Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Podstawówka w PRL-u, liceum z orłem w koronie, wyzwolona „Solidarność” i równie wyzwolone pierwsze dorosłe imprezy, odkrywanie swojej tożsamości...
…tak rozpoczyna się fascynująca powieść Pawła Klina, przenosząca nas do Wrocławia z dawnych lat – miasta zbuntowanego i niepokornego, z jego tajemnicami i hipnotycznym życiem.
Wroclove Polska to książka o poznawaniu siebie i drugiego człowieka; książka o marzeniach, planach i upadkach. To zawadiacki, intrygujący styl i sceny niemieszczące się w granicach wyobraźni. To także opowieści o podróżowaniu i poznawaniu świata. Bo Wrocław jest dla autora centrum rzeczywistości, które uwielbia opuszczać, by z przyjemnością do niego wracać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 274
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opieka redakcyjna
Agnieszka Gortat
Redaktor prowadzący
Kinga Kosiba
Korekta
Małgorzata SzewczykJolanta Miedzińska
Opracowanie graficzne i skład
Przemysław Szczepkowski
Projekt okładki
Aleksandra SobierajPrzemysław Szczepkowski
© Copyright by Paweł Klin 2021© Copyright by Borgis 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie I
Warszawa 2021
ISBN: 978-83-66616-28-8
Wydawca
Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis
Druk: Sowa Sp. z o.o.
moim nauczycielommojemu miastu
Wstęp
Mam cokolwiek krzywe nogi. Gdybym był panienką, dużo bardziej predestynowałyby mnie do pokonania życiowej drogi w habicie i sandałach niż w miniówie na szpilkach. Nie są co prawda aż tak krzywe, żebym w trybie pilnym dostał skierowanie na osteotomię korekcyjną, ale deski do pływania między kolanami nie utrzymam i muszę zsuwać ją do kostek, bo dopiero tutaj nogi mi się schodzą. Gdy pływam, wygląda to komicznie, za to po wyjściu z wody jestem w stanie zamienić rozbawienie w litość. Podsłuchałem raz na basenie na Racławickiej, jak się dziewczynka pytała matki:
– Mamusiu, dlaczego ten chłopiec ma takie wesołe nóżki jak kaczuszka?
– Nie wolno się z tego śmiać, ten chłopiec jest chory.
To brutalna ocena, ale nie odosobniona – miałem w podstawówce nauczyciela WF-u, magistra Palina, który prowadził również przysposobienie obronne i darzył wielkim szacunkiem Ludowe Wojsko Polskie oraz inne służby mundurowe. Ubłagaliśmy go kiedyś, żeby grać w piłkę na boisku, zamiast ćwiczyć na sali gimnastycznej. Zgodził się, pod warunkiem że przed meczem odbędziemy krótką musztrę. Na początku ustawił nas w szeregu i wydał komendę: „baczność!”. Naprężyłem się jak fiut pana młodego w noc poślubną, ale prześwit między kolanami pozostał. Za nieprawidłowe wykonanie postawy zasadniczej dostałem szmatę i zostałem wygnany do szatni. Chłopaki rozegrali mecz beze mnie. Wziąłem za to rewanż na wuefiście podczas akademii z okazji Dnia Nauczyciela, co „serca rozwesela”. Dostaliśmy jako klasa do przygotowania apel z podziałem na role, gdzie każdy z uczniów chwalił swoją kwestią wybrany przedmiot. Mnie przypadła w udziale apologia wychowania fizycznego. Wystąpiłem przed gronem pedagogicznym ubrany w nowy, obcisły i elastyczny dres produkcji wschodnioniemieckiej. Na ramiona pod rękawy włożyłem sobie piłeczki do ping-ponga, a między kolana wcisnąłem piłkę do ręcznej. Przed sobą trzymałem ekspander. Wyrecytowałem:
Na me bicepsy spójrzcie, panowie!
WF nam siłę daje! I zdrowie!
Ręce mam silne, nogi mam proste,
Potrafię szpagat zrobić. I mostek!
I mam w czwórboju świetne wyniki,
Bo nie zwalniałem się z gimnastyki.
W okrzykach każdy z nas rekord bije –
Pan nauczyciel WF – niech żyje!
Po apelu pojawiło się w szkole powiedzenie: „Chodź na WF do Palina, będziesz nogi miał jak Klina”. Rewanż się udał.
Zakup spodni to dla mnie koszmar – nie dość, że odpadają wszystkie „piszczałki”, przez co nie zostałem metalowcem w młodości, ale pięćset jedynki Levi’sa też nie dają rady, co skutecznie utrudniało mi zdobycie uznania u płci przeciwnej w początkach lat dziewięćdziesiątych (były co prawda szersze w udach, za to okrutnie zwężały się w kolanach i nie wyglądałem w nich jak model z reklamy MTV, tylko jak kowboj z plakatu wyborczego „Solidarności” do pierwszych wolnych wyborów). Nawet wybierając spodnie narciarskie, muszę uważać na krój i dlatego najchętniej jeżdżę w snowboardowych. Owe defekty wizualne sylwetki wymagają ode mnie dużej sprawności w ustawianiu się do zdjęć; najgorsze są te robione znienacka – często wyglądam na nich jak krab albo łunochod, zwłaszcza gdy za otoczenie mam plażę, basen albo inne kąpielówkowe tło. Jeśli chcę być pewien, że mi się w kolanach zejdą, to po prostu je krzyżuję. Na własne lustrzane odbicie w domu znalazłem sposób: w łazience lustro wisi na tej ścianie, przed którą nie mogę stanąć wystarczająco daleko, by widzieć się od kolan w dół, a do dużego lustra w przedpokoju najchętniej ustawiam się bokiem. Raz tylko cieszyłem oko zgrabną formą moich kujawiaków, ale to było w gabinecie krzywych luster. Co tu więcej pisać – proste nie są.
Moja mamuśka, aby uczulić mnie na estetykę chodu, mawiała:
– Synku, gdy chodzisz tak szeroko, wyglądasz jak najeźdźca, a ty masz przecież takie dobre serce.
Mieliśmy na parafii kumpla, który wcześnie zaczął łysieć. Jeszcze przed końcem podstawówki imponował czołem jak Mao Tse-tung. Mocno cierpiał z tego powodu i bywał agresywny. Ponieważ w siódmej klasie zapisał się na karate, w ósmej zaczął uzurpować sobie prawa do kontroli rozmów ze słowem „łysy” w temacie. Nawet wzmianki o czarownicach na Łysej Górze były w jego obecności zabronione. Każdy z nas widział Wejście smoka i Klasztor Shaolin, wyobraźnia pracowała, nikt nie chciał się narażać i chłop stawiał na swoim, cenzurując nam pogadanki. Aż znalazł się taki jeden, co się kulom nie kłaniał – Jajo. Cechowała go daleko posunięta bezpośredniość w kontaktach z interlokutorem. Był jak głodny zwycięstwa bokser na ringu – od razu skracał dystans. Spotkali się raz na urodzinach i wdali w dyskusję. Jajo nie zgadzał się z argumentami karateki i dał temu wyraz, sprzedając mu prosto w czoło lepę na odmulenie z komentarzem:
– Bo ty, kurde, głupi jesteś, łysolku.
Potrzeba było siły wszystkich pozostałych gości, żeby rozdzielić walczących. Zapamiętałem z tej akcji wielkie zacietrzewienie łysego, który bronił przegranej według mnie sprawy. Po powrocie do domu opowiedziałem, co zaszło. Matka pokiwała głową ze zrozumieniem i rzekła:
– Nie chciał zaakceptować okrutnej prawdy, że ludzie łysi są brzydcy.
Gdy miałem siedemnaście lat i znajdowałem się, jak twierdzą podręczniki pediatrii, w „okresie burzy i naporu”, zacząłem odczuwać silną potrzebę przynależności do jakiejś grupy i odgrywania tam określonej roli. Rozpocząłem poszukiwania. Stanąłem któregoś dnia przed lustrem en face i przybrałem pozę najeźdźcy. Nagle, przez króciutką chwilę przeszyła mnie myśl: „A gdyby tak...?” i z agresją brzydala popędziłem do fryzjera.
Eureka! Znalazłem!
Oi! Oi!
