Wołyń. Mówią świadkowie ludobójstwa - Marek A. Koprowski - ebook

Wołyń. Mówią świadkowie ludobójstwa ebook

Marek A. Koprowski

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wspomnienia naocznych świadków!

Niniejszy tom zawiera relacje żołnierzy walczących na Wołyniu. Tych, którzy, choć coraz mniej liczni, jeszcze żyją, jak i tych, którzy odeszli już na wieczną wartę i wydania tej książki nie doczekali.

Nie ma już wśród nas płk. Jana Niwińskiego czy Bogusława Rosińskiego. Niektóre z osób, dzielące się tutaj swoimi relacjami, jak Zygmunt Mogiła-Lisowski czy Franciszek Leszczyński mają już kłopoty z poruszaniem się i rzadko opuszczają mieszkania. Franciszek Leszczyński ukończył 96 lat i jest najstarszym żyjącym żołnierzem dywizji, który przeszedł cały jej szlak bojowy, dźwigając ciężki karabin maszynowy. Jeszcze i dziś zrywa się w nocy oblany potem, bo zdaje mu się, że słyszy komendę: „Broń maszynowa do przodu!”. Autorkami relacji są także sanitariuszki Wacława Borucińska i Dyoniza Szwed.

Wszyscy rozmówcy Marka Koprowskiego dają świadectwo prawdzie o tym, że w 1943 roku Ukraińcy przeprowadzili na Wołyniu zaplanowane ludobójstwo Polaków. Jak również, że dokonali tego z bezwględnym okrucieństwem!

Z relacji żołnierzy 27 WDP AK czytelnik dowie się o wielu interesujących szczegółach z życia Wołynia przed II wojną światową, a także podczas pierwszej okupacji sowieckiej. Pozna również powojenne losy bohaterów zawartych w tomie opowieści.

Książka zawiera liczącą kilkaset nazwisk, unikatową listę obrońców Przebraża, ustalonych przez śp. ppłk. Mirosława Łozińskiego, którego pamięci cały ten tom został poświęcony.

Choć Wołyń. Mówią świadkowie ludobójstwa jest książką samodzielną, można potraktować ją jako kontynuację zbiorów wspomnień zawartych w książkach Wołyń. Epopeja polskich losów 1939-2013 ‒ Akt I, Akt II i Akt III oraz Wołyń. Wspomnienia żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK.

Marek Koprowski jest jednym z najciekawszych polskich popularyzatorów historii.

„Do Rzeczy”

Marek A. Koprowski

Pisarz, dziennikarz, historyk zajmujący się tematyką wschodnią i losami Polaków na Wschodzie. Plonem jego wypraw i poszukiwań jest ponad dwadzieścia książek, z czego osiem ukazało się nakładem Wydawnictwa Replika. Za serię Wołyń. Epopeja polskich losów 1939–2013 otrzymał Nagrodę im. Oskara Haleckiego w kategorii „Najlepsza książka popularnonaukowa poświęcona historii Polski w XX wieku”. Jest też laureatem nagrody „Polcul – Jerzy Bonicki Fundation” za działalność na rzecz utrzymania kultury polskiej na Wschodzie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 281

Oceny
4,5 (46 ocen)
30
9
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
deva358

Nie oderwiesz się od lektury

Słuchajmy świadków, póki są...
30
annakostro
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać. Nie ma opisów brutalnych zbrodni ocaleńców, ale i tak dawka emocji podczas lektury jest ogromna.
20
sloxo

Nie oderwiesz się od lektury

Należy przypominać zbrodnie dokonaną na Polakach.
10
Agata181094

Nie oderwiesz się od lektury

Warta uwagi, łącznie z innymi z tamtych czasów.
00

Popularność




 

 

 

 

Zygmunt Mogiła-Lisowski

Z ziemiańskiej rodziny

 

Zygmunt Mogiła-Lisowski to postać niezwykła. Ziemianin urodzony w Romanówce na Wołyniu. Żołnierz 27 Wołyńskiej Dywizji AK i WiN-u. Poseł na Sejm I kadencji, wiceprzewodniczący Sejmowej Komisji Obrony Narodowej, członek Naczelnej Rady Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, Zarządu Krajowej Rady Lotnictwa, ekspert Polskiego Lobby Przemysłowego, prezes Towarzystwa Miłośników Wołynia i Polesia oraz wiceprezes Krajowego Ruchu Patriotycznego. Ukończył Wydział Chemii na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Mąż, ojciec i dziadek.

 

— Moje życie było burzliwe, jak wiek dwudziesty, i pełne niezwykłych zdarzeń — wspomina. — Ostatni raz widziałem swój dom rodzinny w październiku 1939 r. Miałem wówczas 11 lat. Wtedy też skończyło się moje dzieciństwo. Musiałem szybko dorosnąć, myśleć i działać jak dorosły. Zanim zdałem maturę, zdążyłem już być partyzantem, żołnierzem i więźniem Urzędu Bezpieczeństwa. Urodziłem się w Romanówce k. Łucka na Wołyniu w 1928 r. Stanowiła ona majątek Rodziewiczów, rodziny mojej matki. Jak wynika z dokumentów, pozostawał w rękach rodziny od co najmniej dwustu lat. Z przekazów rodzinnych wynika jednak, że mógł do niej należeć znacznie dłużej. Świadczyły o tym stare dokumenty pisane ręcznie na zwojach pergaminu. Pokazywała mi je moja matka, traktując jako skarb rodzinny. Owe dokumenty wraz z innymi najcenniejszymi przedmiotami matka zakopała na początku II wojny światowej. Do dziś ich nie odnalazłem. Wynikało z nich, że nasz praprzodek był dworzaninem księcia Lubarta w Łucku. Jego potomkowie osiedlili się na Wołyniu i Polesiu, tworząc dwie linie Rodziewiczów: wołyńsko-poleską i litewską. Litewska linia Rodziewiczów rozrodziła się i przerzuciła przez Nowogródczyznę na Wileńszczyznę. Znamienne jest, że herb Polesia i Rodziewiczów jest taki sam — napięty łuk z dwiema strzałami. W latach siedemdziesiątych XIX wieku podzielono cały majątek Rodziewiczów z linii wołyńskiej między dwóch synów: Kazimierza i Romana. Kazimierz został w Niemirze. Był, jak to mówiono, lekkoduchem uwielbiającym rozrywki. Dziś uważam, że dobrze zrobił, bo przynajmniej coś z tego miał. Mój ojciec przed wojną wykupywał jego weksle i przejął część Niemiru. Matka natomiast marzyła o wykupieniu rodowej siedziby, pałacyku liczącego 150 lat. Notabene pałacyk stał jeszcze 15 lat temu, ale gdy przyjechałem tam w 2007 roku, już nic z niego nie zostało. Natomiast mój dziadek Roman Rodziewicz otrzymał liczący 600 ha ziemi folwark. Wybudował tam ładny 12-pokojowy, bardzo wygodny dom, przebudowany później przez mojego ojca. Wchodziło się do niego z różnych stron: od frontu, od folwarku, czyli całego gospodarstwa i przez kuchnię. Od frontu wchodziło się do bardzo dużego przedpokoju o powierzchni ponad 20 metrów kwadratowych, z którego trzy pary drzwi prowadziły do dalszych pomieszczeń. Na lewo znajdował się salon z ogromnym czarnym biurkiem ojca. Trzymał w nim pieczątki i dokumenty rodzinne. Ponadto były tam dwie otomany, a na czterech oknach stało bardzo dużo kwiatów, bo mama się w nich kochała.

W salonie odbywały się wszystkie rodzinne uroczystości. Na wprost wchodziło się do dużej jadalni, z której wejście prowadziło do salonu, werandy i sypialni. Stał w niej przepiękny duży kredens z białego drewna brzozowego, rzeźbionego w ornamenty kwiatowe. Ogromnie go lubiłem. Będąc niedawno w Romanówce, pytałem, czy choć fragmenty się u kogoś nie zachowały. Niestety, nic nie udało się odzyskać. W jadalni stał też duży rozsuwany stół. Na lewo od jadalni była mała łazienka i wejście do pokoju cioci. Wodę do łazienki przynosiło się z kuchni i nalewało do dużego baniaka z kranem, gdyż brakowało kanalizacji. Oświetlenie dzienne, a wieczorami zapalało się lampę naftową. W Romanówce nie było elektryczności, ojciec zamierzał kupić własny generator, ale plany te pokrzyżowała II wojna światowa. Obok łazienki w małych pokojach mieszkała moja nauczycielka, pani Kołowska (jej brat, który zawsze przyjeżdżał do nas na wakacje, został później moim szwagrem) oraz ciotka. Dalej znajdowała się duża sypialnia moich rodziców, z której było również wejście do pokoju kredensowego — mama mogła tamtędy przedostać się bezpośrednio do kuchni. W sypialni stały dwa metalowe, ozdobne łóżka, po lewej mamy, po prawej taty.

Tak jak w każdym kresowym domu, ważną rolę odgrywała w naszym dworze babcia, Bronisława Rodziewicz. Po śmierci dziadka w 1910 r. sama wychowywała czworo dzieci: moją mamę, urodzoną w 1900 r., i o rok od niej starszą Anielę oraz dwóch synów. Jeden zmarł na tyfus w 1917 r., natomiast drugi po wypadku w dzieciństwie był niepełnosprawny umysłowo i zmarł w czasie wojny.

Podczas I wojny światowej przez Romanówkę przechodził front. Byli u nas Niemcy, Rosjanie, a w końcu w 1916 r. stanęli Austriacy. W naszym domu był sztab. Całą ziemię pokryto okopami. Pola na przestrzeni wielu kilometrów były zryte. Co 200−300 metrów wykopano rowy i ustawiono druciane transzeje. Babcia robiła wszystko, żeby uratować nasz majątek. Ze wszystkimi potrafiła rozmawiać, zarówno z szeregowcami, jak i oficerami czy generałami. Gdy nadchodzili bolszewicy, zabrała kilkadziesiąt krów oraz koni i uciekła aż pod Rzeszów. Wracała potem z tym wszystkim do Romanówki. Mówiła zawsze do mnie „synuś, synuś”, bo miałem się nazywać Rodziewicz, jako jedyny potomek z tej linii. Przed moim urodzeniem ojciec się na to zgadzał, ale potem kategorycznie odmówił.

Babcia umarła w 1936 r. Miałem wtedy 8 lat. Bardzo to przeżyłem, byłem do niej mocno przywiązany. Wkrótce okazało się, że nawet po śmierci nadal czuwała nad swoją rodziną. Miałem z nią kontakt jeszcze kilkakrotnie. W 1939 r. pojawiła się w nocy w salonie naszego domu. Spali tam: mój późniejszy szwagier, Sławek Kozłowski (ożenił się z moją siostrą Marią w 1949 r.) i brat cioteczny, Jurek Paszkowski. Podeszła najpierw do Sławka, potem do Jurka, westchnęła, popatrzyła na nich i wyszła. Chłopcy się zerwali i ze strachu pouciekali. Ojciec później śmiał się z nich.

Niedługo potem przyszedł telegram z Tarnowa. Podczas prowokacji niemieckiej na stacji kolejowej wybuchła bomba i zginęła matka Sławka, która prowadziła tam przechowalnię bagażu. Niecały tydzień później przyszedł kolejny telegram. Brat Jurka, Tadek Paszkowski (wychowanek ojca), pilot, podchorąży, zginął w Dęblinie, prowadząc ćwiczenia. Leciał w kluczu samolotów pilotowanych przez rezerwistów. Jeden z nich wpadł mu na stery.

Moja mama, Aleksandra z Rodziewiczów, Mogiła-Lisowska, urodzona w 1900 r., po wojnie i ślubie z ojcem przejęła rządy „kobiecą stroną” Romanówki. Miała dobre pensjonarskie wykształcenie. Była bardzo pracowita i zajmowała się gospodarstwem. Wstawała o piątej rano razem z ojcem. Typowa matrona. Nadawała styl dobrego, zasobnego domu (choć nie zawsze był taki naprawdę). Świetnie gospodarowała i potrafiła utrzymać doskonałe stosunki z wszystkimi wokół. Potwierdza to chociażby sytuacja podczas rozruchów spowodowanych przez ukraińskich komunistów.

Przyjechała wówczas do nas kawaleria. Ukraińcy z Tychotyna przyszli do matki z prośbą o wstawiennictwo i nikomu z nich włos z głowy nie spadł. Byli jej bardzo wdzięczni. Zresztą Tychotyn do końca zachowywał się przyzwoicie.

Natomiast sąsiedni Niemir to była wieś nacjonalistyczna. Stryj nie dbał o majątek, za co nie był szanowany przez mieszkańców, bo widzieli, że go trwoni. Stale były konflikty.

Mój ojciec, Stanisław Mogiła-Lisowski, urodził się w 1894 r. w Radomiu. Ukończył w 1916 r. szkołę pilotów w Odessie i był w carskiej armii, gdzie służył podczas I wojny światowej jako pilot bojowy. Został dwukrotnie ranny, a w 1917 r., strącony pod Stanisławowem, dostał się do niewoli austriackiej. Od 1918 r. służył w Legionach jako pilot i kurier Piłsudskiego. Po wojnie polsko-rosyjskiej Piłsudski, wiedząc, że ważne stanowiska trzeba obsadzić swoimi ludźmi, mianował go z ramienia rządu inspektorem lasów państwowych na Wołyniu. Taki dowód zaufania. Nasza rodzina była spokrewniona z Piłsudskimi.

Mój pradziad Lisowski, herbu „Jeż”, w 1848 r., po powrocie z wojen, chciał się ożenić z Billewiczówną. Billewicz, który nie miał synów, oświadczył, że nie odda mu córki za żonę, jeśli mój pradziad nie przyjmie do nazwiska herbu ich rodziny — „Mogiła” (Lisowscy mają herb „Jeż”). Nasza rodzina uczciwie przyjęła herb Billewiczów i od tego czasu zawsze nazywamy się Mogiła-Lisowscy herbu „Jeż”. Nigdyśmy tego nie zdradzili. Żoną mego pradziadka była rodzona siostra matki Piłsudskiego. Mój dziad, Kazimierz Mogiła-Lisowski, doskonale znał Józefa Piłsudskiego, razem walczyli w 1905 r. przeciwko caratowi.

Mój ojciec był zawsze przystojny i towarzyski. Mieszkając w Łucku, chodził grać w brydża u doktorostwa Żytyńskich, spokrewnionych z Rodziewiczami. Poznał u nich moją matkę i ożenił się z nią w 1921 r. Był bardzo operatywny, rozpoczął odbudowę Romanówki, którą kompletnie zniszczono po I wojnie światowej. Został tylko murowany dom, częściowo zrujnowany, podobnie jak obora. Część zabudowań była spalona, a sad znacznie wyrąbany. Ojciec opowiadał, że największe kłopoty miał z zasypywaniem okopów i usuwaniem drutu. Dzięki temu, że miał dobrą posadę, było za co żyć, bo przez dwa lata w gospodarstwie nie robił nic innego prócz zasypywania tych rowów i zwijania drutów, które następnie sprzedawał.

