Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
O wiele łatwiej jest sprawować kontrolę nad drugim człowiekiem niż nad własnym życiem.
Wie o tym Marek, przykładny ojciec rodziny, prezes poważnej firmy, dręczyciel i kat swojej żony.
Trudno jest jednak w nieskończoność zachowywać pozory szczęścia, zwłaszcza kiedy ofiara się buntuje i zaczyna dostrzegać, że istnieje świat poza więzieniem, którym okazał się wymarzony dom, że istnieją uczucia inne niż strach, nienawiść i upokorzenie. I że nie każdy mężczyzna jest potworem ukrytym w ludzkiej skórze.
"Wolność jaskółki to studium psychiki ofiary przemocy domowej. Dramatyczna, niezwykle sugestywna, ale i dająca nadzieję historia o tym, że na szczyty najwyższych gór nie kursują żadne windy, lecz trzeba się na nie wspiąć samemu. I że można tego dokonać, nawet jeśli ktoś z impetem uderzył nami o dno – bo może właśnie wtedy siłą swojego uderzenia spowodował efekt odbicia. Teraz musimy tylko spojrzeć w górę i nie stracić z oczu rozświetlonego słońcem nieba."
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 202
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Szczupła kobieta spojrzała ukradkiem na śpiące obok dziecko. Pogrążona w niespokojnych snach mała dziewczynka, przypięta pasami do samochodowego fotelika, wzdychała przez sen. Jasne włoski przykleiły się do jej rumianej buzi. Wyglądała jak syrenka wyciągnięta przed paroma chwilami z wody.
Za oknem powoli wschodziło słońce. W porannym powietrzu dało się wyczuć zapach późnego lata i lasu, który właśnie mijali. Zapach szyszek i wyschniętych sosnowych igieł wdzierał się do wnętrza auta, przywodząc na myśl odległe wspomnienie wakacji.
Las zawsze mnie fascynował – szepnęła do siebie w myślach – zawiera w sobie ogrom tajemnic. Ukrywa kochanków, przygarnia niechciane zwierzęta, milczy o aktach okrucieństwa i widzi niezliczone łzy rozpaczy. Woła ludzi, którzy nienawidzą swojego życia, aby ukołysać ich do snu. Gwarantuje im spokój. Koi ich skołatane nerwy. Zabiera duszę.
Rosnące przy poboczu drzewa zlały się w szarozieloną plamę, która niczym kurtyna zasłaniała leśne tajemnice, mimo że auto nie rozwijało zawrotnych prędkości.
Zielone cyfry na samochodowym zegarze, zawsze spóźniającym się o trzy minuty, przeskoczyły na szóstą pięćdziesiąt siedem, kiedy w porannym wydaniu wiadomości miły męski głos ogłosił:
– Około czwartej trzydzieści nad ranem grupka młodzieży wracająca z pobliskiego klubu natrafiła na ciało mężczyzny. Jak się okazało, był to poszukiwany od wczoraj Marek W. Miał przy sobie list pożegnalny. Wszystko wskazuje na to, że miał zamiar popełnić samobójstwo. Policja zastanawia się jednak nad dziwnymi śladami na…
Komunikat urwał się w połowie. Mężczyzna kierujący pojazdem zdecydowanym ruchem zmienił stację radiową i zaklął pod nosem. Starł z czoła płynącą leniwie kroplę potu i cicho westchnął. Uniósł nieznacznie głowę, aby uchwycić we wstecznym lusterku niepewne spojrzenie pasażerki siedzącej tuż za jego plecami. Kobieta utkwiła wzrok w odbiciu szarych oczu kierowcy. Zacisnęła usta, uśmiechnęła się i powoli odwróciła głowę w kierunku bocznej szyby, aby nadal w milczeniu obserwować różowy wschód słońca. Panował między nimi wyjątkowy rodzaj ciszy – niczym niewymuszonej, niekrępującej, dodającej otuchy. Pozwalającej poukładać skołatane myśli.
– Co ma wisieć, nie utonie – bąknęła niepewnym i prawie niesłyszalnym głosem.