Zostałem skinem w pierwszy dzień wiosny. Poświęciłem piękne, słoneczne przedpołudnie na wybranie tak brunatnej świadomości. Długo szykowałem się na ten moment i mój skinowski coming out wyglądał bardzo reprezentacyjnie: czarne lśniące rumuny1, kupione na Krakowskiej od bezwzględnej handlary, naturalnie z białymi sznurówkami, czarny bomber, czyli flejers z pomarańczową podpinką, czarne nachy2 podwijane przed kostkę, czarny t-shirt z symbolem Ku-Klux-Klanu i do tego srebrny krzyż celtycki na szyi. Całość dopełniał oryginalny skórzany pas ze swastyką na klamrze kupiony za flaszkę od rekwizytora Wrocławskiej Wytworni Filmów Fabularnych i srebrny pierścień z trupią czaszką na środkowym palcu prawej ręki. Brzydka łysina i szeroko rozstawiane nogi idealnie dodawały mojemu emploi tak niezbędnej agresywności. Z krzyżem celtyckim rozstałem się pierwszego dnia –„pożyczył” go ode mnie taki pajac, co to stał wyżej w hierarchii. Widziałem go potem na szyi u jednej skinerki – wpadał w oko na czarnym tle, bez dwóch zdań. Chwilę później w szarpaninie z innym łysym kolegą straciłem fingiel, czyli srebrny pierścień. To były koszty wkupu w łaski grupy.
Nie pochwaliłem się dotąd, że noszę okulary. Jako szeregowy skinhead nie mogłem pozwolić sobie na zmiękczanie wizerunku takim atrybutem, nawet gdybym nosił oryginalne bryle Heinricha Himmlera. Miało to poważne konsekwencje dla budowania mojej pozycji w grupie.
Zbieraliśmy się w knajpie o nazwie Musicland, w Rynku, tuż obok pręgierza. Schodziło się do niej po schodach, a wewnątrz panował półmrok nawet za dnia. Zaszedłem raz do Musiclandu pokazać się skinowskiej starszyźnie. Pora była wczesna, ale postanowiłem spróbować – w tym towarzystwie praca albo szkoła nie były obowiązkowe. Od pierwszego kroku na kamiennych schodach narobiłem rumoru, bo miałem podkute glany. Obszedłem cały lokal, ale nikogo nie widziałem. Za to starszyzna widziała mnie – siedzieli przy jednej ławie na końcu sali, ale tam mój wzrok nie dotarł. No cóż, na szacun sobie tą akcją nie zarobiłem i stało się jasne, że w razie draki z punkami mogę iść na zadymę w pierwszym rzędzie jako mięso armatnie, ale na pewno nie jako zwiadowca. Tak czy siak grupa zaczęła mnie rozpoznawać, a taka pozytywna weryfikacja przydawała się, zwłaszcza w weekendy.
Dlaczego?
Konkwista 88, wrocławski i pierwszy polski skinowski zespół muzyczny, miał następujące strofy w swoim repertuarze:
Sobotni wieczór w mieście, piwo, dziewczyny i śpiew,
Sobotni wieczór w mieście, czasami leje się krew…
Na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy zniknęła Milicja Obywatelska, a policja dopiero walczyła o swoje wpływy, lejąc się z gangsterami w Reducie na Wzgórzu Partyzantów, Rynek dostał się pod naszą kuratelę i w soboty przestawał być turystyczną atrakcją miasta. Kursując między Musiclandem a całodobowym u Pana Jana na Placu Solnym, sialiśmy postrach wśród przechodniów już samym wyglądem. Łysi, w opiętych bomberach ze śliskiego materiału – nie do złapania za włosy ani za chabety. Do tego ciężkie buty – rumuny szybko ustąpiły miejsca martensom i rangerom z blaszanymi wzmocnieniami od przodu. Robiliśmy niedobre wrażenie i nie mieliśmy jako grupa poczucia humoru, a próba dyskusji z nami na ogół boleśnie i krwawo się kończyła.
Pamiętam tylko jedną scenę, gdy na zwróconą nam uwagę wybuchnęliśmy śmiechem. Na pierwszy koncert Konkwisty 88, 20 kwietnia 1991 roku, skinole z Krzyków wyruszali spod Oleńki – szemranego lokalu, gdzie za komuny taksówkarze jeżdżący wołgami bratali się z milicją, która tuż obok miała duży komisariat przy ulicy Jaworowej. W bliskim sąsiedztwie tej knajpy znajdował się również poprawczak, którego wychowanków rozpoznawało się po bardzo krótko ściętych włosach, podobnym do siebie ubiorze i niemiłym wyrazie twarzy. Czyli tak jak nas. Gdy zaczęliśmy dymić w Oleńce, jedna z kelnerek, usiłując przywołać nas do porządku, zagroziła:
– Jak się natychmiast nie uspokoicie, zawołam waszego wychowawcę, już on wam pokaże!
O ile na piwko do miasta śmigałem chętnie, wykorzystując „przynależność klubową”, o tyle w bijatykach nie brałem udziału. Zostało mi to szyderczo wytknięte po jednym wypadzie. Musiałem wykonać jakiś ruch, aby zachować twarz i nie wyjść na mięczaka. Myślałem, myślałem i w końcu wymyśliłem. Postanowiłem zrobić sobie na szyi tatuaż „SS”. Takiego gadżetu nie miał nikt z naszej paki – zdarzały się dziary „skins” na wewnętrznej stronie dolnej wargi, ale ogólnie była to rzadkość. A kolesiowi z Popowic tatuaż z podobizną Hitlera na ramieniu tak się rozciągnął w wyniku ćwiczeń na siłowni, że słynny wąsik zaczął bardziej przypominać atrybut charakterystyczny dla Piłsudskiego i chłopina z neonazisty musiał stać się narodowcem.
Dotychczasowy rozwój mojego skrajnego światopoglądu odbywał się metodą faktów dokonanych: od zgolenia łba i kompletnej zmiany ubioru, przez nowy wystrój pokoju z portretem Hitlera i potężną flagą ze swastyką, aż do wygłaszania antysemickich bzdur na podstawie lektury Protokołów mędrców Syjonu; wszystkie te nowości przedstawiałem otoczeniu w gotowej, ostatecznej formie. Tatuaż na szyi wydał mi się jednak krokiem na tyle radykalnym, że postanowiłem uprzedzić o moich planach. Rzuciłem któregoś dnia w domu hasło: „Muszę coś zmienić w swoim życiu”. Nadzieja w oczach matki, która zapaliła się na te słowa, szybko zgasła, gdy wyłuszczyłem sprawę. Babcia, po przeżyciach wojennych najbardziej dotknięta moją postawą, zalała się łzami i od razu dorzuciła dziesiątkę różańca do wieczornego pacierza w intencji pokrzyżowania moich planów przez Siły Wyższe. (Odmawia ją do dziś – w podzięce za moje nawrócenie.) Ojciec, dla którego liczyła się przede wszystkim szkoła i który pobłażliwie traktował dotychczasowe dziwactwa, uznał, że sprawy posuwają się za daleko, i zaproponował dil:
– Synu, tatuaż ciężko będzie usunąć, gdyby zaszła taka potrzeba. Jeśli koniecznie chcesz coś radykalnie zmienić w swoim wyglądzie, proponuję metalową koronę na którymś z przednich zębów. Obgadaj sprawę z ciotką Lucyną, ja pokryję koszty.
Ciocia Lucyna jako doświadczony stomatolog zadała tylko jedno pytanie:
– Jaka ma być: złota czy srebrna?
Nie byłem przygotowany do odpowiedzi i poprosiłem o czas do namysłu. Zbliżała się moja osiemnastka, którą zamierzałem hucznie obchodzić i perspektywa wizyt u dentysty w okresie przygotowań do imprezy nie bardzo mi opowiadała. Postanowiłem wrócić do tematu od razu po zabawie. Sprawę tatuażu również odsunąłem na później.
Pierwsze „dorosłe” urodziny miały być wydarzeniem. Zaklepałem rewelacyjną miejscówkę – klub Pod Jaworami na Borku. Znałem tam wszystkich, wszyscy znali mnie – czułem się jak w domu. Udało mi się nawet zalegalizować alkohol na tę imprezę – niełatwa sprawa jak na klub młodzieżowy. Zaprosiłem masę ludzi. Dla przekonania ładnych dziewczyn zrzuciłem na chwilę agresywną maskę i obiecałem superjubel. Aura niedostępności, która otaczała mnie jako członka omijanej subkultury, nadawała zaproszeniu wrażenie okazji i wyjątkowości – a to była rzadkość przy cotygodniowych balangach. Zebrało się niezłe towarzystwo. Aby skupić uwagę na sobie, pominąłem przy rozdawaniu zaproszeń moich łysych kolegów – ja miałem gościom wystarczyć. Nie doceniłem jednak zasięgu własnej reklamy ani siły przyciągania darmowego alkoholu, zwłaszcza na weekend. Skinheadzi stawili się w najsilniejszym składzie. Zmiany w scenariuszu imprezy były nieuniknione. Mój wymarzony lejtmotyw pod tytułem: „Bibka była super i tak było miło, że się naraz pięć panien do mnie zapaliło”, ustąpił sloganowi: „Jak się bawić, to się bawić – drzwi wyjebać, nowe wstawić!”. Za okrzykami poszły czyny. W efekcie, oprócz totalnej demolki lokalu, kilku moich gości mogło pochwalić się imponującymi siniakami. Traf chciał, że jednym z posiniaczonych był Amerykanin, w ostatniej chwili dokooptowany do listy zaproszonych na gorącą prośbę koleżanki z klasy. Zachował się inaczej, niż znamy to z westernów, i po bójce poszedł na skargę do szeryfa, czyli złożył doniesienie na policję. Ta, o dziwo, szybko przystąpiła do działania i na pierwszej lekcji w poniedziałek wezwano mnie do gabinetu dyrektorki, gdzie w towarzystwie policjanta zostałem przepytany na okoliczność własnej imprezy urodzinowej. Obecność mundurowych w szkole nie przeszła niezauważona, jak i nagła moda na duże okulary przeciwsłoneczne u poszkodowanych.