Kiedy to wszystko usunął, zaczął hodowlę wołów z przeznaczeniem na mięso. Ponieważ ziemia w posiadłości mojego ojca była wspaniała — czarnoziem, w niektórych miejscach torfowy — ojciec dokupił koni i sprowadził fornali. Zbudował dla nich pomieszczenia, wyremontował dom i zaczął normalnie gospodarować. Doskonale wykorzystał ówczesny duży popyt na zboże i pszenicę, a następnie założył zagrodową hodowlę krów sementalerów. Równocześnie przed 1930 r. rozpoczął hodowlę owiec. Mieliśmy około tysiąca matek kolczykowanych o specjalnej miękkiej wełnie, która trafiała do tkalni w Leszczkowie. Ojciec stale dokupował konie — w 1939 r. mieliśmy już 32 sztuki. Majątek stawał się coraz bardziej zmechanizowany. Ojciec zamierzał nabyć traktory, gdyż do majątku należały duże połacie ziemi. Liczył on około 600 ha, w tym ziemi ornej było 450 ha, resztę stanowiły łąki i las przy folwarku Bronisławka. W 1939 r. majątek był u szczytu swojej wielkości i wydajności.

Mówiąc o mojej rodzinie, muszę też wspomnieć o siostrze, a także dokończyć swoje opowiadanie o domu, z którym czułem się bardzo związany. Moja siostra Marysia była o kilkanaście miesięcy starsza ode mnie. Nazywano ją „Docia” i uważano, ze wdała się się w ojca. Natomiast ja byłem „swój”. Od dziecka mówiłem po ukraińsku, a od kolonistów niemieckich nauczyłem się niemieckiego. Siostra już od czwartej klasy chodziła do szkoły w Łucku i mieszkała tam u wujostwa Żytyńskich. Ja natomiast zostałem w domu. Miałem guwernantkę, a w Łucku na końcu roku szkolnego zdawałem egzaminy. Nie chciałem wyjeżdżać, ku zadowoleniu moich rodziców, którzy woleli mnie mieć przy sobie.

Byłem bardzo związany emocjonalnie z domem, do dziś stale mam ochotę tam jeździć. Dom był parterowy z werandą. Przed nim znajdowały się: gazon, dwa kasztany, piękna lipa, chyba dwustuletnia, jaśminy, akacje. Dalej stały trzy ule i lodownia, w której cały rok można było kręcić lody. Za nimi tzw. sławojka. Każdego wchodzącego od strony kuchni zawsze uderzał charakterystyczny zapach wędlin, bo obok była spiżarnia, gdzie za siatką wisiały połcie słoniny, uwędzone kiełbasy i szynki, które np. na Wielkanoc, obłożone ciastem, pieczono w piecu chlebowym. Były wspaniałe.

W korytarzu pachniało także ziołami. Moja matka była zwolenniczką leczenia nimi drobnych schorzeń. Nieco poważniejszymi zajmowały się miejscowe znachorki, których kuracje np. palonymi włóknami konopi bywały skuteczne, o czym przekonała się moja babcia. Kuchnia była bardzo duża, 6−7 metrów. Stał w niej olbrzymi stół. Jadali przy nim parobkowie, którzy nie założyli jeszcze własnych rodzin. Bardzo często przychodziłem jeść z nimi śniadanie, bo dostawali zacierki na mleku, takie skubane, które do dziś ubóstwiam, i świetny domowy chleb. Potem do pracy brali ze sobą pajdę z masłem lub smalcem ze skwarkami, a czasem ze słoniną — taką, która nasolona leżała rok w beczce. Była równie wspaniała jak wędliny.

W kuchni z lewej strony stała duża kuchnia z żelaznym blatem, a obok równie duży piec chlebowy. Za kuchnią był tzw. kredens — duży pokój liczący jakieś 6−7 metrów. Mieszkały tam: gospodyni, główna kucharka oraz zaufana służąca mojej mamy, która miała wstęp do wszystkich pokoi. Jedno z wejść do domu znajdowało się od strony gumna, czyli zabudowań folwarcznych. Były tam: magazyn zboża i stara obora, którą ojciec przebudował na wytwórnię pustaków. Kupił cement, gdyż uważał, że budowanie z własnych materiałów bardziej się opłaci. Dalej stał olbrzymi budynek, którego jedną połowę zajmowała stajnia, natomiast drugą — obora, w środku której była przygotowalnia pasz z sieczkarnią.

 

 

Przerwane dzieciństwo

 

Zygmunt Mogiła-Lisowski zapamiętał wiele szczegółów ze swego szczęśliwego wołyńskiego dzieciństwa.

 

— Któregoś dnia zasnąłem na sianie, na strychu nad oborą — wspomina. — Podłoga była jeszcze prowizoryczna, coś się obsunęło i spadłem wprost na byka, którego to bardziej przeraziło niż mnie. Ponieważ uderzyłem się dość mocno, na chwilę straciłem przytomność. Pracownicy ojca, którzy to widzieli, narobili alarmu. Było to lato i akurat wypoczywało u nas sporo ciotek. Słysząc, co się stało, każda z nich złapała garnuszek z wodą i biegła w moim kierunku. Ja szybko odzyskałem przytomność i widząc sznurek ciotek biegnących w moją stronę, każda z kubkiem wody, zacząłem się okropnie śmiać. Nigdy nie zapomnę ich widoku… Oczywiście mój śmiech ogromnie je rozzłościł, a moja siostra cioteczna do dziś mi ten śmiech wypomina. W naszym domu, zgodnie z kresową tradycją, mieszkali też tzw. rezydenci. Jedną z takich osób była siostra mojej matki, Aniela Maciejewska, z córeczką urodzoną w 1936 r. Ciotka Aniela pomagała mojej matce w gospodarstwie, ale często wyjeżdżała do rodziny w Warszawie oraz uzdrowisk takich jak Krynica, traktując Romanówkę jako gniazdo rodzinne. Nasz dom był bardzo gościnny, w wakacje zjeżdżała się rodzina z dziećmi z różnych stron Polski.

 

Słuchając Zygmunta Mogiły-Lisowskiego, można się też dowiedzieć, jak wyglądało ziemiańskie obejście.

 

— Pamiętam, że w naszym obejściu była też studnia z długim, chyba dwudziestometrowym korytem do pojenia koni — wspomina. — Mieliśmy też w drewnianym budynku owczarnię na tysiąc owiec i piętrową chlewnię. Na dole były świnie, a na górze — magazyn zboża. Kolejny budynek to kuźnia, stolarnia i rymarzownia. Pracował w niej Leon Iwanicki, inwalida z I wojny światowej, złota rączka, który wszystko potrafił zrobić. Były tam też dwa pokoje parobków. Obok znajdował się sześciohektarowy sad, który ojciec wydzierżawił rodzinie żydowskiej. W budynku starej chlewni stała stara kareta. Za moich czasów przesiadywały w niej kury, ale pamiętała jeszcze czasy dawnej świetności, gdy woziła naszą rodzinę Rodziewiczów. Wiązała się z nią anegdota z okresu powstania styczniowego o mojej prababci, która pod krynoliną przewiozła powstańca przez carski kordon. Zdarzenie to stało się potem źródłem wielu żartów na temat tego, w jakim stanie dojechał ów powstaniec.

 

Mimo ziemiańskiego pochodzenia Zygmunt Mogiła-Lisowski był bardzo zżyty ze swym środowiskiem.

 

— Cały dzień biegałem po polach i zabudowaniach, wszędzie mnie było pełno — wspomina. — Bawiłem się z chłopcami w moim wieku — synami fornali, z końmi i psami, nigdy się nie nudziłem. Kiedy podrosłem, chodziłem na polowania po polach, łąkach i lasach. Ciągle brakowało mi czasu na naukę i ojciec musiał mnie do niej naganiać. Od małego jeździłem konno, najpierw zresztą wchodziłem na konia po jego nodze. Trochę poduczał mnie jeden z dońskich kozaków, który przeszedł na stronę polską ze swoim oddziałem w wojnie bolszewickiej. W rezultacie jeździłem świetnie i kiedy tylko się dało, przyprawiając matkę o przerażenie. Przy tej zabawie z rówieśnikami nauczyłem się mówić po ukraińsku i po niemiecku. Niemiecką rodzinę Gaigerów sprowadził mój pradziad Mikołaj, przydzielając im ziemię. Była to liczna rodzina związana z majątkami Niemir i Romanówka. Pierwotne zasiedlenie, zwane potocznie „gaigerówka”, zostało zniszczone w trakcie I wojny światowej, ponieważ znalazło się w strefie działania frontu. Po wojnie dwie rodziny — Alberta Gaigera i Oskara Gaigera — bardzo związały się z Romanówką i naszą rodziną. Albert był ekonomem, natomiast Oskar człowiekiem od wszystkiego: stangretem, rzeźnikiem (robił doskonałe wędliny), opiekunem dzieci, doglądał inwentarza. Jednym słowem: człowiek niezastąpiony.

 

Wybuch wojny w 1939 r. mocno wrył się w pamięć Zygmunta Mogiły-Lisowskiego.

 

— W 1939 r. ojciec został powołany do wojska i wyruszył bronić ojczyzny, a my w majątku zostaliśmy sami z matką — wspomina. — Przeżyliśmy wtedy wstrząsające zdarzenie. 17 września wycofująca się kompania Wojska Polskiego, prawdopodobnie akademicka, składająca się z młodych chłopców, zatrzymała się w Romanówce na noc. Tego samego dnia Rosjanie przekroczyli naszą granicę. Okazało się, że oprócz wroga z zewnątrz mamy drugiego, wewnętrznego — nacjonalistów i komunistów ukraińskich — wtedy kolaborujących przeciwko Polakom. Nacjonaliści ukraińscy zawarli z Niemcami porozumienie, że gdy wybuchnie wojna polsko-niemiecka, to na Wołyniu i w Galicji zorganizują powstanie przeciwko Polakom. Po wkroczeniu Rosjan nie miało ono sensu. Nacjonaliści ukraińscy mieli wolną rękę w mordowaniu wycofujących się żołnierzy i polskich uciekinierów z zachodniej Polski, którzy zatrzymywali się na noc w stodołach u chłopów. Rabowali wszystko, a następnie mordowali. Jedna z ich grup zażądała, żeby nocujący w Romanówce żołnierze poddali się. Nasi chłopcy kategorycznie odmówili i stwierdzili, że mogą się poddać najwyżej regularnej armii. Moja mama namawiała ich, żeby uciekali, gdyż wiedzieliśmy już, co im grozi. Część posłuchała, ale 50 czy 60 żołnierzy zostało. Najpierw zostali rozbrojeni przez wojsko rosyjskie, jadące traktem do Kisielina. Podczas strzelaniny, która się przy tym wywiązała, ranny został porucznik, dowódca kompanii. Miał przestrzelone płuca. Leżał około 15 metrów ode mnie. W pewnym momencie nadjechał na koniu rosyjski oficer.

— Co ty? Ranny jesteś? No to nie męcz się — powiedział, po czym wyjął nagana i dobił go.

Tych, których nie zabito w strzelaninie, a się poddali, Rosjanie przekazali nacjonalistom ukraińskim, mówiąc: „Róbcie z nimi, co chcecie. To jest pańskie wojsko”. Chłopi ukraińscy rozebrali tych młodych żołnierzy do naga. Pokładali na wozy drabiniaste jak snopki siana i zakłuli widłami. Potem ciała ich wywieźli i potopili w jamach torfowych. Wszystkich wymordowali, a zdarzenie to, ze szczegółami, wryło się boleśnie w moją pamięć na zawsze. Po latach, już w wolnej Polsce, starałem się zwrócić uwagę polskim władzom na to miejsce mordu polskich żołnierzy. Powinno ono zostać upamiętnione. Przecież to był mały Katyń na Wołyniu. Rozmawiałem o tym m.in. z nieżyjącym już ś.p. Andrzejem Przewoźnikiem z Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, ale sprawa po dziś dzień nie została załatwiona. Szkoda, bo za kilka lat umrą ostatni ludzie pamiętający tę tragedię. Ja do końca życia nie zapomnę twarzy ukraińskiego chłopa, który ściągał wtedy buty z nóg mordowanych polskich żołnierzy. Nieopodal Romanówki były dwie ukraińskie wsie, Tychotyn i Niemir. Pierwsza z nich zachowała się lojalnie w stosunku do nas i nie bardzo się angażowała w ten mord. Druga wieś natomiast była absolutnie opanowana przez nacjonalistów ukraińskich, którzy nazywali siebie Komunistyczną Partią Ukrainy. Odznaczali się czerwonymi opaskami na przedramieniu. 19 września 1939 r. chłopi z Niemira przyszli do naszego majątku. Wyciągnęli nas na zewnątrz. Postawili pod ścianą i zamierzali wszystkich rozstrzelać, tak jak ziemian w innych majątkach. Matkę zaciągnęli do domu, rzekomo szukając broni. Gdy ciotka Aniela spytała, dlaczego nas tam trzymają, jeden z pilnujących nas chłopów odpowiedział: „Jak tylko przyprowadzą z powrotem Lisowską, to razem was wszystkich rozstrzelamy”. Nagle coś zawarczało, zahuczało i przez gazon, na którym rosły lipy i kasztany, zajechał przed dom rosyjski czołg. Siedział w nim oficer rosyjski w skórzanej kurtce. Wyszedł, patrzy, a my tak stoimy pod ścianą: moja siostra cioteczna (mała, 4,5-letnia dziewczynka), moja starsza siostra i ja. Oficer spytał, dlaczego tu stoimy.

— To pamieszcziki, my ich zaraz rozstrzelamy — odpowiedział Ukrainiec.

— I te dzieci też? — zapytał oficer.

— No, to szto, eto pamieszcziki — rzucił krótko chłop.

W tym momencie oficer złapał go za kark, wyjął nagan, kopnął w tyłek Ukraińca, który nas pilnował i powiedział, że jesteśmy wolni. Następnie wezwał do siebie któregoś z tych ukraińskich przywódców i powiedział, że jeśli będą tu ludzi mordowali, to sam ich wszystkich rozstrzela.

— Wy nie macie prawa bez sudu. Od tego sowiecka ja włast. — Trochę się przestraszyli, a myśmy się uratowali.

W tym samym 1939 r. zastrzelili naszego zarządcę. Maksymilian Kowalski z Poznania był po studiach rolniczych i przez lata pomagał ojcu w gospodarce. Ci, co go zamordowali, chwalili się potem w okolicy, że błagał ich o życie, klęcząc na kolanach. Opowiadali to zdarzenie jak dobry kawał. Niedługo potem zachorowałem na szkarlatynę. Felczer, który do mnie przyjechał, powiedział do matki:

— Proszę pani, wy stąd uciekajcie, bo was wykończą.

W nocy przyszli nas pilnować Ukraińcy. Nie wiadomo, czy żebyśmy nie uciekli, czy przed mieszkańcami Niemiru, żeby nas nie wymordowali. A jednocześnie bardzo się bali mojego ojca. Wiedzieli, że gdyby nam się coś stało, to by im nie darował. Ktoś ciągle powtarzał plotki, że widzieli Lisowskiego to tu, to tam. W końcu którejś nocy przyjechały wozy zaprzyjaźnionych Ukraińców z Tychotyna. Powiedzieli matce, że już dłużej nas ochraniać nie mogą i wywieźli nas drogą do Łucka, gdzie trafiłem do szpitala, a po wyzdrowieniu zacząłem uczęszczać do szkoły. Jednak pamięć o zdarzeniach w Romanówce nie dawała mi spokoju. Bardzo się bałem milicji sowieckiej i żołnierzy. Ten lęk pozostawał we mnie przez dłuższy czas.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej