Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej - S. C. Gwynne - ebook

Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej ebook

S. C. Gwynne

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Generał Stonewall Jackson jest postacią owianą legendą, romantycznym bohaterem, szlachetnym przegranym. Jest też bez wątpienia jednym z najwybitniejszych amerykańskich taktyków wojskowych. Kiedy wiosną 1862 roku wydawało się, że klęska konfederatów jest nieuchronna, Jackson przeprowadził być może najlepszą kampanię w historii Stanów Zjednoczonych, zdumiewając i zachwycając nowatorską strategią. Jego tragiczną śmierć opłakiwały tak Południe, jak i Północ.

S.C. Gwynne opisuje dwadzieścia cztery miesiące błyskotliwej kariery wojskowej Jacksona, jego życie prywatne, burzliwe relacje z najważniejszymi postaciami jego czasów, wciąga mnogością batalistycznych i militarnych szczegółów. „Wrzask rebeliantów” to nie tylko żywy portret wyjątkowego bohatera, lecz również świetna kronika wojny secesyjnej.

„Gwynne w doskonałym stylu opisuje życiorys Stonewalla Jacksona – od trudnego dzieciństwa po czasy militarnego geniuszu podczas wojny secesyjnej – dając nam żywą, pełną szczegółów opowieść.” „The Wall Street Journal”

„W jednej z najlepszych opublikowanych w tym roku biografii Gwynne przywraca Jacksona do życia […], nie zapominając również o jego towarzyszach konfederatach i przeciwnikach walczących po stronie Unii. Nie sposób się oderwać od tej fascynującej lektury.” „Newsday”

„Gwynne precyzyjnie odtwarza krwawe bitwy wojny secesyjnej i podkreśla ogromną rolę Jacksona w trudnych walkach o amerykańskie Południe.” „The New Yorker”

„Wciągająca narracja i zawrotne tempo akcji. […] Zarówno ci, którzy przeczytali wszystkie publikacje na temat wojny secesyjnej, jak i osoby, których wiedza na ten temat jest skromna, znajdą ogromną przyjemność w lekturze tej książki.” „Huffington Post”

„Czytałem i recenzowałem mnóstwo książek na temat wojny secesyjnej – to jednak absolutnie najlepsza biografia związana z tym okresem. Jeżeli tak jak ja masz fioła na punkcie wojny secesyjnej albo po prostu lubisz świetnie napisane biografie, książka Gwynne’a powinna się znaleźć na twojej liście lektur. Opowiada o prawdziwych wydarzeniach i jest napisana jak najlepsza powieść.” „Huntington News”

„S.C. Gwynne ukazuje niezwykły portret złożonej postaci, która triumfowała na polu bitwy, ale przez lata owiana była tajemnicą.” „Civil War Times”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 982

Oceny
4,5 (22 oceny)
14
5
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SERIAAMERYKAŃSKA

Patti Smith Poniedziałkowe dzieci

Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki

Johnny Cash Cash. Autobiografia

Allen Ginsberg Listy

Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy

William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały

Lawrence Wright Droga do wyzwolenia.

Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary

Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki

S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów

David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin

Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu

Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija

Kim Gordon Dziewczyna z zespołu

Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach

Rick Bragg Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiu

Scott Carney Śmierć na Diamentowej Górze.

Amerykańska droga do oświecenia

Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu

James Grissom Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły

Patti Smith Pociąg linii M

Billie Holiday William Dufty Lady Day śpiewa bluesa

Dan Baum Dziewięć twarzy Nowego Orleanu

Jill Leovy Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce

Tom Clavin Bob Drury Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów

Brendan I. Koerner Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego

Hampton Sides Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę

Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji

S.C. GWYNNE

WRZASK REBELIANTÓW

Historia geniusza wojny secesyjnej

Przełożył Jan Dzierzgowski

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej

Tytuł oryginału angielskiego Rebel Yell: The Violence, Passion, and Redemption of Stonewall Jackson

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © 2014 by Samuel C. Gwynne

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2017

Copyright © for the Polish translation by Jan Dzierzgowski, 2017

Copyright © for the maps by Jeffrey L. Ward, 2014

Redakcja Ewa Polańska

Korekta Katarzyna Rycko / d2d.pl,

Jadwiga Makowiec / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-610-1

Dla mojej żony Katie i dla mojej córki Maisie

A jednak z tych, co tu idą, jedyny,

Który skrył dziwną iskrę okrutnej poezji

Tak głęboko w kamiennych murach swego serca,

Że mruga ona krótko, a potem wnet gaśnie.

Lśni w jego słowach ostatnich.

Stephen Vincent Benét, John Brown’s Body

Nakłonił niebios, i zstąpił: i mgła pod nogami jego.

[…]

I położył ciemność tajnikiem swoim, obok niego namiot jego: ciemna woda w obłokach powietrznych.

Psalm 17:10.12, Biblia Jakuba Wujka

PROLOG

Legendy wiosny

Popołudnie 19 czerwca 1862, w drugim roku wojny secesyjnej, było niezwykle pogodne. Alexander Robinson Boteler, schludnie ubrany okularnik o starannie wypielęgnowanej brodzie, kongresmen Skonfederowanych Stanów Ameryki, stał na peronie na dworcu w Charlottesville w Wirginii. Udał się tam na osobiste polecenie generała Roberta E. Lee. Dopiero co przyjechał z Richmond; pokonał przeszło sto kilometrów koleją, trasą biegnącą pośród zielonych pagórków poprzecinanego rzekami płaskowyżu Piedmont. Rozejrzawszy się dokoła, pojął, że w sennym miasteczku uniwersyteckim dzieje się coś niezwykłego. Charlottesville ogarnęło „rozgorączkowane podniecenie”. Wszędzie panowały ruch i zgiełk, bez żadnej widocznej przyczyny. Najwyraźniej zaczęły się jakieś potężne ruchy wojsk, lecz ani mieszkańcy, ani żołnierze nie wiedzieli, o co chodzi. Mnożyły się teorie i przypuszczenia. Parę godzin wcześniej dwanaście tajemniczych pustych pociągów przejechało przez miasto; kierowały się na zachód, w stronę Pasma Błękitnego i doliny Shenandoah1. Żaden nie wrócił. Kordon żołnierzy w szarych mundurach odciął Charlottesville od reszty świata – zapewne ze względów bezpieczeństwa – choć trudno było orzec, jakież to informacje mieszkańcy mogliby przekazać wrogowi. Wiedziano tylko, że cokolwiek się dzieje, jest objęte ścisłą tajemnicą. Polecenie od Lee otrzymane przez Botelera brzmiało zwięźle i enigmatycznie: „Proszę oczekiwać dalszych rozkazów w Charlottesville”2.

Boteler miał swoje domysły. Zaliczał się do grona bodaj pięciu ludzi, którzy orientowali się w sytuacji. Czuł, jak w ciepłym wiosennym powietrzu narasta podniecenie, i zdawał sobie sprawę, że nadchodzi przełomowy moment całej wojny. Pisał później: „Wichry niosły nam wielkie wydarzenia”3. Był politykiem nowego typu. Jeszcze nie tak dawno zasiadał w amerykańskiej Izbie Reprezentantów jako delegat zachodniej części stanu Wirginia. Potem jako jeden z ostatnich kongresmenów z Południa porzucił Unię i wkrótce został wybrany do Pierwszego Kongresu Konfederacji. Tak oto zyskał władzę, jakiej nigdy nie miał w Waszyngtonie – ba, władzę, jakiej nie znano dotąd w Stanach Zjednoczonych i jakiej nie wyobrażali sobie ojcowie amerykańskiej demokracji. Ujmujący, uparty i charyzmatyczny Boteler pełnił funkcję pośrednika między konfederackimi armiami a stolicą w Richmond. Bez problemu przeskakiwał między oboma światami; czuł się pewnie zarówno wśród wojskowych, jak i wśród polityków. Zajmowały go kwestie związane z dostawami ekwipunku i broni, kwestie zniszczeń wojennych w miastach jego regionu, a nawet ruchy jankeskich armii.

Tak oto trafił na peron w Charlottesville. Sytuacja była niepokojąca jak nigdy w krótkiej historii Skonfederowanych Stanów Ameryki. Opuszczając rankiem Richmond, Boteler zostawiał za sobą odmienione, przerażone miasto. Nie rozpętało się jeszcze piekło, nie wybuchła panika na ulicach, ale bez wątpienia wkrótce miało nastąpić jedno i drugie. Mimo przekonania – niemal pewności – konfederatów, że wojna będzie krótka, względnie bezkrwawa, bohaterska i zwycięska, młody kraj znalazł się nieoczekiwanie na granicy katastrofy. Na wschód od Richmond obozowała gigantyczna armia Unii, jedna z największych potęg militarnych w dziejach, sto dwadzieścia tysięcy żołnierzy. Na całej zachodniej półkuli nie było równie wielkiej siły4. Jeden tylko cel przyświecał temu wojsku podczas żmudnej, przeszło trzymiesięcznej wędrówki przez błotniste rozlewiska półwyspu Wirginia: zająć Richmond. Konfederac­kie jednostki, liczące około pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy pod dowództwem generała Josepha E. Johnstona, cofały się stopniowo w stronę stolicy, zmuszone do ponurej ucieczki po podmokłych terenach. Od czasu do czasu na tyłach dochodziło do potyczek, ale w obliczu przewagi wroga konfrontacja nie wchodziła w grę.

Teraz armia Unii, dowodzona przez szacownego ­generała George’a B. McClellana, znalazła się tak blisko Richmond, że uszu jej żołnierzy dobiegało bicie miejskich dzwonów. Nierównowaga była wręcz groteskowa: sześćdziesiąt pięć tysięcy konfederatów (w tym siły obronne miasta) wyposażonych w gorszej jakości broń przeciwko nieprzebranym oddziałom w niebieskich mundurach, dysponującym najbardziej wyrafinowanym sprzętem wojskowym na świecie. Co gorsza, na czele konfederackiej Armii Północnej Wirginii stał człowiek o niepewnej bitewnej reputacji: Robert E. Lee. Przejął armię ledwie dwa i pół tygodnia wcześniej, zastępując rannego Johnstona. Był co prawda weteranem wojny amerykańsko-meksykańskiej, piastował dawniej stanowisko komendanta w West Point i cieszył się podziwem w kręgach wojskowych, lecz wojna secesyjna dowiodła nader dosadnie, że stare laury nie gwarantują zwycięstwa. W piątym miesiącu wojny Lee przegrał kampanię na Cheat Mountain w zachodniej Wirginii; zmuszony do odwrotu, zasłużył sobie na przydomek Lee Uciekinier. Pod jego adresem kierowano zresztą inne niezbyt pochlebne epitety. Oficerowie, którzy zarzucali mu nadmierną ostrożność i pedantyczność, mówili o nim per „Babcia Lee”. Z kolei żołnierze, otrzymawszy rozkaz kopania szańców wokół Richmond przed spodziewanym natarciem McClellana, uznali, że to poniżej ich godności – woleli wszak stoczyć otwartą walkę – i nazywali Lee „Łopatą”[1]. Większą część wojny secesyjnej spędził on za biurkiem w Richmond jako protegowany Jeffersona Davisa, skądinąd absolwenta West Point, byłego sekretarza wojny Stanów Zjednoczonych i weterana z Meksyku5.

