Wojny nowoczesnych plemion. Spór o rzeczywistość w epoce populizmu - Michał Paweł Markowski - ebook

Wojny nowoczesnych plemion. Spór o rzeczywistość w epoce populizmu ebook

Michał Paweł Markowski

3,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opisując sytuację polityczną w Stanach Zjednoczonych i w Polsce, autor pokazuje źródła wojen kulturowych, których jesteśmy świadkami, oraz logikę, wedle której się one rozwijają. Zastanawia się nad tym, jaki jest status prawdy w życiu publicznym i dlaczego miejsce argumentów zajęły afekty i opinie. Co musiałoby się zmienić, żeby sfera publiczna mogła na powrót stać się wspólna, gdzie szukać modelu dla skutecznej polityki demokratycznej? Kluczem do wyjścia z impasu jest dla Markowskiego sztuka interpretacji, będąca jego zdaniem jedną z najważniejszych umiejętności potrzebnych do funkcjonowania w życiu społecznym. W porywającym eseju nie tylko dowodzi jej użyteczności, ale też pokazuje, jak w praktyce możemy zastosować ją w wielu, głównie politycznych, wymiarach naszego życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 605

Oceny
3,3 (9 ocen)
2
4
0
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mi­chał Pa­weł Mar­kow­ski

Woj­ny no­wo­cze­snych ple­mion

Spór o rze­czy­wi­stość w epo­ce po­pu­li­zmu

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter

Kra­ków 2019

Spis treści

Rozdział 7. O prawdzie i fałszu w sensie społecznym

Punkty orientacyjne

Okładka

Tekst

Prawa autorskie

Roz­dział 7

O praw­dzie i fał­szu w sen­sie spo­łecz­nym

Kto chce grać w daną grę, musi grać wła­ści­wy­mi jej, kon­kret­ny­mi ele­men­ta­mi, kto chce miesz­kać w da­nym cza­sie na da­nym te­re­nie, musi po­słu­gi­wać się wła­ści­wym dla tego śro­do­wi­ska ze­spo­łem słow­nych sym­bo­li, czy­li wła­ści­wym, usta­lo­nym tu­taj ję­zy­kiem. Je­śli zaś twier­dzi, że jest to ję­zyk kłam­li­wy, po­peł­nia za­sad­ni­cze, po­ję­cio­we uprosz­cze­nie, ję­zyk bo­wiem nie jest wy­ra­zem wszyst­kie­go, co ist­nie­je, jest tyl­ko ze­spo­łem pew­nych słow­nych sym­bo­li, ze­spo­łem ogra­ni­czo­nym do słów sym­bo­li­zu­ją­cych rze­czy czy spra­wy, któ­re na da­nym te­re­nie uzna­no za ist­nie­ją­ce, po­trzeb­ne, wy­ra­sta­ją­ce z rze­czy­wi­sto­ści lub też kształ­tu­ją­ce ją. To ostat­nie zwłasz­cza, mo­ty­wa­cja, że po­trzeb­ne jest to, co kształ­tu­je rze­czy­wi­stość, czy też utrzy­mu­je ją w pew­nym kształ­cie, bar­dzo jest waż­ne.

Ste­fan Ki­sie­lew­ski[7]

Stres hi­ste­rycz­ny, czy­li fałsz fru­nie, a praw­da kuś­ty­ka za nim

W trak­cie ame­ry­kań­skiej kam­pa­nii wy­bor­czej w 2016 roku or­ga­ni­za­cja Me­dia Re­se­arch Cen­ter (MRC) zor­ga­ni­zo­wa­ła kam­pa­nię Tell The Truth! 2016, któ­rej ce­lem było – jak gło­si stro­na in­ter­ne­to­wa – „po­wstrzy­ma­nie li­be­ral­nych me­diów przed ma­ni­pu­la­cją w wy­bo­rach 2016”. Ha­sło kam­pa­nii brzmia­ło: „Nie wierz li­be­ral­nym me­diom”. Fi­lo­zo­fia MRC stresz­cza się w jego mi­sji (tłu­ma­czę ze stro­ny in­ter­ne­to­wej): „Dzię­ki sze­ro­kie­mu od­dzia­ły­wa­niu kam­pa­nia ujaw­ni le­wi­co­we od­chy­le­nie me­diów li­be­ral­nych i ochro­ni je przez wy­pra­niem mó­zgów Ame­ry­ka­nów i zbu­do­wa­niem dro­gi do so­cja­li­zmu. Na­ród ame­ry­kań­ski za­słu­gu­je na obiek­tyw­ne me­dia in­for­ma­cyj­ne, któ­re nie cen­zu­ro­wa­ły­by waż­nych wia­do­mo­ści lub nie by­ły­by stron­ni­cze czy wro­gie wo­bec kan­dy­da­tów, w za­leż­no­ści od pre­fe­ro­wa­nych przez nich ide­olo­gii. Nie­ste­ty, ce­lem ame­ry­kań­skich me­diów in­for­ma­cyj­nych nie jest obiek­tyw­ne re­la­cjo­no­wa­nie wia­do­mo­ści, lecz ra­czej pro­pa­go­wa­nie ra­dy­kal­nej ide­olo­gii le­wi­co­wej. Mó­wiąc krót­ko: tak zwa­ne in­for­ma­cyj­ne me­dia li­be­ral­ne są naj­waż­niej­szą tubą pro­pa­gan­do­wą Le­wi­cy”.

No cóż: Fal­se­ho­od flies, and truth co­mes lim­ping after it. Po­wie­dział to po­nad dwie­ście lat temu Jo­na­than Swift i nic się w tej mie­rze nie zmie­ni­ło. Fałsz fru­nie, a praw­da kuś­ty­ka za nim. We­dług MRC li­be­ral­ne me­dia świa­do­mie fał­szu­ją rze­czy­wi­stość, na­to­miast me­dia kon­ser­wa­tyw­ne mó­wią „całą praw­dę”. Jak więc jest z tą praw­dą, zwłasz­cza w śro­do­wi­sku me­dial­nym?

