Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Albanii, kraju, który na kilkadziesiąt lat zamknął się szczelnie w swoich granicach, ideały komunistyczne oficjalnie zastąpiły religię, a terror i prześladowania polityczne stały się codziennością. Ale dla Lei to był dom – bezpieczne miejsce, gdzie wszyscy ludzie są równi, sąsiedzi pomagają sobie nawzajem, a dzieci mają zbudować lepszy świat. Z cokołów na swoich młodych wyznawców spoglądali dobrotliwie wujek Stalin i wujek Hoxha.
W grudniu 1990 roku wszystko się zmieniło. Pomniki starych wodzów zostały obalone, a nowych przywódców ludzie mogli wybrać sami. Wolno im było wierzyć, w co tylko chcieli, i nie musieli się już obawiać wścibskich spojrzeń i zbyt cienkich ścian. Ale wkrótce kolejne zakłady pracy zaczęły się zamykać, piramidy finansowe doprowadziły państwo do ruiny, a na ulicach wybuchły zamieszki. Tysiące osób uciekło do Włoch tylko po to, by po poniżającej procedurze musieć wrócić do swojego wolnego kraju, który nie miał im wiele do zaoferowania.
Lea Ypi z wnikliwością i humorem opisuje dorastanie wśród politycznych wstrząsów, odkrywanie rodzinnych sekretów (o arystokratach, byłych premierach, więźniach politycznych i donosicielach), poszukiwanie prawdy ukrytej między ideałami i rzeczywistością, a przede wszystkim próby zrozumienia, co tak naprawdę oznacza być wolnym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Free. Coming of Age at the End of History
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Barry Lewis / In Pictures Ltd. /Corbis via Getty Images
Copyright © by Lea Ypi, 2021
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2022
Copyright © for the Polish translation by Krzysztof Środa, 2022
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Magdalena Błędowska
Korekta Anna Skóra / d2d.pl, Barbara Sikora / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-609-7
Pamięci mojej babki
Leman Ypi (Nini), 1918–2006
Ludzie nie tworzą swojej historii z własnej woli.
Ale tworzą ją sami[1].
Róża Luksemburg
Nigdy się nie zastanawiałam, co znaczy wolność, dopóki nie przytuliłam Stalina. Z bliska wyglądał na wyższego, niż się spodziewałam. Pani Nora, nasza nauczycielka, mówiła, że imperialiści i rewizjoniści lubią podkreślać, że Stalin był niski. W rzeczywistości jednak nie był tak niski jak Ludwik XIV, o którego wzroście – jak zauważała – o dziwo nie wspominali. Tak czy inaczej, dodawała poważnym głosem, skupianie się na powierzchowności człowieka, a nie na tym, co naprawdę ważne, to typowy błąd imperialistów. Stalin był gigantem, a jego czyny okazały się znacznie ważniejsze od fizycznego wyglądu.
Tym, co czyniło Stalina wyjątkowym, tłumaczyła dalej, była umiejętność uśmiechania się oczami. Dacie wiarę? Uśmiechanie się oczami? Wszystko dlatego, że sympatyczny wąs zdobiący jego twarz zasłaniał wargi, więc jeśli ktoś patrzyłby tylko na usta, nie wiedziałby, czy Stalin się uśmiecha, czy też robi coś zupełnie innego. Wystarczyło jednak spojrzeć na jego oczy, brązowe, przenikliwe, mądre, i wtedy wiedziało się wszystko. Niektórzy ludzie nie potrafią spojrzeć komuś w oczy. Najwyraźniej mają coś do ukrycia. Stalin patrzył na ludzi wprost i jeśli miał ochotę, jeśli ktoś postępował właściwie, jego oczy się uśmiechały. Nosił skromny płaszcz i zwykłe brązowe buty. Lubił wkładać prawą dłoń pod lewą połę płaszcza, jakby kładł ją na sercu. Lewą rękę często trzymał w kieszeni.
– W kieszeni? – pytaliśmy. – Czy to nie jest niegrzeczne chodzić z ręką w kieszeni? Dorośli zawsze zwracają nam uwagę, żeby wyjąć ręce z kieszeni.
– No tak – mówiła Nora – ale w Związku Radzieckim jest zimno. A poza tym Napoleon zawsze miał rękę w kieszeni. I nikt nigdy nie powiedział, że to niegrzeczne.
– Nie w kieszeni – odezwałam się nieśmiało. – W kamizelce. W tamtych czasach to była oznaka dobrego wychowania.
Nauczycielka zignorowała mnie i zamierzała przejść do innej kwestii.
– I był niski – przerwałam jej.
– Skąd wiesz?
– Babcia mi powiedziała.
– Co ci powiedziała?
– Że Napoleon był niski, ale kiedy zobaczył go nauczyciel Marksa, Hangel czy Hegel, nie pamiętam, powiedział, że była to dusza świata siedząca na koniu.
– Hangel – poprawiła mnie. – Hangel miał rację. Napoleon odmienił Europę. Wprowadził oświeceniowe instytucje polityczne. Był wielkim człowiekiem. Ale nie tak wielkim jak Stalin. Gdyby nauczyciel Marksa zobaczył Stalina, nie na koniu oczywiście, ale na przykład stojącego na czołgu, również powiedziałby, że widzi duszę świata. Stalin stał się żywotną inspiracją dla większej liczby ludzi, dla milionów naszych braci i sióstr w Afryce i Azji, nie tylko w Europie.
– Czy Stalin kochał dzieci?
– Oczywiście, że kochał.
– Jeszcze bardziej niż Lenin?
– Mniej więcej tak samo, ale jego wrogowie starali się to ukryć. Chcieli, żeby Stalin wyglądał na gorszego niż Lenin, bo Stalin był silny i bardziej im zagrażał. O wiele bardziej. Lenin odmienił Rosję, a Stalin odmienił świat. Dlatego nigdy nie mówiono o tym, że Stalin kochał dzieci równie mocno jak Lenin.
– A czy Stalin kochał dzieci równie mocno jak Wujek Enver?
Nauczycielka zawahała się.
– Czy kochał je bardziej?
– Przecież znacie odpowiedź – powiedziała z ciepłym uśmiechem.
Możliwe, że Stalin kochał dzieci. Niewykluczone, że dzieci kochały Stalina. Pewne jest natomiast, absolutnie pewne, że ja nigdy nie kochałam go bardziej niż tego deszczowego grudniowego popołudnia, gdy pognałam z portu do niewielkiego ogrodu obok Pałacu Kultury. Byłam spocona, drżąca, a serce biło mi tak mocno, że wydawało się, że wypluję je na ziemię. Przebiegłam najszybciej, jak mogłam, prawie dwa kilometry i wreszcie zobaczyłam ogród. Gdy na horyzoncie pojawił się Stalin, wiedziałam, że jestem bezpieczna. Stał tam, jak zwykle dostojny, w swoim skromnym płaszczu i butach z brązu, z prawą dłonią schowaną pod płaszczem – tak jakby podtrzymywał nią serce. Zatrzymałam się i rozejrzałam, by sprawdzić, czy nikt za mną nie idzie, i podeszłam bliżej. Z prawym policzkiem przyciśniętym do uda Stalina, z rękoma wyciągniętymi, by objąć jego kolano, byłam prawie niewidoczna. Próbowałam uspokoić oddech. Zamknęłam oczy i zaczęłam liczyć. Jeden. Dwa. Trzy. Kiedy doszłam do trzydziestu siedmiu, przestałam słyszeć szczekanie psów. Grzmiący odgłos kroków stawianych na betonie był teraz zaledwie odległym echem. Czasem rozbrzmiewały tylko hasła skandowane przez uczestników protestu: „Wolność, demokracja, wolność, demokracja”.