Konfederacka stolica była nie tylko siedzibą rządu, ale i niezwykle ważnym elementem przemysłowej i finansowej potęgi Południa. Mieściły się tam zakłady żelazne Tredegar, największa huta w kraju, z której pochodziła połowa dział artyleryjskich Konfederacji, a także większość amunicji i większość lokomotyw – zwłaszcza przeznaczonych na wschodni teatr działań wojennych. Ponadto w Richmond drukowano walutę i przechowywano złoto będące jej pokryciem. Kiedy armia McClellana podeszła do miasta, zaniepokojony rząd kazał załadować wszystkie rezerwy kruszcu do specjalnego pociągu, trzymanego przez cały czas pod parą i w każdej chwili gotowego do odjazdu. Bez złota konfederackie dolary straciłyby wartość i rząd nie mógłby finansować wojny6. Już wcześniej poczyniono przygotowania, by całą dokumentację wojskową i archiwa rządowe wysłać do Columbii w Karolinie Południowej. Parlament Wirginii zadecydował, że lepiej spalić Richmond, niż oddać je w ręce Jankesów7. Prezydent Davis odesłał żonę i dzieci na południe, do Raleigh, jak gdyby dla podkreślenia skali niebezpieczeństwa8.

Gazety na Północy opiewały tymczasem pewne, jak się zdawało, zwycięstwo. Matematyka była bezlitosna. Obywatele Unii mogli wreszcie – po czternastu krwawych miesiącach frustracji – szykować się na upadek Richmond. Z ponurą radością powtarzali sobie, że zdradzieccy wrogowie otrzymają z dawna zasłużoną nauczkę. Elizabeth Blair Lee z Waszyngtonu pisała do męża służącego w marynarce wojennej Unii: „W mieście uważa się, że nastąpi ewakuacja [wojsk konfederackich] z Wirginii i w ogóle nie dojdzie do walki”9. Inni twierdzili, że wojna skończy się przed świętem 4 lipca. Wielu południowców podzielało te przekonania: na ulicach Richmond panika mieszała się ze zrezygnowaniem. „Gotowa jestem pogrążyć się w rozpaczy” – pisała 7 maja siostrzenica Jeffersona Davisa do swej matki10.

Taki właśnie wybuchowy klimat panował, kiedy Alexander Boteler jechał na zachód do Charlottesville. Czekał na tamtejszym peronie, aż naraz usłyszał gwizd lokomotywy. Chwilę później „na stacji zatrzymał się z łoskotem pociąg” zmierzający na wschód, nieujęty w rozkładzie. Chmura dymu przesłoniła niebo. Pociąg wyglądał nad wyraz osobliwie. Był szczelnie wypełniony żołnierzami Konfederacji (w wagonach i na dachach stłoczyło się ich około dwóch tysięcy); Boteler pisał, że żołnierze „obsiedli skład całkowicie niczym rój pszczół”11.

I wtedy, pośród gwaru i zamieszania na peronie, Boteler dostrzegł samotną postać siedzącą na ławce w wagonie pocztowym, zaraz za tendrem. Biorąc pod uwagę aparycję nieznajomego, zdumiewające, że Boteler w ogóle go wypatrzył. Człowiek ten miał na sobie obszarpany, wyblakły i uwalany błotem mundur o ramionach pożółkłych od słońca, a także duże buty artyleryjskie i brudną czapkę, która spoczywała na nasadzie nosa i przesłaniała większą część twarzy. Obrazu dopełniały długie włosy i broda w nieładzie12. Tysiące ludzi, którzy opisywali później człowieka z wagonu pocztowego, mogłyby trafnie określić jego wygląd jako przeciętny i niczym się niewyróżniający.

Jedynym znakiem szczególnym był ozdobiony gwiazdkami kołnierzyk. Niechlujnie odziany człowiek był generałem majorem armii Konfederacji. Nazywał się Thomas J. Jackson, choć większość południowców mówiła nań Stonewall. Przydomek ten zdobył jedenaście miesięcy wcześniej po bitwie pod Manassas. Boteler pełnił zresztą dorywcze funkcje w sztabie Jacksona. Od początku wojny donosił mu o sytuacji politycznej w Richmond, zajmował się jego publicznym wizerunkiem, czasem odgrywał rolę posłańca i totumfackiego. Często działał w imieniu Jacksona, na przykład składając rozmaite wnioski w legislaturze13. Po części za jego sprawą Jackson otrzymał stanowisko dowódcy. Teraz zaś miał mu przekazać osobisty list od Roberta E. Lee otrzymany poprzedniego wieczoru14.

Jackson dostrzegł Botelera i zaprosił go gestem dłoni do wagonu. Uścisnęli sobie dłonie. Jackson zapytał, czy kongresmen ma przy sobie papier i ołówek; usłyszawszy twierdzącą odpowiedź, rzekł: „W takim razie proszę usiąść i zapisać, co panu podyktuję”15. Przez następne parę minut, podczas gdy zatłoczony pociąg czekał na peronie, a mieszkańcy Charlottesville na próżno starali się dociec, o cóż tu chodzi, Jackson w pospiesznych słowach wydawał kolejne rozkazy dotyczące szczegółów skomplikowanej i bezprecedensowej operacji szybkiego przerzucenia na wschód koleją i drogami jego armii liczącej osiemnaście i pół tysiąca ludzi.

Po chwili Jackson skończył i pożegnał Botelera. Kongresmen wrócił na peron, a pociąg ruszył i wkrótce zniknął w górzystych lasach Piedmontu, zostawiając za sobą chmurę dymu. Godzinę później w Gordonsville, gdzie krzyżowały się trakcje, ujrzeli go zaskoczeni wartownicy z 4 Regimentu z Karoliny Północnej. Nikt nie poinformował ich o składzie wiozącym na wschód kilka tysięcy żołnierzy. „Sprawa ta spadła na nas niczym grom z jasnego nieba – pisał w liście jeden z wartowników. – Dokonują się ważne ruchy, lecz nikt nie potrafi dociec ich natury”16. Jeszcze bardziej zdumiał ich widok „przeciętnie wyglądającego”, „nędznie odzianego”, lecz doskonale im znanego oficera, którego twarz mignęła w jednym z okien pociągu17.

Żołnierze ci nie mieli dotąd pojęcia, gdzie znajduje się ich dowódca ani jakie ma zamiary. Było tak na polecenie samego Jacksona. Za sprawą jego surowych rozkazów dołożono wszelkich starań, by utrzymać plany w tajemnicy. Nawet generałowie podlegli Jacksonowi nie znali miejsca jego pobytu. Głośno się zresztą na to uskarżali – nie potrafili zrozumieć, w jaki sposób ta ­absurdalna tajemniczość może się przysłużyć sprawie Konfederacji. Dwa dni wcześniej Jackson kazał swemu dowódcy kawalerii, by wszelkie meldunki kierował bezpośrednio do niego, ignorując tym samym zwyczajne kanały komunikacji. Wezwał go też na sekretne spotkanie. „Będę czekał na mym koniu na północnym krańcu miasta” – oznajmił krótko i zabronił oficerowi „dopytywania się o niego”, nie chciał bowiem, by nawet jego właśni żołnierze wiedzieli, gdzie przebywa18. Generał Richard Ewell, podkomendny Jacksona, trwał w mylnym przekonaniu, że armia zmierza na północ. W rozkazach, które otrzymał, pisano jedynie, że ma maszerować w kierunku Charlottes­ville19. Wróg dał się nabrać na wszystkie te zmyłki. Z najbardziej wiarygodnych informacji wywiadowczych Unii wynikało, że Jackson miał do dyspozycji czterdzieści tysięcy ludzi i że znajduje się w którymś z pięciu miejsc rozrzuconych w promieniu przeszło stu pięćdziesięciu kilometrów, przy czym w grę wchodziły też pozycje nad Potomakiem lub w jego okolicach, a więc w pobliżu Waszyngtonu20. Do chwili kiedy Boteler ujrzał pociąg wjeżdżający na stację w Charlottesville, nikt nie miał pewności, gdzie są Jackson i jego ludzie. Zwyczajni żołnierze oczywiście nie wiedzieli absolutnie nic. „Próżno się domyślać, czy będziemy maszerowali na północ, na południe, na wschód czy na zachód, a nawet czy w ogóle będziemy maszerowali – skarżył się jeden z nich. – Nigdy nie poznam planów Jacksona”21.

Tak czy inaczej, jedno było pewne: skoro Jackson we własnej osobie jechał na wschód, zanosiło się tam na coś wielkiego.

A przecież ledwie czternaście miesięcy wcześniej człowiek, którego poczynania śledzono z zapartym tchem od Charlottesville po Waszyngton, był mało znanym, ekscentrycznym i niezbyt lubianym wykładowcą akademickim w małym miasteczku w Wirginii. Cechowały go dziwne nawyki i osobliwa milkliwość, zmagał się z problemami zdrowotnymi. Niemal każdy, kto miał z nim do czynienia, uważał, że brak mu choćby najbardziej podstawowych talentów przywódczych. Przesadą byłoby zapewne nazwanie go nieudacznikiem. Jackson po prostu nie wyróżniał się niczym szczególnym. Zaliczał się do szarej masy ludzi miernego sortu, którym nie są pisane żadne istotne osiągnięcia życiowe. Kiedy jednak tamtego pogodnego czerwcowego dnia zjawił się w Charlottesville, zdziwaczały wykładowca nauk fizycznych był już weteranem kampanii w dolinie Shenandoah w Wirginii i za jej sprawą stał się najsłynniejszym dowódcą wojskowym w całym świecie zachodnim. W ciągu kilku miesięcy przeszedł zupełną metamorfozę, wyjątkową nawet jak na okres wojny secesyjnej, kiedy wszak mnóstwo ludzi zmieniło się nie do poznania. (Najlepszym bodaj przykładem jest Ulysses S. Grant. U progu wojny miał na koncie kilka porażek w wojsku i handlu, pracował jako sprzedawca w zakładzie garbarskim swego ojca w Galenie w Illinois. Williamowi Tecumsehowi Shermanowi nie powiodło się w bankowości; uczył w małej akademii wojskowej w Luizjanie. Podobnie jak owi dwaj generałowie Unii Jackson zdobył sławę i ogromne wpływy, stał się legendą. Jego przemiana dokonała się jednak znacznie szybciej, a droga na szczyt prowadziła o wiele bardziej stromym zboczem).

Kamieniem milowym było zwycięstwo konfederatów pod Manas­sas w pierwszym roku wojny. Jackson spisał się wówczas doskonale. Szczególny rozgłos towarzyszył jednak niezwykłej kampanii prowadzonej między 23 marca a 9 czerwca 1862 roku. Wyczyny Jacksona w ciągu tych siedemdziesięciu ośmiu dni, w niewielkim i urzekająco pięknym teatrze wojny, otoczonym przez pasma górskie, gruntownie przekształciły charakter całego konfliktu zbrojnego i uczyniły Jacksona najsłynniejszym dowódcą polowym na kontynencie. Chociaż przebieg poszczególnych bitew i potyczek bywał skomplikowany, to ich ogólny wydźwięk nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Dzięki połączeniu prędkości, dezinformacji i odwagi Jackson, mając pod sobą siedemnaście tysięcy żołnierzy (choć zdarzało się, że znacznie mniej), rzucił wyzwanie siłom Unii i pokonał armie, które mimo że nigdy się nie zeszły, liczyły łącznie przeszło pięćdziesiąt dwa tysiące ludzi. Potrafił zmusić swych podkomendnych, by maszerowali w tempie, jakiego wówczas nie znano – pokonał ponad tysiąc kilometrów w czterdzieści osiem dni, po drodze zaś stoczył pięć ważnych bitew (nie wspominając o niemal codziennych drobnych starciach). Atakował z zaskoczenia, niczym grom z jasnego nieba. Uderzał na wroga zza górskich pasm i ze stromych przełęczy. Wyparł cztery armie Unii z większej części doliny Shenandoah, zadając im łączne straty wynoszące pięć tysięcy ludzi, biorąc do niewoli trzy i pół tysiąca jeńców, zdobywając ogromne zapasy i dziewięć tysięcy sztuk broni. Nie dał się złapać w pułapkę ogromnego manewru okrążającego, którego autorem był sam Abraham Lincoln – a potem, w co wręcz trudno uwierzyć, zaatakował obydwie armie, które próbowały go zakleszczyć, jedną po drugiej i za każdym razem odniósł zwycięstwo. Podczas wojny secesyjnej niemal z godziny na godzinę obmyślano i ulepszano taktyki marszowe i bitewne; Jackson, dzięki swemu sprytowi, szybkości, wojowniczości i arogancji, zadziwił zarówno Północ, jak i Południe. Mówiono o nim z podnieceniem w salonach Londynu i Paryża.