W ar­ty­ku­le The Spre­ad of True and Fal­se News On­li­ne, opu­bli­ko­wa­nym w mar­cu 2018 roku na ła­mach „Scien­ce”, au­to­rzy – ba­da­cze z MIT – prze­ana­li­zo­wa­li sto dwa­dzie­ścia sześć ty­się­cy tak zwa­nych ka­skad twe­etów (czy­li twe­etów prze­sła­nych da­lej czte­ry i pół mi­lio­na razy do – w su­mie – trzech mi­lio­nów użyt­kow­ni­ków). Do­ty­czy­ły one po­gło­sek i plo­tek [ru­mors] po­ja­wia­ją­cych się mię­dzy 2006 i 2017 ro­kiem. Każ­dą po­now­nie twe­eto­wa­ną wia­do­mość prze­ba­da­no pod ką­tem praw­dzi­wo­ści przez po­rów­na­nie sze­ściu wia­ry­god­nych or­ga­ni­za­cji me­dial­nych (to zna­czy ta­kich, któ­re pu­bli­ku­ją wia­do­mo­ści do­pie­ro po spraw­dze­niu ich rze­tel­no­ści [fact chec­king]). Oka­za­ło się, że nie­praw­da roz­prze­strze­nia się znacz­nie szyb­ciej i roz­le­glej niż praw­da. Wy­so­ki pro­cent fał­szy­wych wia­do­mo­ści do­cie­ra do wi­dow­ni li­czą­cej od ty­sią­ca do stu ty­się­cy osób, pod­czas gdy ten sam pro­cent wia­do­mo­ści praw­dzi­wych rzad­ko osią­ga mak­sy­mal­ny pu­łap ty­sią­ca osób, czy­li, w nie­któ­rych przy­pad­kach, sto razy mniej. Oka­zu­je się, że po­li­ty­ka zaj­mu­je zde­cy­do­wa­nie pierw­sze miej­sce wśród wia­do­mo­ści prze­sy­ła­nych da­lej (czter­dzie­ści pięć ty­się­cy spo­śród stu dwu­dzie­stu sze­ściu ty­się­cy), dy­stan­su­jąc wia­do­mo­ści do­ty­czą­ce biz­ne­su, ka­ta­kli­zmów na­tu­ral­nych czy na­wet ter­ro­ry­zmu. Dla­cze­go jed­nak nie­praw­dzi­we wia­do­mo­ści roz­prze­strze­nia­ją się szyb­ciej i sze­rzej niż praw­dzi­we? Z pro­stej przy­czy­ny: naj­bar­dziej lu­bi­my nowe wia­do­mo­ści (dla­te­go każ­da au­dy­cja te­le­wi­zyj­na w ka­blów­ce za­czy­na się te­raz od anon­so­wa­nej na pa­sku „wia­do­mo­ści z ostat­niej chwi­li”, bre­aking news), a praw­da lubi się po­wta­rzać (a na­wet, jak będę do­wo­dził, na po­wtó­rze­niu jest opar­ta) i wy­da­je się nud­na. Fałsz, jako że róż­ni się od tego, co już usta­lo­no, jest za­wsze cie­kaw­szy i kto prę­dzej poda wia­do­mość, zy­sku­je re­spekt jako ktoś, kto coś wie, nie­za­leż­nie od tego, czy to praw­da, czy fałsz, czy­li nie­za­leż­nie od ja­kich­kol­wiek pro­ce­dur we­ry­fi­ka­cyj­nych. A że każ­dy chce być kimś, kto wie, a uzna­nie ta­kie moż­na zdo­być dzię­ki szyb­ko­ści, z jaką prze­ka­zu­je się uzy­ska­ne wia­do­mo­ści, nie­spraw­dzo­ne – naj­czę­ściej fał­szy­we – wia­do­mo­ści roz­le­wa­ją się sze­ro­ką falą wśród użyt­kow­ni­ków me­diów spo­łecz­no­ścio­wych, któ­re dla­te­go są tak po­pu­lar­ne, że nie mają żad­ne­go fil­tra we­ry­fi­ka­cji po­zwa­la­ją­ce­go spo­wol­nić prze­pływ in­for­ma­cji. „Nie je­ste­śmy ar­bi­tra­mi praw­dy” – po­wie­dział Nick Pic­kles, szef dzia­łu po­li­ty­ki pu­blicz­nej Twit­te­ra na Zjed­no­czo­ne Kró­le­stwo, pod­czas ze­zna­wa­nia przed ko­mi­sją bry­tyj­skich praw­ni­ków w Wa­szyng­to­nie. „Nie usu­nie­my tre­ści, kie­ru­jąc się prze­ko­na­niem, że jest ona nie­praw­dzi­wa”. „Nie uwa­żam, że fir­my tech­no­lo­gicz­ne w trak­cie wy­bo­rów po­win­ny de­cy­do­wać, co jest praw­dzi­we, a co nie, a tego wła­śnie od nas żą­da­cie” – do­dał Pic­kles. „My­ślę, że to bar­dzo waż­na za­sa­da”. Za­sa­da ta w grun­cie rze­czy ozna­cza wy­bór szyb­kie­go prze­pły­wu wia­do­mo­ści kosz­tem ich praw­dzi­wo­ści, czy­li spraw­dzal­no­ści (im wię­cej ich prze­pły­wa, tym więk­sza mo­ne­ty­za­cja stro­ny, a więc tym więk­szy zysk z re­klam dla fir­my). Je­śli więc me­dia spo­łecz­no­ścio­we od­gry­wa­ją ogrom­ną rolę w wy­eli­mi­no­wa­niu fil­trów po­śred­ni­czą­cych w pro­ce­sie ko­mu­ni­ka­cji mię­dzy ludź­mi, to tym sa­mym przy­czy­nia­ją się do na­rzu­ce­nia ich użyt­kow­ni­kom prze­ko­na­nia, że naj­cen­niej­sze jest coś, co moż­na osią­gnąć na­tych­miast, te­raz, za­raz, bez żad­nej zwło­ki. Chcąc do­trzeć na­tych­miast do ad­re­sa­ta – czy jest nim klient, czy przy­ja­ciel, nie ma to więk­sze­go zna­cze­nia – sta­li­śmy się w cza­sach po­po­no­wo­cze­snych za­kład­ni­ka­mi ide­olo­gii bez­po­śred­nio­ści, któ­ra sama z sie­bie eli­mi­nu­je za­sa­dę po­nadin­dy­wi­du­al­nej we­ry­fi­ka­cji. Ide­al­nym mo­de­lem ko­mu­ni­ka­cji stał się mo­del ko­mu­ni­ka­cji bez­zwłocz­nej: wszyst­ko musi na­tych­miast wejść w ob­szar wy­mia­ny i ja­ka­kol­wiek zwło­ka, ja­kie­kol­wiek opóź­nie­nie w utrzy­my­wa­niu wy­so­kiej tem­pe­ra­tu­ry ka­na­łów prze­ka­zu gro­zi ich wy­sty­gnię­ciem, a więc li­kwi­da­cją sta­nu cią­głe­go na­pię­cia w ocze­ki­wa­niu na wia­do­mość. Ta ide­olo­gia bez­po­śred­nio­ści ma wszyst­kie ce­chy stre­su hi­ste­rycz­ne­go: czło­wiek cze­ka na wia­do­mość, a kie­dy wia­do­mość nie przy­cho­dzi, za­czy­na się nie­po­ko­ić, dla­cze­go nikt go nie włą­cza do cyr­ku­la­cji zna­czeń. By wy­eli­mi­no­wać tę prze­ra­ża­ją­cą moż­li­wość od­osob­nio­nej eg­zy­sten­cji w epo­ce glo­bal­nej łącz­li­wo­ści (dla­cze­go je­stem sam, sko­ro wszy­scy są ra­zem?), zgo­dzi się na ja­ką­kol­wiek wia­do­mość, byle tyl­ko od­po­wia­da­ła jego po­trze­bom, i ostat­nią rze­czą, któ­ra przyj­dzie mu do gło­wy, jest pod­da­nie tej wia­do­mo­ści ja­kiej­kol­wiek we­ry­fi­ka­cji. Czy ktoś we­ry­fi­ku­je sło­wa: „Ja cię też ko­cham”, na któ­re cze­ka się zbyt dłu­go? Nie, wszak gdy­by oka­za­ło się, że są nie­praw­dzi­we, że ktoś, kto je wy­po­wia­da, wca­le nie od­wza­jem­nia uczu­cia i od­sy­ła nie­praw­dzi­wy ko­mu­ni­kat, kon­fron­ta­cja z rze­czy­wi­sto­ścią by­ła­by nie do znie­sie­nia.

To wła­śnie z tego po­wo­du, z po­wo­du na­sy­ce­nia ży­cia spo­łecz­ne­go hi­ste­rią po­ten­cjal­ne­go wy­łą­cze­nia z sie­ci, fał­szy­we wia­do­mo­ści po­ja­wia­ją się w obie­gu znacz­nie szyb­ciej niż praw­dzi­we – nie dla­te­go, że po­cho­dzą one z me­diów „le­wi­co­wych”, jak chcą kon­ser­wa­ty­ści, albo „pra­wi­co­wych”, jak chcą li­be­ra­ło­wie, lecz dla­te­go, że praw­dzi­we wia­do­mo­ści wy­ma­ga­ją za­bie­ra­ją­ce­go czas upraw­do­po­dob­nie­nia. Po­nad­to, wy­ko­rzy­stu­jąc „ana­li­zę uczuć” wy­pra­co­wa­ną przez lin­gwi­stów ka­na­dyj­skich z Na­tio­nal Re­se­arch Co­un­cil Ca­na­da, na­ukow­cy z MIT do­szli do wnio­sku, że fał­szy­we in­for­ma­cje po­da­je się za po­mo­cą słów zwią­za­nych z sil­ny­mi emo­cja­mi (zdu­mie­nie i gniew), pod­czas gdy praw­dzi­we wy­mu­sza­ją uży­cie słów zwią­za­nych z za­ufa­niem i smut­kiem. Fałsz jest gniew­ny, praw­da smut­na: taki wnio­sek moż­na wy­snuć z ba­dań nad fake news. Ale moż­na też wy­snuć wnio­sek mniej „po­etyc­ki”, a mia­no­wi­cie: fałsz oka­zu­je się ła­twiej­szy do pusz­cze­nia w ruch niż praw­da, któ­ra do­ma­ga się zwło­ki, spraw­dze­nia, re­flek­sji, dy­stan­su. A to wła­śnie są wła­ści­wo­ści na­sze­go ży­cia, któ­re na na­szych oczach, w epo­ce po­po­no­wo­cze­snej, ule­ga­ją po­wol­ne­mu roz­kła­do­wi. I na­wet li­te­ra­tu­ra, zwy­kle opie­ra­ją­ca się po­śpie­cho­wi, pła­ci na­leż­ny try­but du­cho­wi cza­su, zmu­sza­jąc pi­sa­rzy do pu­bli­ko­wa­nia ksią­żek zło­żo­nych z fa­ce­bo­oko­wych wpi­sów. Naj­dziw­niej­sze mo­men­ty po­ja­wia­ją się jed­nak wte­dy, gdy ktoś – jak Ti­mo­thy Sny­der w książ­ce O ty­ra­nii – kto robi książ­kę z fa­ce­bo­oko­we­go wpi­su, ape­lu­je, by w obro­nie przed ty­ra­nią jak naj­mniej ko­rzy­stać z in­ter­ne­tu.