Wnętrze samochodu wypełnił oczyszczający i trochę nerwowy śmiech.
Niewielkie poddasze wypełnił śmiech. Wesoły, niczym nieskrępowany, miejscami przechodzący w głośny rechot. Iza przytrzymywała telefon między ramieniem a uchem, starając się jednocześnie malować obraz i rozmawiać z mężem. Jego żart jak zwykle wprawił ją w radosny nastrój, uwielbiała dowcipy, które czasem przekraczały granice dobrego smaku. Po latach dotarli się do tego stopnia, że oboje doskonale wiedzieli, czego się po sobie spodziewać, a drobne uszczypliwości nie sprawiały żadnemu z nich przykrości. Mąż dużo pracował, zarabiał za granicą, co we wcześniejszych latach przysparzało im poważnych małżeńskich spięć. Tęsknili za sobą jak wariaci, często nie widywali się miesiącami, przez co w ich związek wkradała się niczym nieuzasadniona zazdrość. Podczas krótkich pobytów męża w domu rekompensowali sobie stracony czas najlepiej, jak umieli, ale nawet w pozornie spokojne dni potrafiło dojść między nimi do dzikiej awantury. Zwykle o jakiś nic nieznaczący szczegół, drobnostkę, o której zaraz zapominali. Później nie mogli sobie przypomnieć, o co właściwie im poszło. Na szczęście dzisiaj to tylko wspomnienie, powód nie tylko do żartów, ale i do dumy, że mimo wszystko przetrwali trudny okres. Kobieta wytarła pędzel w poplamiony roboczy fartuch i odpowiedziała mu zalotnie:
– Jesteś moim największym skarbem, wiesz, kochanie? – Zatkała dłonią usta, żeby się nie roześmiać.
– Wiem, wiem. Porozmawiamy o tym, jak wrócę – odpowiedział Sławek, spodziewając się, że ich rozmowa zmierza w zupełnie innym kierunku.
– Jak tylko się zobaczymy, ukryję cię tam, gdzie przechowuje się skrzynię z największymi bogactwami. Trzy metry pod ziemią.
Po drugiej stronie słuchawki nastała pełna konsternacji cisza. Kilka sekund później mężczyzna odpowiedział salwą śmiechu. Mógł się domyślić, że żona nie pozostanie mu dłużna za jego wcześniejszy żart sugerujący, że powinna przejść na dietę. Już miał skomentować go w jakiś charakterystyczny dla siebie sposób, ale małżonka weszła mu w słowo:
– Na litość boską! – Iza przewróciła oczami. – Czy ona nigdy nie może odebrać sama paczki? No wszystko rozumiem, wszystko, ale skoro i tak siedzi w domu, może otworzyć temu biednemu człowiekowi – westchnęła do telefonu.
Dzwonek do drzwi przerwał ich pogawędkę. Listonosz już dawno się przyzwyczaił, że pod numerem trzydziestym drugim – zwłaszcza w godzinach porannych – nikt raczej nie otwiera mu drzwi, dlatego kierował się prosto do domu sąsiadki zamieszkującej dom po drugiej stronie ulicy.
Iza żyła z mężem i nastoletnim synem w budynku naprzeciwko. Po podwórku biegały dwa wielkie labradory – Tango i Baryton – które dostała na przechowanie od siostry, gdy były jeszcze szczeniakami. Ich pobyt u niej miał trwać niecałe dwa tygodnie, ale przedłużył się do dwóch lat i nic nie wskazywało na to, żeby cokolwiek miało się zmienić. Siostra – prawowita właścicielka zwierząt – zaczepiła się na stałe w jakimś barze za granicą i nie zamierzała wracać. Jedyna złota rada, którą wysłała jej w esemesie, wyglądała tak: „Przepraszam za te psy. Oddaj je do schroniska, a ja postaram się popytać wśród znajomych, czy ktoś ich nie zechce, lub w najgorszym wypadku poszukam im nowego domu przez ogłoszenie w Internecie”.