Gdy upewniłam się, że jestem bezpieczna, odsunęłam się od Stalina. Usiadłam na ziemi i przyjrzałam mu się uważniej. Ostatnie krople deszczu na jego butach wysychały, a farba na płaszczu zaczynała blaknąć. Wyglądał tak, jak opisywała go nauczycielka Nora – olbrzym z brązu. Jego ręce i stopy były większe, niż się spodziewałam. Wygięłam szyję do tyłu i spojrzałam w górę, by sprawdzić, czy wąs faktycznie zakrywa górną wargę i czy jego oczy się śmieją. Ale nie było uśmiechu. Nie było też oczu, warg ani wąsów. Chuligani ukradli Stalinowi głowę.
Zakryłam dłonią usta, żeby stłumić krzyk. Stalin – olbrzym z brązu, który stanął w ogrodzie Pałacu Kultury na długo przed moimi narodzinami – został zdekapitowany? Stalin, którego Hangel, gdyby go zobaczył, nazwałby duszą świata na czołgu? Dlaczego? O co im chodziło? Dlaczego krzyczeli: „Wolność, demokracja, wolność, demokracja”? Co to znaczyło?
Nigdy nie zastanawiałam się nad wolnością. Nie było takiej potrzeby. Mieliśmy mnóstwo wolności. Czułam się tak wolna, że często postrzegałam moją wolność jako brzemię, a niekiedy, tak jak tego dnia, jako zagrożenie.
Nie zamierzałam dołączać do protestu. Nie bardzo wiedziałam, co to jest protest. Zaledwie kilka godzin wcześniej stałam w deszczu przed bramą szkoły, zastanawiając się, którą drogą wracać do domu. Mogłam skręcić w lewo, w prawo albo pójść prosto. Miałam wolność wyboru. Z każdą z dróg wiązały się jakieś dylematy, więc musiałam rozważyć różne ich aspekty oraz konsekwencje i podjąć decyzję, której – wiedziałam o tym – być może pożałuję.
Tego dnia faktycznie jej pożałowałam. Dokonałam wolnego wyboru drogi do domu, okazało się jednak, że wybór był zły. Po lekcjach miałam dyżur w grupie sprzątającej klasę. Robiliśmy to na zmianę czwórkami, ale chłopcy zwykle znajdowali jakieś wymówki, więc zostawały tylko dziewczęta. W mojej grupie miałam koleżankę, Elonę. Normalnie wyszłybyśmy razem i zatrzymały się na rogu przy siedzącej na chodniku staruszce, która sprzedawała ziarna słonecznika. Spytałybyśmy ją: „Możemy spróbować? Są solone czy niesolone? Prażone czy nie?”. Kobieta otworzyłaby kolejno trzy torby: ze słonecznikiem prażonym i solonym, prażonym i niesolonym, nieprażonym i solonym, a my spróbowałybyśmy po kilka ziaren z każdej z nich. Jeśli miałyśmy jakieś drobne, mogłyśmy wybierać do woli.
Potem, przegryzając ziarna słonecznika, poszłybyśmy w lewo, do domu Elony, żeby pod jej drzwiami pomęczyć się trochę z zardzewiałymi kluczami przyczepionymi do maminego łańcuszka, który nosiła pod szkolnym mundurkiem. Po wejściu do mieszkania musiałybyśmy zdecydować, w co się bawimy. W grudniu wybór był prosty. W tym czasie zaczynał się ogólnokrajowy konkurs piosenki, więc przygotowywałybyśmy własne utwory i udawały, że zamierzamy wystąpić w telewizji. Ja pisałam teksty, a Elona je śpiewała. Czasem, posługując się dużą drewnianą łyżką i kilkoma garnkami, dodawałam podkład perkusyjny.
Ostatnio jednak Elona straciła zainteresowanie konkursem piosenki. Wolała bawić się w panny młode i matki. Nie chciała, żebym waliła w garnki w kuchni. Prowadziła mnie do pokoju rodziców, gdzie przymierzałyśmy zapinki do włosów należące do jej mamy, przebierałyśmy się w jej starą suknię ślubną, robiłyśmy sobie makijaż i udawałyśmy, że karmimy lalki. Gdy przychodziła pora obiadu, musiałam zdecydować, czy wolę, jak Elona, bawić się dalej, czy też może warto namówić ją na usmażenie jajek albo, jeśli jajek nie było, zjeść chleb z oliwą, a czasem sam chleb. To jednak były banalne wybory.
Prawdziwy dylemat powstał, gdy tamtego dnia pokłóciłam się z Eloną o sprzątanie. Uparła się, że powinnyśmy nie tylko zamieść podłogę, ale również ją umyć, bo jeśli tego nie zrobimy, nigdy nie dostaniemy proporczyka dla najlepszych sprzątaczek miesiąca, na czym bardzo zależało jej mamie. Powiedziałam, że przecież w parzyste dni tygodnia tylko zamiatamy podłogę, zamiatamy i myjemy w dni nieparzyste. A ponieważ był dzień parzysty, mogłyśmy ją tylko zamieść i wyjść wcześniej, nie tracąc szansy na proporczyk. Odparła, że nauczycielka spodziewa się czegoś więcej, i spytała, czy pamiętam, jak moi rodzice zostali wezwani do szkoły, gdy przestałam przykładać się do sprzątania. Powiedziałam, że to nieprawda; rodziców wezwano, bo podczas poniedziałkowej kontroli wykryto, że mam za długie paznokcie. Upierała się, że to bez znaczenia, że tak czy inaczej właściwe sprzątanie polega na zamiataniu podłogi oraz jej myciu i nawet gdybyśmy na koniec miesiąca dostały proporczyk, ona będzie się czuła tak, jakbyśmy oszukiwały. Poza tym, dodała, jakby kończyły się jej inne argumenty, tak właśnie sprząta w domu, ponieważ tak robiła jej mama. Odpowiedziałam, że nie może za każdym razem powoływać się na mamę, żeby postawić na swoim. Wyszłam rozzłoszczona. Kiedy stałam w deszczu przed szkolną bramą, zastanawiałam się, czy Elona ma prawo oczekiwać, że wszyscy będą dla niej mili nawet wtedy, gdy nie ma racji. Myślałam też nad tym, czy powinnam udawać, że lubię zamiatać i myć podłogę, tak jak udawałam, że lubię się bawić w panny młode i matki.
