Skoro udało się jej pozbyć młodego człowieka, niemającego wyobrażenia o delikatnych formach światowych, wróciła do swoich zajęć. Odtąd patrzyła i nadsłuchiwała, gotowa przyjść w pomoc słabszym i podtrzymać rozmowę urywającą się z braku tematu zajmującego. Naśladowała w tem podmajstra w przędzalni. Ten przechadzając się pomiędzy robotnikami, zwraca baczną uwagę tak na ruchy, jak i ton fałszywy, niezwykły, wrzecion u kołowrotków. Stara się on bądź zatrzymać takowe, bądź też puścić je w ruch na nowo w tempie właściwem. I Anna Pawłówna przechadzając się po swoim salonie, zbliżała się z kolei do kółka zupełnie milczącego, lub zbyt głośno rozprawiającego. Słówko z jej ust rzucone od niechcenia, przestawienie zręczne i umiejętne osób w inne miejsce, ożywiało rozmowę, albo uspakajało dysputę nadto gorącą i znowu szło wszystko spokojnie, przyzwoicie, aż miło! Strach, którego jej Piotr napędził, był i teraz widocznym, wśród innych trosk i kłopotów gospodyni domu. Śledząc go wzrokiem niespokojnym, widzi, że zbliża się do osób otaczających Mortemart’a, a później zaś nadsłuchuje co mówią w kółku księdza Morio. Co się tyczy Piotra, wychowanego za granicą, był to jego pierwszy wieczór w Petersburgu i w ogóle w Rosji. Wiedział że znajduje się w gronie ludzi najbardziej inteligentnych z całej stolicy. Nie można się było dziwić, że wytrzeszczał oczy, przenosząc wzrok szybko z jednych na drugich, na wzór dziecka wprowadzonego po raz pierwszy do wielkiego magazynu z zabawkami i lękał się utracić choćby jedno słówko, z rozmów dowcipnych i rozumnych, które w salonie prowadzono. Patrząc na te osoby pełne dystynkcji i pewności siebie, oczekiwał od każdej z nich słówka bystrego, dowcipnego i rozumnego. Rozmowa księdza Morio pociągnęła go sympatycznie. Zatrzymał się więc, czekając na dobrą sposobność, żeby wystąpić z własnem zdaniem: jest to poniekąd słabostką wszystkich młodzików.
Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.
Wydawnictwo Psychoskok