Jego sukcesy liczyły się tym bardziej, że przełamały złą passę Konfederacji. Przyszły w czasie, kiedy całe Południe pogrążało się w rozpaczy. Konfederaci przegrali tamtej wiosny bitwy pod Shiloh, o Fort Donelson i Fort Henry w Tennessee. Nowy Orlean ogłosił kapitulację. Jankesi zajęli większą część Kentucky i Tennessee oraz część wybrzeża Karoliny. Kiedy gazety Południa donosiły o najnowszych wyczynach Jacksona, gigantyczna armia McClellana posuwała się w stronę Richmond. Jackson nie tylko zdołał wyprzeć wroga z części terytorium Wirginii – zatrzymał też w okolicy Fredericksburga czterdzieści tysięcy żołnierzy Unii i uniemożliwił im przyłączenie się do marszu na stolicę22. Gdyby jednostki te uderzyły na Richmond od niebronionej, zachodniej strony (wespół ze stu dwudziestoma tysiącami atakującymi od wschodu), miasto musiałoby się poddać. Tak właśnie wyglądała strategia Unii – Jackson zniweczył jednak jankeskie plany. Jeszcze przed 9 czerwca ocalił stolicę, a w każdym razie kupił jej nieco czasu. Co zaś najważniejsze, podniósł południowców na duchu w najczarniejszej godzinie. Dowiódł, że wątła liczebnie konfederacka armia może pokonać wielkie i świetnie zaopatrzone siły Północy, że jest lepsza w marszu, w manewrach i na polach bitewnych. Ba, dzięki niemu z niemal idealną matematyczną dokładnością potwierdziła się stara południowa przechwałka, że jeden buntownik wart jest co najmniej trzech tchórzliwych Jankesów. (Jeśli zresztą wziąć pod uwagę cały przebieg wojny, okaże się, że przeciwko 2 100 000 żołnierzy Unii walczyło 880 000 konfederatów)23.

Kiedy Jackson spotkał się z Botelerem w Charlottesville, zaledwie dziesięć dni po ostatniej bitwie kampanii w dolinie, był już opiewany przez konfederacką prasę jako nowy bohater narodowy. Gazeta „Richmond Whig” pisała, że „dzierży on miecz Gedeona” i „pożera Jankesów tysiącami, niczym suszone ziarna kukurydzy”24. Na łamach „Richmond Daily Dispatch” nazwano go „największym bohaterem obecnej wojny”, geniuszem. Pod względem „tempa marszu, skrupulatności rachub i zawziętości w ataku” nie ustępował Napoleonowi Bonaparte z czasów kampanii włoskiej25. Na Północy uważano tymczasem, że Jackson to konfederacki odpowiednik abolicjonisty Johna Browna, święty wojownik czczący ponurego, starotestamentowego Boga zemsty i roztaczający zagadkowy czar nad swymi ludźmi. Niekiedy był przedstawiany jako bezlitosny morderca, równie okrutny dla własnych żołnierzy, co dla wroga. Nikt nie znał jeszcze prawdy. Jackson, ubłocony, niechlujnie odziany pasażer pociągu, pozostawał nieprzeniknioną tajemnicą.

Jechał na wschód, gdyż wezwał go Robert E. Lee. Współpraca, którą wkrótce mieli nawiązać, odmieniła przebieg wojny secesyjnej. Lee zamierzał przypuścić śmiały – zdaniem wielu samobójczy – atak, mający na celu odparcie armii McClellana od bram stolicy, potrzebował więc Jacksona w awangardzie. Choć minęło kilka dni, nim bacznie strzeżony sekret rozszedł się wreszcie wśród zwykłych żołnierzy, wieść przyjęto z szaloną wręcz radością. W konfederackich regimentach czekających na przedpolu Richmond powtarzano z ust do ust pogłoskę: „Nadciąga Jackson!”26. „Do naszych parnych, nędznych obozów wzdłuż Chickahominy dotarły wieści o kapitalnej kampanii w dolinie – pisał w liście jeden z żołnierzy stacjonujących na bagnistych nizinach na wschód od Richmond. – Wobec rozpaczy, przygnębienia i zwątpienia, w obliczu wroga podchodzącego do samych bram stolicy, relacje [o zwycięstwach Jacksona] brzmiały niczym baśń. […] Z gorączkową ciekawością chłonęliśmy doniesienia o niezwykłych marszach, o nagłych i zupełnie niespodziewanych atakach, które raz po raz krzyżowały nieprzyjacielowi szyki”27. Jackson zmierzał na wschód ze swą armią – na pewno przybywał, by ocalić Richmond, a więc i Konfederację. W głębi swych wymęczonych, wygłodniałych, rebelianckich dusz żołnierze Armii Północnej Wirginii wierzyli w jego niechybny sukces.

CZĘŚĆ I

Wojna, jakiej nikt nie przewidział

1

W drogę do Richmond

Dla Thomasa J. Jacksona wojna zaczęła się dokładnie o godzinie dwunastej trzydzieści po południu 21 kwietnia 1861 roku w miasteczku Lexington, położonym w dolinie Shenandoah w stanie Wirginia. Bardzo podniosły był to moment. 13 kwietnia rebelianci zdobyli Fort Sumter. Cztery dni później Wirginia odłączyła się od Unii. Wszystkich ogarnęło podniecenie; mieszkańcy tłumnie wylegli na ulice. Podobne sceny powtarzały się w całym kraju, na Północy i Południu. Choć nikt nie potrafił przewidzieć, jak potoczą się wydarzenia, choć mało kto wiedział, co to znaczy strzelać do drugiego człowieka, Amerykanie poczuli radość. Przyświecały im teraz nowe, jasne cele. Droga ku przyszłości biegła przez pola bitewne. Wojny nie kojarzono, jak niegdyś, z cierpieniami i trwogą – rozgorzały upajające marzenia o przygodzie i chwale. Tak oto Lexington, ciche, malownicze miasteczko uniwersytec­kie położone na wzgórzu na południowym krańcu doliny, liczące 2135 mieszkańców, zamieniło się w zbrojny obóz28. Organizowano oddziały ochotników, milicjanci maszerowali w tę i we w tę, studenci College’u Waszyngtona odbywali musztrę pod dowództwem swego wykładowcy, Greka, kobiety szyły regimentowe flagi i cerowały onuce, pakowano wałówkę, czyszczono i oliwiono stare fuzje, karabiny i muszkiety, pamiętające jeszcze rok 1812. Panowała atmosfera pikniku i parady. Pewien żołnierz Konfederacji wspominał: „Nie pomnę, bym kiedykolwiek wcześniej bądź później widział zwykłych ludzi, którzy podchodzili do maszerujących żołnierzy i obdarowywali nieznajomych książkami w kieszonkowych wydaniach, bym widział niewiasty rozdające hojnie kwiaty i pocałunki przyjaciołom i zalotnikom. Różnice pochodzenia i majętności odeszły precz. Każdemu żołnierzowi szykującemu się do wymarszu okazywano cześć należną bohaterom”29.

Tymczasem na przeciwnym krańcu miasta w Akademii Wojskowej Wirginii, najstarszym college’u wojskowym na Południu, kadeci gotowali się do trudnego zadania. Trzy dni wcześniej ich komendant otrzymał od gubernatora polecenie, by czym prędzej wysłać ich do Richmond, gdzie mieli przeszkolić świeżo upieczonych ochotników. Teraz więc mieli ruszyć w drogę. Czekali w ciepłym słońcu niedzielnego poranka 21 kwietnia na wzniesieniu położonym wysoko ponad północną odnogą rzeki James. W oddali majaczyły górskie szczyty. Około południa stu siedemdziesięciu sześciu kadetów zebrało się w szeregach przed barakami. Na ich młodzieńczych twarzach malował się wyraz powagi; „policzki im się rumieniły, w oczach zaś skrzyło się podniecenie na myśl o przyszłej chwale”30. Nosili okrągłe czapki z krótkim daszkiem i kurtki mundurowe z mosiężnymi guzikami. Stali na baczność, cztery mało liczne kompanie w ośmiu doskonale równych szeregach. Na obydwu flankach ustawiły się wozy z ekwipunkiem. Woźnice siedzieli na kozłach z batami w rękach, gotowi ruszyć, kiedy tylko padnie rozkaz31. Była to niezwykle podniosła scena – przynajmniej jak na senne zazwyczaj miasteczko Lexington – więc tłum mieszkańców zebrał się na wzgórzu, by oglądać wymarsz.

Przed kolumną kadetów stał ich dowódca, trzydziestosiedmioletni major Thomas J. Jackson. Sprawiał wrażenie człowieka naj­zupełniej przeciętnego. Prezentował się schludnie, nosił brodę, był cokolwiek wychudły. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu. Uwagę przyciągały jego jasne, szaroniebieskie oczy, wysokie, szerokie czoło i cienkie, blade, zaciśnięte usta. Tego uroczystego dnia założył swój najlepszy mundur: wyblakłą, granatową, dwurzędową kurtkę z majorskimi epoletami, niebieskie spodnie ze złotą lamówką, szablę, szarfę i furażerkę.

Warto zwrócić baczniejszą uwagę na wygląd Jacksona w chwili odjazdu na wojnę. Choć stał wyprostowany jak struna, jego postura nawet postronnym obserwatorom musiała się wydawać nieco niezgrabna, niezupełnie godna wojskowego. Zdawało się, że nie wie, co zrobić ze zbyt dużymi dłońmi i stopami. Osobliwie sztywna postawa potwierdzała opinię kadetów na jego temat: służbista, pozbawiony poczucia humoru, dogmatyczny pedant o srogim spojrzeniu, obsesyjnie przestrzegający wszelkich zasad i przepisów. Tak dosłownie traktował swe obowiązki, że kiedyś, podczas służby w armii, przez całe lato nosił grubą, zimową bieliznę, gdyż nie otrzymał rozkazu, by ją zmienić. Innym razem, kiedy siedział na przenośnym stołku z szablą na kolanach, podszedł doń komendant Akademii Wojskowej Wirginii i powiedział, że ma „czekać tu na dalsze polecenia”. Następnego ranka komendant zastał Jack­sona w tym samym miejscu i w tej samej pozycji – „wszak kazał mi pan tu pozostać”32. Od swych studentów wymagał takiego samego posłuszeństwa. W zwykłych rozmowach był równie sztywny i formalny jak podczas zajęć.

Na domiar złego, w zgodnej ocenie studentów, Jackson był najgorszym wykładowcą w Akademii, przy czym prowadził najtrudniejszy i wyjątkowo znienawidzony kurs: filozofia naturalna i eksperymentalna (pod tą nazwą kryła się fizyka z elementami matematyki, optyki i astronomii). Choć rozumiał przerażający podręcznik do optyki Bartletta, z którego wykładał, nie potrafił przekazać wiedzy słuchaczom. Wymagał recytowania formułek, nie tłumaczył prawie nic. Z tego powodu sześć lat wcześniej absolwenci uczelni bez skutku próbowali doprowadzić do usunięcia go z posady33. Jackson szkolił też artylerzystów; sprawdzał się w tym niewiele lepiej niż w przypadku nauk fizycznych.

Niemniej zdawał się człowiekiem, który znalazł swe miejsce na ziemi. Urodził się w niezbyt zamożnej rodzinie w Clarksburgu w północno-zachodniej Wirginii (na terenie obecnego stanu Wirginia Zachodnia). W wieku siedmiu lat został sierotą, wychowywał go głównie stryj, właściciel farmy i młyna. Choć nie odebrał w dzieciństwie nauk, zdołał ukończyć West Point. Nie miał potomstwa, ale był szczęśliwie żonaty. Wszyscy wiedzieli, że jest gorliwym chrześcijaninem, niemało czasu wolnego poświęcał na służbę w charakterze diakona w kościele prezbiteriańskim. Mieszkał w solidnym ceglanym domu w mieście, miał też niewielką farmę i sześcioro niewolników.

Nękało go sporo chorób i przypadłości, prawdziwych i wyobrażonych. Odbywał długie podróże w poszukiwaniu wód leczniczych. Stosował dziwaczną dietę, często składającą się wyłącznie z wody lub maślanki oraz czerstwego chleba. Że zaś nigdy sobie nie folgował, czerstwy chleb przynosił nawet na proszone kolacje.

Kiedy w dniu wymarszu przeprowadzał przegląd jednostki, uchodził wśród osób mu przychylnych za miernego człowieka, któremu dobrze się w życiu układało, osobę zasadniczo przyzwoitą, nieszkodliwego ekscentryka, porządnego chrześcijanina, dobrego obywatela i – niestety – fatalnego wykładowcę. Ten opis był jednak dalece niekompletny. Jackson skrywał wiele sekretów, czego uczniowie i znajomi nie podejrzewali. Już wówczas nosił w sobie zalążki przyszłej świetności, lecz ani trochę tego nie zdradzał. Nigdy nie był tym, kim się zdawał, ani w Lexington, ani później, podczas wojny.

W jego życiorysie wyróżniał się jeden szczegół, zdaniem wielu nieprzystający do całości obrazu, a mianowicie służba podczas wojny amerykańsko-meksykańskiej w 1847 roku. Mało kto w Lexing­ton sądziłby, że Jackson ma osobowość wojownika lub przywódcy. A jednak wykazał się ponoć wielkim męstwem w bitwie, za co sam generał Winfield Scott wyróżnił go pochwałą. Studenci i kadra Akademii Wojskowej Wirginii znali te fakty, lecz nie umieli ich ogarnąć rozumem. Słowo „bohaterski” zupełnie nie pasowało do Jacksona. Nikt nie mógł więc orzec, czy ów nietypowy epizod będzie miał jakiekolwiek przełożenie na poczynania majora w rozpoczynającej się właśnie wojnie.

Krótko po południu Jackson zdjął czapkę i zawołał: „Módlmy się!”. Pastor miejscowego kościoła prezbiteriańskiego, wielebny doktor William S. White, zmówił krótką modlitwę, zwieńczoną wspólnym „amen”. Przyszedł czas odjazdu. Tyle że dowódcą był Jackson. Batalion był gotów ruszyć w drogę, kadeci wręcz się do tego palili, ale Jackson uparł się, że wymarsz nastąpi równo o dwunastej trzydzieści, zgodnie z planem. Znowu dało o sobie znać jego fanatyczne przywiązanie do porządku, porządek zaś oznaczał punktualność. Inni mogli wyczekiwać romantycznej wojny – on nie zamierzał odstępować od reguł. Jego zastępca Raleigh Colston, nauczyciel języków obcych, zapytał: „Wszystko gotowe, sir. Czy mam dać rozkaz do wymarszu?”. Jackson odpowiedział krótkim: „Nie”, po czym usiadł na przenośnym stołku i, nieruchomy niczym posąg, czekał, aż nadejdzie odpowiednia godzina34.

W końcu dzwony uczelni wybiły dwunastą trzydzieści. Jackson wsiadł na konia, zwrócił go w stronę kolumny kadetów i zawołał: „W prawo zwrot! Oddział marsz!”35. Młodzieńcy ruszyli, tymczasem Jackson trwał bez ruchu. Twarz miał pozbawioną wyrazu. Jeden z kadetów wspominał później: „Siedział sztywno w siodle, patrząc na mijających go żołnierzy”36. Tak oto ruszyli na wojnę przy dźwiękach piszczałek i bębenków. Jackson dowodził niewielką jednostką, w której służyli synowie najświetniejszych rodów Południa. Półtora kilometra dalej, za mostkiem łączącym oba brzegi rzeki, czekały już powozy i dyliżanse, które miały zabrać ich do Staunton. Stamtąd mieli się udać pociągiem do Richmond. Była to słodko-gorzka chwila; owo wrażenie towarzyszyło podobnym scenom w całym kraju. Zebranych gapiów ogarnąłby zapewne większy smutek, gdyby wiedzieli, że Jackson i wielu z jego podkomendnych nigdy już nie powrócą do Lexington.

Poważny, mało wytworny człowiek prowadzący kolumnę żołnierzy wcześniej usilnie starał się zapobiec wojnie. Sama myśl o niej napełniała go wstrętem. Wraz z generałami Unii Winfieldem Scottem i Williamem Tecumsehem Shermanem należał do grona nielicznych ludzi, którzy bardzo wcześnie zrozumieli, jak długo będzie się ciągnął konflikt zbrojny i jak wiele przyniesie cierpienia37. A przecież po Jacksonie, wykładowcy nauk fizycznych, obsesyjnie baczącym na drobne szczegóły, trudno było się tego spodziewać. To klucz do zrozumienia jego osoby. Jackson znał się na wojowaniu jak mało kto, rozumiał wojnę instynktownie. Zanim jeszcze się zaczęła, trafnie przewidział jej charakter.

W miesiącach poprzedzających wybuch konfliktu był po stronie Unii i przeciwko secesji. Posiadał co prawda niewolników, ale nie należał do zagorzałych rzeczników instytucji niewolnictwa. Jego żona Anna pisała, że „z pewnością nie walczył jedynie po to, by utrzymać niewolnictwo”38. Studiował w West Point, służył pod flagą Stanów Zjednoczonych, zarówno w czasie wojny, jak i w czasie pokoju. Był patriotą. Jako chrześcijanin wyrażał zgorszenie z powodu niegodnego entuzjazmu do walki, przejawianego po obu stronach. „Ludzie, którzy pragną wybuchu wojny, nie wiedzą, co ich czeka” – pisał do siostrzeńca39.

W lutym 1861 roku, kiedy konferencja pokojowa zorganizowana w Waszyngtonie z inicjatywy stanu Wirginia zakończyła się niepowodzeniem, Jackson poważnie się zaniepokoił i odwiedził pastora White’a, by porozmawiać o przyszłości. „Boleję na wieść, z jakąż niefrasobliwością ludzie mówią o wojnie – rzekł. – Nie znają jej okropieństw. Ja widziałem dość i wiem, że to suma wszelkiego zła”40. Anna pozostawiła znamienne świadectwo poglądów Jacksona w tamtych dniach. „Nigdy nie słyszałam, by ktoś wypowiadał się na temat wojny z równie silną odrazą. Nie zapomnę, jak pewnego razu krzyknął wzburzony do granic swego jestestwa: »Ach, doprawdy nienawidzę wojny!«”41. Było tu zresztą drugie dno. Według szwagierki i bodaj najlepszej przyjaciółki Jacksona Maggie Preston wojenna przemoc budziła również jego fizyczny wstręt. „Wzdrygał się na widok okrucieństw lub nawet na samo ich wspomnienie. Nie licowało to z żołnierskim życiem. Opowiadał mi, że gdy pierwszy raz ujrzał zmasakrowane i rozdęte zwłoki na polu bitwy w Meksyku […], dostał mdłości, niczym niewiasta”42.

Teraz gotów był uczynić wszystko, byle zapobiec nadchodzącemu koszmarowi. Wybrał typową dla siebie formę działania: modlitwę. Zamierzał odmawiać pacierze, ubłagać Boga o powstrzymanie szaleństwa. Po namyśle doszedł do wniosku, że warto sięgnąć również po inne środki. Udał się więc do wielebnego White’a z propozycją: „Co ojciec powie na pomysł, by nakłonić wszystkich chrześcijan do wspólnej modlitwy i w ten sposób powstrzymać zło? W mojej opinii zjednoczenie ludzi w modłach pozwoli uniknąć wojny i ocalić pokój”. Jackson wierzył w siłę pacierza. Liczył, że cały kraj ulegnie owej sile, że masy zaniosą Bogu swą prośbę, a Bóg wysłucha. Postanowił zorganizować ogólnonarodowy dzień modlitwy celem ukrócenia bezmyślnych politycznych sporów poprzedniego półwiecza. White poparł pomysł i Jackson zabrał się do dzieła. Nie zachowały się jego listy na ten temat, toteż nie wiemy, jak daleko zaszły jego plany. Inni chrześcijanie w innych kościołach, zapewne z rozpaczy, zgłaszali podobne propozycje. Jackson słał listy do duchownych na Północy i Południu. Jego nazwisko zostało wymienione w kilku orędziach wystosowanych przez kościoły na Północy popierające dzień modlitwy43. Ostatecznie jednak nie udało się tego zrealizować. Jackson poprzestał na osobistych, nader żarliwych modłach. Podczas czytań w kościele nieodmiennie wyrażał nadzieję, że „Pan ocali tę ziemię od nieszczęścia wojny”44.

Równocześnie, kiedy przyszły rozkazy z Richmond, był w pełni gotów spełnić swój obowiązek. Żałował głównie, że dzień wymarszu wypadał w niedzielę, a więc w święto. Krótko przed odjazdem zwierzył się Annie, że liczył, iż „Richmond wezwie nas dopiero w poniedziałek”, dzięki czemu mógłby spędzić niedzielę wyciszony, „nie rozmawiając o polityce ani przyszłych problemach kraju”45. Otrzymawszy rozkazy, Jackson ukląkł wraz z Anną rankiem w sypialni. Drżącym głosem odczytał fragment Listu Świętego Pawła do Koryntian, po czym zawierzył oboje boskiej opiece. „Gardło miał ściśnięte od emocji i ledwo zdołał wykrztusić słowa – pisała Anna. – Raz jeszcze wyraził szczerą nadzieję, że »jeśli taka będzie Jego wola, Pan oddali niebezpieczeństwo i obdarzy nas pokojem«”. Wciąż na to liczył. Wiedział, że być może przyjdzie mu umrzeć za Wirginię i za sprawę Południa, lecz nie wierzył, że Bóg do tego dopuści.

Z pozoru przypominał kwakierskiego pacyfistę, lecz w liście wysłanym w styczniu 1861 roku do swego siostrzeńca Thomasa Jacksona Arnolda wyrażał nieco bardziej złożone i mroczne poglądy. Powtarzał tam pragnienie, by uniknąć wojny, ale zarazem dodał słowa tak niepokojące, że Arnold pominął je później w swej hagiograficznej biografii wuja: „Opowiadam się za podjęciem wszelkich starań na rzecz pokoju, jeśli zaś starania te się nie powiodą, a Wirginia zostanie najechana, należy się stanowczo bronić – choćby i nie biorąc jeńców”46. Nie biorąc jeńców. Pomysł ten wykraczał daleko poza ówczesny główny nurt amerykańskiej myśli wojskowej i politycznej. Na początku 1861 roku żadna z liczących się osób ani po jednej, ani po drugiej stronie nie rozważała jeszcze „wojny pod czarną flagą”. Jackson dodawał: „Jeśli wolne stany […] spróbują wziąć nas w jarzmo i tym samym poduszczą naszych niewolników do powstania, w którym rodziny nasze wymordowane zostaną bez krzty miłosierdzia, słuszne będzie, abyśmy toczyli wojnę tak, że konflikt szybko dobiegnie kresu”47. Miał tu na myśli wojnę okrutnie kosztowną dla obu stron, wojnę totalną. Innymi słowy, w szczerych modlitwach Jacksona o pokój pobrzmiewał i inny, surowszy, mniej dobrotliwy ton.

2

Ułomna logika wojny

Takim więc człowiekiem był Jackson: zadowolonym z życia domatorem, który nie chciał wyruszać na wojnę i do ostatniej chwili liczył, że los oszczędzi mu tej konieczności. Ostatecznie jednak uznał, że nie ma wyboru. Wirginia musiała dokonać secesji. Podobnie jak większość mieszkańców Ameryki w roku 1861 Jackson poczuwał się przede wszystkim do lojalności w stosunku do swojego stanu.

Co dokładnie sprawiło, że wykładowca i jego kadeci pomaszerowali tamtego pogodnego wiosennego dnia w dół zbocza i ruszyli w drogę do Richmond? Odpowiedź jest piekielnie skomplikowana po części dlatego, że osobiste pobudki Jacksona niewiele miały wspólnego z przyczynami całego konfliktu ani też z powodami, dla których siedem stanów Południa dokonało secesji na przełomie lat 1860 i 1861. Nadto Wirginia, stan dysponujący najpotężniejszą w całej Konfederacji bazą przemysłową, siłą roboczą i zastępami sprawnych wojskowych, kierowała się specyficzną logiką polityczną i dążyła do realizacji własnych planów. Trzeba się im przyjrzeć, by lepiej zrozumieć Jacksona, będącego wszak Wirgińczykiem do szpiku kości.

Kraj stanął w obliczu wojny za sprawą gorących, nierzadko krwawych sporów o niewolnictwo, trwających przeszło pół wieku, choć nie to zaprzątało głowę Jacksona i jego podkomendnych z Akademii Wojskowej Wirginii. Zniesienie niewolnictwa stanowiło raczej mało istotną kwestię. Opowiadali się za tym radykałowie z Północy, na przykład William Lloyd Garrison i Henry Ward Beecher, ale przedstawiciele głównego nurtu Partii Republikańskiej, w tym Abraham Lincoln, byli przeciw. Niemniej Lincoln, republikanie, członkowie Partii Wolnej Ziemi i wszelkiego rodzaju abolicjoniści zgodnie i stanowczo popierali poważne ograniczenia lub wręcz zakaz niewolnictwa na nowych terytoriach i w nowych stanach. Inne sprawy – prerogatywy stanów, cła ochronne, ogólnokrajowy system bankowy – były pochodną tej jednej zasadniczej kwestii. Szło więc o nowy paradygmat polityczny i ustrojowy. Wpisywały się w to działalność abolicjonistycznego fundamentalisty Johna Browna czy męczące prawnicze zawiłości sprawy Dreda Scotta. Spory, a później i sama wojna, dotyczyły przyszłości, nie zaś tego, co działo się dotąd. Wynikały z faktu, że przez pięć dekad Amerykanie nie potrafili dojść do porozumienia, jak postąpić w przypadku trzech wielkich ekspansji terytorialnych na zachodzie: zakupu Luizjany w 1803 roku, aneksji terytorium Oregonu od Wielkiej Brytanii w roku 1846 i cesji po wojnie amerykańsko-meksykańskiej w 1848. Łączny obszar Stanów Zjednoczonych powiększył się o 4,4 miliona kilometrów kwadratowych na zachód od Missisipi – a wszak trzynaście kolonii, które wywalczyły niepodległość, zajmowało zaledwie niecałe sto tysięcy kilometrów kwadratowych48.

Debaty – czy to moralne, czy też polityczne – nieuchronnie sprowadzały się do rachunku siły. Im więcej stanów stawało po jednej bądź drugiej stronie, tym większą władzą owa strona dysponowała i tym większy zyskiwała wpływ na stanowienie prawa. Z punktu widzenia Południa zakaz niewolnictwa na nowych terytoriach oznaczałby brak potencjalnych sojuszników kierujących się tym samym interesem, a w konsekwencji powolną, nieuchronną katastrofę. Z kolei porażka Północy oznaczałaby radykalne upowszechnienie systemu niewolniczego. Perspektywa ta zdawała się niepokojąco realna, chociażby w świetle orzeczenia Sądu Najwyższego w sprawie Dreda Scotta z 1857 roku, na mocy którego Kongres nie miał prawa zakazywania niewolnictwa na terytoriach. Dla Stanów Zjednoczonych jako całości żadna z tych opcji nie była do przyjęcia. Zawierano więc kolejne porozumienia – ­ były to kompromis z Missouri z 1820 roku zakazujący niewolnictwa na północ od równoleżnika 36º30’ z wyjątkiem Missouri, kompromis z 1850 roku (pakiet ustaw, na mocy którego Kalifornia zyskała status wolnego stanu, terytoria Utah i Nowego Meksyku mogły rozstrzygnąć kwestię niewolnictwa w powszechnych referendach, a w stolicy państwa, Waszyngtonie, niewolnictwo zostało utrzymane), ustawa o Kansas i Nebrasce z roku 1854 otwierająca drogę do ustanowienia niewolnictwa na owych terytoriach na mocy referendów i de facto unieważniająca kompromis z Missouri. Każda z tych rozpaczliwych prób zapewnienia obu stronom w miarę równych wpływów dowodziła tylko, że na dłuższą metę był to cel nie do osiągnięcia.

Właśnie dlatego tylu polityków, redaktorów gazet, prawników czy intelektualistów opowiedziało się ostatecznie za wojną. Ale zwykli żołnierze – a zwłaszcza Wirgińczycy w rodzaju Jacksona i jego kadetów – szli na front z innych powodów. Jackson trzymał się z dala od krajowej polityki. Miał niewolników i śledził debaty w Kongresie na temat niewolnictwa, nie zajmował jednak zdecydowanego stanowiska. Był typowym mieszkańcem Wirginii: umiarkowanym zwolennikiem Partii Demokratycznej, opowiadającym się za daleko posuniętą autonomią na poziomie stanowym. Chciał, aby Waszyngton nie wtykał nosa w sprawy Wirginii i aby stany zrzeszone w Unii wspólnie dążyły do porozumienia mimo dzielących je różnic. Słowem, nie hołdował żadnej ideologii – po prostu był Wirgińczykiem49. Podlegli mu kadeci – drobna cząstka ogromnej masy młodych chłopców, którym przyszło później toczyć bitwy i potyczki – nie znali się raczej na diablo skomplikowanych zapisach kompromisu z 1850 roku rozstrzygającego kwestię niewolnictwa na południowym zachodzie i w Kalifornii. Większość nie potrafiłaby nawet odpowiedzieć na pytanie, co dokładnie kryje się za sformułowaniem „prawa stanowe” w konstytucji albo dlaczego w Partii Demokratycznej doszło w roku 1860 do podziału, co skończyło się wygraną Abrahama Lincolna. (Przyczyną owego podziału był starannie przeprowadzony spisek mający na celu doprowadzenie do secesji Południa)50. Wirgińczykom nie brakowało rozumu. Po prostu patrzyli na świat z perspektywy prowincji, w przeciwieństwie do tych, którzy wojowali wyłącznie w salach i na korytarzach Kongresu.

Nie wszyscy Wirgińczycy dali się ponadto przekonać, że wyborcze zwycięstwo Lincolna oznaczało, iż rząd federalny wyzwoli niewolników i zmusi czarnych i białych do życia w równości, choć w innych częściach Południa obawy takie były powszechne. Sam Lincoln stanowczo odżegnał się od podobnych zamiarów w pierwszym orędziu po inauguracji. 4 marca 1861 roku, nieco ponad miesiąc przed konfederackim atakiem na Fort Sumter, mówił: „Nie jest moim celem ingerować, czy to bezpośrednio, czy pośrednio, w instytucję niewolnictwa w stanach, które ją utrzymują. Nie pozwala mi na to prawo, nie mam też takich intencji”. Zdaniem Jacksona i jego rodaków z Lexington stawką wojny nie było powstrzymanie abolicji. Nadto sama myśl o secesji napełniała ich przerażeniem.

Jackson i jego kadeci chcieli walczyć, lecz nie baczyli na cały ten retoryczny i ideologiczny szum oraz niewypowiedziane groźby. Szli na wojnę z powodu wydarzeń, które zaszły na ich własnym podwórku.

Pierwszym z owych wydarzeń była napaść na Wirginię. 16 października 1859 roku, kilkanaście miesięcy przed wybuchem wojny, John Brown i jego dwudziestu jeden zwolenników zajęli budynek federalnego arsenału w Harpers Ferry, mieście u zbiegu rzek w północnej Wirginii51. Brown zamierzał zdobyć muszkiety i uz­broić miejscowych niewolników, następnie zaś rozpętać wojnę partyzancką, która przyniosłaby wolność wszystkim czterystu dziewięć­dziesięciu jeden tysiącom niewolników żyjących na terenie stanu52. Tę samą taktykę planował zastosować na całym Południu. Przyświecało mu odważne, apokaliptyczne marzenie – skądinąd kompletnie niedorzeczne. Napaść na arsenał w Harpers Ferry była fatalnie obmyślona. Sprawiała wręcz wrażenie ataku samobójczego. Brown nie zdołał uciec z miasta (nie przygotował nawet planów ucieczki) i nie doprowadził do wybuchu powstania niewolników. Jego ludzie zabili siedmiu mieszkańców miasta i ranili dziesięciu. Wkrótce z Waszyngtonu przysłano grupę osiemdziesięciu sześciu żołnierzy piechoty pod dowództwem pułkownika Roberta E. Lee. Wzięli oni szturmem budynek, w którym zabarykadował się Brown, i położyli brutalny kres jego przygodzie. Zginęło dziesięciu napastników. Brown został schwytany i przekazany władzom Wirginii. Szybko postawiono go przed sądem, by nie dopuścić do linczu. 2 listopada 1859 roku Brown usłyszał wyrok za zdradę, podżeganie niewolników do buntu oraz morderstwo. Kara – śmierć przez powieszenie 2 grudnia w pobliskim Charlestown.

Tymczasem na prowincji huczało od plotek. Ponoć nadciągali zbrojni abolicjoniści, ponoć niewolnicy szykowali się do rebelii, a grupa radykałów planowała odbić Browna. Nie było w tym krzty prawdy, lecz cóż z tego. Napaść Browna wywołała szok w Wirginii. Wszyscy bali się następnego straszliwego ciosu, który niechybnie miał spaść na Południe. Po zakończeniu procesu gubernator Wirginii Henry A. Wise wezwał do Charlestown tysiąc pięciuset członków milicji stanowej pod dowództwem pułkownika Francisa H. Smitha, przełożonego Jacksona i komendanta Akademii Wojskowej Wirginii, któremu powierzono nadzór nad przeprowadzeniem egzekucji53. Wise polecił też osiemdziesięciu pięciu kadetom z Akademii udać się do Charlestown. Na ich czele stali major William Gilham (dowodzący jednostką piechoty liczącą sześć­dziesiąt cztery osoby) oraz major Thomas J. Jackson (dowodzący dwudziestojednoosobową jednostką artylerii)54. 25 listopada udali się oni dyliżansem do Staunton, a stamtąd pociągiem do Waszyngtonu i do Charlestown. Gazeta „Richmond Daily Dispatch” okreś­liła ich mianem „najlepiej wyszkolonych oddziałów na miejscu”55. Dotarłszy do celu, Jackson napisał do żony Anny, że „jest tu około tysiąca żołnierzy i panuje spokój”. Dodawał: „W nocy dzielę izbę z sześcioma innymi”56.

W dniu egzekucji Browna kadeci prezentowali się nader okazale. Uzbrojeni i odziani w mundury, składające się z szarych spodni oraz czerwonych flanelowych kurtek z dwoma białymi pasami, zostali rozstawieni w pobliżu szubienicy. Artylerzyści Jacksona zajęli pozycję mniej więcej czterdzieści metrów przed nią57. Rozstawili dwie haubice – lekkie armaty o krótkich lufach, ładowane najpewniej kartaczami, dzięki czemu raziły niczym potężne strzelby o odpiłowanych lufach. Jackson, dawniej artylerzysta w armii Stanów Zjednoczonych, doglądał najdrobniejszych szczegółów. Był gotów na każdą ewentualność.

O jedenastej rano Browna doprowadzono na miejsce egzekucji. Jedną z najlepszych relacji na temat dalszych wydarzeń pozostawił właśnie Jackson, który tego samego dnia opisał wszystko w liście do żony. „Była w jego zachowaniu niezmącona spokojność”; wchodząc na podwyższenie, Brown „zdawał się pogodny”. Na pytanie, czy życzy sobie, aby uprzedzić go przed opuszczeniem zapadni, odparł, że „wszystko mu jedno, byle nie musiał zbyt długo czekać”. Następnie Jackson opisał śmierć abolicjonisty. „Brown poleciał w dół pięć cali, a kolana jego znalazły się na tej wysokości, na której wcześniej stały stopy. Rozrzucił przedramiona na boki i zacisnął pięści; po chwili ręce mu opadać zaczęły, pomału i ze spazmatycznymi podrygami. Ciałem jego prawie żaden ruch nie wstrząsał i wkrótce wiatr jeno kołysał martwego wisielca. Twarz miał zwróconą na południowy wschód; naprzeciw stali kadeci pod dowództwem majora Gilhama”. Scena zrobiła na Jacksonie ogromne wrażenie. Był zafascynowany egzekucją i stoicyzmem Browna. „Naszła mnie myśl, że oto widzę męża w pełni zdrowego, który za moment odejdzie do wieczności. Pomodliłem się, by go ocalono. Straszliwą była mi świadomość, że wyrok zostanie zaraz wykonany. »Idźcie ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny!« Mam nadzieję, że był przygotowany na śmierć, lecz trawią mnie pewne wątpliwości. Wszak nie chciał, by towarzyszył mu pastor”58.

Tak oto Jackson, całym sercem wierzący w kary piekielne, odmówił modlitwę za zbawienie duszy Johna Browna. Uważał go za bezbożnika, lecz był w błędzie. Brown wzorował się na biblijnych patriarchach; kierował się przekonaniem, że Bóg powierzył mu zadanie wyrugowania niewolnictwa. Religia miała dlań równie wielkie znaczenie jak dla Jacksona59. Ten jednak, rzecz jasna, zupełnie tego nie dostrzegał – w Brownie widział jedynie mordercę. Warto zauważyć, że na Północy obydwu porównywano później ze sobą i dostrzegano między nimi istotne podobieństwa. Nie bez racji. Zarówno John Brown, jak i Thomas Jackson byli ludźmi twardymi, prawymi i nieuznającymi kompromisów, byli bojownikami wiary. Wywodzili się z tej samej tradycji co Oliver Cromwell, przywódca angielskiej wojny domowej. Obaj działali w imię Pana i z Bożej woli zabijali wrogów. Jackson wzdragałby się przed podobnymi paralelami. W przeciwieństwie do krwawej walki na polach bitewnych morderstwo uważał za złamanie świętych praw. I choć jego żołnierze wysłali później wielu Jankesów do piachu, nie ma dowodu, że Jackson, zawsze obowiązkowy i posłuszny rozkazom, kiedykolwiek świadomie naruszył prawo czy reguły.

Krótko po procesie i straceniu Browna jego historię zaczęto pisać na nowo. W umysłach Amerykanów, bez względu na ich stosunek do niewolnictwa, atak na Harpers Ferry nabrał zupełnie nowego charakteru. Z początku dla całej operacji znajdowano łatwe wytłumaczenie: Brown może i sądził, że dąży do zniesienia niewolnictwa, lecz w rzeczywistości karmił się złudzeniami lub był niespełna rozumu. Browna i jego ludzi uznano za garstkę radykałów, którzy w żaden sposób nie reprezentowali abolicjonistów z Północy. Przeciwna niewolnictwu gazeta „Worcester Spy” z Massachusetts nazwała akcję „jednym z najbardziej pochopnych i obłąkańczych przedsięwzięć w dziejach świata”. William Lloyd Garrison, arcyważna postać ruchu abolicjonistycznego, uważał, że choć atak przeprowadzono ze „słusznych pobudek”, to zarazem był on „nieprzemyślany, dziki i najpewniej szalony”60.

Jednak podczas procesu Brown wszystkich zaskoczył. Okazał się człowiekiem o chłodnym, racjonalnym umyśle. Dał też dowód nadzwyczajnej elokwencji. „Wszystkiego się wypieram prócz tego, com przyznawał od dawna” – mówił.

Zamiarem moim było wyzwolenie niewolników. […] Gdyby czyny me, od których się nie odcinam, […] były podjęte w imię bogatych, potężnych, światłych – słowem, w imię tak zwanych wielkich ludzi […], każdy z tu obecnych uznałby je za godne nagrody i pochwały, nie zaś kary. Ponadto sąd ten przyjmuje, jak mniemam, prawo Boże. Księga, na którą się tu przysięga, to Biblia, a przynajmniej Nowy Testament. Otóż Biblia uczy mnie, że powinienem czynić ludziom, jako oni czynią mnie. […] Jeśli będzie konieczne, bym oddał życie dla krzewienia sprawiedliwości i bym zmieszał krew z krwią mych dzieci i z krwią milionów w tym niewolniczym kraju, których prawa są deptane i lekceważone przez nikczemne i ­okrutne przepisy – niechaj się tak stanie61.

Słowa Browna i jego opanowana postawa ukazały go w zupełnie nowym świetle. Nie były to wszak słowa szaleńca i mordercy, lecz – jak uznali ludzie z Północy – człeka religijnego i pryncypialnego, który nie miał zamiaru wywołać rebelii, lecz jedynie uzbroić niewolników i dać im możliwość samoobrony. Krótko po zakończeniu procesu zmieniło się więc nastawienie opinii publicznej w stanach nieuznających niewolnictwa. W dniu egzekucji Browna w wielu miastach i miasteczkach na Północy zabiły dzwony kościelne. Oddawano salwy honorowe, duchowni mówili w kazaniach o czystości i słuszności jego motywów. Ludzie modlili się za duszę męczennika wolności. Brown przestał uchodzić za dziwaka; jego śmierć stała się nagle prawdziwie sensacyjnym wydarzeniem. Henry David Thoreau nazwał go „ukrzyżowanym bohaterem”. William Dean Howells, jeden z najważniejszych intelektualistów Północy, pisał, że „Brown przeistoczył się w ideę, po tysiąckroć czystszą i wznioślejszą aniżeli idee przyświecające republikanom”62. Wszyscy mówili tylko o doniosłych czynach Browna, o jego szlachetności, o tym, jak słusznie postąpił.

Południe tymczasem słuchało podobnych głosów z przerażeniem i niedowierzaniem. Czy naprawdę Północ życzyła swym południowym sąsiadom losu tak potwornego jak ten, który zamierzał zgotować im Brown? W oczach południowców, a zwłaszcza Wirgińczyków, Brown uchodził za przerażającą postać. Uosabiał mroczny, mściwy nurt ruchu antyniewolniczego, dający się we znaki szczególnie w Kansas, gdzie od pięciu lat toczyła się krwawa wojna domowa i gdzie Brown oraz jego ochotnicy zabili w 1856 roku pięciu ludzi. Buntownik pragnął uzbroić niewolników i dać im wolność, co przecież oznaczało, że niechybnie zwróciliby się przeciwko swym panom. Innymi słowy, ludzie w Connecticut i Massachusetts, sławiąc Browna, opowiadali się za rzezią białych mężczyzn, kobiet i dzieci na całym Południu. „Ten szalony wyskok gromady nieokrzesanych rozbójników i zasłużona kara, która na nich spadła, byłyby zapewne dla południowców błahostką, gdyby nie reakcja Północy – pisał wielebny Robert Lewis Dabney, wpływowy przywódca południowego kościoła prezbiteriańskiego, w późniejszym okresie szef sztabu Jacksona. – W tamtejszych gazetach i kościołach, podczas zgromadzeń publicznych i w zwykłych rozmowach rozbrzmiewała nienawiść do Południa i jego instytucji. Znaleziono usprawiedliwienie dla zbrodni, dla rabunku, zdrady i morderstwa, wychwalano krwiożerczego fanatyka”63.

Południowcy podzielali opinię wielebnego. Gorycz przybrała na sile, gdy wyszło na jaw, że Brown otrzymywał wsparcie finansowe od hojnych filantropów z Północy. Henry Kyd Douglas, Wirgińczyk, później również sztabowiec Jacksona, pisał: „W dziejach fanatyzmu, pełnych bestialstwa i szaleństwa, nie znajdziemy przypadku równie dziwnego i niewytłumaczalnego jak przypadek ludzi z Nowej Anglii, którzy w przekonaniu o własnej moralnej słuszności sławili zbrukane imię starego nikczemnika i […] stawiali go w jednym szeregu z największymi bohaterami i dobroczyńcami tego kraju. […] Nie potrafię pojąć, czemu przysyłali mu broń i pieniądze, czemu podżegali go, by mordował białych mieszkańców Wirginii”64.

Co prawda część polityków z Północy próbowała załagodzić sytuację, ale głębokich i bolesnych podziałów nie dało się już usunąć. Reakcja na atak Browna okazała się ważniejsza niż sam incydent. „Napaść w Harpers Ferry bardziej przyczyniła się do secesji niż jakie­kolwiek inne wydarzenie od powstania kraju” – pisały we wspólnym tekście „Richmond Whig” i „Richmond Enquirer”. „Tysiące tych, którzy jeszcze miesiąc temu pogardliwie zbywali wzmianki o rozpadzie unii […], teraz trwają w przekonaniu, że jej dni są policzone”65. W liście ze stycznia 1861 roku do siostrzeńca (mowa o tym samym liście, w którym pojawia się niepokojąca idea „wojny pod czarną flagą”) Jackson czynił aluzję do sprawy Browna. Stąd właśnie słowa: „Jeśli wolne stany […] spróbują wziąć nas w jarzmo i tym samym poduszczą naszych niewolników do powstania, w którym rodziny nasze wymordowane zostaną bez krzty miłosierdzia […]”. Najwyraźniej Jackson również zmienił zdanie co do braci z Północy.

*

Niemniej jednak, podobnie jak inni mieszkańcy Lexington, Jackson trzymał „stronę Unii”. Choć Wirginia nagle poczuła się zagrożona, opowiadała się za Unią. Wszystko to zmieniło się w zdumiewającym tempie w ciągu trzech dni w kwietniu 1861 roku.

Tamtej wiosny w całym kraju panował zamęt. Wybór Lincolna na prezydenta sprawił, że 20 grudnia 1860 roku siedem południowych stanów dokonało secesji: Karolina Południowa, Missisipi, Floryda, Alabama, Georgia, Luizjana oraz Teksas. Opinia publiczna w Wirginii i innych stanach „granicznych” drżała z podniecenia – choć nikt nie wiedział, co przyniesie przyszłość. A może po prostu radowano się, że po długim okresie politycznych przepychanek wreszcie sprawy stały się moralnie zupełnie jasne? W każdym razie ludzie byli tym bardziej odurzeni, im bardziej gorzkie i fatalistyczne toczyli wcześniej debaty. Wszyscy zdawali się szczęśliwi. „Zimą na przełomie 1860 i 1861 roku zapanowała nieznana wcześniej radość – pisał konfederacki pamiętnikarz Charles Minor Black­ford z Lynchburga. – Duch zabawy i igraszek opętał obywateli, zarówno młodych, jak i starców. Miesiącami oddawano się rozrywkom. Przyjęcie goniło przyjęcie”66. Wirginia pozostała w Unii, lecz w całym stanie wisiały flagi secesjonistów, również na kampusach Akademii Wojskowej Wirginii i College’u Waszyngtona. Pewnego dnia major Jackson ujrzał fragment płótna powiewający na maszcie, na który zwykle wciągano flagę Stanów Zjednoczonych. Na tym prowizorycznym sztandarze ktoś napisał pastą do butów: „Niech żyje Karolina Południowa”. Jackson kazał zdjąć flagę67. Tymczasem zaostrzał się ton publicznych debat. Teść Jacksona, doktor George Junkin, rektor College’u Waszyngtona, krytycznie odnosił się do każdego, kto popierał secesję, i regularnie brał udział w organizowanych coraz częściej wiecach i spotkaniach; pewnego razu powiedział nawet, że secesja to „szczyt niemoralności”68.

Dla Lexington – i dla Jacksona – czas decyzji nastał wieczorem 13 kwietnia. Kadeci z Akademii opowiadający się za secesją wyruszyli z kampusu do miasta. Tam czekał już wrogi tłum zwolenników Unii, w którego skład wchodzili głównie członkowie miejscowej milicji69. Doszło do przepychanek i pogróżek, niemniej nie zdarzyło się nic poważnego. Secesjoniści wciągnęli na maszt przed sądem flagę Konfederacji z piętnastoma gwiazdami i mottem „Unia Południa”70. Wygłoszono trochę przemówień; wśród mówców znaleźli się też wykładowcy z Akademii71. W końcu secesjoniści, zadowoleni z sukcesu, zaczęli się rozchodzić. Wtedy zwolennicy Unii postanowili wywiesić flagę Stanów Zjednoczonych. Nie wiedzieli jednak, że poprzedniej nocy kadeci po kryjomu podcięli maszt, na który miała ona zostać ­wciągnięta. Maszt pękł i przewrócił się na ziemię. Kadeci wiwatowali.

Wtedy w tłumie zapanowała inna atmosfera. Posypały się wyzwiska, w ruch poszły pięści72. Pijany członek milicji zaatakował kilku kadetów nożem i pistoletem. Wiadomość o awanturze szybko dotarła na kampus Akademii. „Skutki błyskawicznie dały o sobie znać – pisał były kadet Charles Copland Wight. – Wszyscy chwycili za broń i naboje, po czym pognali do miasta”73. Było ich niemal dwustu. Każdy załadował muszkiet, każdy nasadził bagnet i wkrótce stanęli naprzeciw członków milicji, którzy nie zamierzali ustępować ani na krok.

Potem na miejsce dotarli komendant szkoły pułkownik Francis H. Smith oraz wykładowcy, w tym Jackson. Smith oznajmił, że to on dowodzi kadetami i nikt nie będzie walczył bez jego rozkazu. Z pomocą Jacksona zdołał powstrzymać młodzieńców i przekonać ich, by wrócili do baraków. Nie wiadomo, jaką dokładnie rolę odegrał Jackson, niemniej, według miejscowego prezbiteriańskiego pastora, gdyby nie jego interwencja, „doszłoby do rozlewu krwi”74. Gdy kadeci wrócili do Akademii, wciąż rozentuzjazmowani, Smith zbeształ ich za „niemądre i niegodne żołnierzy postępowanie”. Następnie głos zabrali dwaj inni profesorowie. Ci próbowali nieco łagodniejszego podejścia, ale gdy usiłowali mówić, w sali rozległo się wołanie – nikt nie wiedział, czy serio, czy też żartem – aby przemówił „Stary Jack”. Zważywszy na powagę sytuacji oraz opinię, jaką Jackson miał wśród kadetów, był to dość dziwny postulat. Niemniej Smith uznał pomysł za dobry. Odwrócił się więc i rzekł do Jacksona: „Wbiłem gwóźdź w ścianę, lecz trzeba go mocniej osadzić. Proszę do nich przemówić”.

Ku zaskoczeniu zebranych Jackson stanął na mównicy. Świadkowie wspominali później, że w tamtym momencie zaszła w nim zdumiewająca przemiana, której nie zapomnieli przez wiele dziesięcioleci. „Wojskowi winni mówić krótko – zaczął Jackson tonem, jakiego dotąd kadeci nie słyszeli z jego ust. – Co do mnie, i tak marny ze mnie orator”. Nagle wszyscy zaczęli się bacznie wsłuchiwać. Człowiek na mównicy nie był już ekscentrycznym wykładowcą, którego studenci zwali czasem Głupim Tomem, nie był obiektem żartów i kpin krążących po Akademii. Jackson ciągnął: „Czas wojny jeszcze nie nadszedł, ale wierzcie mi, nadejdzie, i to niedługo. A kiedy to nastąpi, dobądźcie mieczy i odrzućcie pochwy”.

Na tym skończył. „Dobądźcie mieczy i odrzućcie pochwy”. Może to prostota owych słów, a może ich dosadność – w każdym razie, kiedy Jackson wrócił na miejsce, umilkły gniewne pomruki i w sali rozległy się wiwaty. Siła krótkiej przemowy i fakt, że w ogóle ktokolwiek zdobył się na podobną wypowiedź, zszokowały i oszołomiły młodzieńców. Zamiast niezbornego nauczyciela nauk fizycznych ujrzeli żołnierza. Widząc błysk w jego oczach i determinację na jego twarzy, przypomnieli sobie stare historie o wojnie amerykańsko-meksykańskiej. „Niech żyje Stary Jack!” – krzyczeli, sami zadziwieni, kogo oklaskują. Nie ucichli, nawet kiedy kazano im się rozejść. Do śmierci nie zapomnieli tej sceny. Pół wieku później jeden z obecnych notował: „Piszący te słowa wciąż czuje dreszcz, ilekroć powraca w myślach do tamtej przemowy. Zapadła ona w serce każdemu chłopcu, który jej słuchał. Dziś chłopcy ci są siwowłosymi starcami, lecz wciąż pobrzmiewają im w głowach entuzjastyczne okrzyki, które zagłuszyły kolejnych mówców”75.

Fala secesjonizmu wzbierała, wojna zbliżała się wielkimi krokami. Mieszkańców Północy zjednoczył atak na Fort Sumter, a Wirgińczycy zwarli szeregi, gdy 15 kwietnia prezydent Abraham Lincoln wydał proklamację wzywającą stany pozostające w Unii, aby wydelegowały siedemdziesiąt pięć tysięcy żołnierzy, „których zadaniem będzie ocalenie honoru, jedności i istnienia naszego kraju”. Lincoln domagał się też „przestrzegania praw Unii i zdławienia rebelii”. Wirgińczycy wiedzieli, co się za tym kryło: zbrojny przymus. Dwa tysiące trzystu czterdziestu synów Wirginii (tyle wynosił kontyngent) miało iść w bój przeciwko synom Georgii, Teksasu i innych skonfederowanych stanów. Lub stanów, które odłączą się w przyszłości.

Reakcja Wirginii była szybka i zdecydowana. Gubernator John Letcher, pragmatyk, który dotąd sprzeciwiał się secesji, wysłał 16 kwietnia depeszę do stolicy. „Pragnę zakomunikować, że milicja stanowa Wirginii nie zostanie oddana pod władzę Waszyngtonu, skoro miałaby służyć takim celom. Pragniecie podporządkować sobie stany południowe. Wobec tego nie wypełnię […] waszych żądań. Postanowiliście rozpętać wojnę domową”76.

17 kwietnia ogłoszono, że milicja Wirginii otrzymała rozkaz zajęcia federalnego arsenału w Harpers Ferry oraz ogromnego portu w Norfolk. Tego samego dnia konwent stanowy większością osiemdziesięciu ośmiu do pięćdziesięciu pięciu głosów zdecydował o odłączeniu się od Unii (aczkolwiek wynik głosowania reprezentantów doliny Shenandoah, skąd pochodził Jackson, wynosił dwanaście do pięciu przeciwko secesji).

Gdyby zapytać kadetów, którzy cztery dni później ruszali z Jacksonem do Richmond, czemu idą na wojnę, mało kto odrzekłby, że z powodu poglądów w kwestii niewolnictwa, suwerenności stanowej albo innych ważnych politycznych kwestii, roztrząsanych od tak długiego czasu. Powiedzieliby – podobnie jak później większość podkomendnych Stonewalla Jacksona w armii Skonfederowanych Stanów Ameryki – że chcą odeprzeć najeźdźców, wyrzucić jankeskich agresorów ze swej ojczyzny. Właśnie dlatego Wirginia przystąpiła do wojny. Skomplikowane polityczne przyczyny secesji nie miały dla mieszkańców większego znaczenia. Pewien konfederacki jeniec (niebędący właścicielem niewolników) oznajmił później swym zdziwionym strażnikom z Północy: „Walczę, boście tu przyszli”. Większość Wirgińczyków podpisałaby się pod tymi słowami77. W opinii Jacksona Lincoln wypowiedział wojnę suwerennym stanom. Dlatego właśnie on sam zdecydował się iść w bój, dlatego wierzył, że Bóg z pewnością nie stoi po stronie napastników. Reakcja mieszkańców Północy na napaść Johna Browna dowiodła ponad wszelką wątpliwość, że mieli oni niecne zamiary. Teraz armia ruszyła w pole. „Gdyby Lincoln nie zdecydował się na wojnę, Wirginia pozostałaby w Unii – pisał William Thomas Poague, artylerzysta Jacksona. – Północ była najeźdźcą. Południe odpierało atak. Historia przyzna mu rację”78.

3

Interwencja losu

Zmierzali na północ sześćdziesięciokilometrową drogą wiodącą przez zielony raj wiosny w dolinie Shenandoah. Gdzieniegdzie białe kwiaty dereniu tak gęsto wyściełały ziemię, że zdawało się, iż spadł śnieg. W Staunton oddział wsiadł do pociągu jadącego na wschód, za góry Pasma Błękitnego i przez poprzecinany rzekami płaskowyż Piedmont. Z okien wagonów żołnierze oglądali dobrze utrzymane farmy, lesiste wzgórza i pagórkowate polany. Nie mogli wiedzieć, że po raz ostatni widzą stare Południe. Wkrótce krainę tę miała naznaczyć wojna, a potężne, pazerne armie poczynić miały straszliwe zniszczenia, aż wreszcie stało się niemożliwością, by znaleźć choćby mały zakątek Wirginii zachowany w dziewiczym stanie. Wieczorem 22 kwietnia 1861 roku major Thomas J. Jackson i jego stu siedemdziesięciu sześciu podkomendnych dotarli do Richmond, czterdziestotysięcznego miasta, którego ceglane budynki wznosiły się nad brzegiem rzeki James.