Nigdy jej tego nie powiedziałam, ale nienawidziłam tej zabawy. Nienawidziłam pokoju jej mamy i przymierzania sukni ślubnej. Nie bawiło mnie zakładanie ubrań zmarłej osoby i dotykanie kosmetyków, których używała jeszcze kilka miesięcy temu, tak jakbyśmy były nią. Wręcz przeciwnie. To stało się tak niedawno, Elona czekała na narodziny małej siostrzyczki, która – myślałam – mogłaby się bawić z moim młodszym braciszkiem. Jednak jej mama zmarła, a siostrzyczka trafiła do sierocińca. Została tylko suknia ślubna. Nie odmawiałam ubierania się w nią, bo nie chciałam ranić Elony, ani nie mówiłam jej, że te zapinki do włosów wydają mi się odrażające. Mogłam oczywiście powiedzieć, co sądzę o zabawie w panny młode i matki, tak jak mogłam zostawić ją samą, żeby myła podłogę. To była moja wolność – nikt mnie przed tym nie powstrzymywał. Uznałam więc, że lepiej będzie, jak Elona usłyszy prawdę, nawet jeśli ją to zaboli. Nie mogłam ciągle kłamać, żeby było jej przyjemnie.
Jeśli nie skręcałam w lewo, żeby pójść do Elony, mogłam skręcić w prawo. To była najkrótsza trasa do domu, prowadząca przez dwie wąskie alejki, które łączyły się z główną ulicą naprzeciwko małej piekarni. Tu pojawiał się kolejny dylemat. Codziennie po szkole, w krytycznym momencie, gdy miał podjechać samochód dostawczy, zbierała się tam spora grupa dzieci. Jeśli wybierałam tę drogę, dołączałam zwykle do tak zwanej akcji ciasteczkowej. Ustawiałam się w szeregu z innymi dziećmi pod murem piekarni, żeby niespokojnie czekać na przyjazd ciężarówki, obserwować drzwi i nasłuchiwać odgłosów możliwych zakłóceń ruchu ulicznego, takich jak ludzie na rowerach czy furmanki. W pewnym momencie drzwi piekarni się otwierały i wychodziło dwóch robotników niosących skrzynki z ciasteczkami. Wyglądali jak dwaj bliźniaczy bracia Atlasowie dźwigający Ziemię. Powstawało wtedy małe zamieszanie, ponieważ wszyscy rzucaliśmy się do przodu, skandując: „Wy chciwcy, wy chciwcy, ciasteczek, ciasteczek, wy chciwcy!”. Nasz uporządkowany szereg rozsypywał się i dzielił na szturmowy oddział ubranych w czarne mundurki dzieci, które machały rękoma, próbując chwycić za kolana mężczyzn ze skrzynkami, oraz ariergardę tłoczącą się w bramie, która miała utrudnić im wyjście. Tragarze wyginali dolną część ciała, chcąc uwolnić się od tych uścisków, i usztywniali część górną, by nie upuścić skrzynek. Gdy jednak jakaś skrzynka spadała, wywiązywała się walka – a wtedy z piekarni wychodził kierownik, niosąc porcję ciasteczek wystarczającą do nakarmienia wszystkich dzieci i skłonienia ich, by się rozeszły.
Byłam wolna, więc mogłam skręcić w prawo albo pójść prosto, ale gdy szłam w prawo, mogłam spodziewać się właśnie czegoś takiego. To wydawało się absolutnie niewinne. Byłoby czymś nieracjonalnym, a może wręcz nieuczciwym oczekiwać od jedenastolatki wracającej po prostu do domu i nierozglądającej się za żadnymi smakołykami, że nie zareaguje na cudowny zapach ciasteczek wydostający się przez otwarte okna piekarni. Równie nierozsądnie byłoby wymagać, by minęła obojętnie inne dzieci, ignorując ich krępujące, dociekliwe spojrzenia, tak jakby w ogóle nie interesował jej przyjazd ciężarówki. O to jednak właśnie poprosili mnie rodzice wieczorem przed tamtym grudniowym dniem 1990 roku. Po części dlatego decyzja, którędy wracać do domu, okazała się bezpośrednio związana z kwestią wolności.
To była częściowo moja wina. Nie powinnam przynosić do domu ciasteczek, jak jakichś trofeów. Ale winna była również nowa kierowniczka piekarni. Pracowała od niedawna, więc nie wiedziała jeszcze wszystkiego o panujących tam zwyczajach i uznała pojawienie się dzieci za wydarzenie jednorazowe. Zamiast dać nam – tak jak robili to jej poprzednicy – po jednym ciasteczku, rozdawała całe torebki. Zaskoczeni tą zmianą i jej możliwymi konsekwencjami dla akcji ciasteczkowej, w następnych dniach, zamiast zjeść wszystko na miejscu, schowaliśmy pełne torebki do tornistrów i uciekliśmy w pośpiechu.
Przyznaję, nie wyobrażałam sobie, że gdy rodzice zobaczą ciastka i dowiedzą się, skąd je mam, zrobią taką awanturę. A z pewnością nie spodziewałam się, że pierwszym ich pytaniem będzie: „Czy ktoś cię tam widział?”. Oczywiście, że ktoś mnie widział, choćby kobieta, która rozdawała nam torebki. Nie, nie pamiętałam dokładnie jej twarzy. Tak, była w średnim wieku. Ani wysoka, ani niska, powiedzmy, średniego wzrostu. Ciemne faliste włosy. Szeroki, serdeczny uśmiech. Tata zbladł. Wstał z fotela i złapał się za głowę. Mama wyszła z pokoju, dając mu znak, by poszedł za nią do kuchni. Babcia, nic nie mówiąc, pogłaskała mnie po głowie, a mój braciszek, któremu dałam jedno ciasteczko, wyczuł nasze zdenerwowanie i przestał je gryźć. Usiadł w kącie i się rozpłakał.
Musiałam przysiąc, że nigdy więcej nie wejdę na podwórze piekarni ani nie dołączę do dzieci czekających pod murem. Musiałam też oświadczyć, że rozumiem, jak ważne jest, żeby nie przeszkadzać pracownikom w wykonywaniu ich obowiązków – bo przecież gdyby wszyscy zachowywali się tak jak ja, wkrótce ciasteczka całkiem zniknęłyby ze sklepów.
– WZA-JEM-NOŚĆ – powiedział tata z naciskiem. – Socjalizm jest zbudowany na zasadzie wzajemności.
Kiedy składałam tę przysięgę, wiedziałam, że trudno mi będzie jej dotrzymać. A może nie będzie? Kto wie? Musiałam jednak wykazać dobrą wolę i przynajmniej spróbować. Nie miałam na kogo przenieść odpowiedzialności za to, że zamiast skręcić w prawo, pójdę prosto, albo że wrócę po Elonę, gdy skończy sprzątanie, by pobawić się z nią w panny młode i matki, albo że postanowię tego dnia zapomnieć o ciasteczkach. Każda z tych decyzji należała do mnie. Wybrałam najlepiej, jak mogłam, a mimo to znalazłam się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Rezultatem mojego wolnego wyboru był śmiertelny strach – bałam się, że psy wrócą i mnie pożrą albo że zostanę stratowana przez spanikowany tłum.