Moja osiemnastka stała się wydarzeniem.
– Szkoda tylko, że takim drętwym – skomentowała jedna z zaproszonych dziewczyn, której oczy mi się podobały. Ale najbardziej zabolał mnie fakt, że te łyse chuje ukradły mi składkowy prezent urodzinowy – dżinsową jupę3 Wranglera. Zamiast dalej robić dobrą minę do złej gry, popłakałem się.
Chwilę po urodzinach, gdy moją alternatywą dla kolejnego roku szkolnego stawał się roczny pobyt w wojsku, ojciec załatwiał mi korepetycje z fizyki. Trafiliśmy przed oblicze nauczyciela. Przewidując możliwe nieporozumienia, ojciec uczulał belfra słowami:
– Panie profesorze, muszę panu jeszcze coś wyznać: mój syn nie jest zwyczajnym chłopcem. Mój syn jest skinem.
Nauczyciel pokiwał głową ze zrozumieniem. Udało mi się zdać do następnej klasy.
W apogeum mojego buntu odwiedziłem raz Bizona – kolesia z Trójkąta Bermudzkiego4, który na Borek przychodził do babci po pieniądze; wódka zabrała go w wieku dwudziestu jeden lat. Celu wizyty nie pamiętam, zresztą Bizona nie było na chacie. Drzwi otworzył mi jego ojciec – prosty, wulgarny typ, który widział świat w kolorach czarno-białych z przewagą czerni. Szybko mnie spławił. Gdy Bizon dotarł do chaty, stary powiedział mu:
– Szukał cię jakiś łysy debil w błyszczących kozakach. Nic mu nie powiedziałem.
Poza umiejętnością pastowania skórzanych butów narodowy socjalizm nie pozostawił trwalszych śladów w moim życiu.
1 Rumuny – czarne skórzane buty za kostkę produkcji rumuńskiej; rodzaj glanów.
2 Nachy – spodnie.
3 Jupa – kurtka.
4 Trójkąt Bermudzki – obszar Wrocka położony między ulicami: Traugutta, Kościuszki i Pułaskiego; por: Toruń-Ohio, Łódź-Bałuty, Dziki Zachód.
Shalom!
Jestem lekarzem. Na pierwszą praktykę podyplomową udałem się do Izraela. Po wylądowaniu w autobusie z lotniska do szpitala usiadł koło mnie wojak, który od razu zaczął czyścić swój karabin i co rusz szturchał mnie kolbą. Ledwo wysiadł, napatoczył się kolejny, z bronią przewieszoną przez ramię tak niefortunnie, że lufę miałem skierowaną między oczy. „Jak na kraj, w którym ludzie pozdrawiają się słowem »pokój«, to niezłą słabość do oręża tu mają”, pomyślałem.
Z czasem przyzwyczaiłem się do widoku mundurowych z bronią na ulicy i niektóre żołnierki na służbie bardzo mi się podobały, a pod koniec pobytu odbyłem nawet krótkie przeszkolenie w obsłudze karabinu M16. Jak to się stało? Wracałem do hotelu robotniczego po wypłacie i wesołym czwartkowym wieczorze w ulubionej knajpce, gdy nagle z okna na parterze mijanego domu wychyliła się czyjaś głowa i zagadała do mnie po hebrajsku. Szybko się zorientowała, że w ten sposób nic ze mnie nie wyciśnie, i przeszła na równie popularny w Izraelu język rosyjski. Teraz gadka potoczyła się gładko i zostałem zaproszony na chatę. Byłem na lekkim gazie i poczułem okazję do pogłębienia stanu. Nie myliłem się. W mieszkaniu przy stole w kuchni siedziało dwóch wojaków na przepustce. Umilali sobie czas wspomnieniami o radzieckiej ojczyźnie i butelką Stolicznej w towarzystwie marynowanych pomidorów i suszonych ryb. Gdy wszedłem, postanowili zrobić dla mnie miejsce przy stole. Energicznym ruchem zgarnęli co zbędne do kubła na śmieci, który następnie kopniakiem posłali za drzwi. Okazało się jednak, że miejsce za drzwiami było już zajęte. Kubeł na śmieci wyprosił stamtąd karabin M16, który z hukiem upadł na podłogę. Zrobiłem wielkie oczy, na co bracia Moskale roześmiali się i polali do pełna. Spytali, czy byłem w wojsku. Gdy usłyszeli przeczącą odpowiedź, spojrzeli na mnie z zazdrością i splunęli na swój żołnierski los. Wypiliśmy za ich niedolę, do dna. Widząc moje ciekawskie spojrzenia rzucane na leżący karabin, właściciel podniósł go i wcisnął mi w ręce.
– Dzierży, mołodiec! – rozkazał. Czyli: trzymaj, zuchu!
Dostałem wypieków na twarzy, gdy zacząłem go obmacywać i poczułem się jak Rambo. Chwilę później przyszła pora na trening. Sołdat rozłożył broń na czynniki pierwsze i tłumaczył, co i jak. Po złożeniu wcisnął mi ją ponownie w ręce i zademonstrował pozycję strzelecką. Podeszliśmy do okna. Traf chciał, że na murze po drugiej stronie ulicy na wprost okna był naklejony plakat reklamowy ze zdjęciem rodzinki pałaszującej jogurt. Dostałem rozkaz wziąć na cel ojca. Zgrałem muszkę ze szczerbinką i pociągnąłem za spust. Następna w kolejce była matka. Córkę oszczędziłem. Ruski spojrzał na mnie z uznaniem, poklepał po ramieniu, powiedział: mołodiec, i polał do pełna. Wypiliśmy, po czym usłyszałem:
– Siejczas podożdi, ja priniesu patrony. – Co po naszemu znaczy: teraz poczekaj, ja przyniosę naboje.
Na te słowa wytrzeźwiałem i tak jak stałem wyskoczyłem przez okno. Karabin udało mi się zostawić. Za to pozycję strzelecką pamiętam do dzisiaj.
Szpital, do którego mnie przydzielono na praktykę, robił imponujące wrażenie – supernowoczesne centrum medyczne, przeznaczone do działania zarówno w warunkach pokoju, jak i wojny, nawet nuklearnej. Caluteńkie wyposażenie ze Stanów Zjednoczonych. Zresztą w Izraelu wszystko jest ze Stanów – od zeszytu w księgarni przez pralkę w hotelu po szlauch paliwowy na stacji benzynowej – wszystko nosi najbardziej popularny napis w alfabecie łacińskim, czyli Made in USA. Reszta napisów jest po hebrajsku.