Dwie praw­dy

Kie­dy dzien­ni­ka­rze „The Wa­shing­ton Post” i zwo­len­ni­cy Trum­pa mó­wią o praw­dzie, nie mó­wią oni o tym sa­mym. Dla pierw­szych – we­ry­fi­ka­to­rów kłamstw Trum­pa, któ­rych na­li­czo­no już w czerw­cu 2019 roku po­nad dzie­sięć ty­się­cy – praw­da jest ka­te­go­rią po­znaw­czą, wie­dza zaś naj­wyż­szą war­to­ścią. Ozna­cza to, że po­rów­nu­ją oni sło­wa Trum­pa z do­stęp­ną wie­dzą na te­mat tego, o czym się wy­po­wia­da, wie­dzą za­re­je­stro­wa­ną i do­stęp­ną, zgro­ma­dzo­ną przez ar­chi­wa, czy­li in­sty­tu­cje god­ne za­ufa­nia, któ­rych nie po­dej­rze­wa się o ma­ni­pu­la­cję da­ny­mi albo o fał­szer­stwo. Pro­szę za­uwa­żyć, że nie wspo­mi­nam tu o tym, co się zda­rzy­ło, ale o fak­tach, czy­li o tym, co ze zda­rzeń zo­sta­ło utrwa­lo­ne w spo­łecz­nych ar­chi­wach. Kie­dy ktoś kła­mie, czy­li świa­do­mie chce wpro­wa­dzić ko­goś w błąd (kłam­stwo to roz­myśl­ne oszu­ki­wa­nie), mówi się, że prze­ina­cza fak­ty albo mija się z praw­dą. Praw­dę ści­śle łą­czy­my z fak­ta­mi, przez te ostat­nie ma­jąc na my­śli to, co się sta­ło, i to nie­za­leż­nie od tego, co ktoś o tym po­wie. Mówi się wte­dy o „obiek­tyw­nych” fak­tach lub „obiek­tyw­nej” praw­dzie. Pro­blem jed­nak w tym, że fak­ty nie ist­nie­ją ina­czej niż w za­pi­sie, za­re­je­stro­wa­ne i ja­koś prze­fil­tro­wa­ne przez me­dium, któ­re słu­ży ich utrwa­le­niu. Zda­rze­nie zmie­nia się w fakt tyl­ko wte­dy, gdy zo­sta­ło za­uwa­żo­ne i utrwa­lo­ne w spo­łecz­nej wie­dzy i wy­obraź­ni. Zda­rze­nie nie­utr­wa­lo­ne, nie­za­pi­sa­ne, nie­zau­wa­żo­ne fak­tem nie jest, bo być nie może: fakt za­czy­na się od po­wtó­rze­nia tego, co się zda­rzy­ło, w prze­ka­zy­wal­nej for­mie, do­stęp­nej lu­dziom, któ­rzy przy zda­rze­niu nie asy­sto­wa­li. Nie­zau­wa­żo­na erup­cja wul­ka­nu – nie­wąt­pli­we zda­rze­nie – nie jest fak­tem, gdyż ni­ko­go przy niej nie było i nikt jej nie za­re­je­stro­wał. Efek­ty tej erup­cji – za­la­ne pola, zmiaż­dżo­ne sa­mo­cho­dy, spa­le­ni lu­dzie – sta­ją się fak­tem (a nie tyl­ko osob­nym zda­rze­niem) w mo­men­cie, w któ­rym ktoś się o tym do­wia­du­je, na­to­miast erup­cja wul­ka­nu w miej­scach nie­za­miesz­ka­nych przez lu­dzi, choć nie­wąt­pli­wie się zda­rzy­ła, fak­tem może stać się tyl­ko wte­dy, gdy ktoś z niej zda spra­wę, co może się zda­rzyć do­pie­ro po kil­ku­set la­tach. Zda­rze­nie jest jed­no­ra­zo­we i fak­tem sta­je się dzię­ki wpi­sa­niu w po­wta­rzal­ną ma­szy­nę re­pe­ty­cji. W swo­ich wy­kła­dach z es­te­ty­ki He­gel pi­sał:

opun­cja, roz­kwi­ta­ją­ca tyl­ko na jed­ną noc, więd­nie w nie­prze­by­tych gąsz­czach po­łu­dnio­wych puszcz, za­nim zdą­ży za­chwy­cić ludz­kie oko, a dzie­wi­cze ostę­py tych la­sów, stroj­nych w naj­pięk­niej­szą i naj­buj­niej­szą ro­ślin­ność, roz­sie­wa­ją­cą naj­bar­dziej osza­ła­mia­ją­ce wo­nie, bu­twie­ją i nisz­cze­ją ni­g­dy przez ni­ko­go nie oglą­da­ne. Dzie­ło sztu­ki na­to­miast nie jest tak dla sie­bie bez­in­te­re­sow­ne; jest ono w isto­cie swej jak gdy­by py­ta­niem, ape­lem, któ­ry ma zna­leźć od­dźwięk w du­szy ludz­kiej, wo­ła­niem zwró­co­nym do serc i umy­słów.

Róż­ni­ca mię­dzy kwia­tem, któ­re­go nikt nie wi­dzi, a kwia­tem na­ma­lo­wa­nym przy­po­mi­na róż­ni­cę mię­dzy wy­da­rze­niem i fak­tem. Kie­dy apel zda­rze­nia zo­sta­nie wy­słu­cha­ny, sta­je się ono fak­tem, gdy nie zo­sta­nie, po­pa­da w nie­uwa­gę. Ist­nie­nie pierw­sze­go nie za­kła­da wca­le, że ktoś je za­uwa­ży: świat igno­ru­je czło­wie­ka w swo­im zda­rza­niu się (choć czło­wiek nie­wąt­pli­wie może przy­czy­niać się – vide zmia­ny kli­ma­tycz­ne – do tego, co i jak się wy­da­rza), dla­te­go róż­ni się od rze­czy­wi­sto­ści, któ­rą czło­wiek kreu­je dzię­ki swym zna­cze­niom. Ist­nie­nie dru­gie­go bez spo­łecz­nej me­dia­cji nie ma żad­ne­go sen­su, ist­nie­nie pierw­sze­go jest dla ist­nie­nia dru­gie­go ko­niecz­ne, lecz nie­wy­star­cza­ją­ce. Nie po­win­ni­śmy więc py­tać, czy fak­ty są praw­dzi­we czy nie (bo praw­dą jest też i to, że coś się wy­da­rzy­ło), tyl­ko czy me­dium, dzię­ki któ­re­mu po­zna­je­my ja­kieś zda­rze­nia pod po­sta­cią fak­tów, jest god­ne na­sze­go za­ufa­nia czy też nie. Czy jest wia­ry­god­ne czy nie? Czy utrwa­li­ło nam „praw­dę” o zda­rze­niach w spo­sób nie­bu­dzą­cy po­dej­rzeń o ma­ni­pu­la­cję? Tą dro­gą prze­cho­dzi­my z płasz­czy­zny wie­dzy na te­mat świa­ta na ob­szar za­ufa­nia do me­diów, któ­re mó­wią nam o tej za­po­śred­ni­czo­nej rze­czy­wi­sto­ści (to, że in­nej nie ma, pod­kre­ślam w tej książ­ce nie­ustan­nie), i jest to, moim zda­niem, je­dy­na płasz­czy­zna, na któ­rej po­ro­zu­mie­nie co do fak­tów by­ło­by moż­li­we, gdy­by prze­nieść po­li­ty­kę z te­re­nu ak­sjo­lo­gicz­nych wa­śni (gdzie wszyst­ko le­gi­ty­mi­zu­je się przez bez­po­śred­nie, za­my­ka­ją­ce dys­ku­sję od­wo­ła­nie do war­to­ści lub opi­nii) na te­ren spo­łecz­nie ak­cep­to­wal­nej me­dia­cji.