Nie mogłam przewidzieć, że natknę się na uliczny protest i że zostanę uratowana przez Stalina. Gdyby nie to, że widziałam ostatnio w telewizji relacje z zamieszek w innych krajach, nie wiedziałabym nawet, że osobliwe widowisko, w którym uczestniczą ludzie wykrzykujący jakieś hasła oraz policjanci z psami, nazywa się właśnie „protestem”. Kilka miesięcy wcześniej, w lipcu 1990 roku, dziesiątki Albańczyków wspinały się na mury zagranicznych ambasad, żeby dostać się do środka. Nie rozumiałam, dlaczego ktokolwiek chciał się zamknąć w ambasadzie obcego kraju. Rozmawialiśmy o tym w szkole. Elona powiedziała mi, że kiedyś pewna rodzina, sześć osób – dwóch braci i cztery siostry, weszła do włoskiej ambasady w Tiranie przebrana za turystów. Zostali w niej i mieszkali w dwóch pokojach – pięć lat, całe pięć lat. Wtedy w naszym kraju pojawił się inny turysta, tym razem prawdziwy. Nazywał się Javier Pérez de Cuéllar[2]. Porozmawiał z nimi, a potem z władzami Partii, którym wytłumaczył, że ludzie ci pragną zamieszkać we Włoszech.
Historia opowiedziana przez Elonę zaciekawiła mnie, więc spytałam tatę, o co w niej chodziło.
– To byli uligani. Tak mówią na nich w telewizji – powiedział.
Wyjaśnił mi, że „chuligan” to cudzoziemskie słowo, którego nie da się przetłumaczyć na albański. Chuligani to głównie groźni młodzi mężczyźni, którzy chodzą na mecze piłki nożnej, piją za dużo alkoholu i wpadają w kłopoty. Biją się z kibicami innych drużyn i palą bez żadnego powodu ich flagi. Występują głównie w krajach Zachodu, chociaż jest ich trochę również na Wschodzie, ale ponieważ Albania nie należy ani do Zachodu, ani do Wschodu, nigdy ich tu nie było – aż do niedawna.
Przypomniałam sobie o chuliganach, próbując zrozumieć to, co właśnie zobaczyłam. Jasne, jeśli ktoś jest chuliganem, to nie ma nic przeciwko temu, by przeskakiwać przez mury ambasad, krzyczeć na policjantów, zakłócać porządek publiczny i odcinać głowy pomnikom. Jasne, robili to samo na Zachodzie. Być może przedostali się stamtąd do naszego kraju, żeby narobić tu zamieszania. Ale ludzie, którzy kilka miesięcy temu wspinali się na ambasady, z pewnością nie byli cudzoziemcami. Co ci wszyscy chuligani mieli ze sobą wspólnego?
Mgliście pamiętałam wydarzenie sprzed roku nazywane upadkiem muru berlińskiego. Rozmawialiśmy o tym w szkole i pani Nora wyjaśniła nam, że miało ono związek z walką między imperializmem a rewizjonizmem, które są swoimi zwierciadlanymi odbiciami, tyle że teraz oba zwierciadła zostały rozbite. Jednak żadne z nich nas nie dotyczy. Wrogowie ciągle próbują obalić nasz rząd i ciągle im się to nie udaje. Pod koniec lat czterdziestych rozstaliśmy się z Jugosławią, która zerwała ze Stalinem. W latach sześćdziesiątych, kiedy Chruszczow pohańbił stalinowskie dziedzictwo i oskarżył nas o „odchylenie lewicowo-nacjonalistyczne”, zerwaliśmy relacje dyplomatyczne ze Związkiem Radzieckim. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych zakończyliśmy sojusz z Chinami, ponieważ postanowiły dążyć do bogactwa i zdradziły ideały rewolucji kulturalnej. Ale to było bez znaczenia. Otaczali nas potężni wrogowie, wiedzieliśmy jednak, że jesteśmy po właściwej stronie dziejów. Zawsze, gdy nam grozili, Partia, wspierana przez lud, stawała się silniejsza. Przez stulecia walczyliśmy z wielkimi imperiami i pokazywaliśmy światu, że nawet mały naród żyjący na skraju Bałkanów może mieć dość siły, by się im oprzeć. Teraz trwała nasza walka o to, by dokonać najtrudniejszej transformacji – przejść od socjalizmu do komunistycznej wolności, od rewolucyjnego państwa rządzącego się sprawiedliwymi prawami do bezklasowego społeczeństwa, w którym samo państwo stanie się zbędne.
Wolność miała oczywiście swoją cenę, mówiła pani Nora. Broniąc naszej wolności, zawsze byliśmy sami. Ale teraz to oni płacą swoją cenę. Oni są w rozsypce. A my jesteśmy silni. Będziemy przewodzić i dawać przykład. Nie mamy pieniędzy ani broni, lecz nadal opieramy się syreniemu śpiewowi rewizjonistów ze Wschodu i imperialistów z Zachodu, a nasze istnienie daje nadzieję innym małym narodom, których godność jest deptana. Zaszczyt, jakim było życie w sprawiedliwym społeczeństwie, był równie wielki jak wdzięczność za to, że jesteśmy chronieni przed okropieństwami wydarzającymi się w innych krajach, gdzie dzieci umierały z głodu i zimna lub były zmuszane do pracy.
– Czy widzicie tę dłoń? – spytała pani Nora na koniec swojej przemowy, unosząc dumnie prawą rękę. – Ta dłoń zawsze będzie silna. Ta dłoń zawsze będzie walczyć. Wiecie dlaczego? Ponieważ ona uścisnęła rękę towarzysza Envera. Nie myłam jej przez kilka dni po zjeździe. Ale nawet gdy ją już umyłam, pozostała w niej siła. I nigdy mnie nie opuści, aż do śmierci.
Myślałam o dłoni pani Nory i o tym, co mówiła nam zaledwie kilka miesięcy temu. Wciąż siedziałam na ziemi przed odlanym z brązu pomnikiem Stalina, próbując się pozbierać i znaleźć dość odwagi, by wstać i wrócić do domu. Starałam się przypomnieć sobie każde jej słowo, jej dumę i siłę, z jaką mówiła nam, że będzie bronić wolności, ponieważ uścisnęła dłoń Wujka Envera. Chciałam być taka jak ona. Pomyślałam, że ja również muszę bronić mojej wolności, muszę przezwyciężyć strach. Nigdy nie uścisnęłam dłoni Wujka Envera. Nigdy go nie spotkałam. Ale może noga Stalina wystarczy, bym stała się silna.
Wstałam. Starałam się myśleć tak jak moja nauczycielka. Mieliśmy socjalizm. Socjalizm dawał nam wolność. Uczestnicy protestu się mylili. Nikt nie szukał wolności, bo wszyscy byli już wolni, tak jak ja, i z tej wolności korzystali bądź jej bronili, podejmując własne decyzje w sprawach takich jak droga, którą wraca się do domu – albo skręca się w prawo, albo w lewo, albo idzie się prosto. Być może podobnie jak ja zgromadzili się w pobliżu portu przez pomyłkę, trafili w niewłaściwe miejsce w niewłaściwym czasie. Być może widząc milicjantów i ich psy, bardzo się wystraszyli, tak jak wystraszyli się milicjanci i psy na widok biegnącego tłumu. Obie strony mogły na siebie nastawać, nie wiedząc, kto kogo goni, a ludzie zaczęli krzyczeć „wolność, demokracja” po prostu ze strachu i zagubienia – dlatego, że nie chcieli tych wartości stracić, a nie dlatego, że się ich domagali.
Być może nie miało to nic wspólnego ze Stalinem. Może jego pomnik został uszkodzony nocą przez burzę i deszcz. Może ktoś już zabrał jego głowę, żeby go naprawić, i wkrótce przyniesie ją z powrotem, aby wstawić ją na dawne miejsce, razem z bystrymi śmiejącymi się oczami, z grubym sympatycznym wąsem zasłaniającym górną wargę – i będzie tak, jak mi o tym opowiadano, tak jak było zawsze.
Uścisnęłam Stalina ostatni raz, odwróciłam się, spojrzałam na horyzont, żeby sprawdzić, jak daleko mam do domu, wzięłam głęboki oddech i pobiegłam.
– Mais te voilà enfin! On t’attend depuis deux heures! Nous nous sommes inquiétés! Ta mère est déjà de retour! Papa est allé te chercher à l’école! Ton frère pleure![3] – grzmiała ubrana na czarno wysoka, szczupła postać. Nini czekała na wzgórzu od ponad godziny. Pytała przechodniów, czy mnie widzieli. Wycierała nerwowo ręce o fartuch i mrużyła oczy, żeby wypatrzyć mój czerwony tornister. Wiedziałam, że babcia jest rozgniewana. Miała specyficzny sposób besztania ludzi – robiła to tak, by czuli się odpowiedzialni, przypominała im, że ich postępowanie wpływa na los bliźnich, a ich egoistyczne priorytety uniemożliwiają innym realizację własnych celów życiowych. Gdy kontynuowała swój francuskojęzyczny monolog, u stóp wzgórza pojawił się tata. Biegł zdyszany pod górę, trzymając swój inhalator dla astmatyków jak miniaturowy koktajl Mołotowa. Oglądał się za siebie, jakby się obawiał, że ktoś za nim idzie. Schowałam się za babcią.
– Skończyła sprzątać i wyszła ze szkoły – powiedział, podbiegając do Nini. – Próbowałem ją znaleźć, ale nigdzie jej nie widziałem. – Był zdenerwowany. Zatrzymał się, żeby skorzystać z inhalatora. – Zdaje się, że jest jakiś protest – wyszeptał i wykonał gest oznaczający, że resztę opowie dopiero w domu.
– Ona jest tutaj – powiedziała babcia.
Tata odetchnął z ulgą, ale gdy mnie zobaczył, spoważniał.
– Idź do swojego pokoju – rozkazał.
– To nie był protest. To byli uligani – wymamrotałam, idąc przez podwórko.
Zastanawiałam się, dlaczego tata użył tego innego słowa: „protest”.
W domu zastałam mamę zajętą gruntownym sprzątaniem. Znosiła ze strychu przedmioty, których nie widzieliśmy od lat: worek z wełną, zardzewiałą drabinę i książki dziadka z czasów jego studiów. Widziałam, że ona też jest zdenerwowana. Miała taki zwyczaj, że koiła swoje niepokoje, znajdując sobie nowe domowe obowiązki. Im bardziej się denerwowała, tym ambitniejsza stawała się skala tych projektów. Gdy była na kogoś zła, nie odzywała się, tylko zaczynała łomotać garnkami, przeklinać sztućce spadające na podłogę, wyrzucać tacki z kuchennych szafek. Gdy była zła na samą siebie, przestawiała meble, przeciągała stół na drugą stronę pokoju, składała krzesła na kupę i zwijała dywan, żeby wyszorować podłogę.
– Widziałam uliganów – oznajmiłam, by podzielić się z nią moimi przeżyciami.
– Podłoga jest mokra – powiedziała groźnym głosem i trąciła moją kostkę końcem szczotki, dając mi do zrozumienia, że powinnam zostawić buty na zewnątrz.
– A może to nie byli chuligani – mówiłam dalej, rozwiązując sznurówki. – Może to byli protestujący.
Zatrzymała się i rzuciła mi puste spojrzenie.
– Jedyną chuliganką jesteś ty – odpowiedziała, unosząc szczotkę znad podłogi i machając nią dwa razy w kierunku mojego pokoju. – W naszym kraju nie ma protestów.
Mama zawsze była obojętna na sprawy związane z polityką. Dawniej interesowali się nimi tylko tata i babcia (jego mama). Często rozmawiali o rewolucji w Nikaragui i wojnie o Falklandy. Z entuzjazmem powitali wiadomości o rozpoczęciu negocjacji w sprawie zniesienia apartheidu w RPA. Tata mówił, że gdyby był Amerykaninem i został powołany do wojska, żeby walczyć w Wietnamie, odmówiłby służby. Często podkreślał, że mamy szczęście, ponieważ nasz kraj popierał Wietkong. Lubił sobie żartować z najbardziej tragicznych spraw, a moje koleżanki uwielbiały jego dowcipy na temat antyimperialistycznej polityki. Gdy zapraszałam je do siebie na noc i kładłyśmy się wieczorem na materacach rozłożonych na podłodze sypialni, tata wsuwał głowę przez uchylone drzwi i rzucał: „Pogodnych snów, obozie palestyńskich uchodźców!”.
Jednak ostatnie wydarzenia w Europie Wschodniej, czyli, jak się u nas mówiło, w „bloku rewizjonistycznym”, sprawiły, że poczuliśmy się jakoś inaczej. Trudno powiedzieć, na czym to polegało. Pamiętam mgliście, że we włoskiej telewizji usłyszałam coś o Solidarności. Wyglądało na to, że chodzi o protest robotników, a ponieważ żyliśmy w państwie robotniczym, pomyślałam, że byłoby interesujące, gdybym napisała o tym w biuletynie „informacji politycznych”, który przygotowywaliśmy w szkole. Kiedy jednak spytałam o to ojca, powiedział:
– Nie sądzę, żeby to było ciekawe. Ale mam coś innego, o czym należałoby napisać w biuletynie. We wsi, w której pracuję, spółdzielnia przekroczyła wielkość produkcji zaplanowaną na bieżącą pięciolatkę. Z kukurydzą się nie udało, z pszenicą już tak. Wczoraj wieczorem mówili o tej spółdzielni w wiadomościach.
Gdy pojawiał się temat protestów, rodzice niechętnie odpowiadali na pytania. Okazywało się, że są albo zmęczeni, albo zirytowani, wyłączali telewizor bądź ściszali go tak, że nic nie można było usłyszeć. Wyglądało na to, że nikt nie podziela mojego zaciekawienia tą sprawą. Było oczywiste, że nie mogę oczekiwać od nich żadnych wyjaśnień i że rozsądniej poczekać na lekcję etyki w szkole, żeby zapytać panią Norę. Ona zawsze dawała jasne, jednoznaczne odpowiedzi. Mówiła o polityce z entuzjazmem, jaki moi rodzice okazywali tylko wtedy, gdy w jugosłowiańskiej telewizji pojawiały się reklamy mydeł i kremów. Kiedy tata widział w TV Skopje jakieś produkty do higieny osobistej, wołał natychmiast: „Reklama! Reklama!”. Mama i babcia porzucały wtedy swoje kuchenne prace i biegły do pokoju, żeby w ostatnim momencie spojrzeć na piękną kobietę, która z rozkosznym uśmiechem na twarzy pokazywała, jak należy myć ręce. Jeśli pozwoliły sobie na chwilę zwłoki i pojawiły się już po zakończeniu reklamy, tata tłumaczył się, mówiąc: „To nie moja wina, wołałem was, ale przyszłyście za późno!”. Wtedy zwykle zaczynała się kłótnia o to, że one nie zdążyły, ponieważ on nigdy nie pomaga im w domu. Kłótnia szybko przechodziła w obrzucanie się wyzwiskami, a wyzwiska mogły doprowadzić do walki, często z meczem jugosłowiańskich koszykarzy w tle, która trwała do chwili, gdy w telewizorze pojawiał się kolejny blok reklamowy. W mojej rodzinie kłócono się o wszystko. Z wyjątkiem polityki.
W sypialni znalazłam zapłakanego Laniego, mojego brata. Gdy mnie zobaczył, otarł łzy i zapytał, czy przyniosłam ciasteczka.
– Dzisiaj nie, poszłam inną drogą – odpowiedziałam. Wyglądał tak, jakby miał się znowu rozpłakać. – Muszę tu zostać. Żeby się zastanowić nad sobą. Chcesz posłuchać historii? O człowieku na koniu, który przypominał duszę świata, ale potem odrąbano mu głowę.
– Nie chcę jej słuchać – odpowiedział. Łzy znowu płynęły mu po twarzy. – Boję się. Boję się ludzi bez głowy. Chcę ciasteczka.
– Chcesz pobawić się w szkołę? – zaproponowałam, bo poczułam się nieco winna.
Lani skinął głową. Lubiliśmy bawić się w szkołę. Lani siadał przy moim stole i udawał nauczyciela. Notował coś, podczas gdy ja przygotowywałam pracę domową. Najbardziej podobały mu się lekcje historii. Najpierw uczyłam się na pamięć wydarzeń, a potem powtarzałam głośno tekst, dodając mu dramatyzmu dialogami prowadzonymi przez historyczne postaci, w które często wcielały się moje lalki.
Tamtego dnia postaci i wydarzenia były nam dobrze znane. Uczyliśmy się o okupacji Albanii przez włoskich faszystów podczas II wojny światowej, skupiając się na dziesiątym premierze kraju. Człowiek ten, przez panią Norę nazywany albańskim Quislingiem, był odpowiedzialny za rezygnację z niepodległości po ucieczce króla Zogu i poddanie Albanii Włochom. Panowanie Zogu i wszystko, co z niego wynikło, położyło kres albańskim aspiracjom, by stać się prawdziwie wolnym społeczeństwem. Po stuleciach niewoli w Imperium Osmańskim i dziesiątkach lat walki przeciwko wielkim mocarstwom, które zamierzały podzielić kraj, w 1912 roku patrioci ze wszystkich regionów zjednoczyli się, zapominając o religijnych i etnicznych podziałach, by walczyć o niepodległość. Niedługo później, opowiadała pani Nora, Zogu wyeliminował swoich przeciwników, zagarnął władzę i ogłosił się królem wszystkich Albańczyków. Był nim do czasu, gdy kraj dostał się, przy pomocy albańskich kolaborantów, pod okupację faszystów. 7 kwietnia 1939 roku, gdy zaczęła się włoska inwazja, wielu żołnierzy i zwykłych obywateli dzielnie walczyło z włoskimi okrętami wojennymi, broniąc się swoim ubogim uzbrojeniem przed pociskami artylerii do ostatniej kropli krwi. Ale inni Albańczycy – bejowie, obszarnicy i elity biznesu, czyli ci, którzy wcześniej służyli okrutnemu, eksploatującemu poddanych królowi – rzucili się, żeby witać siły okupacyjne i zająć stanowiska w nowej kolonialnej administracji. Niektórzy, w tym były premier, dziękowali nawet Włochom za uwolnienie kraju spod jarzma króla Zogu. Kilka miesięcy później premier zginął w wybuchu bomby lotniczej. Tego dnia tematem mojej lekcji historii było życie tego zdrajcy, który kolaborował z królem i poniósł śmierć jako faszystowski drań.
Kiedy mówiliśmy w szkole o faszyzmie, wszyscy byli podekscytowani. Prowadziliśmy ożywione dyskusje i pęcznieliśmy z dumy. Nauczyciele pytali, czy mamy jakichś krewnych, którzy walczyli w czasie wojny albo wspierali ruch oporu. Na przykład dziadek Elony w wieku lat piętnastu poszedł w góry i dołączył do partyzantów, by walczyć z włoskimi najeźdźcami. Po wyzwoleniu Albanii, w 1944 roku, przedostał się do Jugosławii, by wspomóc tamtejszy ruch oporu. Często przychodził do nas i opowiadał o swojej partyzanckiej przeszłości, a także o tym, że Albania i Jugosławia były jedynymi krajami, które zwyciężyły w wojnie bez pomocy aliantów. Inne dzieci wspominały dziadków oraz ich braci i siostry, którzy pomagali antyfaszystom, dając im żywność i schronienie. Czasem przynosiły do szkoły ubrania i przedmioty należące do krewnych, którzy w młodości oddali życie w walce: koszulę, ręcznie haftowaną chusteczkę, list wysłany do rodziny na kilka godzin przed egzekucją.
– Czy mamy jakichś krewnych, którzy uczestniczyli w walce z faszyzmem? – pytałam moją rodzinę.
Długo się zastanawiali, grzebali w rodzinnych fotografiach, konsultowali się z dalszymi krewnymi i wreszcie znajdowali – Baba Mustafa, czyli dziadek dalekiego kuzyna żony mojego stryja. Baba Mustafa miał klucze do meczetu. Pewnego dnia ukrył w nim grupę partyzantów, którzy zaatakowali nazistowski garnizon, gdy po wycofaniu się z Albanii Włochów zastąpili ich Niemcy. Pełna entuzjazmu opowiedziałam tę historię podczas lekcji.
– Wytłumacz jeszcze raz, jakie pokrewieństwo was łączy – powiedziała Elona.
– Ale co on robił w meczecie? Dlaczego miał klucze? – dowcipkowała Marsida.
– A co się stało potem z partyzantami? – chciała wiedzieć trzecia koleżanka, Besa.
Próbowałam odpowiedzieć na te pytania najlepiej, jak mogłam, ale prawda była taka, że nie znałam dość szczegółów, by zaspokoić ich ciekawość. Dalsza rozmowa stawała się zagmatwana, a potem krępująca. Po kilku takich wymianach zdań zarówno moje pokrewieństwo z Babą Mustafą, jak i jego wkład w walkę z faszyzmem okazywały się problematyczne albo mocno przesadzone. Na koniec trudno mi się było oprzeć wrażeniu, że nawet pani Nora uważa, iż jest on wytworem mojej wyobraźni.
Każdego 5 maja, czyli w dniu pamięci o bohaterach tamtej wojny, w naszej dzielnicy pojawiali się delegaci Partii, aby po raz kolejny złożyć kondolencje rodzinom męczenników i zapewnić, że dar krwi złożony przez ich bliskich nie poszedł na marne. Wyglądałam przez kuchenne okno i obserwowałam z pełną goryczy zazdrością moich znajomych, ubranych odświętnie, niosących wielkie bukiety świeżo ściętych czerwonych róż, wymachujących flagami i śpiewających partyzanckie pieśni, gdy prowadzili gości w stronę swoich domów. Ich rodzice wychodzili na ulicę, żeby uścisnąć dłonie przedstawicieli Partii, i wtedy wykonywano oficjalne fotografie. Kilka dni później do szkoły docierały albumy z tymi zdjęciami. Ja nie miałam nic do zaoferowania.
Nie dość, że w mojej rodzinie nie było żadnego męczennika sprawy socjalizmu, którego można by upamiętnić, to jeszcze albański Quisling, dziesiąty premier i zdrajca narodu, wróg klasowy, obiekt nienawiści i pogardy w naszych szkolnych dyskusjach, nazywał się tak samo jak ja i mój ojciec: Xhaferr Ypi. Co roku, gdy jego nazwisko pojawiało się w podręcznikach, musiałam cierpliwie wyjaśniać, że chociaż nazywamy się tak samo, nie jesteśmy spokrewnieni. Tłumaczyłam, że mój tata został nazwany po swoim dziadku, który – tak się złożyło – miał takie same imię i nazwisko jak nasz dziesiąty premier. Te rozmowy powtarzały się co roku. Nienawidziłam ich.
Czytając swoje zadanie z historii, wstrzymałam oddech, zastanowiłam się przez chwilę, zdenerwowałam, po czym wstałam z książką w ręku.
– Chodź ze mną – rozkazałam Laniemu. – To znowu o tym innym Ypi.
Poszedł za mną posłusznie, wciąż trzymając w ustach długopis, którym wcześniej rysował. Trzasnęłam drzwiami i pomaszerowałam do kuchni.
– Nie idę jutro do szkoły! – oznajmiłam.
Początkowo nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Mama, tata i babcia siedzieli tyłem do wejścia po jednej stronie dębowego stolika, na ustawionych obok siebie składanych krzesłach. Łokciami opierali się o blat, a dłońmi trzymali za skronie. Ich twarze były pochylone tak nisko, jakby mieli zaraz umrzeć. Wszyscy troje wyglądali na pochłoniętych dziwnym zbiorowym rytuałem, polegającym na oddawaniu czci tajemniczemu przedmiotowi zasłoniętemu przez ich głowy.
Oczekiwałam jakiejś reakcji na moje oświadczenie. Usłyszałam jedynie uciszające syknięcia. Stanęłam na palcach i wychyliłam się do przodu. Na środku stołu zobaczyłam radio.
– Nie idę jutro do szkoły!
Podniosłam głos i zrobiłam kilka kroków w głąb kuchni, trzymając książkę otwartą na stronie ze zdjęciem premiera. Lani tupnął nogą w podłogę i spojrzał na mnie porozumiewawczo. Tata odwrócił się gwałtownie z miną człowieka, który czuje się winny, bo przyłapano go na działalności wywrotowej. Mama wyłączyła radio. Zdążyłam jednak usłyszeć dwa ostatnie słowa: „polityczny pluralizm”.
– Kto pozwolił wam wyjść z sypialni? – Pytanie taty zabrzmiało jak groźba.
– Znowu o nim piszą – powiedziałam, ignorując je. Wciąż mówiłam głośno, ale mój głos zaczął drżeć. – O tym Ypi, zdrajcy. Nie pójdę jutro do szkoły. Nie zamierzam tracić czasu na wyjaśnianie, że nie mamy nic wspólnego z tym człowiekiem. Mówiłam to już wszystkim i wciąż powtarzam. Ale oni nadal będą pytać i pytać, tak jakby mnie nie słyszeli, a mi kończą się już wyjaśnienia.
Wygłaszałam ten monolog już wcześniej, za każdym razem, gdy na lekcjach historii, literatury czy etyki pojawiał się temat faszyzmu. Rodzice zawsze zabraniali mi opuszczać szkołę. Wiedziałam, że tym razem też mi na to nie pozwolą. Nigdy nie potrafiłam im wyjaśnić, jak to jest, gdy czuję w klasie presję koleżanek i kolegów. I nigdy nie potrafiłam wyjaśnić koleżankom i kolegom, jak to jest żyć w rodzinie, w której przeszłość wydaje się nie mieć znaczenia, a liczą się jedynie rozmowy o teraźniejszości i plany na przyszłość. Nie potrafiłam też wyjaśnić samej sobie dręczącego mnie w tamtym czasie poczucia – umiem je wyartykułować dopiero teraz – że moje życie, w domu i poza nim, nie było tak naprawdę jednym życiem, lecz dwoma. Te życia czasem się uzupełniały i wzajemnie wspierały, częściej jednak zderzały z niezrozumiałą dla mnie rzeczywistością.
Rodzice patrzyli na siebie. Nini spojrzała na nich, a potem odwróciła się w moją stronę i powiedziała tonem, który miał być zarazem twardy i uspokajający:
– Oczywiście, że pójdziesz do szkoły. Nie zrobiłaś nic złego.
– My nie zrobiliśmy nic złego – poprawiła ją mama, po czym wskazała dłonią na radio, by dać mi do zrozumienia, że chce słuchać dalej i że moja obecność w kuchni nie jest już pożądana.
– Tu nie chodzi o mnie – nalegałam. – Tu nie chodzi o nas. Chodzi o zdrajcę. Gdybyśmy mieli bohatera, którego moglibyśmy czcić, opowiedziałabym o nim w klasie i wszyscy przestaliby mnie obsesyjnie pytać o moje związki z tym innym Ypi. Ale nie mamy w naszej rodzinie nikogo takiego. Nikogo, nawet wśród dalszych krewnych. Nikogo, kto kiedykolwiek próbowałby bronić naszej wolności. Nawet w tym domu nikt nigdy nie zadbał o wolność.
– To nieprawda – powiedział tata. – Ktoś o nią dba. Mamy ciebie. Ty to robisz. Ty jesteś bojowniczką, która o nią walczy.
Rozmowa toczyła się tak samo jak mnóstwo razy wcześniej. Babcia tłumaczyła, że opuszczanie lekcji z powodu nazwiska jest irracjonalne, tata próbował żartować, żeby zmienić temat, a mama myślała tylko o tym, by powrócić do zajęcia, które jej nietaktownie przerwałam.
Tym razem jednak wydarzyło się coś niespodziewanego. Mama odsunęła się od radia, wstała, spojrzała na mnie i rzuciła:
– Powiedz im, że Ypi nie zrobił nic złego.
Nini zmarszczyła brwi i popatrzyła na tatę, który próbując uniknąć jej wzroku, sięgnął po swój inhalator i zerknął zatroskany na mamę. Ale mama odpowiedziała mu ostrym spojrzeniem. Jej oczy pałały gniewem. Wyglądała na kogoś, kto świadomie postanowił zmącić wszystkim spokój. Nie zwracając uwagi na niemy wyrzut w oczach ojca, ciągnęła dalej:
– On nie zrobił nic złego. Czy był faszystą? Nie wiem. Może był. Czy bronił wolności? To zależy. Żeby być wolnym, trzeba być żywym. Może próbował ratować życie. Jakie szanse miała Albania w walce z Włochami? Faszyści już przejęli kraj. Kontrolowali rynek. To Zogu dał im udziały w największych państwowych firmach. Włoskie towary pojawiły się na długo przed włoską artylerią. Nasze drogi zostały zbudowane przez faszystów. Architekci Mussoliniego zaprojektowali rządowe budynki na długo przed tym, zanim zajęli je jego urzędnicy. To, co oni nazywają faszystowską inwazją…
Wykrzywiła twarz w sarkastycznym uśmiechu, wymawiając słowo „inwazja”, i przerwała.
– To nie jest właściwy moment – wtrąciła się Nini i zwróciła do mnie: – Liczy się to, że ty nie zrobiłaś nic złego. Ty nie masz się czego obawiać.
– Kim są oni? – spytałam zbita z tropu i zaciekawiona słowami mamy.
Nie rozumiałam wszystkiego, co powiedziała, ale byłam zaskoczona długością jej wypowiedzi. Takie wykłady nie były w jej stylu. Pierwszy raz słyszałam mamę wygłaszającą opinie o polityce i historii. Nie wiedziałam, że ma jakiekolwiek.
– Mówią, że Zogu był tyranem i faszystą – kontynuowała, nie reagując na moje pytanie ani na ostrzeżenie babci. – Jeśli rządzi tobą jeden tyran, jaki sens ma przeciwstawianie się innemu? Jaki sens ma poświęcanie życia w obronie niepodległości kraju, który już jest okupowany, a niepodległy tylko z nazwy? Prawdziwymi wrogami ludu… Nie ciągnij mnie za rękaw – przerwała, zwracając się do taty, który podszedł do niej, ciężko oddychając. – Oni mówią, że był zdrajcą, no cóż…
– Kim są oni? – spytałam raz jeszcze, coraz bardziej zaintrygowana.
– Oni to… to… Mama ma na myśli rewizjonistów – wyjaśnił w jej imieniu tata, a potem zawahał się, nie wiedząc, co ma powiedzieć dalej, więc zmienił temat: – Prosiłem cię, żebyś poszła zastanowić się nad sobą do sypialni. Dlaczego z niej wyszłaś?
– Bo się zastanowiłam. Nie chcę iść do szkoły.
Mama prychnęła drwiąco. Odeszła od stolika i zaczęła tłuc garnkami oraz trzaskać wrzucanymi do zlewu sztućcami.
Następnego dnia rano Nini nie przyszła jak zwykle, by mnie obudzić i wysłać do szkoły. Nie powiedziała dlaczego. Wiedziałam, że coś jest inaczej, że wczoraj stało się coś, co musi zmienić mój sposób postrzegania własnej rodziny i rodziców. Trudno powiedzieć, czy to coś wiązało się jakoś z moim spotkaniem ze Stalinem, z audycją radiową albo z tym premierem, którego działalność, śmierć i obecność w moim życiu próbowałam bezskutecznie ignorować. Zastanawiałam się, dlaczego tata szeptał, rozmawiając z mamą o proteście. Dlaczego nie nazwał jego uczestników chuliganami? Zastanawiałam się również nad tym, dlaczego mama usprawiedliwia postępowanie faszystowskiego polityka. Jak mogła sympatyzować z ciemiężycielem ludu?
W kolejnych dniach protestów było coraz więcej. Teraz nawet państwowa telewizja tak je nazywała. Zapoczątkowane w stolicy przez studentów, rozprzestrzeniały się na resztę kraju. Krążyły pogłoski, że robotnicy szykują się do wyjścia z fabryk i dołączenia do młodych ludzi na ulicach. Coś, co zaczęło się od fali zamieszek wywołanych sytuacją gospodarczą, gdy studenci zbuntowali się z powodu braku żywności, niedogrzanych akademików i przerw w dostawie prądu do sal wykładowych, zamieniło się w coś innego – w żądanie zmiany, której istota była niejasna nawet dla tych, którzy się jej domagali. Prominentni akademicy, w tym byli członkowie Partii, udzielali niebywałych wywiadów rozgłośni Głos Ameryki, tłumacząc, że niezadowolenia studentów nie można sprowadzać do kwestii gospodarczych. W ich ruchu, wyjaśniali, chodziło o zerwanie z systemem jednopartyjnym i uznanie politycznego pluralizmu. Chcieli prawdziwej demokracji i prawdziwej wolności.
Dorastałam w przekonaniu, że rodzina podziela moją miłość do Partii, pragnienie służenia krajowi, pogardę dla wrogów oraz żal, że nie mamy żadnych wojennych bohaterów, których pamięć moglibyśmy czcić. Tym razem poczułam, że jest inaczej. Na moje pytania o politykę, kraj, protesty oraz prośby o wyjaśnienie, co się dzieje, rodzice odpowiadali krótko i wymijająco. Chciałam wiedzieć, dlaczego wszyscy domagają się wolności, skoro – jak mówiła pani Nora – byliśmy już jednym z najbardziej wolnych narodów świata. Kiedy wymawiałam w domu jej imię, rodzice przewracali oczami. Zaczęłam podejrzewać, że nie są osobami, po których można się spodziewać wyjaśnień, i że nie powinnam już im ufać. Nie chodziło tylko o to, że nie odpowiadali na pytania. Zastanawiałam się, w jakiej właściwie rodzinie się urodziłam. Zwątpiłam w nich, a zwątpienie to sprawiało, że słabło moje poczucie pewności tego, kim jestem.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] R. Luksemburg, Kryzys socjaldemokracji, Warszawa 2005 (przyp. tłum.).
[2] Ówczesny sekretarz generalny ONZ (przyp. tłum.).
[3] Jesteś wreszcie! Czekamy już dwie godziny! Martwiliśmy się! Twoja mama już wróciła! Tata poszedł cię szukać w szkole! Twój brat płacze! (fr.)
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I