Nadchodzące zmiany dawały tam już o sobie znać. W Richmond roiło się od ochotników. Odkąd Wirginia dokonała secesji, napływali dniem i nocą. Reguł panujących w armii i w ogóle sztuki wojennej nie rozumieli ani trochę. Mieli za to zamiłowanie do wypitki. Nosili najrozmaitsze mundury, nierzadko pstrokate i kolorowe, ich dowódcy paradowali w kapeluszach z piórami lub przepasywali się szarfami. Ich uzbrojenie – jeśli w ogóle je mieli – było rozpaczliwie przestarzałe79. Często trafiały się pistolety gładkolufowe i muszkiety z zamkiem skałkowym, z których nie dałoby się trafić we wrota stodoły z odległości pięćdziesięciu kroków. Wielu ludzi wzięło ze sobą noże rzeźnickie, spodziewając się najwyraźniej, że to wystarczy, by przerażeni Jankesi zwiali do Maine lub Ohio. Przybysze niczym się nie zrażali. Odbywali marsze i kontrmarsze, rozbijali obozy gdzie się dało i szukali dowódców, którzy mogliby im cokolwiek wyjaśnić lub przynajmniej powiedzieć, co robić.

Kiedy Jackson i jego kadeci zajechali na dworzec w Richmond, znaleźli się w samym centrum tego wesołego zamieszania. Rozpaczliwie ich potrzebowano. Istotę wojaczki stanowiły wszak dryl i dyscyplina, a także niewygodna i dla wielu irytująca konieczność ścisłego trzymania się harmonogramów. Kadeci mieli na ten temat pewne pojęcie. (Oddziały milicji były przeżytkiem minionych epok. Pełniły raczej funkcję klubów towarzyskich niż sprawnych jednostek wojskowych. Oczekiwano, że każdy oddział co najmniej trzy razy w roku odbędzie ćwiczenia, lecz nierzadko wymóg ten pozostawał niespełniony)80. Jackson przekazał swych podkomendnych władzom Wirginii. Te dokonały szybkiego przeglądu, po czym natychmiast powierzyły kadetom zadanie ­przeszkolenia nowych ochotników. Kadeci byli jeszcze młokosami, sprawiali jednak wrażenie rzeczowych i dysponowali specjalistyczną wiedzą, która nagle nabrała fundamentalnego znaczenia – aczkolwiek niekoniecznie dla ochotników lub członków milicji, ci bowiem uważali dryl za utrapienie. „Pobudka o świcie na dźwięk piszczałki i bębenka […], musztra pod kierunkiem grubego kadecika z Akademii Wojskowej Wirginii, tak młodego, że mógłby być moim synem; cóż to była za udręka – pisał trzydziestotrzyletni ochotnik. – Doprawdy, nienawidziłem owego kadecika z całego serca”81. (Łącznie w tamtym roku kadeci wyszkolili w Richmond piętnaście tysięcy żołnierzy)82.

Jackson wypełnił swój obowiązek i, rzecz dziwna, znalazł się nagle bez żadnego przydziału. Na miejscu nie czekały nań żadne rozkazy, nikt go nie potrzebował. A przecież z tysiąca dwustu absolwentów West Point, którzy w 1861 roku byli zdatni do służby wojskowej, tylko trzystu służyło w wojsku Południa. Należało się spodziewać, że staną się cenni dla nowo powstałego kraju, pragnącego odeprzeć najeźdźców83. Zapomniano też o doświadczeniu Jacksona, który przez cztery lata nosił mundur i miał za sobą krótki i chwalebny epizod udziału w wojnie amerykańsko-meksykańskiej. Pośród chaosu panującego w Richmond oficer takiego pokroju był na wagę złota. Nie wiemy, jak Jackson zareagował na owo – najwyraźniej celowe – przeoczenie (przypuszczalnie w pewnych kręgach władz Południa wiedziano o jego reputacji zdziwaczałego służbisty), lecz trudno sobie wyobrazić, żeby poczuł się szczególnie zadowolony.

Jakkolwiek nie brakowało mu ambicji i szczerze wierzył, że może się w niemałym stopniu przysłużyć Konfederacji, nie należał do ludzi, którzy narzucaliby się politykom i decydentom. „Wiedział, że wśród władz i w społeczeństwie miał raczej marną opinię – przyznawał jego przyjaciel i późniejszy szef sztabu Robert Lewis Dabney. – Wzbraniał się jednak przed samochwalstwem, nie szukał awansu”84. Wierzył, że jego los jest w rękach Boga, podobnie zresztą jak los całej tej niepojętej wojny.

Tak czy inaczej, Jackson zdołał znaleźć sobie pożyteczne zadanie – obowiązek to wszak obowiązek. Zgłosił się na instruktora artylerii i dołączył do innych byłych oficerów armii Stanów Zjednoczonych na poligonie College’u Richmond85. Jego bezpośrednim przełożonym był ekscentryczny John B. Magruder, dowódca Jacksona z czasów wojny amerykańsko-meksykańskiej. Przez następne dwa dni Jackson i tuzin jego kadetów zajmowali się uczeniem nowych ochotników podstaw walki artyleryjskiej.

Niepodobna było jednak zaprzeczyć, że Jackson zginął w tłumie, pośród rozpychających się przemądrzalców, samochwalców i kumotrów, próbujących załatwić sobie stopnie kapitanów, pułkowników i co tam jeszcze. „Nie darzono go szczególną uwagą – pisał pewien oficer przydzielony do tego samego obozu co Jackson. – Był cichy i powściągliwy, nikomu nie miał wiele do powiedzenia”86. Ubiór Jacksona, zwłaszcza na tle wystrojonych oficerów milicji, sprawiał wrażenie pospolitego, wręcz niedbałego, począwszy od wyblakłej czapki, nieraz smaganej wiatrem. „Znoszony mundur został najpewniej kupiony, gdy w 1851 roku Jackson otrzymał posadę wykładowcy – pisał przyjaciel oficera John Lyle. – Kurtka z niebieskiego płótna nie bardziej była dostojna niż jej rówieśniczka czapka. […] Mało kto zwróciłby uwagę na człowieka w tak wypłowiałym stroju”87. Wizerunek Jacksona był zatem zgodny z panującą na jego temat opinią. Uważano go za człowieka prostego, nieśmiałego, małomównego, o dobrych manierach, lecz nieskorego do pogawędek, zdolnego co najwyżej od czasu do czasu zdobyć się na uśmiech, przeciętnego i obdarzonego przeciętnymi talentami88.

Ze względu na niepewną sytuację Jackson odrzucił prośbę żony, która chciała do niego dołączyć. „Zbyt duży panuje tu zamęt, moja duszko” – pisał do Anny 25 kwietnia. List był utrzymany w dość pogodnym tonie, z pewnością nieprzystającym do nastroju Jacksona. „Wciąż przybywają nowe oddziały. Wczoraj zjawiło się siedmiuset żołnierzy z Karoliny Południowej. […] Otrzymałem Twój jakże miły list, w którym wyrażasz pragnienie przyjechania do Richmond, gdyby przyszło mi tu pozostać na dłużej. Choć pragnę ujrzeć Twą słodką twarzyczkę, lepiej pozostań w domu, kochana, albowiem niepodobna stwierdzić, czy nie zostanę zakwaterowany gdzie indziej”89. Jackson nie miał wiele do roboty. Zdarzyło się, że poświęcił większą część dnia, by pewnego świeżo upieczonego kaprala przeszkolić ze wszystkich jego obowiązków. Obszedł razem z nim stanowiska wartownicze, cierpliwie nauczył go rozmaitych zwrotów i sygnałów, poinformował o najprzeróżniejszych zadaniach90. Najwyraźniej Jackson był nie tylko niechciany i niepotrzebny, lecz także wielce znudzony.

Tego samego dnia przyszły wreszcie rozkazy, a wraz z nimi rozczarowanie. Potwierdziło się przeczucie Jacksona, że jest celowo sekowany. Powierzono mu stopień majora w jednostce saperów odpowiedzialnych za topografię wojskową. Anna uznała to za „gorszące”, powstrzymując się zapewne przed użyciem bardziej dosadnego przymiotnika91. W istocie rzeczy Jackson został znieważony. Nie był saperem ani kartografem, nie nadawał się do rysowania terenu, budynków ani umocnień. Podczas nauki w West Point topo­grafia sprawiała mu najwięcej trudności. Co gorsza, przydział dowodził braku szacunku dla jego talentów żołnierskich. Oznaczał najprawdopodobniej robotę za biurkiem w Richmond. Podczas gdy ludzie z o wiele mniejszym lub wręcz żadnym doświadczeniem otrzymywali stanowiska pułkowników i dowódców jednostek, Jacksonowi przyznano ten sam stopień, którego dosłużył się czternaście lat wcześniej na polach bitewnych92.

Na szczęście nie tylko on zdawał sobie sprawę, jak wielkim absurdem było odstawianie doświadczonego żołnierza na boczny tor, skoro w nowo utworzonym kraju mało kto miał pojęcie o wojaczce. Stanowisko rewizora stanowego Wirginii obejmował wówczas Jonathan Bennett, przyjaciel Jacksona z czasów dzieciństwa. Bennett, usłyszawszy zaskakującą nowinę o przydziale Jacksona, natychmiast udał się do gubernatora Johna Letchera (którego Jackson znał z Lexington, gdzie Letcher prowadził kancelarię adwokacką). Letcher szybko zainterweniował u władz wojskowych. 27 kwietnia gubernator wezwał Jacksona do swego biura i przekazał mu wieści najpomyślniejsze z możliwych. Jackson otrzymał stopień pułkownika i dowództwo w jednostce ochotników z Wirginii, stacjonującej w Harpers Ferry, a więc w najbardziej wysuniętym na Północ przyczółku Konfederacji, mającym wielkie znaczenie strategiczne. W Harpers Ferry znajdował się potężny arsenał, ponadto miasto było położone przy jednym z najważniejszych szlaków kolejowych Unii.

Jackson nie posiadał się z radości. Tego samego wieczoru ruszył w drogę. Wkrótce otrzymał rozkazy od generała majora Roberta E. Lee. „Proszę udać się bezzwłocznie do Harpers Ferry w Wirginii […] i objąć dowodzenie. Następnie przyjmie Pan w służbę kraju zdatne po temu oddziały, zgodnie z poleceniami, i podzieli je na regimenty lub bataliony, łącząc, na ile to możliwe, oddziały wywodzące się z tych samych części stanu”93. Jackson darzył Lee sympatią i podziwem. Pisał do Anny, że uważa go za „oficera lepszego od generała [Winfielda] Scotta”, najwyższego dowódcy Unii. (Obydwu znał z czasów wojny amerykańsko-meksykańskiej).

Wysłanie go na skraj górzystej, północno-zachodniej części stanu (obecnie należącej do Wirginii Zachodniej), leżącej tak blisko terytoriów Unii, nie było sprawą przypadku. Jackson dorastał w tej okolicy, miał tu wielu znajomych i, jak pisał Bennett, „z niemal połową mieszkańców łączyły go więzy pokrewieństwa”94. W dyrektywie dla Letchera Lee przyznawał: „Pokładamy wielkie nadzieje w osobistej wiedzy majora Jacksona. Zdoła on, jeśli sytuacja będzie tego wymagała, zebrać ochotników z północnego zachodu”95.

Jackson otrzymał więc przydział nie tylko dzięki swym zdolnościom. Próżno doszukiwać się tu czegoś niewłaściwego. Pierwsze dni wojny były złotym wiekiem dla „politycznych” generałów i pułkowników. Dostawali oni stopnie oficerskie od własnych wyborców albo rozmaitych popleczników. Wojskowe doświadczenie odgrywało w takich przypadkach znikomą rolę. Po obu stronach nie brakowało oficerów tego pokroju. Upłynęły lata, nim udało się wyplenić najgorszych. Choć Jackson, absolwent West Point, weteran wojny amerykańsko-meksykańskiej, należał do zupełnie innej kategorii, uznano, że ze względów politycznych przyda się w zachodniej części stanu. Tak więc został pułkownikiem. Owa mało doniosła decyzja okazała się mieć nieprawdopodobnie istotne skutki.

4

Dyscyplina i inne nowinki