Rzecz jed­nak w tym, że zwo­len­ni­cy Trum­pa nie mają do me­diów „głów­ne­go nur­tu” za­ufa­nia, a więc mó­wią, że kła­mią, co sta­wia nas w ta­kiej oto sy­tu­acji: albo, jak mó­wi­li­śmy w Pol­sce lat osiem­dzie­sią­tych, „me­dia kła­mią”, bo fał­szu­ją to, co wi­dać na pierw­szy rzut oka, gdyż na­le­żą do tyl­ko jed­ne­go wła­ści­cie­la – pań­stwa ko­mu­ni­stycz­ne­go, albo „wszyst­kie” me­dia kła­mią, bo nie od­po­wia­da­ją au­ten­tycz­no­ści tego, co się zda­rza, albo też tyl­ko nie­któ­re me­dia kła­mią. Dwa pierw­sze przy­pad­ki od­rzu­ca­my w tych oko­licz­no­ściach, co każe nam ro­zu­mieć, że nie cho­dzi tu o coś, co jest prze­ka­zy­wa­ne, ani też o „na­tu­rę” me­diów, ale o to, kto stoi za me­dia­mi. Kłam­stwo CNN nie po­le­ga na tym, że wy­bor­cy Trum­pa chcie­li­by spraw­dzać ade­kwat­ność tego, co o rze­czy­wi­sto­ści mó­wią Chris Cu­omo, An­der­son Co­oper czy Don Le­mon (dzien­ni­ka­rze CNN), a więc że in­te­re­su­je ich praw­da jako war­tość po­znaw­cza. Gdy­by tego wła­śnie chcie­li, mo­gli­by po­prze­stać na śle­dze­niu ko­lej­nych edy­cji Trump Fact Chec­ker pu­bli­ko­wa­nej przez „The New York Ti­mes” albo po­dob­nej ru­bry­ki w „The Wa­shing­ton Post” i po­rów­ny­wa­niu jej z ma­te­ria­ła­mi dzien­ni­ka­rzy CNN. „Kłam­stwo” CNN po­le­ga na­to­miast na prze­ko­na­niu pew­nych lu­dzi, że dzien­ni­ka­rze sta­cji Teda Tur­ne­ra chcą nimi ma­ni­pu­lo­wać, co do­ty­czy nie fak­tów sa­mych, lecz in­ten­cji ich prze­kształ­ca­nia. Praw­da jest dla tych sa­mych lu­dzi prze­ko­na­niem, że nikt ich nie robi w ba­lo­na, i dla­te­go nie wie­rzą w praw­do­mów­ność CNN, lecz wie­rzą w praw­do­mów­ność FOX News. Praw­da jest dla nich war­to­ścią psy­cho­spo­łecz­ną. Jest spo­iwem ich rze­czy­wi­sto­ści, do­kład­nie tak samo, jak spo­iwem rze­czy­wi­sto­ści lu­dzi, któ­rzy czy­ta­ją „The Wa­shing­ton Post”, jest praw­da ro­zu­mia­na po­znaw­czo. W oby­dwu wy­pad­kach cho­dzi o to, co dzie­je się nie mię­dzy sło­wa­mi i rze­cza­mi, ale mię­dzy sło­wa­mi i ludz­ki­mi umy­sła­mi. A że to, co się mię­dzy tymi róż­ny­mi umy­sła­mi dzie­je, oka­zu­je się kom­plet­nie nie­kom­pa­ty­bil­ne, obie stro­ny żyją w od­mien­nych rze­czy­wi­sto­ściach, mię­dzy któ­ry­mi woj­na wy­da­je się nie­unik­nio­na. Czy­tel­ni­cy „Po­stu” będą na­zy­wać zwo­len­ni­ków Trum­pa idio­ta­mi albo głup­ka­mi, gdyż ich po­sta­wa nie bie­rze pod uwa­gę wie­dzy na te­mat fak­tów. Z ko­lei ci sami czy­tel­ni­cy „Po­stu” są dla wy­bor­ców Trum­pa aro­ganc­ki­mi in­te­lek­tu­ali­sta­mi, któ­rzy wsio­ka­mi po­gar­dza­ją. Dla pierw­szych war­to­ścią naj­waż­niej­szą jest „obiek­tyw­nie” ist­nie­ją­ca rze­czy­wi­stość, któ­rej ist­nie­nia nie moż­na by na­wet po­dej­rze­wać, gdy­by nie ko­lo­sal­ny wpływ nauk przy­rod­ni­czych na no­wo­cze­sne my­śle­nie o świe­cie i po­ja­wie­nie się kry­te­rium obiek­tyw­no­ści jako stan­dar­du no­wo­cze­sne­go pa­trze­nia na świat. Dla dru­gich war­tość nie­usu­wal­ną sta­no­wi ob­sta­wa­nie przy swo­ich prze­ko­na­niach, nie­za­leż­nie od ja­kich­kol­wiek „na­uko­wych” do­wo­dów, że spra­wy mają się ina­czej, i nie­za­leż­nie od ja­kiej­kol­wiek „obiek­tyw­nej” per­spek­ty­wy, któ­rą trak­tu­je się jako sztucz­kę pro­gre­syw­nych li­be­ra­łów wy­my­ślo­ną po to, by szmu­glo­wać wła­sne in­te­re­sy pod osło­ną bez­stron­no­ści. Kto ma ra­cję? Każ­da ze stron, o tyle, o ile po­ję­cie praw­dy dla każ­dej z nich zga­dza się z war­to­ścia­mi, na pod­sta­wie któ­rych kształ­tu­je się rze­czy­wi­stość. Każ­da ze stron ma ra­cję w tym spo­rze o praw­dę, al­bo­wiem każ­da bie­rze udział w woj­nie kul­tu­ro­wej, któ­rej isto­ta po­le­ga na nie­chę­ci od­dzie­la­nia war­to­ści od ra­cji. W re­zul­ta­cie ten ma ra­cję, kto wie­rzy w swo­je war­to­ści, i od­wrot­nie: kto wie­rzy w inne war­to­ści, ra­cji mieć nie może.

Zda­rze­nie i fakt

Po­li­tycz­na pro­pe­deu­ty­ka w epo­ce po­pu­li­zmu (do któ­rej za­chę­tą jest ta książ­ka) mo­gła­by za­cząć się od wy­ko­rzy­sta­nia roz­róż­nie­nia, któ­re już wstęp­nie za­su­ge­ro­wa­łem. Trze­ba wprzó­dy od­róż­nić od sie­bie zda­rze­nie i fakt. Zda­rze­nie jest tym, co się zda­rzy­ło: pies po­gryzł dziec­ko, Pol­ska wstą­pi­ła do Unii Eu­ro­pej­skiej, Trump uści­snął dłoń ko­re­ań­skie­go przy­wód­cy. Fakt (z łac. fac­tum: to, co zro­bio­ne) jest tym, co zo­sta­ło o zda­rze­niu opo­wie­dzia­ne przez jego świad­ków wszyst­kim, któ­rzy nie byli przy zda­rze­niu obec­ni. Zda­nie: „Pies po­gryzł dziec­ko”, nie jest zda­rze­niem, ale fak­tem, czy­li zda­rze­niem, któ­re przy­bra­ło for­mę dys­kur­syw­ną. Zda­nie: „Fak­tem jest, że pies po­gryzł dziec­ko”, jest praw­dzi­we nie wte­dy, gdy pies po­gryzł dziec­ko (bo to jest zda­rze­nie), ale wte­dy, gdy za­pi­sze­my je tak: „Fak­tem jest, że «pies po­gryzł dziec­ko»”, czy­li kie­dy fak­tem na­zwie­my wy­po­wiedź o zda­rze­niach. W tym sen­sie każ­da ga­ze­ta – z de­fi­ni­cji – daje nam wy­łącz­nie fak­ty, czy­li zda­rze­nia opo­wie­dzia­ne, al­bo­wiem nie może nam dać zda­rzeń, któ­re już znik­nę­ły w prze­szło­ści i ist­nie­ją tyl­ko w po­sta­ci swo­ich na­stępstw. Je­że­li ktoś mówi: „Ta­kie są fak­ty” i na­stęp­nie po­da­je wy­li­czan­kę tego, co się zda­rzy­ło, to je­dy­nie stwier­dza oczy­wi­stość, a mia­no­wi­cie, że to, co mówi, jest se­rią fak­tów, czy­li se­rią zdań na te­mat rze­czy­wi­sto­ści. Tym bo­wiem jest fakt: nie rze­czy­wi­sto­ścią samą (ni­cze­go ta­kie­go jak „sama rze­czy­wi­stość” nie ma, jak już wie­my), lecz wy­po­wie­dzią na te­mat rze­czy­wi­sto­ści. Oczy­wi­ście ktoś taki, kto mówi: „Ta­kie są fak­ty”, żywi prze­ko­na­nie, że mówi „praw­dę”, ale w grun­cie rze­czy przed­kła­da nam tyl­ko stwier­dze­nie, że to, co mówi, jest tyl­ko tym, co mówi. W tym sen­sie, kie­dy Rudy Giu­lia­ni oznaj­mia, że „to są fak­ty, nad któ­ry­mi cały czas pra­cu­je­my”, i do­da­je: „Nie wiem, jak mo­żesz od­róż­nić fakt od opi­nii”, ma – choć in­tu­icyj­nie nie­mal wszy­scy się z nim nie zga­dza­my – ra­cję, ale tyl­ko w pierw­szej czę­ści. Nad fak­ta­mi wszy­scy pra­cu­je­my, gdyż chce­my im nadać ja­kąś czy­tel­ną po­stać, pra­cu­je­my nad nada­niem kształ­tu zda­rze­niom, któ­re bez owe­go kształ­tu prze­pa­dły­by bez echa. Pro­ble­mem wsze­la­ko nie jest to, że pra­cu­je­my nad fak­ta­mi, ale to, jak nad nimi pra­cu­je­my. Eki­pa Trum­pa pra­cu­je nad fak­ta­mi rów­nie in­ten­syw­nie co dzien­ni­ka­rze „Ti­me­sa”, nie zna­czy to jed­nak, że re­zul­ta­ty tej pra­cy są bar­dziej wia­ry­god­ne, bo nie są, choć kto inny, kto „Ti­me­sa” czy „Po­stu” nie czy­ta, może to zda­nie z lek­kim ser­cem od­rzu­cić. Od razu wi­dać, że róż­ni­ca mię­dzy dwie­ma róż­ny­mi szko­ła­mi pra­cy nad fak­ta­mi wy­ni­ka je­dy­nie z tech­nik, któ­re one sto­su­ją, czy­li spo­so­bów uwie­rzy­tel­nia­nia zda­rze­nia. Fak­ty nie pod­le­ga­ją ma­ni­pu­la­cji: one są efek­tem ma­ni­pu­la­cji, czy­li słow­nej ob­rób­ki zda­rzeń. Fak­ty to zda­rze­nia, któ­re przy­bra­ły słow­ny kształt. Py­ta­nie tyl­ko, kto zga­dza się z tym, a nie in­nym spo­so­bem ich upra­wo­moc­nie­nia. Mogę wa­lić gło­wą w ścia­nę tak dłu­go, aż so­bie ją kom­plet­nie zma­sa­kru­ję, ale nie prze­ko­nam ko­goś, kto nie czy­ta „The New York Ti­me­sa”, że tech­ni­ki we­ry­fi­ka­cji po­da­wa­nych fak­tów ga­ze­ta ta, zwłasz­cza po kil­ku ka­ta­stro­fal­nych wpad­kach w prze­szło­ści, kie­dy zna­ni i god­ni za­ufa­nia dzien­ni­ka­rze oka­zy­wa­li się oszu­sta­mi fa­bry­ku­ją­cy­mi swo­je re­por­ta­że, wy­pra­co­wa­ła w spo­sób bu­dzą­cy da­le­ko idą­ce za­ufa­nie.

Bo na tym rzecz po­le­ga, kie­dy mó­wi­my o fak­tach: nie na praw­dzie, lecz na za­ufa­niu, bez któ­re­go nie może ist­nieć rzecz wspól­na, al­bo­wiem za­ufa­nie jest pod­sta­wą spo­łecz­ne­go kon­trak­tu, dzię­ki któ­re­mu na­sze ży­cie pu­blicz­ne nie może ist­nieć. To, że ist­nie­je wy­mia­na to­wa­ro­wo-pie­nięż­na, opar­te jest na za­ufa­niu, że ka­wa­łek pa­pie­ru z na­dru­ko­wa­ny­mi na nim licz­ba­mi rze­czy­wi­ście od­po­wia­da war­to­ści otrzy­ma­nych rze­czy. To, że bez­piecz­nie prze­cho­dzę na świa­tłach przez uli­cę, opie­ra się na za­ufa­niu, że kie­row­ca za­trzy­ma swój sa­mo­chód na czer­wo­nym świe­tle. To, że piję sok z bu­tel­ki ku­pio­nej w skle­pie, opie­ra się na za­ufa­niu, że nie ma tam tru­ci­zny. Mamy za­ufa­nie do fa­ce­ta w bia­łym ki­tlu, kie­dy mówi nam, że mamy raka, bo mamy za­ufa­nie do jego eks­per­ty­zy, a mamy je dla­te­go, że ufa­my me­dy­cy­nie jako ta­kiej, a je­śli nie, to prze­no­si­my na­sze za­ufa­nie na przed­sta­wi­cie­la me­dy­cy­ny al­ter­na­tyw­nej, czym­kol­wiek ona jest. Nie­po­dob­na bo­daj po­dać przy­kła­du z na­sze­go ży­cia spo­łecz­ne­go, któ­ry nie od­wo­łał­by się do za­ufa­nia, ja­kie mu­si­my mieć do in­nych, obec­nych lub nie­obec­nych, by nor­mal­nie funk­cjo­no­wać, i fakt, że ist­nie­ją oszu­ści i na­cią­ga­cze na­sze­go za­ufa­nia, do­bit­nie świad­czy o tym, że to za­ufa­nie kie­ru­je na­szym ży­ciem spo­łecz­nym – nie co in­ne­go. Za­ufa­nie ma nie tyl­ko star­sza ko­bie­ta otwie­ra­ją­ca drzwi każ­de­mu, kto po­wie, że jest li­sto­no­szem. Za­ufa­nie kie­ru­je tak­że dzia­ła­niem państw ufa­ją­cych, że będą wza­jem­nie prze­strze­gać pod­pi­sa­nych umów, i ogrom­ny­mi kor­po­ra­cja­mi ma­ją­cy­mi za­ufa­nie do two­rzo­nych przez sie­bie pro­gnoz eko­no­micz­nych.

Z tego po­wo­du mamy za­ufa­nie do tych, któ­rzy są inni, bo choć inni niż my, to po­cho­dzą z tej sa­mej lub bli­skiej rze­czy­wi­sto­ści, jed­no­cze­śnie nie mamy za­ufa­nia do tych, któ­rzy są obcy. My­śli­my, że kie­dy mowa o praw­dzie, mówi się o zda­rze­niach, pod­czas gdy de fac­to cho­dzi o to, co o zda­rze­niach mó­wi­my. Praw­dzi­we są fak­ty (czy­li ele­men­ty mowy) zga­dza­ją­ce się nie z tym, co się wy­da­rzy­ło, ale z tym, co ktoś inny o tym po­wie­dział – na­ocz­ny świa­dek, do­brze po­in­for­mo­wa­na oso­ba, rze­tel­ny dzien­ni­karz. To, jak było (choć nie to, że było), wy­ni­ka z tego, jak kto o tym, co było, mówi. Nie ma in­ne­go spo­so­bu na do­tar­cie do prze­szło­ści niż przez sieć me­dia­cji su­pła­ną co­dzien­nie przez wie­lu tka­czy. Od umie­jęt­no­ści od­róż­nie­nia wia­ry­god­nych re­la­cji od nie­wia­ry­god­nych za­le­ży ich praw­dzi­wość, i w tym sen­sie praw­da ni­g­dy nie zgi­nie (jak su­ge­ru­je cała la­wi­na pu­bli­ka­cji na ten te­mat), gdyż nie jest ona funk­cją nie­za­leż­nych od słów „rze­czy”, lecz dys­kur­su, któ­ry nie milk­nie, bo umilk­nąć, póki je­ste­śmy ludź­mi, nie może. Z tego, że praw­da może przy­brać po­stać sprzecz­ną, nie wy­ni­ka, że ona nie ist­nie­je.