Mimo nieocenionych szkód, jakie w tak krótkim czasie zwierzaki wyrządziły w domu, przywiązała się do tych dwóch demonów, które rozkopały jej całe podwórko, zniszczyły ogródek warzywny i rozniosły w pył rabatkę z różami. Po odczytaniu wiadomości wpatrywała się jeszcze chwilę w ekran, jakby nie do końca rozumiała znaczenie wyświetlonych przed chwilą słów. Czuła, że zaczęło jej drgać lewe oko. Reagowała tak zawsze, gdy komuś udało się wprawić ją w osłupienie.
„Po moim trupie! Od dzisiaj psy są nasze” – odpowiedziała siostrze.
Tak naprawdę chciała napisać o wiele więcej, ale na kolana wgramolił jej się jeden z czworonogów, który zdawał się nie robić sobie nic z tego, że już dawno przestał być malutkim szczeniaczkiem, z łatwością zwijającym się w kłębek i zasypiających na kolanach człowieka. Popatrzył swoimi wielkimi, smutnymi oczami na opiekunkę, fuknął nosem i ani myślał zejść. Wczepił się ubłoconymi pazurami w jej ukochany, rozciągnięty sweter, rozmiękczając serce swojej pani.
Tango był czarny jak węgiel, natomiast sierść Barytona miała kolor biszkoptów. Były to ogromne sierściuchy, które wielbiły swoją panią nad życie. Być może wyczuwały, że Iza nigdy nie zawiedzie ich łakomych uczucia serc.
– Ścisz to dudnienie! – zagrzmiała ze swojej pracowni w kierunku schodów, chociaż wiedziała, że najpewniej niepotrzebnie zdziera sobie gardło. – Nie mogę się przez ciebie skupić!
Syn przyciszył muzykę o kilka tonów, co wyraźnie ją zdziwiło, a jednocześnie ucieszyło. Odnotowała to jako kolejny mały sukces wychowawczy. Właściwie to potrafiła pracować w hałasie i zgiełku, ale wolała wyznaczać synowi granice, które znacznie ułatwiały im wspólną egzystencję. W końcu charakter zbuntowanego nastolatka to twardy orzech do zgryzienia, ale z odpowiednim nastawieniem, małymi krokami, każda przeciwność jest możliwa do przezwyciężenia.
Przypomniała sobie, jak pewnego dnia Rafał przybiegł do niej z wypiekami na twarzy i rozemocjonowany opowiadał o podłym zachowaniu sąsiada w stosunku do swojej żony. Koledzy śmiali się z tej sytuacji i uważali, że nic wielkiego się nie stało, bo facet musi trzymać kobietę twardą ręką, ale nie on, dla niego to, co usłyszał, było odrażające. Syn Izy wiedział, że z każdym problemem może udać się do matki, a ta nigdy go nie wyśmieje.
– Siedzieliśmy wtedy na murku za iglakami, więc nas nie widział. Ona trzepnęła drzwiami, chyba nie zrobiła tego specjalnie, nie wiem zresztą, a on powiedział do niej: „Ty krowo! W oborze się wychowałaś? Jeszcze raz trzaśniesz tymi drzwiami, to ci paluchy połamię. Otwórz i zamknij jeszcze raz, tym razem jak człowiek, może coś trafi do tego twojego pustego łba”. Chłopaki to prawie podusili się ze śmiechu, ale mi było przykro… – relacjonował ze smutkiem w głosie.
Była wtedy z niego taka dumna. Po pierwsze dlatego, że wychowała go na czułego na krzywdę ludzką chłopaka, a po drugie, że mimo głupot, jakie się go trzymały, ufał jej bezgranicznie i nie szedł ślepo za równieśnikami.
– Coś mu odpowiedziała? – dopytywała z zaciekawieniem i lekkim przerażeniem.
– Nie… chyba nie, usłyszałem tylko, jak otwiera i zamyka ponownie drzwi auta. Moim zdaniem to on jest jakiś dziwny. Nie lubię go wcale. A ty, mamo?