Odrobiłem miesięczną praktykę i musiałem pożegnać się ze szpitalem. Ale do końca ponad półrocznego pobytu korzystałem ze stołówki, bo dostałem cały rulon talonów obiadowych. Bardzo pomogło mi to w poszukiwaniu pracy – zabezpieczało rezerwy energetyczne i oszczędzało skromny budżet. Zacząłem szukać roboty w branży medycznej, ale praca jako lekarz okazała się niemożliwa – za dużo było formalności do pokonania. Postanowiłem spróbować szczęścia jako pielęgniarz. Zaszedłem do biura pośrednictwa pracy naprzeciwko głównego dworca autobusowego w Tel Awiwie i zapytałem o posadę. Mieli jak dla mnie skrojoną. Ale się ucieszyłem! Podpisali umowę, skasowali od razu dwieście pięćdziesiąt dolarów, a po tygodniu i dziesiątej u nich wizycie podarli ją na moich oczach, jasno dając do zrozumienia, że nie jestem tam mile widziany. Duży bilbord tej agencji żegnał mnie w drodze powrotnej z dworca na lotnisko. No cóż, i tak bywa. Tymczasem budżet się kurczył, a roboty nie było. Rozszerzyłem spektrum poszukiwań o gastronomię. Po zwiedzeniu setki knajp, w których mnie nie chcieli, trafiłem do lokalu położonego tuż obok plaży, świecącego pustkami. Wzięli mnie na kelnera za głodową dniówkę. „Dorobię napiwkami”, pomyślałem. Nie dorobiłem, bo do baru Słońce i Księżyc nie przychodził nikt oprócz policji. Szybko odkryłem dwie przyczyny tego stanu rzeczy. Była to narkomania menedżerki i alkoholizm właściciela. Tak jak Słonko i Księżyc idealnie uzupełniają się na nieboskłonie, tak codzienny heroinowy trip Tatiany płynnie zlewał się z wieczorną banią Borysa. W krótkim przebłysku świadomości dali mi namiary na nieoficjalny pośredniak dla takich jak ja „nielegałów”, których wówczas w Izraelu była masa – przeważnie z terenów byłego Związku Radzieckiego. Pośredniak znajdował się w prywatnym mieszkaniu, na szóstym piętrze bloku w niezłej dzielnicy; wchodziło się doń po podaniu hasła – konspira jak za okupacji. Zaproponowali mi robotę opiekuna w domu starców. Wziąłem bez mrugnięcia okiem. Opłatę za pośrednictwo uiścił mój przyszły pracodawca i zarazem szef domu starców – Mosze.
Robota była ciężka i długa. Zasuwaliśmy od skowronka do żaby, czyli od wschodu do zachodu słońca. Polegała na ubieraniu, myciu i karmieniu pensjonariuszy. Moi podopieczni byli Żydami, mniej lub bardziej sprawnymi, którzy starość postanowili spędzić w Ziemi im Obiecanej. Pochodzili z całego świata, najwięcej było z ZSRR i z Polski. Chętnie wracali wspomnieniami do czasów młodości, a ja byłem wdzięcznym słuchaczem. Przedwojenny świat, który przywoływali, daleki był od antysemityzmu. Wojna wszystko zmieniła. Większość miała za sobą doświadczenia Holokaustu, co wykorzystywałem, gdy się za bardzo rozgadywali. Krzyczałem wtedy: Achtung! i od razu zapadała cisza.
Podczas jednego z szabasów Mosze zalecił opiekunom, czyli mnie i reszcie nielegalnie zatrudnionych, motywować podopiecznych do większej samodzielności. W pierwszej kolejności zażyczył sobie poprawy zachowania przy stole. Chciał pokazać krewnym, którzy przychodzili w odwiedziny do swoich rodziców i dziadków, że w ośrodku pod jego kuratelą, nawet u demencyjnych staruszków można jeszcze osiągnąć poprawę stanu klinicznego. Faktem było, że Mosze cieszył się takim mirem wśród personelu i pensjonariuszy, że na jego widok prężyli się nawet tetraplegicy5, ale tym razem przeholował. Uzbrojenie chorych na Parkinsona w łyżki i widelce przemieniło stołowe blaty w grządki uprawne zasiane groszkiem, marchewką i ziemniakami, podlane świeżutką kawą i herbatą. Gnój do nawożenia gromadził się obficie pod stołami. Mój ulubiony kuracjusz – Icek z Chełma – absolwent Oświęcimia i Bergen-Belsen, z czterocyfrowym numerem na lewym przedramieniu, uparł się, żeby samemu nalać sobie do kubka herbaty z dużego czajnika. Nie udało mu się – połowę gorącej zawartości wylał prosto na spodnie, informując o tym pozostałych donośnym krzykiem. „No to pięknie, pomyślałem sobie, ściągając mu nachy, jak Mosze zobaczy jego poparzone jaja, wyleje mnie z pracy”. Pogoniłem pielęgniarkę po lód do kuchni, a sam chcąc nie chcąc zacząłem dmuchać chłopu na żydowskie klejnoty, przynosząc mu wyraźną ulgę. Uważam, że tym uczynkiem zmazałem wszystkie moje grzechy neonazistowskiej młodości.
Czasem udawało mi się skrócić czwartkową zmianę i uderzałem wtedy do ulubionej knajpki na obrzeżach Tel Awiwu w sąsiedztwie jednostki wojskowej. Aby przyciągnąć klientów w ten dzień tygodnia, wymyślili bardzo oryginalną promocję: kupowałeś pierwsze piwo, płaciłeś, a każde następne było gratis. W upalny wieczór delektowałem się tą odrobiną swobody oraz widokiem umundurowanych czarnych Żydówek z bronią. I od razu nachodziła mnie ochota na pozycję strzelecką.
5 Tetraplegik – pacjent z niedowładem czterech kończyn.
Demonstracja-konspiracja
Za późnej komuny, która oprócz widoku pustych haków w sklepach mięsnych oraz żelazek w opakowaniach zastępczych na wystawach sprzętu AGD miała jeszcze do zaoferowania odrobinę terroru i uczucie systemowego zastraszenia, przyniosłem ze szkoły w zeszycie od polskiego uwagę następującej treści: „Paweł na lekcji dokucza koledze, mówiąc mu: »Ty jesteś komunista, zdrajca narodu«. Używa tego dość często, z innym jeszcze komentarzem. Uczeń nie ma dzienniczka!”. Gdy dawałem ją matce do podpisania, spojrzała na mnie wystraszona i spytała:
– Synku, chcesz, żeby mamusię zamknęli w więzieniu?
Nastał rok 1984. Przed chwilą zniesiono stan wojenny i narodowy oddech stał się trochę głębszy. Aby się nie zachłysnąć, w rocznice patriotycznych świąt władza serwowała nam gazy łzawiące rękami swoich umundurowanych kelnerów. Chłopaków z gumowymi pałkami i w hełmach, a czasami w maskach przeciwgazowych. Zomowców.
Widziałem ich z bliska w akcji trzeciego maja. Ojciec zabrał mnie tego dnia na obiad do Klubu Dziennikarza. Bywaliśmy tam regularnie, bo mieli świetną kuchnię. Kartę wstępu załatwił mu jeden z kolegów. Klub zajmował parter poniemieckiej kamienicy w centrum miasta i przeszklonym łukiem tworzył róg budynku. Jako stały bywalec i hojny napiwkowicz, ojciec zawsze mógł liczyć na stolik. Owego dnia przypadł nam jeden ze stojących pod oknem, dokładnie na rogu Świdnickiej i Podwala. Z widokiem na całe skrzyżowanie.
W powietrzu czuć było awanturę, a w przejściu na Świdnickiej dodatkowo gaz łzawiący. Było go tyle, że z przejścia bardziej się wynurzało niż wychodziło. Dwa dni wcześniej ZOMO rozjechało pierwszomajową kontrdemonstrację „Solidarności”, a teraz podejrzewało rewanż.
Nie myliło się.
Już od wysokości ulicy Świerczewskiego szły w kierunku Rynku nietypowo częste o tej porze grupki ludzi. Wysiadając z tramwaju przed Pedetem, widziałem, jak zlewają się w tłum za skrzyżowaniem. Ojciec mruknął pod nosem: „Będzie gorąco”, złożył zamówienie, po czym wdał się w rozmowę z gościem przy stoliku obok. Ja zaś, nudząc się oczekiwaniem na posiłek i wykorzystując nieuwagę ojca, przeszedłem wzdłuż przeszklonej ściany i wyszedłem na ulicę. Żeby nie stracić taty z oczu, stanąłem na wysokości naszego okna, ale po drugiej stronie. Manewr jak z Alicji w krainie czarów. Tylko bajka okazała się trochę brutalniejsza. Najpierw dobiegł mnie z oddali rwetes, który szybko przybrał dźwięk głośno skandowanego okrzyku: „SO-LI-DARNOŚĆ! SO-LI-DARNOŚĆ!”. Razem z dźwiękiem przybliżył się i tłum. Nagle z boku dopadły go strumienie wody z sikawki umocowanej na dachu niebieskiego stara. Wyrwały mu kilku uczestników, których od razu powitało radosne walenie pałami od chłopaków w mundurach wybiegających zza ciężarówki. Gdzieniegdzie wybuchały kłęby dymu z siwym zapachem. To wszystko działo się przed moimi oczami. Patrzyłem jak zahipnotyzowany. Obserwując dramatis personae i świat przedstawiony dookoła mnie, natknąłem się na wzrok mojego ojca za szybą. Ale zrobił gały! Zarżałem na ten widok jak końska dupa do bata, ale jemu wcale nie było do śmiechu. Zerwał się od stolika i przybiegł do mnie szybciej niż Struś Pędziwiatr, po czym natychmiast zgarnął z ulicy. Ciąg dalszy zadymy oglądałem jak w telewizorze – za szkłem. Tylko ekran był dużo większy. A działo się wiele – zomowcy lali kogo popadło. Pałami i wodą. W końcu gaz łzawiący osiągnął takie stężenie, że pomimo zamkniętych okien czuć go było również wewnątrz lokalu, który opuściliśmy tylnym wyjściem. Ojciec do wieczora obserwował mnie uważnie i cały czas pytał, czy nic mi nie jest. Uspokoił się dopiero, gdy położyłem się spać. Traf chciał, że zanim zasnąłem, zadzwoniła do chaty mamuśka. Nie było jej w domu od kilku miesięcy, bo pracowała w NRD, aby zarobić parę bonów towarowych, za które można było robić zakupy w Pewexie oraz zaopatrzyć gospodarstwo domowe w rzeczy podstawowej potrzeby. Skorzystała z okazji i wyjechała – „na eksport”, jak to się wówczas mówiło.