Gdy­by ist­niał tyl­ko je­den świa­dek Ho­lo­kau­stu, któ­ry go do­świad­czył, Ho­lo­kaust ni­g­dy nie zo­stał­by uzna­ny za wy­da­rze­nie praw­dzi­we (dla­te­go zgro­ma­dze­nie jak naj­więk­szej licz­by świa­dectw ma ko­lo­sal­ne zna­cze­nie dla udo­ku­men­to­wa­nia – czy­li uwia­ry­god­nie­nia – każ­de­go wiel­kie­go wy­da­rze­nia), choć dzię­ki temu sa­me­mu me­cha­ni­zmo­wi moż­li­we sta­je się two­rze­nie na jego te­mat oso­bi­stych fan­ta­zji, cze­go do­wo­dem jest zmyś­lone ży­cie Ben­ja­mi­na Wił­ko­mir­skie­go, któ­ry sam uwie­rzył w to, cze­go ni­g­dy nie do­świad­czył. Fak­ty, jako że za­po­śred­ni­czo­ne przez me­cha­ni­zmy kul­tu­ry, a nie do­świad­czo­ne bez­po­śred­nio przez jed­nost­ki, do­ma­ga­ją się in­sty­tu­cjo­nal­ne­go wspar­cia, któ­re roz­sze­rzy ich obo­wią­zy­wal­ność. Praw­da bo­wiem sama obro­nić się nie może, gdyż nic ta­kie­go jak praw­da sama w so­bie nie ist­nie­je. To wła­śnie z tego po­wo­du praw­da do­ma­ga się in­ten­syw­nej obro­ny i musi być sta­ran­nie od­róż­nio­na od opi­nii, któ­rych uwie­rzy­tel­niać (a więc pod­da­wać te­sto­wi spo­łecz­ne­mu) nie trze­ba, bo one wła­śnie – opi­nie – ist­nie­ją same w so­bie, przyj­mo­wa­ne na wia­rę, jak się komu po­do­ba. W tym sen­sie Giu­lia­ni okrop­nie się my­lił, nie wie­dząc, jak od­róż­nić fakt od opi­nii. A jest to dość pro­ste: fak­ty do­ma­ga­ją się uwie­rzy­tel­nie­nia, opi­nie nie. Fak­ty (a za­tem i praw­da) nie mają nic wspól­ne­go z war­to­ścia­mi, na­to­miast opi­nie za­sa­dza­ją się na war­to­ściach. Fak­ty do­ma­ga­ją się uzna­nia po­nad po­dzia­ła­mi, opi­nie zaś po­dzia­ły po­głę­bia­ją, wo­bec cze­go każ­dy, kto wy­su­wa opi­nie na plan pierw­szy, nie dąży do żad­ne­go po­ro­zu­mie­nia, lecz za­le­ży mu na mno­że­niu róż­nic.

Ale i ten dość oczy­wi­sty spo­sób moż­na za­kwe­stio­no­wać, al­bo­wiem w za­leż­no­ści od tego, kto się im przy­pa­tru­je, ist­nie­ją dys­kur­sy bar­dziej i mniej wia­ry­god­ne, a osta­tecz­nie wszyst­ko roz­bi­ja się o kwe­stię za­ufa­nia i wia­ry. Ktoś wie­rzy w to, co byle użyt­kow­nik in­ter­ne­tu opu­bli­ku­je na swo­im blo­gu, i uwa­ża za praw­dzi­we po­gło­ski, że Hil­la­ry Clin­ton pro­wa­dzi w pew­nej piz­ze­rii nie­le­gal­ny han­del dzieć­mi, i nie spo­sób mu wy­tłu­ma­czyć, że to nie­praw­da, gdyż w sfe­rze pu­blicz­ne­go dys­kur­su nie ma osta­tecz­ne­go do­wo­du na nie­praw­dzi­wość tej opi­nii. Może zda­rzyć się, że ktoś po­sta­no­wi spraw­dzić na wła­sne oczy, jak się rze­czy mają (o tym za chwi­lę), ale re­zul­tat spo­łecz­ny tej in­dy­wi­du­al­nej we­ry­fi­ka­cji po­ja­wi się do­pie­ro wte­dy, gdy ktoś inny opu­bli­ku­je na ten te­mat spra­woz­da­nie. Praw­da, w od­róż­nie­niu od opi­nii, nie na­le­ży do jed­no­stek (choć jed­nost­ki bar­dzo za­bie­ga­ją o to, żeby so­bie praw­dę przy­własz­czyć) i żeby jej do­wieść, trze­ba ją ja­koś przed­sta­wić in­nym, co po­wo­du­je, że z płasz­czy­zny zda­rzeń prze­cho­dzi­my na płasz­czy­znę we­ry­fi­ko­wal­nych – bo utrwa­lo­nych – fak­tów. Pro­blem po­le­ga je­dy­nie na tym, że na­wet je­śli fak­ty po­zo­sta­ną wia­ry­god­nie przed­sta­wio­ne, nie ma ta­kiej siły, by prze­ko­nać do nich tych, któ­rzy upar­li się nie mieć do nich za­ufa­nia, gdyż – we­dług ich oce­ny – zo­sta­ły przed­sta­wio­ne przez nie­god­ne za­ufa­nia in­sty­tu­cje.

Z Bo­giem czy mimo Boga

Gdy­by Pol­ska, co nie­sły­cha­nie trud­no so­bie wy­obra­zić, wstę­po­wa­ła do Unii Eu­ro­pej­skiej bez świad­ków, by­ło­by to zda­rze­nie, ale że do­ko­ny­wa­ło się to w świe­tle ka­mer i w obec­no­ści gi­gan­tycz­nej pu­blicz­no­ści, dy­stan­su mię­dzy zda­rze­niem a fak­tem nie było. Po­dob­nie z każ­dym in­nym zda­rze­niem, któ­re dzię­ki na­tych­mia­sto­wej trans­mi­sji sta­je się od razu fak­tem. Kło­po­ty z od­róż­nie­niem zda­rze­nia od fak­tu wy­ni­ka­ją stąd, że no­wo­czes­ność za­wsze dą­ży­ła do tego, by zda­rze­nie jak naj­szyb­ciej w fakt prze­mie­nić, by nie było mię­dzy nimi żad­ne­go dy­stan­su, żad­nej zwło­ki, by wia­do­mość o zda­rze­niu na­tych­miast do­cie­ra­ła do ad­re­sa­ta. To, że chce­my, by fakt był sa­mym zda­rze­niem, a nie spra­woz­da­niem z nie­go, wy­ni­ka z pra­gnie­nia za­ko­rze­nie­nia w świe­cie, z któ­re­go czu­je­my się wy­klu­cze­ni, z chę­ci re­sty­tu­cji – za wszel­ką cenę – bez­po­śred­nie­go do­świad­cze­nia. To pra­gnie­nie – chęt­nie na­zwał­bym je naj­więk­szym pra­gnie­niem no­wo­cze­snym – wy­ni­ka z do­tkli­we­go po­czu­cia ze­rwa­nia fan­ta­zma­tycz­ne­go, in­tym­ne­go kon­tak­tu ze świa­tem, któ­re na­stą­pi­ło na sku­tek wy­ło­nie­nia się mię­dzy nami a świa­tem sfe­ry po­śred­niej, czy­li rze­czy­wi­sto­ści. Rze­czy­wi­stość nie jest tym, co ist­nie­je bez na­sze­go udzia­łu w jej two­rze­niu. To sfe­ra cią­głej me­dia­cji mię­dzy nami i świa­tem albo – ina­czej – pew­na tech­no­lo­gia od­no­sze­nia się do świa­ta, w któ­rym ist­nie­je­my dla­te­go, że umie­my go ja­koś „ob­ra­biać” na wła­sny uży­tek. Wkła­da­my swe­ter, gdy zim­no, go­tu­je­my wodę, by za­bić za­raz­ki, wcho­dzi­my pod dach, gdy pada. Są to ele­men­tar­ne for­my rze­czy­wi­sto­ści albo tech­ni­ki za­bez­pie­cza­nia eg­zy­sten­cji, któ­re dają nam po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Ale mamy tak­że do dys­po­zy­cji for­my bar­dziej za­awan­so­wa­ne, po­zwa­la­ją­ce czuć się jesz­cze bez­piecz­niej, bo dzia­ła­my za po­mo­cą słów. Mo­dli­my się lub wy­ku­pu­je­my po­li­sę ubez­pie­cze­nio­wą, idzie­my na spo­tka­nie z tymi, któ­rzy są do nas w tym lub tam­tym po­dob­ni, nie­któ­rym na­wet obie­cu­je­my, że ich do śmier­ci nie opu­ści­my. Nie­ste­ty, wy­pra­co­wa­li­śmy też ta­kie for­my rze­czy­wi­sto­ści, któ­re są przez jed­nych wy­ko­rzy­sty­wa­ne prze­ciw­ko dru­gim, co musi pro­wa­dzić do wzmo­że­nia po­czu­cia nie­pew­no­ści. Wy­na­leź­li­śmy na­rzę­dzia, któ­re, ow­szem, po­ma­ga­ją w or­ga­ni­za­cji ży­cia co­dzien­ne­go, ale tak­że temu sa­me­mu ży­ciu za­gra­ża­ją. Za­ży­wa­my le­kar­stwa, któ­re w in­nej daw­ce oka­zu­ją się tru­ci­zna­mi. Uży­wa­my słów, któ­re ozna­cza­ją mi­łość, ale tak­że sie­ją nie­na­wiść i – me­ta­fo­rycz­nie – ra­nią. Rzecz w tym, że kul­tu­ra ludz­ka osa­dzo­na zo­sta­ła na nie­usu­wal­nej dwu­znacz­no­ści: to, co za­pew­nia czło­wie­ko­wi bez­pie­czeń­stwo, może do­pro­wa­dzić go tak­że do zgu­by. Na­rzę­dzia cy­wi­li­za­cyj­ne­go roz­wo­ju mogą zmie­nić się w na­rzę­dzia kul­tu­ro­wej de­gra­da­cji. Kor­don bez­pie­czeń­stwa może prze­stać do­pusz­czać tlen. Mi­łość może ła­two ob­ró­cić się w nie­na­wiść. Zdro­we ży­cie w le­sie skoń­czyć się bo­re­lio­zą. Li­sta ta­kich dwu­znacz­no­ści, wpi­sa­nych w samo po­ję­cie rze­czy­wi­sto­ści, skon­stru­owa­na przez no­wo­cze­sność, cią­gnie się w nie­skoń­czo­ność.

To wpi­sa­ne w isto­tę ludz­kich dzia­łań i osten­ta­cyj­nie ste­ma­ty­zo­wa­ne przez no­wo­cze­sność nie­zno­śne nie­roz­strzy­gnię­cie rzą­dzi tak­że na­szym my­śle­niem o fak­tach. Wie­my, że fak­ty to zda­nia na te­mat zda­rzeń (bo prze­cież nie­mal w stu pro­cen­tach nie mamy po­ję­cia o tym, co się zda­rzy­ło, i to, co wie­my, do­cho­dzi do nas z dru­giej, trze­ciej, dzie­sią­tej ręki), ale chce­my, żeby były sa­my­mi zda­rze­nia­mi, al­bo­wiem odłą­cze­nie fak­tów od zda­rzeń, rze­czy­wi­sto­ści od świa­ta prze­ra­ża nas wzię­ciem cał­ko­wi­tej od­po­wie­dzial­no­ści za to, co ro­bi­my z na­szym ży­ciem. Z tego po­wo­du być może naj­więk­sza prze­mia­na, z któ­rą za­chod­nia kul­tu­ra mia­ła do czy­nie­nia, po­le­ga­ła na przej­ściu mię­dzy róż­ny­mi spo­so­ba­mi do­wo­dze­nia ra­cji, dwo­ma ro­dza­ja­mi wnio­sko­wa­nia: opar­tym na nie­ludz­kiej trans­cen­den­cji lub ludz­kiej im­ma­nen­cji, na woli Boga albo na de­cy­zji sądu.

Spo­sób pierw­szy daje ja­kiejś in­stan­cji wo­bec czło­wie­ka ze­wnętrz­nej pra­wo do przed­ło­że­nia roz­strzy­ga­ją­ce­go do­wo­du w spra­wie. Wy­gra­łem, a więc mam za sobą nie­kwe­stio­no­wa­ny man­dat, po­ko­na­łem prze­ciw­ni­ka, a więc Bóg jest ze mną. Gdy­bym nie miał ra­cji, Bóg by mnie ni­g­dy nie po­parł, a więc ni­g­dy bym nie wy­grał mo­jej spra­wy. Je­śli je­stem u wła­dzy, to zna­czy, że tak musi być: nie­za­leż­nie od tego, czy przy­wo­łu­je­my Boga czy ko­niecz­ność in­nej ma­ści (ko­mu­ni­ści uza­sad­nia­li swo­je pa­no­wa­nie hi­sto­rycz­ną ko­niecz­no­ścią), uza­sad­nie­nie na­szej ra­cji przy­cho­dzi nie z przy­god­ne­go świa­ta lu­dzi, lecz spo­za nie­go, z sa­mej „na­tu­ry” rze­czy­wi­sto­ści, z ja­kiejś ko­niecz­no­ści (cza­sem na­zy­wa się ją spra­wie­dli­wo­ścią dzie­jo­wą, cza­sem pra­wa­mi na­uki), któ­ra musi się od ludz­kiej róż­nić, gdyż ina­czej nie by­ła­by wyż­szym man­da­tem.

Ina­czej jed­nak do­wo­dzi­my ra­cji, kie­dy Boga ani ko­niecz­no­ści, ani na­tu­ry nie bie­rze­my za osta­tecz­ne­go świad­ka i od­wo­łu­je­my się do de­cy­zji czy­sto ludz­kich. Tu już nie wy­nik pro­wa­dzi do do­wo­du, ale od­wrot­nie, do­wo­dy pro­wa­dzą do wy­ni­ku, al­bo­wiem de­cy­du­je wy­łącz­nie ziem­ska in­stan­cja, któ­rej mo­de­lem jest sąd ludz­ki, nie bo­ski. Nie mam ra­cji nie dla­te­go, że Bóg się ode mnie od­wró­cił, ale dla­te­go, że tak, na pod­sta­wie do­star­czo­nych do­wo­dów, zde­cy­do­wał sąd, zło­żo­ny z ta­kich sa­mych jak ja śmier­tel­ni­ków, do któ­rych na­le­ży ostat­nie zda­nie i któ­rzy, oczy­wi­ście, mogą się my­lić. Z tego po­wo­du sąd w spo­łe­czeń­stwach no­wo­cze­snych jest in­sty­tu­cją za­gra­ża­ją­cą swą świec­ko­ścią każ­dej trans­cen­den­cji, a więc tak­że wła­dzy szu­ka­ją­cej dla sie­bie uza­sad­nie­nia poza świa­tem ludz­kich ar­gu­men­tów. Nie­za­leż­ność sys­te­mu są­do­we­go bę­dzie dla każ­de­go dyk­ta­to­ra solą w oku, gdyż każ­dy dyk­ta­tor sta­ra się za­wró­cić bieg hi­sto­rii, na­da­jąc so­bie trans­cen­dent­ny man­dat. Tym sa­mym są de­mo­kra­tycz­nie prze­pro­wa­dzo­ne wy­bo­ry i re­zul­tat za­le­ży wy­łącz­nie od woli wy­bor­ców, któ­ra nie zo­sta­nie sfał­szo­wa­na.

W grun­cie rze­czy cho­dzi tu o to, jaki się ma sto­su­nek do fak­tów. W pierw­szym wy­pad­ku dąży się do tego, by wyjść poza ob­ręb fak­tów, czy­li ludz­kich spo­so­bów do­wo­dze­nia praw­dy (czy­li poza rze­czy­wi­stość). W dru­gim uzna­je się, że poza fak­ty wyjść nie spo­sób, gdyż żad­na inna per­spek­ty­wa nie jest czło­wie­ko­wi dana. W kon­se­kwen­cji in­sty­tu­cje zaj­mu­ją­ce się kon­tro­lą fak­tów – sądy, me­dia, uni­wer­sy­te­ty, ko­mi­sje wy­bor­cze – znaj­du­ją się w sta­nie per­ma­nent­ne­go po­dej­rze­nia o ma­ni­pu­la­cję, od któ­rej uwol­nić może je­dy­nie „wyż­sza” sank­cja: Bóg lub oj­czy­zna, Su­we­ren Ab­so­lut­ny albo su­we­ren wy­obra­żo­ny. Ra­cji nie ma ten, któ­ry jej do­wie­dzie. Ra­cję ma ten, kto już jej do­wiódł przez od­wo­ła­nie do Trans­cen­den­cji, zwal­nia­ją­cej od po­da­nia ja­kie­go­kol­wiek do­wo­du. Pierw­sza me­to­da dzia­ła przez od­wo­ła­nie do ro­zu­mo­wa­nia, dru­ga – do wia­ry. Wia­ra fak­tów nie po­trze­bu­je, bo jej osta­tecz­nym schro­nie­niem jest mil­cze­nie. Ro­zu­mo­wa­nie bez fak­tów nie ist­nie­je, bo nie może się obyć bez słów.

Ma­gna Char­ta, fak­ty i seks za pie­nią­dze

Hi­sto­rycz­nym mo­de­lem świec­kie­go do­cho­dze­nia praw­dy jest śre­dnio­wiecz­na an­giel­ska Ma­gna Char­ta (1215), w któ­rej orze­czo­no po raz pierw­szy, że „ni­ko­go nie wol­no aresz­to­wać lub uwię­zić […], chy­ba że dzię­ki od­wo­ła­niu do pra­wo­wi­te­go wy­ro­ku rów­nych jemu lub pra­wa da­nej zie­mi”. Ja­giel­loń­ska za­sa­da ne­mi­nem cap­ti­va­bi­mus nisi iure vic­tum, któ­ra dała praw­ną pod­sta­wę wcze­sno­no­wo­cze­sne­mu pań­stwu pol­skie­mu, tak­że od­wo­łu­je się do tego mo­de­lu za­kła­da­ją­ce­go, że ist­nie­je coś ta­kie­go jak sub­stan­cja czy ma­te­ria do­wo­du (czy­li fak­tu), któ­rej przed­ło­że­nie w są­dzie po­zwa­la do­wieść praw­dzi­wo­ści ja­kie­goś twier­dze­nia. Tak do­szło do po­wsta­nia, we­dług okre­śle­nia Bar­ba­ry J. Sha­pi­ro, au­tor­ki książ­ki A Cul­tu­re of Fact: En­gland 1550–1720 (2000), „kul­tu­ry fak­tu”, w któ­rej jego ma­te­rial­ną stro­ną nie jest samo zda­rze­nie, ale jego re­je­stra­cja – ob­ser­wa­cja lub za­świad­cze­nie – przez ko­goś in­ne­go. Fakt jest praw­dzi­wy, kie­dy mogę go udo­wod­nić, czy­li – i to jest oko­licz­ność roz­strzy­ga­ją­ca – na po­twier­dze­nie jed­ne­go stwier­dze­nia („Nie za­bi­łem Je­rze­go P.”) mogę do­star­czyć jak naj­wię­cej in­nych stwier­dzeń po­twier­dza­ją­cych po­wyż­sze („Nie mo­głem tego zro­bić, al­bo­wiem w dniu mor­der­stwa by­łem gdzie in­dziej, na co mam do­wo­dy w po­sta­ci fo­to­gra­fii po­ka­zu­ją­cej mnie na tle ze­ga­ra z datą w in­nym mie­ście, na in­nym kon­ty­nen­cie”). Do­wo­dze­nie praw­dzi­wo­ści ja­kie­goś fak­tu może ozna­czać je­dy­nie od­wo­ła­nie do in­nych fak­tów, czy­li za­pi­sów zda­rzeń, choć praw­dą ja­kie­goś fak­tu nie­ko­niecz­nie musi być zgod­ność z in­nym fak­tem, al­bo­wiem może być nim tak­że nie­zgod­ność: je­śli twier­dzę, że za­bi­łem Je­rze­go P., to zna­le­zie­nie zdję­cia, na któ­rym w mo­men­cie po­peł­nie­nia prze­stęp­stwa sie­dzia­łem na lot­ni­sku w miej­scu od­da­lo­nym o ty­siąc ki­lo­me­trów, prze­czy praw­dzi­wo­ści mo­je­go twier­dze­nia. Osta­tecz­nie za­sa­dą we­ry­fi­ka­cji nie jest to, czy coś się zda­rzy­ło, czy nie (za­bi­łem czy nie za­bi­łem), ale czy mię­dzy fak­ta­mi, któ­re roz­wa­ża sąd (bo sąd roz­wa­ża fak­ty, al­bo­wiem nie ma do­stę­pu do tego, co się zda­rzy­ło ina­czej niż za po­śred­nic­twem fak­tów, czy­li za­pi­sów, do­ku­men­tów, wy­po­wie­dzi o zda­rze­niu), za­cho­dzi po­żą­da­na re­la­cja lo­gicz­na. Je­śli twier­dzę, że je­stem nie­win­ny i mogę to udo­wod­nić za po­mo­cą ja­kie­goś do­ku­men­tu za­prze­cza­ją­ce­go do­mnie­ma­niu mo­jej winy, albo ze­zna­nia świad­ka, wte­dy je­stem unie­win­nio­ny, al­bo­wiem no­wo­czes­ny sys­tem praw­ny przy­jął, że roz­strzy­ga­ją­cym ar­gu­men­tem za tym, czy ja­kieś zda­nie o tym, co się zda­rzy­ło, ma cha­rak­ter praw­dzi­wy czy nie, jest uzgod­nie­nie tego zda­nia z in­ny­mi zda­nia­mi, bądź to wy­po­wie­dzia­ny­mi prze­ze mnie, bądź przez in­nych. Roz­strzy­ga nie rze­czy­wi­stość, do któ­rej mamy do­stęp je­dy­nie po­przez fak­ty, ale re­la­cja mię­dzy sa­my­mi fak­ta­mi, czy­li za­pi­sa­mi rze­czy­wi­sto­ści. Je­że­li Trump mówi, że miał naj­więk­szą ze wszyst­kich pre­zy­den­tów pu­blicz­ność w cza­sie in­au­gu­ra­cji, to moż­na po­wie­dzieć, że fakt ten jest nie­praw­dzi­wy, al­bo­wiem stoi w sprzecz­no­ści z in­ny­mi fak­ta­mi: za­pi­sa­ny­mi licz­ba­mi do­ty­czą­cy­mi in­nych in­au­gu­ra­cji oraz zdję­cia­mi lot­ni­czy­mi wy­ko­na­ny­mi w róż­nych okre­sach. Czy kła­mał, stwier­dzić tego nie spo­sób, al­bo­wiem mó­wie­nie nie­praw­dy i kłam­stwo nie są tym sa­mym i w grun­cie rze­czy, gdy bio­rę pod uwa­gę praw­dę, nie in­te­re­su­je mnie to, czy Trump kła­mał, czy­li miał za­miar mó­wie­nia nie­praw­dy, czy też po pro­stu wci­skał lu­dziom kit. Je­że­li ten sam Trump, za­py­ta­ny 3 kwiet­nia 2018 roku na po­kła­dzie Air For­ce One, czy wie­dział o tym, że ak­tor­ka por­no o pseu­do­ni­mie Stor­my Da­niels otrzy­ma­ła za po­śred­nic­twem Mi­cha­ela Co­he­na (ad­wo­ka­ta Trum­pa) sto trzy­dzie­ści ty­się­cy do­la­rów w za­mian za nie­ujaw­nia­nie swo­je­go związ­ku z obec­nym pre­zy­den­tem, po­wie­dział, że „nie, nie wie­dział”, to zda­nie to oka­za­ło się nie­praw­dzi­we do­pie­ro wte­dy, gdy ktoś inny po­wie­dział (jak zro­bił to póź­niej sam Co­hen) lub na­pi­sał coś od­wrot­ne­go albo od­krył do­ku­men­ty, któ­re świad­czą prze­ciw­ko temu, co Trump stwier­dził. Gdy­by nie uka­za­ły się da­to­wa­ne do­ku­men­ty po­twier­dza­ją­ce, że Trump o wszyst­kim wie­dział, jego zda­nie: „Nie wie­dzia­łem o tym, że Mi­cha­el Co­hen za­pła­cił za mil­cze­nie Stor­my Da­niels”, nie by­ło­by nie­praw­dzi­we, nie­za­leż­nie od tego, czy Trump wie­dział o tym, czy nie wie­dział. Gdy­by nie po­rów­na­nie z in­ny­mi fak­ta­mi, nikt ni­g­dy by zda­nia Trum­pa nie mógł sfal­sy­fi­ko­wać, gdyż nie moż­na by­ło­by go z ni­czym po­rów­nać: ani z „nagą rze­czy­wi­sto­ścią” (czy­li umy­słem Trum­pa), ani z in­ny­mi do­wo­da­mi w spra­wie jego praw­do­mów­no­ści. Rzecz w tym, że kłam­stwo, je­śli nie wy­po­wia­da się go pod przy­się­gą (ak­tem słow­nym, któ­ry zo­bo­wią­zu­je do mó­wie­nia praw­dy), nie jest żad­nym prze­stęp­stwem.

Przy­pi­sy

7 S. Ki­sie­lew­ski, Po­chwa­ła kłam­stwa, „Kul­tu­ra” 1977, nr 1–2, s. 138.

Re­dak­cja: To­masz Bil­czew­ski

Ko­rek­ta: Pau­li­na Bie­niek, Agniesz­ka Stę­plew­ska

Opie­ka re­dak­cyj­na: Ewa Ślu­sar­czyk

 

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

Kon­wer­sja do for­ma­tów EPUB i MOBI: Mał­go­rza­ta Wi­dła

 

Zdję­cie na okład­ce: Geo­r­ge Lin­coln Roc­kwell, li­der Ame­ry­kań­skiej Par­tii Na­zi­stow­skiej w trak­cie prze­mó­wie­nia na Dra­ke Uni­ver­si­ty w 1967 roku (© Bet­t­mann/Get­ty Ima­ges)

 

Co­py­ri­ght © for the Text by Mi­chał Pa­weł Mar­kow­ski, 2019

Co­py­ri­ght © for this Edi­tion by Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter, 2019

 

ISBN 978-83-66147-25-6

125. pu­bli­ka­cja wy­daw­nic­twa Ka­rak­ter

 

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter

ul. Gra­bow­skie­go 13/1, 31–126 Kra­ków

ka­rak­ter.pl