– Nie bardzo. Wiesz, że staram się nie oceniać ludzi, ale też mnie w nim coś drażni. – Nie chciała mówić nic więcej. Uważała, że nie powinna rozsiewać plotek opartych tylko na swoich przypuszczeniach i obserwacjach. Nawet jeśli jedyną osobą podzielającą jej zdanie był jej syn. Chciała mu opowiedzieć, że pewnego dnia, wracając ze sklepu, widziała na własne oczy, jak sąsiad rzuca w kierunku żony workiem ze śmieciami. Wiatr rozwlókł wszystko po ich niemałej posesji, a ona? Ona bez słowa wyjęła nowy worek i zabrała się za sprzątanie. Iza zwróciła mu wtedy uwagę, co wyraźnie go zaskoczyło, nie zauważył jej wcześniej. Starał się załagodzić sprawę historią o szczurze w kontenerze, ale nagła zmiana jego zachowania wzbudziła w Izie jeszcze większy niepokój. To od tego dnia zaczęła coś podejrzewać i odnosiła się do sąsiada z pogardą. Ostatecznie podziękowała tylko Rafałowi, że powiedział jej o tym, co zaobserwował. Nie chciała, żeby zaczął zanadto interesować się tym człowiekiem.
Nie zawracała sobie zbytnio głowy życiem towarzyskim osiedla, od zawsze miała niezbyt wielu przyjaciół. Wśród mieszkańców była niestety uważana za wyniosłą i arogancką. Być może dlatego, że od kiedy się tu wprowadzili, nie starała się na siłę nawiązać sąsiedzkich znajomości. Ograniczała się do krótkiego dzień dobry.
– Mogłabyś się bardziej starać, może wtedy miałabyś z kim pogadać – mówiła do siebie w myślach w chwilach zwątpienia. Czasem naprawdę chciała przezwyciężyć swoją nieśmiałość i z kimś się zaprzyjaźnić, ale ostatecznie zawsze rezygnowała.
Tylko czy naprawdę warto oceniać ludzi z góry? Nie zadając sobie trudu poznania ich? W przeszłości Iza starała się, aby wszyscy ją lubili i akceptowali. Odłożyła nawet na bok swoje malarskie zapędy, żeby iść na studia i przypodobać się rodzicom. Później urodziła syna i za namową męża oraz swojej matki została z nim w domu, żeby lepiej się rozwijał.
Miniony czas wspominała z nostalgią, ale w tamtych dniach, które nie należały do najłatwiejszych dla świeżo upieczonej mamy, w chwilach kryzysu często myślała, co by zrobiła, gdyby mogła cofnąć czas. Dzisiaj nie mogła sobie przypomnieć, co to było, widocznie były to chwilowe mrzonki, które miały odciążyć jej zmęczony umysł. Może wyobrażała sobie siebie jako cenioną malarkę? Może planowała karierę w cichym, przytulnym biurze? A może wyobrażała sobie życie bez męża? Jego mogłaby jeszcze jakoś przeboleć, ale syna? Skoczyłaby za nim w ogień.
Nie potrafiła sobie wyobrazić, że się nie urodził. Pamiętała doskonale jego małe stópki, które chodziły za nią w każdy kąt, nawet do łazienki.
Wspominała małe rączki, które ciągnęły ją za palec do swojego pokoju, kiedy ona właśnie piła kawę. Skrzywioną minkę, gdy chłopiec gdzieś się uderzył i przybiegał po leczniczego buziaka.
Jak bardzo męczyły ją nieprzespane noce i rozbrajał radosny śmiech spod kołdry, który oznajmiał, że jego małe akumulatorki są jeszcze pełne i raczej szybko się nie wyczerpią – wie tylko ona.
Najbardziej utkwiły jej w pamięci deklaracje synka, który w wieku przedszkolnym oznajmiał:
– Mamo, ja się z tobą ożenię. I zawsze będziemy razem.
Nie strasz, nie strasz, odpowiadała w myślach.
Gdy syn dorastał, ona zapełniała pustkę obrazami. Dziwnymi, a czasem strasznymi. Mąż żartował z niej przy każdej nadarzającej się okazji, że na pewno hoduje gdzieś „zioła”.
– Dasz wiarę, że mama to namalowała? – Puszczał porozumiewawcze oczko do syna. – Lepiej sprawdź, czy mama w tej swojej pracowni nie suszy jakichś grzybów – dowcipkował, po czym zagryzał wargi w półuśmiechu, ledwo powstrzymując śmiech. Zerkał ukradkiem na żonę, żeby zbadać jej reakcję. W takich sytuacjach starała się zachować kamienną twarz, jednak na krótko. Po chwili sama parskała śmiechem. Syn z mężem przyłączali się po sekundzie, a psy wtórowały im poszczekiwaniem. Odgłosy, które wypływały przez otwarte okna na ulicę, mogły sugerować, że w domu mieszka bardzo liczna familia. Iza nie przejmowała się zbytnio niczyją opinią na swój temat, ale też nie darzyła nikogo antypatią. Jednak zamierzała żyć na własnych warunkach, nie pod dyktando innych. Na kąśliwe uwagi lub zdziwione spojrzenia odpowiadała niezmiennie uśmiechem. Potem odwracała się i szła do pracowni, z której najczęściej wyrywała ją na pogaduchy bratowa.
– Tobie w tym domu to chyba się strasznie nudzi, co? Wróć do pracy, zacznij rozmawiać z ludźmi – doradzała Ewa.
– A co, jeśli ja lubię być sama i malować? To jakieś przestępstwo?
– Wymyślasz…
Iza nie wymyślała. Odnalazła siebie i postanowiła już nigdy się nie zgubić.
Miała świetną intuicję, którą sztuka wyostrzyła jej niczym temperówka. Długie godziny spędzała na skupianiu, zbieraniu i układaniu rozbieganych myśli w jedną, w miarę spójną całość. Swoje obrazy traktowała jak układankę. Strzępki snów zmiksowane z licznymi przemyśleniami, okraszone szczyptą otaczającego ją świata. A może po latach nauczyła się w końcu po prostu sobie ufać? Dlatego wiedziała, po prostu czuła, że w domu, który widzi z okna swojej pracowni, dzieje się coś złego. Wiecznie pozasłaniane okna. Brak gości. Rodzina idealna jak z obrazka, zwłaszcza w niedzielne popołudnia. Tylko czemu nikt oprócz Marka nie otwierał drzwi kurierom? Czemu ta rodzina nie prowadziła życia towarzyskiego? Czemu czasem młoda kobieta znikała w swoim domu na kilka dni? I wreszcie, czemu ta cała Olga nie wychodziła nigdy zupełnie sama? Czemu myła okna jak nałogowiec, skoro mogliby pozwolić sobie na pomoc domową?
Nie ufam nikomu, kto przesadnie dba o czystość. Cholera jasna, dom to nie muzeum! – Tę przewodnią myśl wpoiła jej za młodu matka. Czystość czystością, ale o swoją wygodę i czas wolny trzeba dbać.
Czasem w środku nocy, kiedy nie mogła spać, wychodziła na papierosa i słyszała z ich domu różne dziwne odgłosy. Niekiedy przytłumione krzyki, które ulatywały na ułamek sekundy przez szczeliny w oknach. I tak samo jak nagle się pojawiały, tak samo szybko rozpływały się w mroku nocy.
– Coś tam nie gra… – mówiła do siebie, wydychając kłęby dymu.
Mąż uparcie twierdził, że ma zbyt wybujałą wyobraźnię, a brak snu i papierosy wyraźnie jej szkodzą.
– Kobieto! No pomyśl tylko. Jak facet na wysokim stanowisku, z idealną córką i piękną żoną, mógłby być zdolny do czegoś tak okropnego? Przecież dzieci z takich domów są niespokojne, płochliwe i dzikie, a ich żony to wiecznie posiniaczone wraki – Liczył na palcach swoje racje – Telewizji nie oglądasz? – Wzruszył ramionami i wrócił do jedzenia kanapki.
Mąż Izy był zapatrzony w swoich sąsiadów. Podczas gdy jego wiecznie wzywano do dyrektora szkoły, w której uczył się ich syn, mała córeczka tamtych stanowiła chodzący ideał. Zawsze kulturalna i miła. Ich syn był urwisem prawie od zawsze. Na początku słodki bobas zapowiadał się na aniołka, ale niestety od chwili, gdy nauczył się mówić, opanował też idealnie sztukę pyskowania. Co tu dużo mówić, nauczył się tego od swoich rodziców, którzy często nieświadomie dokuczali sobie, nie zważając na obecność brzdąca, chłonącego nowe słowa i odzywki jak gąbka. Mieli nadzieję, że z tego wyrośnie, ale w szkole poznał grupkę chłopaków, którzy zdawali się idealnie do niego pasować. Pasmo nagan i wezwań do szkoły wydawało się nie mieć końca.
– Gdyby któraś z rodzin na tym osiedlu miała brać udział w castingu na rodzinę patologiczną, to właśnie my byśmy wygrali, Izka. – Mąż przełknął kolejny gryz.
Grupka młodocianych bandytów, jak zwykła nazywać ich syna i jego kolegów sąsiadka z domu obok. Banda, która włóczy się po nocach i słucha jakiejś dziwnej szatańskiej muzyki. Ojciec, który wraca do domu raz na dwa miesiące. I matka, która z nikim nie rozmawia, tylko maluje obrazy jak z sennych koszmarów.
– Uwierz mi – kontynuował swój monolog – jeśli na tej ulicy ktoś jest dziwny, to wyłącznie my. Jak kiedyś kogoś tu zamordują lub okradną, pierwszym podejrzanym będzie nasz syn. A jeżeli, nie daj Boże, starej Barszczukowej zginie choć jedna kura, bez mrugnięcia okiem każe ci uśpić psy. Twoja wyobraźnia to dla mnie studnia bez dna, ale tym razem już przesadziłaś. Pomyślałaś, że to, co słyszysz w nocy, niesie się gdzieś z okolicy. – Strzepnął okruchy i skierował się do lodówki po piwo.
– A jeśli nie? Dam sobie rękę uciąć, że kilka dni temu, około drugiej w nocy, słyszałam ich kłótnię. – Iza kiwnęła głową w kierunku domu sąsiadów.
– To straciłabyś rękę – zakpił. – A co? Ty spać nie możesz? Myślisz, że nasi sąsiedzi nie słyszą naszych kłótni?
– Akurat malowałam i widziałam wszystko przez okno, możesz choć raz mnie wysłuchać? – Zrobiła zabawną minę i tupnęła nogą jak przedszkolak.
Często zdarzało się, że wena budziła jej artystyczną duszę w dziwnych godzinach nocnych, skutecznie i na długie godziny przeganiając sen. Wtedy malowała do białego rana. Z przerwami na zastrzyk nikotyny. W końcu każdy musi na coś umrzeć. Tej nocy Iza nie wyszła na podwórko, było wyjątkowo zimno i wietrznie. Otworzyła dachowe okno swojej małej pracowni, która mieściła się na strychu. Weszła ostrożnie na biurko i obserwowała nocne niebo, po którym wiatr z ogromną prędkością przeganiał chmury. Iza nigdy dokładnie nie widziała, co dzieje się w domu naprzeciwko. Oczywiście, nie to, żeby podglądała, co złego, to nie ona, ale ciekawość to ludzka rzecz, prawda?
Na podwórku sąsiadów od zawsze rosły dwa rozłożyste iglaki, które skutecznie broniły intymności gospodarzy. Musiała mocno wytężać wzrok, żeby coś dostrzec. Nawet gdy okna pozostawały odsłonięte, co było wyjątkowym zjawiskiem, drzewa skutecznie wszystko maskowały. Tamta noc ułatwiła jej zadanie. Wietrzysko dmuchało tak mocno, że potężne sosny chwiały się na prawo i lewo, ujawniając na ułamki sekund skrywane tajemnice sąsiadów.
Najpierw jej uwagę przykuły dziwne ruchy w oknach. Panowała ciemność, trudno było cokolwiek dostrzec, więc może zwyczajnie zostawili uchylone okna. Jednak przy takiej pogodzie to dość ryzykowne. Jej świetlik otwierał się do wewnątrz, dlatego miała pewność, że nie będzie musiała go ścigać po osiedlu. Wytężyła wzrok i wtedy to zobaczyła.
– Przysięgam, widziałam, jak przytrzymuje jej głowę przy ścianie. Chyba trzymał ją za włosy. Światło zapaliło się przypadkiem, wydaje mi się, że trafił jej twarzą we włącznik. Kiedy ją puścił, upadła i zrobiło się ciemno. Wszystko to trwało chwilę. Gdyby wiatr nie położył drzew, nie zobaczyłabym nic oprócz blasku światła! – Gestykulowała żywo, aby podkreślić swoje emocje.
– A pomyślałaś, że ktoś może lubić ostry seks? – Mrugnął do żony, wprawiając ją w osłupienie. – No wiesz, ludzie nie wypisują sobie na twarzach: lubię podduszanie i klapsy – zaśmiał się i wrócił do oglądania meczu. – Daj już spokój.
Iza nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć, zasłoniła dłonią oczy i pokręciła znacząco głową. Czasem nie wiedziała, czy z komentarzy jej męża na pewno należy się śmiać.
– Ty już lepiej nic nie mów. Stary a głupi – roześmiała się mimo wszystko. – Może faktycznie za dużo sobie wyobrażam. Nie będę już tego roztrząsać, obiecuję.
Od tego zdarzenia starała się nie wracać myślami do dziwnego nocnego incydentu.
Na jakiś czas wszystko ucichło.
Mąż Izy wziął nawet dłuższy urlop, bo zaczynał martwić się o żonę, zresztą nie musiał już pracować tyle, co kiedyś. Robili sobie właśnie wieczornego grilla. Oczywiście nie obyło się bez uszczypliwych uwag typu:
– A może i my byśmy tak się dzisiaj pobili, he? – Delikatnie trącił udem jej kolano.
– Odbija ci na starość! Jedź ty już za tę swoją granicę i mnie nie denerwuj, co? – Szturchnęła go w ramię.
Kochali się. Ich związek nieraz chylił się ku upadkowi, ale z każdego kryzysu wychodzili zwycięsko. Przyjaźnili się i nie wyobrażali sobie innego życia. Kto się czubi, ten się lubi – tak jednym zdaniem można opisać ich małżeństwo.
– Ale przyznajesz, że trochę ci wtedy odbiło? Delikatnie? Ociupinkę? – Machał jej przed nosem dłonią złożoną w kaczy dziób.
– Weź… O cholera! Dzisiaj rano kurier zostawił u mnie znowu paczkę dla Olgi. Zupełnie wyleciało mi to z głowy przez to twoje głupie gadanie. Może poszedłbyś im to zanieść, co?
– Idź sama. Przekonasz się na własne oczy, że to normalni, zapracowani ludzie.
– Niech ci będzie, może masz rację. Każdy głupi ma swoją chwilę w życiu – zakpiła.
Wstając od plastikowego stołu, przypadkowo wylała na męża resztki piwa. Machnęła ręką, nie zamierzała zawracać sobie tym głowy. Szybkim krokiem skierowała się w stronę ganku, prosto do miejsca, gdzie rano zostawiła paczkę. Na szczęście nie była zbyt ciężka.
Jeszcze tego brakuje, żebym była ich tragarzem, pomyślała, czyszcząc językiem zęby z resztek kiełbasy z musztardą.
Przeszła przez opustoszałą o tej porze ulicę z czerwono-szarej kostki i zadzwoniła do ogromnych wejściowych drzwi, które ku jej zaskoczeniu otworzyła mała, zapłakana dziewczynka.
Wolność jaskółki
Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8083-880-2
© Paula Er i Wydawnictwo Novae Res 2018
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczytjakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazuwymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Wioletta Cyrulik
KOREKTA: Bartłomiej Kuczkowski, Małgorzata Szymańska
OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska
KONWERSJA DO EPUB/MOBI:InkPad.pl
WYDAWNICTWO NOVAE RES
al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia
tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Wydawnictwo Novae Res jest partnerem
Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.