Zerwałem się do telefonu.
– Mamusiu, widziałem dzisiaj z bliska, jak zomowcy pałują ludzi! – wypaliłem na początek rozmowy.
– Gdzie to widziałeś, syneczku? – spytała zaskoczona.
– W mieście – odparłem. – Tata zabrał mnie na demonstrację.
– Na demonstrację? A dokąd?
– Do Klubu Dziennikarza.
– I co, dziennikarze demonstrowali w klubie? – dopytywała mama.
– Nie, mamo, ludzie na ulicy, do klubu poszliśmy na obiad.
– I co zjadłeś?
– Nic, bo zagazowali klub i musieliśmy uciekać przez kuchnię.
W tym momencie matka poprosiła ojca do telefonu, a mnie zabroniła opowiadać o tym w szkole. Po tej rozmowie kilka dni później przeprowadziła się do nas z Biskupina babcia Jadzia. Razem z babcią pojawiła się w domu świetna kuchnia. Ale nie tylko.
Babcia wprowadziła ścisły rozdział modlitwy i pracy – zmodyfikowaną po wielkopolsku benedyktyńską formułę ora et labora. Dzień zaczynał się i kończył pacierzem. Dla mnie, na łóżku, przed świętym obrazkiem, na kolanach. Babcia klęczała na podłodze, chociaż miała problemy ze stawami. Dostałem modlitewnik i jechałem na głos litanie, psalmy i różaniec. Msza święta w niedzielę o ósmej, a jakże! Więc z wysypiania się nici. Przeprowadzka babci zbiegła się z moją Pierwszą Komunią Świętą. Babcia przepytała mnie na tę okoliczność ze wszystkich formułek i modlitw dokładniej niż siostra zakonna. A po Komunii – biały tydzień i codzienne zasuwanie do kościoła w granatowym mundurku. Skończył się biały tydzień, zaczęły się nabożeństwa majowe; codziennie. W czerwcu procesja Bożego Ciała, podczas której rozrzuciłem więcej kwietnych płatków niż pielgrzymi w Indiach przed posągiem medytującego Sziwy. W lipcu babcia zaanektowała na katolickie potrzeby peerelowskie Święto Odrodzenia Polski i cały dzień nuciła Boże, coś Polskę. Wieczorem obowiązkowa msza za ojczyznę, nie inaczej. W sierpniu dowiedziałem się, że Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny zbiega się z rocznicą Cudu nad Wisłą i tylko cudem nie musiałem tego dnia dwukrotnie iść do kościoła. Można również w tym bogatym miesiącu świętować w kościele dożynki, pytając: „Cóż Ci, Jezu, damy za Twe hojne dary?”. We wrześniu dożynki po raz drugi, najlepiej w czasie, gdy w telewizji transmitowane były oficjalne uroczystości. Babcia za plony swojej wiary i pracy wolała błogosławieństwo od księdza niż pochwałę od pierwszego sekretarza. Październik, zamiast liturgicznego spokoju oczekiwania na adwent i Boże Narodzenie w rzadkim, bo cotygodniowym mszalnym wymiarze, przyniósł ofiarę księdza Jerzego Popiełuszki. Każda telewizyjna relacja z procesu jego oprawców stała się okazją do zamanifestowania patriotyzmu w kościele. A że transmisje odbywały się w poniedziałek, mogłem przekonać się, na czym polega urok mszy zwykłej w dzień powszedni. Jedynym dniem, kiedy babcia kamieniem siedziała w domu, był wtorek. Powodem była Niewolnica Isaura – brazylijski serial emitowany w programie pierwszym o dwudziestej. Babcia ze łzami w oczach, różańcem w ręce oraz tą samą gorliwością i wiarą co za ojczyznę modliła się o zwrócenie jej wolności.
Listę wszystkich rytuałów towarzyszących wyjściu do kościoła zamykała kontrola wyglądu. Babcia pozwalała mi w tym celu przeglądnąć się w lusterku jej pudernicy. To był jedyny moment, kiedy dostawałem ją do ręki – poza tym leżała zawsze na dnie zamykanej na kluczyk torebki. Pudernica była elegancka, przedwojenna i srebrna – taka jak babcia. Spód gąbki na puder miał podwójne dno. Przyuważyłem kiedyś, jak babcia chowała tam jakiś świstek. Postanowiłem za wszelką cenę to sprawdzić. Od tego momentu, ilekroć miałem ją w ręce, poddawałem pudernicę dyskretnej kontroli. A że okazją ku temu były tylko krótkie momenty przed wyjściem na mszę, zapałałem nagłą ochotą do zorganizowanej modlitwy i przestałem symulować wszelkie ostre i podostre przedkościelne dolegliwości. Babcia była wniebowzięta. W końcu nadarzyła się okazja. Tuż przed wyjściem do kościoła zadzwonił telefon, babcia się zagadała, a ja zostałem z pudernicą w ręce. Okazało się, że należy mocno docisnąć napudrowaną gąbkę, aby zwolnic zatrzask. Pod spodem znalazłem złożony na czworo cieniutki kawałek papieru – konspiracyjna bibuła jak się patrzy. Wyciągnąłem go i schowałem do kieszeni. Po kościele udałem się do swojego pokoju, pytając, czy mogę pobawić się maszyną do pisania. To była NRD-owska Erika z polską klawiaturą. Babcia kupiła ją z przydziału dla pracowników urzędu wojewódzkiego. Dostałem zgodę! W pokoju ostrożnie rozłożyłem karteluszek. Wciągnąłem czystą kartkę papieru w rolkę maszyny i przepisałem tajny tekst.
Zawierał następującą treść:
ZOMOTYWA
Stoi na placu oddział milicji
Silny i zwarty, pełen ambicji.
Stoi i sapie, dyszy i chrzęści
Wśród łbów zakutych w pały i pięści.
W łeb anarchistę! W łeb ekstremistę! W łeb syjonistę!
Już ledwo myślą, już ledwo czują,
Lecz nigdy, nigdy nie zastrajkują.
Za nimi działacze się przyczaili
Tłuści, przewrotni, obłudni, mili,
Chcą na Syberii urządzić biwak,
Pierwszy z nich Wojciech, a drugi Siwak.
Więc Herr Olszowski doczekał chwili,
Że „Solidarność” w pień będą bili.
Czwarty w tej paczce Miecio Rakowski,
Piąty brew zmarszczył – to Obodowski.
Szósty zaś dupę ma zamiast głowy,
Poznasz po uszach – Urban gotowy,
Siódmy to pisarz wielki – Żukrowski,
Ósmy Krasiński, kretyn beztroski,
Dziewiąty Czyrek – uczeń Edwarda.
Mas robotniczych to awangarda.
Wszyscy są oni zdania jednego:
„Związek Radziecki naszym kolegą”.
I choćby przyszło miliard Chińczyków,
I każdy zjadłby milion klopsików,
I każdy srałby przez tysiąc lat,
I tak nie zasrałby Kraju Rad.
Nagle gwizd! Nagle świst!
Gazy buch! Pały w ruch!
Najpierw powoli i jeszcze z umiarem
Ruszyła gromada zbójców ospale,
Zabili siedmiu, chyba za mało,
Więc wali, więc wali, pała za pałą,
Po głowach, po nogach i gna coraz prędzej,
Górników, hutników łomoce i pędzi.
A skądże to, jakże to, czemu tak gna?
I wali, i bije, i strzela pif-paf?!
To aktyw partyjny, on wprawił to w ruch,
To on zagrożony ratuje swój brzuch,
To aktyw, co z biura teleksem do sztabów,
A sztaby rozdają już pały wśród drabów.
Ci biją i walą, i walą, i gonią,
A aktyw do sztabów wciąż dzwoni i dzwoni.
A dokąd, a dokąd, a dokąd to tak?
Z pałami, z tarczami, przez miasto, przez wieś,
Czołgami, skotami, zastraszyć lub zgnieść.
Interna, rewizje, lśni bagnet i broń,
Złowieszcze krakanie rozlega się wron,
Przerazić, zagłuszyć, zagonić do bud,
A potem bagnetem do kopalń i hut.
Do pracy, do pracy, do pracy, do pracy!
I z pracy, do pracy, do pracy i z pracy.
O kurwa! Jak można tak dłużej!?
Rodacy!
Nauczyłem się tego wiersza na pamięć po jednorazowej lekturze – ot, po prostu został mi w głowie. Potrafię go wyrecytować w każdej chwili. To mój mały sposób na wzbudzenie zainteresowania publiczności.
Powieliwszy bibułę, pozostało konspiracyjnie zwrócić oryginał na miejsce. To był jedyny raz, kiedy włamałem się do babcinej torebki. Ale miałem pietra!
Znacznie później dowiedziałem się, że lusterko w pudernicy również było uchylne.
Ono także kryło tajemnicę…
Matma
W szkole od cyferek dużo bardziej podchodziły mi literki. Kojarzę co prawda wszystkie symbole działań matematycznych na klawiaturze zegarka z kalkulatorem i poradzę sobie z nieco trudniejszymi rachunkami niż uczniowie Przyzakładowej Wieczorowej Szkoły Podstawowej dla Pracujących im. Feliksa Dzierżyńskiego przy Świdnickiej Wytwórni Wagonów. Nie potrzebuję również cegieł jako pomocy naukowych wizualizujących obliczanie zadań, których wyniki leżą w przedziale od jeden do dziesięciu. Pomimo to szybko stało się dla mnie jasne, że nie zostanę najwierniejszym poddanym królowej nauk.
W czwartej klasie podstawówki, gdy marzyłem jeszcze o czerwonym pasku na świadectwie, piątkę z matmy sobie wypłakałem. Potem jako dobry uczeń miałem darmowe czwórki, a w ósmej znowu pojawił się bardzo dobry, bo ideologicznie zgadzałem się z nauczycielką, która działa w opozycji i przynosiła do szkoły bibułę z drugiego obiegu. Marzenia o pasku rozwiała ocena z zachowania, które zdaniem nauczycieli było tylko poprawne. Uchodziłem za wywrotowca, odkąd w stanie wojennym nazwałem kolegę z klasy „komunista-zdrajca narodu” i opinii tej nie potrafiły zmienić nawet długie godziny prac społecznych na Cmentarzu Żołnierzy Radzieckich. Nadszedł w końcu taki moment, kiedy należało zadać sobie pytanie: „I co dalej, ósma klaso?”.
Na moje szczęście w 1989 roku dzięki decyzji ministra edukacji narodowej ogłoszono nabór do tzw. klas eksperymentalnych w wybranych liceach ogólnokształcących. Na czym ten eksperyment miał polegać, nie było dla mnie istotne, gdy tylko dowiedziałem się, że znosi on matematykę z listy obowiązkowych przedmiotów na egzaminie wstępnym. „Gites, pomyślałem, sytuacja jak dla mnie robiona!”. Z chęcią przyłożyłem się do biologii i chemii, językiem polskim nie łamałem sobie głowy. Przeszedłem pomyślnie testy na profil biologiczno-chemiczny, pozostało jeszcze wypracowanie z mowy ojczystej. Przyniosłem na nie ze sobą plecak lektur, z których obficie zamierzałem cytować. Odebrano mi go przed wejściem na salę i szybko musiałem zastąpić elaborat o rozterkach wieszczów narodowych luźnym, acz ciekawym opisem mojej półki z książkami. Oddałem sześciostronicową pracę całkiem zadowolony z rezultatu. Mój nastrój popsuła nauczycielka zbierająca nasze literackie wypociny. Zwróciła mi uwagę, że w nagłówkach kartek napisałem „szkoła podstawowa” małą literą. Szybko policzyłem w myślach bez pomocy cegieł: trzy kartki razy dwa słowa daje sześć błędów ortograficznych. Za jeden błąd ocena mniej, a w tamtych czasach skala ocen była czterostopniowa. Nie dało rady przebłagać belferki o szybką korektę i ze smutną miną wróciłem do chaty. W domu okazało się, że moimi egzaminami żyje cała rodzina. W ciągu ośmiu lat podstawówki straciłem dużo włosów, wyrwanych przez moją porywczą matkę, która nie miała cierpliwości tłumaczyć mi po raz setny równań z jedną niewiadomą. Garść włosów to była droga na skróty do osiągnięcia celu. Gdy w programie nauczania pojawiły się równania z dwiema niewiadomymi, środki perswazji również zostały podwojone. Nigdy nie mieliśmy psa, ale w domu zawsze była smycz. Za sprawą matki odcisnęła na mnie swoje duchowe piętno, nie pozostawiając śladów na ciele. Nic zatem dziwnego, że to właśnie dla mamuśki sprawa mojego egzaminu nabrała priorytetowego charakteru. Zaczęła działać i fortuna się do niej uśmiechnęła. Odebrała to jako nagrodę od losu za długie lata zawodowej mordęgi.
Dlaczego?
Jako inżynierowi budownictwa z wielkopolskimi korzeniami przypadł jej w udziale stały kontakt z wytworem PRL-u, któremu obce były tradycje solidnego rzemiosła, a mianowicie z robotnikiem budowlanym. Cechą składową tej grupy zawodowej była słabość do alkoholu i niechęć do pracy.
Mamonia przyniosła raz do domu fajną historyjkę z budowy:
Zleciła pracownikowi wywiercenie otworów w betonie. Wytłumaczyła co i jak, dała do ręki opis i powiedziała chłopu, że przyjdzie skontrolować robotę. Gdy wróciła, zastała nietkniętą ścianę i wesołego typa na bani, który stwierdził, że nie wiedział, jak ma robić.
– Panie, czego pan nie wiedział? Jakiego kształtu wyjdą dziury przy okrągłym wiertle? – Matka się wściekła. – Przecież wszystko panu wytłumaczyłam.
A facet na to z humorem:
– Pani kierownik, wie pani, jak jest: są na świecie dziurki różne – kwadratowe i podłużne; a ja miałem pociąg wielki do tej dziurki od butelki.
Wyleciał z roboty w trybie natychmiastowym, tak jak wielu innych – w tej kwestii nie było litości. Dla nikogo.
Do czasu.
Podczas działań zwiadowczych na terenie mojej niepewnie przyszłej szkoły wpadło mamuśce w oko albo w ucho nietypowe nazwisko jednej z pracownic liceum, zaangażowanej w proces rekrutacji. Takim samym nazwiskiem posługiwał się majster budowlany, którego świeżutkie, czekające na wręczenie dyscyplinarne zwolnienie z pracy nosiło podpis mojej matki. Gdy weryfikacja danych osobowych potwierdziła związek majstra z pracownicą liceum, błyskawicznie narodził się plan działania pod tytułem: „Papier za papier, człowiek za człowieka”. Ciężkie warunki tajnego paktu łagodziła sekretarce kawa od matki, która w zamian musiała uwierzyć czczej obietnicy trwałej abstynencji. W dniu ogłoszenia wyników znalazłem swoje nazwisko na ostatnim miejscu listy przyjętych. Zwolnienie dyscyplinarne posłużyło za podpałkę liści na działce.
W szkole okazało się, że brak matematyki na egzaminie wstępnym był wystarczającym powodem dla wielu uczniów mojej klasy, aby złożyć papiery właśnie do naszego liceum. Błyskawicznie stało się to jasne również dla profesorki od matmy i od fizy. Byliśmy dla nich łatwym celem do odstrzału. Należało wymyślić jakąś strategię przetrwania. Wybrałem symbiozę – zgadałem się z Przemasem, który nieźle kojarzył cyferkowe zawiłości i potrafił opisać świat zero-jedynkowo, miał za to kłopoty ze swobodną artykulacją słów ponadjednosylabowych, chociaż się nie jąkał, a na papier potrafił przelać najwyżej telegram. Podpowiadał mi na matmie, a ja mu na polskim. Przez cztery lata.
Okres liceum przypadł mi na czas transformacji ustrojowej. Z realiów PRL-u załapałem się jeszcze na wykopki ziemniaków, gdy całą klasą pojechaliśmy autobusem szkolnym pomagać w PGR-ze. Kazali nam, przyszłej inteligencji, ubrać się na modłę robotniczo-chłopską i wygonili na pole, abyśmy wybierali ziemniaki z ziemi. Siąpił deszcz i po chwili miałem przytroczone do każdego z butów po kilogramie świeżutkiego błota. Boryna jak nic odwalił kitę właśnie na takim polu. Źli i mokrzy postanowiliśmy urozmaicić sobie zajęcie. Wzięliśmy na cel traktorzystę, który jechał przed nami, ciągnąc przyczepę otwartą z tyłu. Co raz to któryś kartofel trafiał go w plecy. Chłopina dodawał gazu i uciekał z przyczepą. W efekcie masa wybieranych kartofli spadała z powrotem na pole. Efektywność działania rodem z PRL-u. Za nasz wkład w wykopki dostaliśmy pieniądze, a jakże. Po trzech miesiącach. W 1989 roku szalała hiperinflacja i za wrześniowy zarobek w grudniu już na niewiele starczało. Z największym rozmachem wydał pieniądze Walcen. W dniu wypłaty wysiadł z autobusu linii 135 w połowie drogi do domu i przesiadł się do taksówki. Policzył, że na tyle mu wystarczy. Oraz na to, żeby wysiadając, rzucić taksówkarzowi: „Resztę może pan zatrzymać”. Miał chłopak gest, co by nie mówić.
W przeciwieństwie do systemu, który właśnie upadł, nasza szkoła trzymała się nieźle. Przez całe liceum miałem tych samych nauczycieli z głównych, maturalnych przedmiotów. Znali nas na wylot i zmuszali do nauki. Słabość w rachunkach nadrabiałem na lekcjach matmy wykładami o życiorysach sławnych matematyków; na fizie to nie wystarczało – miałem kosę z nauczycielką i żebym zdał, stary musiał dodatkowo sponsorować malowanie klasy albo kupować coś do laboratorium. W burzliwym okresie przemian ustrojowych złagodniała dyscyplina i pole do behawioralnych eksperymentów zrobiło się większe. Na korytarzach pojawili się metalowcy, punki, skinheadzi, a w szatni muzyka i alkohol. I tylko zajęć z przysposobienia obronnego dalej nie wolno było lekceważyć, o czym boleśnie przekonała się najlepsza uczennica mojego rocznika, której jedyna czwórka plamiąca świadectwo maturalne była karą za to, że nie chciała zakładać maski gazowej na czas. Na mnie groźby złych ocen nie robiły wrażenia – i tak zaniżałem poziom klasy prawie ze wszystkich przedmiotów. Wyjątkiem było wychowanie fizyczne i język angielski. Do tężyzny fizycznej czułem się zobowiązany jako przedstawiciel rasy panów, nawet jeśli tylko w słowiańskim wydaniu. Dodatkowo kwadratowa budowa górnej połowy ciała miała odwracać uwagę od owalu dolnej. W efekcie pompki, wymyki czy podciąganie na drążku wychodziły mi najlepiej spośród wszystkich chłopaków i stąd ocena bardzo dobra na świadectwie. Znajomość angielskiego to zasługa mojego ojca, który przywiózł z kontraktu w Libii głębokie przekonanie, że mnie ten język będzie niezbędny do życia. I miał rację. Słono płacił za prywatne lekcje całą podstawówkę, ale ku jego radości angielskie literki wchodziły mi do głowy równie gładko co polskie. Podszedłem do matury z anglika rok wcześniej, mimo ostrego sprzeciwu dyrektorki, która miała świeżo w pamięci mój referat z przebiegu imprezy urodzinowej wygłoszony na prośbę inspektora policji. Twierdziła, że nie zasłużyłem na takie wyróżnienie. Grono nauczycielskie przekonało jednak zwierzchniczkę, że lepiej ułatwić mi opuszczenie murów szkoły o czasie, niż męczyć się ze mną kolejny rok. Znacznie później doszły mnie słuchy, że mocno walczyła o to profesorka od fizyki. Gdy powiedziałem to ojcu, tajemniczo się uśmiechnął. Egzamin dojrzałości z anglika zdałem świetnie.
Czwartą, ostatnią klasę liceum mieliśmy potraktować jako przygotowanie do matury. Po roku nieprzerwanych imprez osiemnastkowych pojawili się tacy, którzy twierdzili, że pora odpocząć i zabezpieczyć się przed stresem, należy wydorośleć, trzeba zdać na studia itp. Nie utrzymywałem z nimi kontaktu. Czułem się wypoczęty, maturę miałem już w części zdaną, wiedziałem, o jakie emocje chodzi i hołdowałem postawie, że w życiu trzeba mieć więcej luzu, niż ma kondom dla Masaja na kutasie Pigmeja. Przykładów dorosłości szukałem poza utartymi ścieżkami i pierwszy, który pamiętam, pochodził od Gawrona, kumpla z klasy. Gawron pokazał mi, jak zamienić klęskę w sukces: z obu matur próbnych dostał szmaty, a w domu powiedział, że zdał na dwie piątki. Wyciągnął za to od starych parę złotych, które w całości poszły na przelew. W książce bym takiego przykładu nie znalazł. Zresztą siedzenie za biurkiem przed otwartym podręcznikiem uznawałem za pozycję upokarzającą. Przygotowaniami do studiów planowałem zająć się po skończeniu liceum.
W maju resztę matury zdałem lepiej, niż przewidywałem. A tym z reporterów Teleexpressu, którzy co rok przypominają o maturach krótką zajawką i którzy w 1993 stali z kamerą pod wrocławską Siódemką, na pytanie:
– Na co pan napisał z języka polskiego?
Odpowiedziałem:
– Na piątkę.
W ten sposób ukończyłem liceum, do którego nie zdałem egzaminu wstępnego.
Lala
Kojarzysz Amelię? Francuski film z 2001 roku? Z Audrey Tautou w roli głównej?
Jest tam scena, w której bohaterce spada na podłogę w łazience szklana kulka i uderzając w jeden z kafelków, odsłania znajdującą się pod nim skrytkę z metalowym pudełkiem.
Znasz kogoś jeszcze, komu coś takiego się przytrafiło?
Ja znam.
Lala dostał od losu wszystko, czego mnie w życiu zabrakło, aby panować nad światem: bujną czuprynę i proste nogi. Te dwa (albo trzy, jak kto woli) elementy plus niezła klata tworzyły fenotyp, za którym szalały kobiety. Od kiedy pamiętam, Lala miał wokół siebie wianuszek bab. Zawsze i wszędzie. Obojętnie, czy wieczorem na dyskotece, czy z rańca przy osiedlowym kontenerze na śmieci. Inna sprawa, że całym swoim emploi sprawiał wrażenie, jakby w każdej chwili gotów był na spotkanie miłości swojego życia i od razu chciał zrobić na niej oszałamiające wrażenie. „Na ciuch i fryzurę złapiesz cnotkę i rurę”, mawiał, a wybredny nie był. Co do ubioru – na drzwiach do pokoju Lali zawsze wisiały świeżo wyprasowane dżinsy, tak sprytnie złożone, aby linia zgięcia przebiegała wzdłuż pachwin. Miało to podkreślać jeden z istotnych walorów jego sylwetki. Jaki – tego nigdy kumplom nie zdradził. Twierdził, że to i tak nie dla nas. Jeśli zaś chodzi o fryz, to zmieniał go jak kameleon. Miał na przykład takie paszportowe zdjęcie, na którym wyglądał jak wypisz wymaluj Jean Claude van Damme. Nie minęło wiele czasu, od kiedy na kasetach VHS pojawił się Krwawy sport i takie podobieństwo to było coś. Rozdał tych zdjęć wielbicielkom więcej niż belgijski oryginał. Bankowo. Na wielu był numer domowego telefonu, co szybko zmusiło rodziców Lali do podnoszenia słuchawki ze słowami: „Maćka nie ma w domu” i jej odkładania. Ponieważ staccato nie ustawało, wyłączali telefon. Lala uruchamiał go według własnego harmonogramu. Do kumpli dzwonił z budki. Był rzadkim gościem w domu i starzy chłonęli jak gąbka każde słowo ukochanego jedynaka. Również te wypowiadane do słuchawki. Kolejną składową jego życia była muzyka pop. Lala mieszkał na kolorowym osiedlu w dobrej części miasta, a za sąsiada miał szefa dużego wrocławskiego Pewexu. W efekcie jego balkon jako jeden z pierwszych, zdobił talerz anteny satelitarnej, który przekazywał na ekran dewizowego telewizora aktualny program MTV. Był na bieżąco z repertuarem i gdy wjeżdżał do Związków Twórczych, szybko dogadywał się z didżejem. Niepisaną zasadą było, że jeśli didżej nie mógł złożyć playlisty pod dyktando Lali, żegnał się z bardzo tłustym napiwkiem. Na ogół jednak się dogadywali i Lala zapalał parkiet. Skubany świetnie tańczył i gdy leciał jakiś megaaktualny kawałek, stawał się centrum zainteresowania. Ubrany jak w teledysku i znający jego choreografię ofiarowywał gawiedzi znającej świat z dwóch kolorowych programów radzieckiego telepatora marki Rubin, namacalną rzeczywistość przeniesioną z zachodnioniemieckiego grundiga, wypchanego po brzegi darami z Ameryki. Po takim występie nie dziwiło, że panny chciały mieć chłopa, który „był podobny do Lali albo do aktorów z MTV”.
Pewnej niedzieli o świcie Lala wracał ze Związków do domu na bardzo śliskich kopytkach, bogatszy o numer telefonu jakiejś rześkiej cizi z Sępolna. Po paru wspólnie przetańczonych kawałkach zakwalifikował ją do kategorii „cienka w pasie, ale pcha się” i postanowił jak najszybciej sprawdzić ciśnienie w jej cylindrze. Musiała na parkiecie nieźle usztywnić mu tłok, bo trzeźwiąca drzemka na chacie była krótka, ablucje bez finezji mechaniczne, a poranna kawa bardzo mocna. Gdy dotarł wajchą6 na Sępolno, nie był jeszcze w najlepszej formie, a co gorsza fizjologia dała znać o sobie i w trybie pilnym zachciało mu się srać. Co robić!? Z pomocą przyszła nierzeczywistość. Lala nagle przypomniał sobie o czymś, czego nigdy nie robił i… poszedł odwiedzić babcię, która mieszkała na Sępolnie. Liczył na to, że żyje i że będzie w domu. Miał podwójne szczęście.
– Maciuś! – wykrzyknęła babcia na powitanie. – Aleś wyrósł!
– Co robić, babciu, od komunii minęło już trochę czasu – odparł wnuczek.
– Jakże się cieszę! A cóż cię do mnie sprowadza? – zaczęła dopytywać się babcia.
– Przyszedłem, żeby zabrać cię do kościoła na sumę – łgał jak najęty.
– O, jak to miło z twojej strony, Maciusiu – roztkliwiła się babcia – ale suma właśnie się skończyła, jeszcze słychać, jak dzwony biją.
– To nic, kiedyś na pewno będzie wznowienie, wtedy się wybierzemy – odparł niespeszony i spytał: – Babciu, czy mogę skorzystać z toalety?
Dotarł tam biegiem. Gdy ustąpił pierwszy spazm, ale jeszcze nie czas było na zabawę papierem, zaczął rozglądać się po przybytku. Malutki kibelek z lufcikiem, na ścianach poniemiecka kafelkowa robota – proste fugi, równy wzorek; no, może z wyjątkiem jednego kafelka za muszlą przy podłodze, który trochę odstaje. Może da się go docisnąć? Oooo! A co to?
Dociśnięty kafelek odskoczył z trzaskiem, ukazując skrytkę.
Musiał się nieźle nagimnastykować, żeby włożyć tam rękę. Wymacał coś okrągłego i papierowego; wyciągnął na wierzch. W świetle żarówki zamigotał tłusty rulon amerykańskich dolarów. Lala szybko go przewalił, czyli tak uszczuplił zawartość, sprytnie wyciągając kilka banknotów i przewijając zwitek, że na pierwszy rzut oka robił nietknięte wrażenie. Stara cinkciarska sztuczka. Przewalonych było ładnych parę setek.
Szybko, ale wylewnie pożegnał się z babcią, która była niepocieszona tak krótką wizytą.
– Nawet na ciasto nie zostaniesz – zachlipała. – Upiekłam specjalnie dla wujka Zbyszka, pamiętasz? Zaraz przyjdzie i zjecie po kawałku. Tak dawno się nie widzieliście.
Lala nie miał ochoty na bratanie się z wujkiem Zbyszkiem, ale obiecał babci ponowną wizytę.
Ku jej zdumieniu dotrzymał słowa; co więcej – od tamtego dnia bywał regularnym gościem na Sępolnie. Wpadał na obiad, a po obiedzie znikał na chwilę w kibelku. Duma babci z apetytu i zdrowia wnusia była ogromna, tak jak i zazdrość z regularności jego wypróżnień.
Wizyty u babci trwały rok. Tyle samo zajęła megarozkrętka. Lala został królem miasta, bez lipy. Miałem szczęście załapać się na kilka tęgich bib pod jego patronatem. Ech, cóż to za uczucie chwytać masę spojrzeń pięknych dziewczyn, nawet gdy świecisz tylko odbitym blaskiem cudzej sławy! Jaka to frajda kupić od parkietowej handlary wszystkie róże z wiaderka, a nie tylko jedną, i z butelką najdroższego szampana posłać najlepszej tancerce wieczoru! To jest prawdziwa wolność, gdy możesz się porzygać w głównym hallu, za co normalnie grozi od bramkarzy wyrok śmierci, a oni zamieniają się w czułych opiekunów i wyprowadzają cię na zewnątrz, byś zaczerpnął powietrza, tylko dlatego, że kolega wszystkim zapłacił, a rzygowiny obłożył banknotami o najwyższym nominale, żeby pani sprzątaczka dziarsko wzięła się do roboty! Nikt nie traktuje cię jak gówniarza, chociaż masz tylko dziewiętnaście lat!
Ale taka swoboda daje okazje do nadużyć. Na szczycie tego sponsorowanego szaleństwa pojechaliśmy na imprezę sylwestrową do jednej bardzo grzecznej panienki z mojego liceum. Lala poznał ją w Związkach, obrócił na parkiecie i dał zdjęcie z telefonem. Zawrócił biedaczce w głowie, a ta zaczęła snuć marzenia, że życie sobie razem ułożą, i wpadła na pomysł z sylwestrem. Zaprosiła swoje trzy koleżanki i poprosiła Lalę, by zorganizował dla nich towarzystwo. Przyjechaliśmy w dwadzieścia osób. Lala zaczął napierać na pannę z takim impetem, że ta ze łzami w oczach zaczęła bronić się obietnicą czystości cielesnej, złożonej podczas pierwszej komunii świętej, wywołując u niego mocne podejrzenia co do jej czystości umysłowej. W efekcie z niespuszczoną energią musiał przenieść imprezę z sypialni na salony, co sprawiło, że chałupa po chwili sprawiała wrażenie, jakby ktoś tam granat wrzucił. Zamiast romantycznych uniesień á la Romeo i Julia wybuchły emocje rodem z Whiskey in the jar Metalliki połączone z Fight for your Right Beastie Boys. Pamiętam fajerwerki odpalane z donicy w dużym pokoju, pryskanie jakimś mazidłem po oknach i duży napis „Tu byłem – Tony Halik” na drzwiach wejściowych. Wróciłem do chaty koło szóstej nad ranem. O siódmej zostaliśmy telefonicznie zaproszeni przez wściekłych starych do oceny szkód poimprezowych. Numery dostali od zaspanych rodziców Lali, którzy tym razem odebrali telefon, żeby usłyszeć pierwsze życzenia noworoczne. Sam Lala nie trafił jeszcze na jamę7, więc go ta inspekcja ominęła. Za to Siwego – jednego z naszych – na wizytację przywiozła matka. Zwiedziła cały dom, wysłuchując w każdym pokoju jęków właścicielki: „O Jezu! Wszystkie szyby mi Ludwikiem popsikali”. Po skończeniu obchodu próbowała oddalić podejrzenia od syna, mówiąc:
– Należy jak najszybciej znaleźć tego Ludwika!
Nadszedł w końcu taki dzień, gdy miarka się przebrała. Lala trafił do domu po kilkudniowej nieobecności i natknął się na... wujka Zbyszka, który wyjaśnił mu pochodzenie dolarowego rulonu z babcinego klopa. Okazało się, że taka sama eksplozja energii, jaka towarzyszyła wydawaniu pieniędzy, była niezbędna, aby je zdobyć. Wujek Zbyszek działał w nie do końca legalnym interesie, którego opis zawierał słowa „handel” i „haracz”. Podliczył wizyty bratanka na dziesięć tysięcy dolarów. Wtedy można było za to kupić mieszkanie. Ponieważ rzecz dotyczyła rodziny, umorzył dług, ale zabronił Lali pojawiać się w mieście pod groźbą spotkania z rosyjskojęzycznymi rentierami. Raz jeszcze zabawiliśmy się u mnie, po czym Lala zniknął z panoramy miasta.
Spotkałem go kilka lat później w jakiejś bocznej uliczce. Szedł ze słuchawkami na uszach.
– Siemasz, Lala! Jak tam zdrówko, ma parówko? – zagadałem.
– W porządelu, mój serdelu – zripostował.
– Dawno cię nie widziałem. Co nowego?
– Dopadł mnie atak biedy razem z nędzą – nie mam wszy łonowych, a jaja mnie swędzą.
Nie chcąc zostawiać go samego w życiowym dołku, odparłem: