Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Klęska Polski we wrześniu 1939 roku w starciu z hitlerowskimi Niemcami i stalinowskim Związkiem Sowieckim wstrząsnęła polskim społeczeństwem. Państwo odrodzone zaledwie przed 20 laty upadło błyskawicznie, wbrew zapowiedziom władz, że jesteśmy „Silni, zwarci, gotowi” i „Nie oddamy nawet guzika”. Oczywiście Polska nie mogła sama obronić się przed dwiema totalitarnymi potęgami. Ale ‒ jak twierdzi autor książki, Andrzej Ceglarski ‒ „stracono ją wskutek nieuctwa, nieudolności i bylejakości. […]
Prawdziwą przyczyną klęski wrześniowej, jej skali, jej hekatombicznych rozmiarów była bowiem niekompetencja dowódców i nieudolność dowodzenia”. Ta książka jest przyczynkiem do sprawiedliwej ‒ krytycznej oceny ludzi współodpowiedzialnych za tragedię Września ’39: Naczelnego Wodza, marszałka Edwarda Rydz-Śmigłego i licznych generałów WP, którzy nie zdali bojowego egzaminu, a czasem wręcz zhańbili noszone mundury i odznaczenia. Ceglarski dowodzi, że był to efekt porządków wprowadzonych w armii przez marszałka Piłsudskiego po zamachu majowym w 1926 roku – awansowania oficerów wywodzących się z tzw. mafii legionowo-sanacyjnej. Pokazuje też, nie unikając nazwisk i zdecydowanych ocen, bulwersujące przykłady niekompetencji czy tchórzostwa we wrześniu 1939 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 307
Wstęp
Pod datą 1 października 1930 roku ówczesny pułkownik, a przyszły generał Józef Kordian Zamorski, na ten czas zastępca Szefa Sztabu Głównego, zapisał (Dzienniki 1930‒1938, Warszawa 2011, s. 52): Dusza naszego wojska choruje i nic na to poradzić nie możemy. Wojsko chore żadnej wojny nie wygrało.
Smutnej prawdy o zżeranym chorobą sanacyjnym wojsku daremnie byłoby jednak szukać w powszechnie dostępnej literaturze przedmiotu. Owszem gdzieniegdzie przefrunie jaskółka historycznej prawdy, wiosny jednak nie przynosząc. Prawda historyczna ciągle przegrywa z polityką historyczną, także teraz w wolnej Polsce. Tak, co zupełnie oczywiste, było tym bardziej w czasach okupacji hitlerowskiej, sowieckiej i w epoce PRL.
Polska Ludowa zdystansowała się wobec sanacyjnej tradycji, przy czym wbrew lansowanej czasem obecnie wizji historii komunistyczni pisarze i historycy raczej mało interesowali się sanacją, a już zwłaszcza sanacyjnym wojskiem.
Legioniści jako przedstawiciele szeroko rozumianej lewicy (zazwyczaj) czy czasem wprost socjaliści byli zaś im w tym wojsku przedwrześniowym stosunkowo i tak najbliżsi. W końcu w maju 1926 roku przejmującego władzę w państwie na drodze zbrojnej Józefa Piłsudskiego czynnie wsparli także komuniści. Wówczas ich wspólnym przeciwnikiem byli wierni przysiędze, generałowie, oficerowie i żołnierze. Tak naprawdę jednak problem burżuazyjnego wojska kapitalistycznej przedwojennej Polski jako taki władzy ludowej i jej historycznej propagandy specjalnie nie interesował. Odpowiadała im doskonale fatalistyczna wizja dziejów, w której tamta Polska była skazana na klęskę, a także mit o zdradzie zachodnich aliantów, po wojnie znajdujących się po drugiej stronie żelaznej kurtyny.
Marszałek Edward Rydz-Śmigły (po lewej) wraz z premierem Felicjanem Sławojem Składkowskim (również wojskowym w stopniu generała dywizji) należą do głównych sprawców polskiej klęski w 1939 roku
Dzisiaj jednak, w erze Trzeciej Rzeczypospolitej, szczycimy się wolnością, w tym wolnością badań historycznych, w wolnej i niepodległej Polsce. W odróżnieniu od polityka badacz historii, jeśli nie chce milczeć, powinien nazywać fakty po imieniu, inaczej jego praca jest, nie tyle demoralizująca, ile w każdym razie bezwartościowa. Jak trafnie pisał profesor Józef Szujski jeszcze w XIX wieku: Zła historia jest matką złej polityki. Paskudna zaś narodowa mania fabrykowania naokoło bohaterów, zwłaszcza wtedy, kiedy realizowana jest w całkowitym oderwaniu od prawdy historycznej, ostatecznie kolejny raz musi nas prowadzić na manowce. Czyż nie na gruncie tej złej historii wyrosła owa szpetna mądrość: Nowe przysłowie Polak sobie kupi, że przed szkodą, jak i po szkodzie jednakowo głupi? Najwyższy czas zejść z tego przeklętego ronda historii.
Bierze się to uporczywe unikanie zmierzenia się z prawdą historyczną z głęboko zakorzenionej w polskiej mentalności, wszechogarniającej kultury samousprawiedliwienia. Winni naszych klęsk i porażek stale są źli sąsiedzi i niewierni sojusznicy. W ostateczności winę można zrzucić choćby na zrządzenie losu, usprawiedliwić się fatalizmem dziejowym, bodaj zaś nigdy winni nie jesteśmy my sami. Fatalizm dziejowy każe nam widzieć się stale w tragicznej roli bohaterskich przegranych. Dotyczy to także spojrzenia i ocen sromotnie przegranej wojny obronnej 1939 roku. Zwalanie winy za klęskę wrześniową tylko na nikczemność i zdradę sąsiadów oraz zachodnich sojuszników weszło już niektórym polskim historykom w krew, stało się niemal częścią ich DNA, a przecież jest ono szkodliwym zakłamywaniem faktów. Tymczasem to tylko prawda jest ciekawa i tylko z niej można wyprowadzać wartościowe wnioski na przyszłość.
Oczywiście skromne rozmiary tej popularnej pracy nie pozwalają na całościowe odniesienie się do zagadnienia kampanii wrześniowej ‒ to wymagałoby potężnego tomu i bardzo wielu lat archiwalnych kwerend. Niech będzie ona jednak przyczynkiem ogniskującym się wokół jednego, ale bardzo ważnego, a dotychczas na ogół pomijanego zagadnienia, tj. wokół polskich sprawców klęski wrześniowej. Będzie to gorzka prawda o ówczesnych przywódcach, zwłaszcza dowódcach Wojska Polskiego, którzy w dużej części zawiedli.
Tej prawdy najbardziej bali się sami zainteresowani. Nawet po całkowitej i bezprzykładnej klęsce własnej i całego państwa, za jakie byli przecież odpowiedzialni, nie potrafili się zdobyć na żadną głębszą refleksję. Nie chcieli stanąć w prawdzie przed lustrem historii, przyznać się do błędów. Naczelny Wódz, marszałek Edward Rydz-Śmigły, winił wszystkich naokoło, szczególnie zdradliwych sojuszników, a już najbardziej swego poprzednika, nieżyjącego od 1935 roku marszałka Piłsudskiego. Podkreślał też, a jakże, ten przeklęty fatalizm dziejów. Głowy popiołem nie posypał. Cała rozmowa nosiła charakter bezbarwny i chwilami odnosiłem wrażenie, że w ogóle w Polsce nic się nie stało… ‒ pisał major Borkowski, kompletnie zaskoczony przebiegiem rozmowy ze Rydzem-Śmigłym odbytej w Rumunii 23 października 1939 roku, nieco ponad miesiąc po jego ucieczce z kraju (Instytut Polski i Muzem im. gen. Władysława Sikorskiego w Londynie ‒ dalej IPMS ‒ kol. 4/1, k. 37).
Dwa, a może trzy lata potem Rydz-Śmigły zmarł (okoliczności jego śmierci do dzisiaj są kwestionowane), unikając nie tylko sądu doczesnego, ale i uczciwego osądu historii. Na próżno domagali się choćby tylko pośmiertnego osądzenia i potępienia Naczelnego Wodza jego niedawni oficerowie i żołnierze, np. bohaterski, a dzisiaj niemal zupełnie zapomniany pułkownik Alojzy Horak. Nasza historiografia nie zdobyła się na pełny, sprawiedliwy osąd tego, co wydarzyło się we wrześniu 1939 roku, a przede wszystkim ludzi za to odpowiedzialnych.
Krytykom sanacyjnych wodzów stale zamyka się usta bałamutnym pseudoargumentem, że tak samo przedstawiali ich komuniści. Zło komunizmu, słusznie piętnowane, nie powinno być choćby najmniejszym powodem ucieczki od rzetelnej oceny historycznej okresu poprzedzającego w polskich dziejach PRL, a zakończonego w gruncie rzeczy najmniej spodziewaną i najbardziej haniebną klęską w całych dziejach państwa polskiego. Klęską, której winnych jest przecież bardzo łatwo wskazać i postawić (już dzisiaj tylko) pod sąd historii. Nie można akceptować postawy Naczelnego Wodza, uciekającego od walczących heroicznie wojsk, czy podobnych ucieczek generałów w cywilnych przebraniach, ale nie należy również takiej postawy okraszać sformułowaniami w rodzaju „niejednoznaczna” czy „kontrowersyjna”. Przeciwnie, mówimy o czynie (czynach) jednoznacznym i niemającym znamion kontrowersji.
Doskonale czuli to współcześni. Przyczyn szybkiego załamania się naszego oporu nie należy szukać w naszych brakach uzbrojenia (chociaż są one oczywiście faktem), ale przede wszystkim w braku charakteru, nieuctwie i nieudolności naszych wodzów legionowych, których rozkazodawstwo urągało elementarnym zasadom dowodzenia. Nieudolność zaś dowodzenia Naczelnego Wodza biła wręcz wszelkie rekordy (Tadeusz Machalski, Pod prąd, Londyn 1964, s. 220).
Nastrój ten najlepiej oddał w swoim liście z 16 października 1939 roku wielki Polak, pianista i polityk Ignacy Jan Paderewski (Archiwum Akt Nowych ‒ dalej AAN, Archiwum Paderewskiego, t. 1629) pisząc: Od pierwszej chwili wojny cały aparat państwowy, cały system policyjnych rządów rozsypał się w gruzy […]. naród przeszedł jeszcze większą tragedię jak utrata niepodległości ‒ na naród spadła hańba, hańba opuszczenia armii przez wodza naczelnego, szefa Sztabu Generalnego i innych dowódców. Tego jeszcze w naszej historii nie było.
Mniej patetycznie, acz znacznie dosadniej od mistrza Paderewskiego na ten sam temat pisał w prywatnych notatkach wspomniany już generał Kordian Zamorski, ówczesny komendant główny Policji Państwowej, sam też należący do wąskiego grona wysokich sanacyjnych notabli (zapisek z 18 września 1939 roku, IJPL): Ażeby szlag trafił tych wszystkich drani, którzy to spowodowali, a których całą noc tylko przepuszczałem, żeby opanowani paniką nie wpadali jeden na drugiego i kulasów sobie nie łamali.
Słowo „klęska” dla tego, co wydarzyło się we wrześniu 1939 roku, brzmi przesadnie delikatnie i nadto dyplomatycznie. Była to katastrofa narodowa na niewyobrażalną zupełnie skalę. Pokolenia Polaków czekały na niepodległą Ojczyznę ponad sto lat, a stracono ją wskutek nieuctwa, nieudolności i bylejakości tak naprawdę w raptem kilkanaście wrześniowych dni 1939 roku. W istocie przecież z tymi wodzami ta wrześniowa wojna była przegrana, zanim się w ogóle rozpoczęła.
Prawdziwą przyczyną klęski wrześniowej, a na pewno jej hekatombicznych rozmiarów, były bowiem właśnie niekompetencja dowódców i nieudolność dowodzenia. Nie znaczy to bynajmniej, że armia lepiej dowodzona samodzielnie wygrałaby wojnę z Niemcami. Tego nie wiemy, lecz wszelkie rozważania w tym temacie to tylko, jak mówił telewizyjny „profesor” Jan Tadeusz Stanisławski, mniemologia stosowana.
Natomiast choćby tylko poprawnie przeprowadzona kampania obronna musiałaby trwać na tyle długo, że sojusznicy dostaliby realną okazję na udzielenie Polsce pomocy, a agresorzy, niegotowi do prowadzenia długiej kampanii, tym bardziej realizowanej w warunkach zimowych, zdążyliby stracić większość swoich atutów, dzięki którym mogli skutecznie realizować natenczas zabójczą strategię blitzkriegu.
Nie będziemy pisać kolejnej historii alternatywnej, zbyt wielu już je tworzy. Praca ta niech będzie natomiast tym drobnym przyczynkiem dla sprawiedliwej krytycznej oceny historycznej ludzi dowodzących polskim wojskiem w tych tragicznych wrześniowych dniach 1939 roku.
Rozdział I
Maj 1926 roku
Bardzo ważnym momentem w dziejach Drugiej Rzeczypospolitej, w tym w historii Wojska Polskiego okresu międzywojennego, był z pewnością zamach majowy 1926 roku. Wtedy to marszałek Józef Piłsudski na drodze puczu wojskowego przejął faktycznie władzę cywilną i wojskową w Polsce. Tej raz zdobytej władzy sanacja już nie odda aż do tragicznego końca Drugiej RP. Zamach majowy kosztował nie tylko setki ofiar poległych w walce czy zabitych bezpośrednio po jej ustaniu. Polacy strzelali do Polaków, brat do brata ‒ zdaniem wielu li tylko w imię niepohamowanej rządzy władzy jednostki, której za program służyło przecież wedle jej własnych słów hasło: bić ku…y i złodziei. Zamach majowy przetrącił też moralny kręgosłup armii. Oficerowie musieli wybierać pomiędzy wiernością Prezydentowi RP i złożonej przysiędze a stanięciem u boku byłego Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza Piłsudskiego, przy czym każdy wybór oznaczał, że będą musieli strzelać do rodaków. Ci moralnie silniejsi, którzy opowiedzieli się za wiernością przysiędze żołnierskiej, zapłacili w dużej części przedwczesnym opuszczeniem wojska lub przynajmniej skierowaniem na tzw. boczny tor. Poza najbardziej fanatycznymi piłsudczykami jak generał Stefan Dąb-Biernacki, czy karierowiczami bez kręgosłupa moralnego, których nie mogło przy tej okazji zabraknąć, dla większości wyższych oficerów wybór za Piłsudskim a przeciw Prezydentowi RP również często jawił się jako nad wyraz bolesny. Bywało, że skutkowało to samobójstwami, jak np. pułkownika Mieczysława Więckowskiego, dowódcy 7. pułku piechoty Legionów. Na własne życie targnął się też generał Kazimierz Sosnkowski, dowódca Okręgu Korpusu nr VII w Poznaniu, do niedawna najbliższy współpracownik marszałka, przez wielu uważany za jego przyszłego następcę, ale w tym przypadku próba samobójcza była nieudana i skończyło się na wielomiesięcznej rekonwalescencji.
To właśnie ten smutny maj 1926 roku leży u genezy naszej klęski wrześniowej. Wszystko, co wydarzyło się w kolejnych latach w państwie polskim i w polskiej armii, było już mniej lub bardziej prostą konsekwencją tamtego zdarzenia.
Wojsko, które dałoby się owładnąć politycznym koteriom, które by się wdało w polityczne swary, wykopałoby grób swej sławie i swojemu państwu ‒ jakże proroczo zapisał jeszcze przed tym nieszczęsnym majem generał Władysław Sikorski (cyt. za: P. Stawecki, Polityka wojskowa Polski 1921‒1926, Warszawa 1981, s. 220). Klęska wszak przyjdzie dopiero za trzynaście lat.
Dla wojska Drugiej RP pierwszą konsekwencją przewrotu majowego był jakże przyjemny, gwałtowny wzrost gaży oficerskich, w szczególności generalskich. Marszałek tymi podwyżkami z miejsca kupił sobie wojsko, zwłaszcza kadrę oficerską.
Już z dniem 1 lipca 1926 roku zostały przyznane również pierwsze wysokie dodatki służbowe. Miesięczne oficerskie uposażenia wywindują się bardzo szybko w górę, a już zwłaszcza te dotyczące najwyższych szarż. Za nimi przyjdą jednak potworne rugi. Stół został obficie zastawiony, ale zaproszono doń tylko wybrańców.
Warto w tym miejscu zdobyć się na szerszą refleksję. Wbrew bowiem zakorzenionemu w naszej historii przekonaniu same walki majowe nie zakończyły się bynajmniej jednoznacznym zwycięstwem i prostym przejęciem władzy przez Piłsudskiego. Faktycznie zostały przerwane, kiedy Piłsudski znajdował się w ofensywie, a rząd premiera Wincentego Witosa, przeciwko któremu był wymierzony zamach stanu, podał się do dymisji. Niestety na wysokości zadania nie stanął wówczas niefortunny prezydent Stanisław Wojciechowski, który nieproszony, wbrew obowiązkom, które na nim ciążyły, również z miejsca złożył rezygnację z urzędu. Dopiero ten krok stworzył Piłsudskiemu szansę na przejęcie władzy, ale też tylko szansę. Wobec dymisji prezydenta pierwszą osobą w państwie i głównym decydentem stał się natenczas marszałek sejmu Maciej Rataj. Wojska obydwu stron pozostawały zaś w gotowości bojowej, przy czym to strona rządowa, do tej pory słabsza, otrzymała wreszcie długo wyczekiwane posiłki z Poznania (grupa gen. Ładosia). Na te oddziały marszałek Rataj z pewnością mógł liczyć jako na instrument do wypracowania odpowiedniego kompromisu. Niestety, powziął najłatwiejszą dlań, bo zwalniającą go od dalszych czynności, a jakże fatalną w konsekwencjach, decyzję o powierzeniu tzw. likwidacji skutków zamachu wyłącznie marszałkowi Piłsudskiemu. Dopiero to oznaczało prawdziwe zwycięstwo zamachowców i oddanie władzy w ich ręce. Piłsudski oczywiście zaczął likwidować skutki zamachu poprzez odesłanie wojsk strony przeciwnej ze stolicy. Dzięki temu stał się bezwzględnym zwycięzcą i wyłącznym decydentem.
Tej władzy piłsudczycy nie oddadzą aż do września 1939 roku. Wola społeczeństwa nie będzie miała tutaj żadnego znaczenia. Wolnych wyborów w Drugiej RP już nigdy nie będzie. Sanatorzy nie będą gotowi podzielić się odpowiedzialnością za państwo (lub choćby jej cząstką) z opozycją, nawet w obliczu zagrożenia niemiecką agresją.
W depeszy wysłanej zaraz po bratobójczych walkach w stolicy, 16 maja 1926 roku, na ręce ówczesnego p.o. Prezydenta RP Macieja Rataja, generał dywizji Władysław Sikorski, dowódca Okręgu Korpusu nr VI we Lwowie, pisał przewidująco: Mam obowiązek stwierdzić, że o ile wszyscy ci żołnierze strony rządowej nie zostaną przywróceni do pełni praw, pacyfikacja zrewolucjonizowanych w armii stosunków nie zostanie bezzwłocznie i wielkodusznie podjęta, wówczas zarzewie wojny domowej ugruntuje się wraz z jej dla państwa katastrofalnymi następstwami.
Sikorski myślał wprawdzie prawidłowo, ale nie przewidział, że Piłsudski nie zamierza się ograniczyć do represji dla mniejszej czy większej grupy oficerów, ale po prostu sukcesywnie usunie z polskiej armii cały jej trzon dowódczy, zastępując go oficerami z Legionów Polskich, przede wszystkim z I Brygady, którym mógł bezgranicznie zaufać.
Sceny z pogrzebu ofiar zamachu majowego Józefa Piłsudskiego w 1926 roku
Niewątpliwie ma rację Jerzy Halbersztadt (Józef Piłsudski a mechanizm podejmowania decyzji wojskowych w latach 1926‒1935, [w:] „Przegląd Historyczny” nr 4, 1974), pisząc, że z walk majowych wojsko wyszło rozbite wewnętrznie, ze złamanym poczuciem wspólnoty w korpusie oficerskim i wśród generałów. Był to jednak dopiero początek zła, które nastąpiło w kolejnych latach rządów sanacji. Nie tylko bowiem nie zrobiono nic, aby korpus oficerski scalić, ale przeciwnie ‒ postawiono wyłącznie na swoich, pozbywając się oficerów „obcych”. Z czasem już nawet nie szukano pretekstów dla bezwzględnych rugów. W wojsku nastąpił podział na uprzywilejowanych, tolerowanych i niewygodnych – pisał generał Stanisław Kopański w książce wspomnieniowej Moja służba w Wojsku Polskim 1917‒1939 (Londyn 1965, s. 273).
Korpus oficerski został rozbity, a poczucie krzywdy nie sprzyjało jego spoistości. Ofiarą czystek byli oficerowie zawodowi z przeszłością inną niż legionowa. W pierwszej kolejności usuwani byli generałowie i oficerowie z armii austriackiej oraz dowborczycy, czyli służący w latach 1917‒1918 w korpusach polskch w Rosji, zwłaszcza w I Korpusie dowodzonym przez generała Józefa Dowbora-Muśnickiego. W kolejnych latach czystki nie ominęły także początkowo tolerowanych oficerów z armii rosyjskiej. Spośród tych o wyższych stopniach uratowało się w służbie czynnej naprawdę niewielu nieposiadających legionowej proweniencji. Rzadko decydowały tutaj przypadek czy łut szczęścia. Pomóc w utrzymaniu się w służbie mogły odpowiednie koneksje rodzinne, czasem przyjaźnie nawiązane z kimś z legionowej wierchuszki lub więzi podtrzymywane z uwagi na pasje pozawojskowe pasje czy pola aktywności społecznej.
Generał Stanisław Kwaśniewski na przykład, chociaż wywodził się z armii austriackiej, jeszcze w czasach legionowych jako młody oficer, będąc instruktorem w ośrodku szkoleniowym w Jabłonnie, pozwolił sobie na nieregulaminowe przyczepienie orzełka do czapki. Tym zaskarbił sobie ogromną sympatię legionistów, z której potem skwapliwie będzie korzystał, aż do końca Drugiej RP.
Bohater wojny z bolszewikami, jakim był pułkownik Gustaw Paszkiewicz (dowborczyk), skończyłby po maju 1926 roku niewątpliwie na szybkiej emeryturze, gdyby nie przyjacielskie i zażyłe relacje z wpływowym piłsudczykiem, generałem Wacławem Scaevolą-Wieczorkiewiczem, i wreszcie napisana za tegoż namową publiczna samokrytyka, dokonana wedle iście bolszewickiego wzoru. Została wydrukowana w sanacyjnej „Gazecie Polskiej”, następnie była kolportowana po wszystkich garnizonach. Dzięki temu Paszkiewicz przetrwał w służbie czynnej, a przed wrześniem (w 1938 roku) dostał nawet generalskie wężyki, acz był to już człowiek złamany, z przetrąconym kręgosłupem.
Wojsko Polskie wyszło z walk majowych podzielone jeszcze mocniej niż samo społeczeństwo. Błyskawiczne kariery czekały na legionistów (do familii legionowej zaliczano też tych, którzy przed Wielką Wojną należeli do takich przedlegionowych organizacji jak Związek Walki Czynnej, Związek Strzelecki czy Strzelec, a potem zostali wcieleni do c.k. armii, względnie należeli już w trakcie wojny do piłsudczykowskiej Polskiej Organizacji Wojskowej). Na resztę czekały już tylko biblijny płacz i zgrzytanie zębów.
Nie mogę się pozbyć uczucia, że jestem pod okupacją, patrząc na te różne dziwne postacie i na tych wojskowych różnych o takim dziwnym wyglądzie, którzy mi ciągle stają w pamięci, prowadzący wojsko na swoich przed rokiem i rozbijający się potem w ekwipażach i samochodach po mieście ‒ notował Juliusz Zdanowski w swym Dzienniku (t. VI, s 131, zapisek z maja 1927 roku).
Z armii usunięto wielu doświadczonych, sprawdzonych w bojach dowódców i całe zastępy dobrze zapowiadających się starszych i młodszych oficerów. Utrata jednych i drugich była niepowetowaną stratą. Od pierwszych stracono możliwość nauki, drudzy, dalej szkoleni, byliby naturalnymi liderami w bliskiej przyszłości.
W latach 1926‒1934 czynną służbę wojskową opuściło ponad 6000 oficerów (czyli ponad 30 procent ogólnego stanu), w tym 109 generałów. Niemal w każdym przypadku były to emerytury przedwczesne. Najmłodsi z emerytowanych generałów, jak bohater spod Jazłowca, generał brygady Konstanty Plisowski, albo generał dywizji Marian Januszajtis, odchodzili na emeryturę w wieku zaledwie 40 lat.
Ze 143 generałów będących w służbie czynnej w 1924 roku po ośmiu latach, w roku 1932, zostało już tylko 27. W tej liczbie tylko pięciu było innej proweniencji niż legionowa (gen. dyw. Aleksander Osiński, gen. dyw. Daniel Konarzewski, gen. dyw. Juliusz Rómmel, gen. bryg. Wiktor Thommée i gen. dyw. Rudolf Prich), przy czym jeszcze dwaj z tej piątki, czyli Rómmel i Thommée, mimo że pochodzili z armii rosyjskiej, byli uważani w wojsku za wojujących piłsudczyków, czołowych przedstawicieli tzw. IV Brygady (w Legionach Polskich były trzy brygady, czwartą, nieformalną, tworzyło coraz większe grono lizusów władzy). Jak pisał gen. Kordian Zamorski: Legionistów z roku na rok jest coraz więcej i są coraz młodsi ‒ takie to już są od zawsze magnetyczne uroki władzy. Także wśród nowo awansowanych po maju generałów zdecydowaną większość stanowili legioniści. Każda z tych nielegionowych postaci wyjątkowo pozostawionych w pomajowym wojsku zasługiwałaby na osobne omówienie, które mogłoby nam wyjaśnić okoliczności kontynuowania służby. Niestety nie były to wyłącznie względy merytoryczne.
Zaskakująca i znamienna jest np. pomajowa kariera generała Daniela Konarzewskiego. Pochodził on z armii rosyjskiej, gdzie również jego ojciec był oficerem. W Wojsku Polskim zaczynał karierę u boku Dowbora-Muśnickiego, stał na czele 1. Dywizji Wielkopolskiej, osiągając liczne sukcesy bojowe, także podczas wojny z bolszewikami. W tym czasie słusznie mógł być określany jako czołowy dowborczyk. Opiniując w 1922 roku polską generalicję, Józef Piłsudski nie miał o nim nic dobrego do powiedzenia, był bowiem Konarzewski, pomimo dobrze znanych w całej armii sukcesów podczas dopiero co zakończonej wojny z bolszewikami, jednym z tych przedstawicieli generalicji, których marszałek z zasady zwalczał najusilniej. Kiedy ministrem spraw wojskowych w 1925 roku został generał broni Lucjan Żeligowski, zawołany piłsudczyk, Konarzewski został jego zastępcą i najbliższym współpracownikiem. Od tamtej pory nawiązał bliższe kontakty z marszałkiem, m.in. często bywając u niego w gościnie w Sulejówku. Piłsudski zaś czuł się dobrze w towarzystwie generałów zbliżonych doń wiekiem i pochodzących, podobnie jak on, z Wilna czy szerzej – z Kresów. Tamten czas i protekcja Żeligowskiego zadecydowały o przyszłej karierze Konarzewskiego. Kiedy wkrótce po maju 1926 roku Żeligowski uznał, że jego czas w wojsku dobiegł kresu, Konarzewski niejako naturalnie zajął jego miejsce, awansując na wysokie stanowisko zastępcy Piłsudskiego w Ministerstwie Spraw Wojskowych. Ba!, będzie tym ministerstwem samodzielnie kierować podczas coraz dłuższych urlopów marszałka, np. podczas jego wakacji na portugalskiej Maderze.
Tolerowanych oficerów, których przynajmniej czasowo pozostawiono w wojsku, ale jednak nie całkiem swoich, legioniści używali zwykle do funkcji niebojowych. To nimi wypełniano komisje uzupełnień, remontów czy inspektoraty poboru koni. Najważniejsze funkcje dowódcze obejmowała z małymi tylko wyjątkami starszyzna legionowa. Te głębokie zmiany trwały przez kilka lat. Wojsko znalazło się w stanie permanentnej rewolucji kadrowej.
Armia i administracja cała była w rękach tej bandy. Usuwano wszystkich porządnych a niewygodnych ludzi. […]. Zaczęła się istna orgia posyłania ludzi młodych, zdolnych i fachowych na emeryturę. […] na miejsce fachowych ludzi przychodzili byli legioniści z wojenną maturą, a nawet i bez niej (Roman Żaba, Wspomnienia z lat ubiegłych, Kraków 2009, s. 336).
Każdy z nas budząc się rano, może nagle wyczytać w Dzienniku Personalnym, stanowiącym dodatek do „Polski Zbrojnej”, o swoim przeniesieniu (na przedwczesną emeryturę)… (S. Kopański, Moja służba w Wojsku Polskim 1917‒1939, Londyn 1965).
Morale tak funkcjonującej armii nie mogło być wysokie. W takich warunkach żadne zaklęcia i piękne słowa, od których nie były wolne patetyczne przemowy nowych „władców” Polski, nie mogły pomóc. Armia bez łączącego jej kadry poczucia wspólnoty jest wewnętrznie słaba, nawet wówczas kiedy jest dobrze zaopatrzona technicznie i materiałowo, a na jej czele stoją doskonale wyszkoleni dowódcy. W wojsku przedwrześniowym żaden z tych warunków nie był spełniony i nie był to przypadek. Braki techniczne i materiałowe miały tu wtórny charakter. Jak słusznie zauważył znany sowiecki dyktator, w końcu to „kadry decydują”.
W 1927 roku wśród wielu innych odchodził w stan spoczynku, także czasowy dowódca Okręgu Korpusu nr VII w Poznaniu, generał dywizji Edmund Hauser, jeden z bohaterów wojny z bolszewikami, odważny i pełen fantazji obrońca Torunia, powszechnie znany jako wróg wszelkiego oportunizmu i karierowiczostwa. Hauser wywodził się z armii Austro-Węgier. Ujął niezwykle trafnie ówczesną sytuację w wojsku i dokonywane w nim zmiany kadrowe, kiedy tylko dopuszczono go do głosu podczas uroczystości pożegnalnej. Generał mówił donośnym głosem po sali niewolnej niewątpliwie od usłużnych donosicieli: Nie mam na myśli poruszać przyczyn, dla których ustępuję, ponieważ każdy karny żołnierz ma stać tak długo na swoim posterunku, aż zostanie odwołany, i nie może nad tem debatować, czy mógłby stać dłużej lub nie. Ale ponieważ opuszcza armię razem ze mną około 600 oficerów, i to prawie wyłącznie pochodzących z armii zaborczych, chcę powiedzieć kilka słów o roli oficerów z armii zaborczych w armii polskiej, tak jak ja ją pojmuję. Twierdzę stanowczo, że bez udziału oficerów z armii zaborczych nie byłaby Polska w stanie w czasie tworzenia się Państwa zorganizować tak potężnej kadry armii narodowej, jaka była konieczną, ponieważ armia musiała się tworzyć i równocześnie walczyć. A to już z tego powodu, że ilość oficerów osobliwie wyższych z polskich formacji, nawet przy największym zapale, do pracy, ofiarności, wysokiej ideologii i wielkiej zdolności, co chętnie zawsze uznaję, była stanowczo za mała, aby stworzyć te liczne kadry i oddziały, które były nieodzowne do wywalczenia granic Państwa i obrony Niepodległości. Oprócz tego nie posiadały formacje polskie tak ważnych oddziałów technicznych, jak wojsk lotniczych, samochodowych, saperów, kolejowych itd., bez których nie można było stworzyć nowoczesnej armii. Te formacje stworzyli wyłącznie oficerowie z armii zaborczych. Po liście emerytowanych zostanie zapewne ogłoszona lista awansów. Wówczas społeczeństwo będzie mogło osądzić, czy na opróżnionych etatach zabłysną gwiazdy erudycji wojskowej, zasługi rzetelnej pracy i poświęcenia.
Generała Hausera pożegnano w 1927 roku ‒ wtedy jeszcze takie publiczne wystąpienie było możliwe. Trzy lata potem było ono już nie do pomyślenia. Sanacyjna presja i cenzura narastały z każdym rokiem.
Legionowa brać zajęła po zamachu majowym niemal wszystkie wyższe stanowiska w wojsku. Podział na uprzywilejowanych i tolerowanych utrwalił się.
Niechciani fachowcy znajdą się przedwczesnych głodowych emeryturach, bez jakiegokolwiek baczenia na kwalifikacje, umiejętności, wiek czy zasługi. Jak mówił wprost legionowy generał Janusz Głuchowski pułkownikowi Tadeuszowi Machalskiemu, pochodzącemu z armii austro-węgierskiej: Wystarczy, żeby pański nos się nie spodobał (cyt. za: T. Machalski, Co widziałem i przeżyłem, Londyn 1980, s. 153). Sytuacja pod tym względem uległa niewielkiej zmianie w ostatnich latach przed wrześniem 1939 roku, kiedy masowe zwolnienia już się skończyły, ale stało się tak głównie dlatego, że w wojsku zostali niemal wyłącznie „sami swoi”.
Generałów usuniętych przez marszałka Piłsudskiego kolejny marszałek Edward Rydz-Śmigły nie przywrócił – z jednym wyjątkiem ‒ swojego dobrego kolegi generała Dąbkowskiego, akurat legionisty, któremu znudziła się intratna synekura dyrektora Polskiego Radia i zażyczył sobie znowu założyć mundur. Pozbył się za to Rydz m.in. doskonałego znawcy artylerii, wieloletniego komendanta Centrum Wyszkolenia Artylerii w Toruniu, generała Pricha, nielegionisty, wysłanego na przedwczesną emeryturę niejako za karę za nieobecność na pogrzebie marszałka Piłsudskiego (Prich akurat był na urlopie w Wiedniu).
Zasady przenoszenia generałów w stan spoczynku przed wojną regulował dekret o służbie wojskowej oficerów wydany przez Prezydenta RP Ignacego Mościckiego 12 marca 1937 roku, uszczegółowiony rozporządzeniem ministra spraw wojskowych z 9 września 1937 roku. Zgodnie z tymi przepisami generał brygady przechodził w stan spoczynku w wieku 58 lat, generał dywizji ‒ 60 lat, a generał broni ‒ 62 lat. Tych zapisów w praktyce jednak nie przestrzegano. Przykładowo jednym z wiceministrów spraw wojskowych, aż do końca Drugiej RP będzie 60-letni w 1939 roku generał brygady Aleksander Litwinowicz, intendent, oczywiście legionista. W międzyczasie za to nadal wysyłano w stan spoczynku generałów brygady niespełniających wyżej wymienionego limitu wieku, m.in.: Zahorskiego, Przeździeckiego i Wołkowickiego ‒ wszyscy pochodzili z armii rosyjskiej.
Losy państwa i wojska znalazły się więc w jednym tylko, legionowym ręku, które wieńczyła najpierw silna pięść Piłsudskiego, a potem piąstka Rydza-Śmigłego. Nie sposób uczciwie przyznać, aby było to prawdziwie wojsko narodowe. Wojsko to czerpało swoją siłę właśnie z przeciwstawienia się woli narodu, czego efektem był maj 1926 roku, i opierało się w ogromnej większości na bardzo wąskim gronie legionowym, dlatego używane w tej pracy zwroty „sanacyjne” względnie „legionowe” wojsko są jak najbardziej uprawnione. W niczym to nie uchybia patriotyzmowi i bezgranicznemu oddaniu służbie dla państwa tysięcy służących w nim ze szczytnego powołania oficerów, podoficerów i żołnierzy ‒ nie sposób tego podważać, kwestionować ani podawać w wątpliwość. Prawdą jest przecież, że spora część społeczeństwa poparła zamach majowy, a wojsko ‒ nawet piłsudczykowskie ‒ nadal cieszyło się wielką atencją Polaków.
Podział na triumfujących legionistów i pokonaną resztę utrwalił się, przetrwał zmarłego nijako symbolicznie dokładnie w dziewiątą rocznicę przewrotu majowego marszałka Piłsudskiego. W liście 16 generałów w stanie spoczynku (wśród nich był m.in. generał dywizji Władysław Jędrzejewski, dowódca jednej z armii w czasie walk z bolszewikami w 1920 roku) z 9 czerwca 1936 roku, opierając się na wieloletnich doświadczeniach ze służby wojskowej, pisało: Należałoby wytężyć wszystkie siły Rządu, by usunąć dwutorowość w kwalifikacji obywateli Państwa na bliższych i dalszych sercu Ojczyzny, należy zaprzestać ciągłego dzielenia Polaków na gorszych i lepszych.
Takie apele prasowe nie były częste, wymagały nie lada cywilnej odwagi, ich efekt był jednak mizerny, by nie napisać, że żaden. Sanacyjna władza nie była specjalnie skłonna do krytycznej autorefleksji. Uznawano, że prawdziwie bojowi, predystynowani do pełnienia funkcji dowódczych są niemal wyłącznie byli legioniści. Oni zatem w ogromnej większości objęli najwyższe stanowiska dowódców dywizji piechoty, piechoty dywizyjnej w ramach dywizji, brygad kawalerii. Brak merytorycznego przygotowania uznano paradoksalnie właśnie za atut.
Walory naukowe opatrywano w pomajowej armii pogardliwie mianem „szkolniactwa” albo, co gorsza, „awstriackości”. Epitet „bubek sztabowy” niszczył bezwzględnie każdą karierę. Sam Piłsudski mówił, a nawet krzyczał dosłownie: „Sztab do dupy!”, „Sztab to gówno!”, i z czasem doprowadził do całkowitej atrofii jego działalności (poza wywiadem i kontrwywiadem wojskowym, czyli tzw. dwójką).
Bojowość w sanacyjnym wojsku oznaczała niemalże z założenia porzucenie wiedzy książkowej i przygotowania teoretycznego. Z takim podejściem do zdobywania wiedzy i szkolenia kadr wojsko skazane było na degrengoladę. Fachowość w tym wojsku przestała być atutem, mogła za to szkodzić ‒ atutem było pochodzenie legionowe i dobre plecy, raczej nic ponadto. Zalet dowódców upatrywano przede wszystkim na płaszczyźnie ideowej. Rozdział czynnika dowodzenia od administracji doprowadził do rozgrywania sytuacji taktycznych w warunkach wręcz nieżyciowych i nieprawdopodobnych. Wojska maszerują i biją się, jedząc, nie wiadomo co i strzelając, nie wiadomo jaką amunicją. […] Pogarda propagowana przez długi czas dla dobrze sporządzonego szkicu i wyraźnego pisma, co uważano za nieomylny znak pochodzenia z armii zaborczej, wydała rezultaty. Oficer nasz, nie chcąc uchodzić za strebera lub Austriaka, przywykł do niechlujnej pracy… (J. Kordian Zamorski, Dzienniki, k. 226).
Fachowców potępiano w czambuł. Być fachowcem było jednoznaczne niemal z pojęciem głupca i stupajki. Tylko ci, którzy byli wolni od wszelkich obcych naleciałości, posiadali jakoby wszelkie zalety… (Pamiętniki generała broni Lucjana Żeligowskiego, Warszawa 2014, s. 176).
Fachowość i wiedzę zaliczono zatem do owych „obcych naleciałości”. Wobec takich kryteriów oceny najlepiej prezentowali się legionowi amatorzy bez predyspozycji dowódczych, „nieskażeni” tymi szkodliwymi cechami.
W uprzywilejowanej grupie dowódców znajdowali się zwykle ci, którzy żadnej wiedzy wojskowej na poziomie choćby taktycznym sobie nie przyswoili, czyli na ogół legioniści. Niektórzy z nich nawet dobrze radzili sobie na frontach wojny 1920 roku, ale zwykle jako dowódcy niższego szczebla. Nieliczni dowodzili większymi związkami taktycznymi z powodzeniem ‒ zwykle tam, gdzie korzystali z wiedzy i doświadczenia oficerów zawodowych, których wykształciły armie zaborcze. Część z nich, przechodząc normalne szczeble kariery wojskowej, zapewne wykształciłaby się w końcu na bardzo dobrych dowódców taktycznych, a może i operacyjnych. Awansując w tempie szybszym, jak ponad sto lat wcześniej Napoleon Bonaparte, nie nabyli jednak niezbędnej praktyki dowodzenia, nie studiowali i nie rozwijali swojej wiedzy. Był to rezultat selekcji negatywnej.
Pozostawieni w armii dowódcy administracyjni wywodzący się z zawodowej kadry wojskowej i tak mogli się cieszyć, bo choć marginalizowani, służyli dalej, korzystając z wysokich wynagrodzeń i licznych innych przywilejów. Z biegiem lat, zwłaszcza po śmierci pierwszego marszałka, ten podział przestał być aż tak zerojedynkowy. Niewątpliwie, gdyby Boże Miłosierdzie na to pozwoliło i Druga RP przetrwała, zapewne 20 lat po 1939 roku zatarłby się on zupełnie i zdezaktualizował (choćby tylko z przyczyn biologicznych).
Jednak realnie te 13 lat złej polityki personalnej zebrało krwawe żniwo na polach bitew i potyczek we wrześniu 1939 roku. Dowództwa armii i dywizji były we wrześniu 1939 roku fatalnie obsadzone. Na ich czele stali często nieprzygotowani wojskowi amatorzy, zajęci dziesiątkami innych aktywności społeczno-politycznych, na dodatek zwykle zupełnie nieświadomi swoich braków i czekających na nich wyzwań. Niski poziom wiedzy wszak zwykle osłabia poczucie jej deficytu.
Stary generał z armii austriackiej Jan Romer, który notabene do tego stanu rzeczy sam się przyczynił, wysługując się całymi latami piłsudczykom, pisał z obawą: Młode siły nie tylko nie mają okazji do wydoskonalenia się pod kierownictwem starszych, ale, co więcej, zaślepiają się i zasklepiają w wyobrażeniu swej nieomylności. Zakosztowawszy w dodatku władzy w bardzo młodym wieku nie tylko nie cofną się w hierarchii, gdyby nawet zachodziła nieodzowna potrzeba tego, ale po kilku latach i na obecnych stanowiskach zużyją się i skostnieją. […] Juści skład korpusu oficerskiego jest przede wszystkim owocem polityki… I dodawał dalej: Co do spraw wojskowych, […] personalia są pod dominującym znakiem piłsudczyzny, nie są szczęśliwie załatwiane. Pozbyto się niejednej dobrej siły, a zastąpiono je częściowo miernotami. Obawiam się, czy kamaryla nie działa nawet pod głową marszałka. (J.E. Romer, Pamiętniki, Warszawa 2011, s. 327).
Z kolei inny pamiętnikarz w mundurze, Adam Zakrzewski, zanotował: Pomiędzy legionistami było dużo zdolnych, lecz łatwość osiągnięcia w bardzo młodym wieku i bez przygotowania najwyższych stanowisk w państwie oszołomiła ich i przewróciła im w głowie (Wspomnienia. Wrzesień 1939, Warszawa 1958, s. 8).
Młodzi legioniści w mundurach i po cywilnemu tłoczą się wokół stołu, przy którym siedzi legionowa starszyzna (w dużej części też przecież bardzo młoda) z Józefem Piłsudskim na czele. Kto wtedy, w 1916 roku, mógł przypuszczać, że sfotografowano kilkunastu przyszłych generałów, kilku premierów i innych dostojników państwowych z czasów rządów sanacji?
Tak jak przypuszczał generał Romer, legionowa kamaryla działała ponad głową starzejącego się w szybkim tempie, coraz bardziej schorowanego Piłsudskiego. Dowodzą tego np. wspomnienia bodaj najlepiej poinformowanego spowiednika marszałka i innych sanacyjnych dygnitarzy, księdza Mariana Tokarzewskiego. Jego zdaniem w miarę jak siły Piłsudskiego słabły, jego otoczenie coraz częściej perfidnie wykorzystywało ograniczoną percepcję przywódcy do własnych celów, posuwając się nawet do fałszowania dokumentów. Przede wszystkim owa kamaryla (trzymając się jeszcze przez chwilę tego hiszpańskiego terminu) miała nieskrępowany dostęp do marszałka, stając się jego jedynym źródłem informacji w niejednej sprawie i wpływając na jego decyzje, np. w sprawach personalnych.
W taki sposób pożegnano z wojska polskiego bohaterów wojny 1920 roku, tych, którzy pokonali nawałę bolszewicką. Wielu spośród z nich odesłano na żebracze emerytury, niejeden popełnił samobójstwo, niejeden zatracił się, nie mogąc pogodzić się z takim okrucieństwem losu, pozostali pomijani w awansach, odesłani na boczny tor żyli i funkcjonowali w armii z uczuciem potwornej i niezasłużonej krzywdy.
Najgorsze może było to, iż krzywdę tę wyrządzili niedawni towarzysze broni, a teraz zwycięzcy w wojnie domowej, na szczęście krótkiej. Efekty takiej polityki personalnej, z założenia pozamerytorycznej, przyszły szybko. Armia bezmyślnie pozbywająca się swoich najlepszych dowódców przepojona została poczuciem krzywdy i niesprawiedliwości, a także wszechogarniającym strachem, by nie podzielić losu przedwczesnych emerytów.
Wojsko to wielki niemowa. Społeczeństwo polskie oddzielone grubą cenzurą od wszelkiej niezależnej informacji o tym wszystkim nie wiedziało. Próbowano o polityce kadrowej sanacji w wojsku pisać w niezależnym periodyku o jakże symbolicznej nazwie „Szaniec”, gdzie pisywali m.in. generałowie w stanie nieczynnym Kukiel i Sikorski, ale nie miało ono szans na szerszy kolportaż, a jego kolejne wydania nosiły ślady coraz brutalniejszych ingerencji cenzorów, aż ostatecznie druku „Szańca” w ogóle zakazano. Natomiast sąsiedzi, zwłaszcza Niemcy, zdawali sobie sprawę z tego niemego dramatu polskiej armii. W jej ocenie dokonanej przez niemiecką Abwehrę można przeczytać wiele trafnych spostrzeżeń, m.in., że: Do korpusu oficerskiego należą jednostki, które nigdy wcześniej oficerami zawodowymi nie były, a swoje szlify oficerskie zdobywały w Legionach. Do korpusu tego należą, także oficerowie armii zaborów austriackiego i rosyjskiego, a także tylko nieliczni z zaboru niemieckiego […] Ze względu na mierne zdolności dowódcze [armia polska – przyp. A.C.] nie jest zdolna do większych operacji przeciwko współczesnemu przeciwnikowi.
Niemerytoryczna polityka personalna prowadziła często do rezultatów jawnie przekraczających granice zdrowego rozsądku. Zdarzało się np., że dowódcą batalionu, a nawet pułku, w którym było wielu doświadczonych i wypróbowanych na niejednej wojnie oficerów, zostawał dwudziestoparoletni młokos, nieznający nawet dobrze terminologii wojskowej. Ba!, zdarzało się, że oficerowie uciekali z takiej jednostki, także dosłownie. W skrajnych przypadkach uciekali również żołnierze. W takich sytuacjach dla ich pilnowania korzystano z uzbrojonych patroli złożonych z żołnierzy jednostek legionowych.
Żadne przeszkody ani gesty protestu nie mogły odmienić polityki personalnej marszałka i jego wyznawców zmieniających konsekwentnie dzień po dniu jeszcze w latach przedmajowych (z przerwą w okresie lato 1923 ‒ jesień 1925, chociaż i wtedy Piłsudski, przebywający na politycznej emeryturze, zachował duży wpływ na armię, bardzo wielu zmian kadrowych nadal dokonywano z jego inspiracji) zawodowe wojsko w umundurowaną partię polityczną.
Odesłanych na emerytury zasłużonych dowódców zastąpiła legionowa brać. Nie tak trudno było naszyć sobie gwiazdki, założyć wspaniałe generalskie stroje, odbierać hołdy, przyjmować zaszczyty, korzystać z rozlicznych przywilejów, znacznie trudniej przychodziło jednak pełnić generalskie obowiązki, zwłaszcza na prawdziwej, bezwzględnej wojnie, jaka wdarła się w granice Drugiej RP we wrześniu 1939 roku.
Rozdział II
Genialni amatorzy
Romantyczna tradycja zakorzeniona głęboko w polskiej kulturze i mentalności kształtuje też rzeczywistość kolejnych pokoleń. W tej tradycji naczelna rola przypada dowódcy wojska narodowego, naturalnemu przywódcy, takiemu właśnie jak Gospodarz z Wesela Stanisława Wyspiańskiego. Zostaje on niejako z miejsca predystynowany do roli bohatera narodowego; oczywiście dzieje się to bez związku z jakimikolwiek weryfikowalnymi umiejętnościami czy wykształceniem, w tym wojskowym. Polski bohater narodowy, żeby stanąć na czele któregokolwiek z licznych powstań, bynajmniej nie musiał latami uczyć się wojskowego rzemiosła. Owszem, taki Romuald Traugutt kształcił się na oficera i służył w armii rosyjskiej, ale już np. Ludwik Mierosławski, którego można uznać za swoisty prototyp Józefa Piłsudskiego, skończył tylko szkołę kadetów, a mimo to dwukrotnie stawał na czele powstań narodowych (najpierw powstania wielkopolskiego z 1848 roku, a potem powstania styczniowego, każdorazowo z fatalnym skutkiem).
W XX wieku wskutek rozwoju sztuki i techniki wojskowej w Europie polscy generałowie amatorzy stanowili już swoiste dziwowisko, anachronizm z epok dawno minionych. Nawet Adolf Hitler, dochodząc raptem kilka lat po Józefie Piłsudskim do dyktatorskiej władzy w Niemczech, nie odważył się na zastąpienie zawodowego korpusu oficerskiego pretorianami z SA czy SS. Przeciwnie, tych, którzy nawoływali go do tego, pozbył się, i to w sensie dosłownym (słynna noc długich noży). Dopóki zaś jako Wódz Naczelny choć trochę słuchał swoich generałów, odnosił sukcesy, które skończyły się wtedy, kiedy ten kapral rezerwy uwierzył w szczęśliwą gwiazdę i zaczął zupełnie samodzielnie wdrażać w życie plany wielkich operacji wojskowych, do czego pchała go absolutnie niepohamowana ambicja wbrew mizernym kwalifikacjom.
Józef Piłsudski nie był wojskowym, nawet kapralem, nie skończył jak Mierosławski choćby szkoły kadetów, do 1914 roku w ogóle w wojsku nie służył. Jedynym polskim stopniem wojskowym, jaki otrzymał, był stopień pierwszego marszałka Polski, który zresztą… sam sobie nadał. Henryk Minkiewicz (późniejszy generał, ofiara zbrodni katyńskiej) pisał jeszcze przed Wielką Wojną o Piłsudskim, wówczas dopiero marzącym o przyszłej karierze: Sam komendant główny nie jest w stanie wykształcić oficerów liniowych, polowych, nie jest w stanie skwalifikować, czy ktoś posiada dostateczny zasób wiedzy do piastowania stopnia oficerskiego. Nie jest w stanie, bo sam oficerem i wojskowym nie jest. […] ale komendantem głównym jest obywatel, który nie dowodził w polu plutonem, kompanią, batalionem i który, co gorsza, dotychczas nie zdradza chęci nauczenia się tego.
Autor tych słów nie należał bynajmniej do wrogów Piłsudskiego (ich drogi rozejdą się dopiero kilkanaście lat po napisaniu przytoczonych słów), przeciwnie – przez lata był bliskim jego powiernikiem. To właśnie on na zlecenie Piłsudskiego dokonał wespół z Kazimierzem Pużakiem głośnego morderstwa na kompanie z Polskiej Partii Socjalistycznej Edmundzie Taranowiczu, którego wszyscy trzej podejrzewali o współpracę z carską policją polityczną ‒ ochraną. To on też w maju 1926 roku towarzyszył generałowi Romanowi Góreckiemu w bałwochwalczym meldunku przed pomnikiem księcia Józefa Poniatowskiego, w którym zawiadomili uroczyście… tenże pomnik o wyborze Józefa Piłsudskiego na urząd Prezydenta RP po zamachu majowym. Przywołana ocena w żadnym razie nie jest emocjonalna czy złośliwa. Wszystkie zaś jej składowe należy opatrzyć mianem faktów.
Podobnych opinii oczywiście nie można było publicznie wygłaszać w państwie, w którym Józef Piłsudski stał się najpierw kontrolowanym (listopad 1918 ‒ grudzień 1922), a potem już zupełnie samowładnym dyktatorem (po maju 1926 roku). W pisanych do szuflady zapiskach stary generał Lucjan Żeligowski (AAN, Akta L. Żeligowskiego, t . 48, s. 70) konstatował: Co do mnie, to albo ja już zaczynam wariować, albo wedle mnie Marszałek na wojsku się nie zna, oprócz dowodzenia gotowymi jednostkami na niczym się nie rozumie. Jednym słowem, chciał krzyknąć stary generał za bohaterem jednej z baśni Andersena: król jest nagi!
Wiedza wojskowa Józefa Piłsudskiego z istoty rzeczy była na pewno ułomna, bardzo wybrakowana. Marszałek operował, i to słabo, przestarzałą siatką pojęciową. Nie był mu dostępny zasób informacji, który pozyskuje się w szkole oficerskiej czy tym bardziej w akademii wojskowej. Nie znał reguł praktycznego funkcjonowania ogromnej machiny wojskowej, zwłaszcza dowództw i sztabów wyższego szczebla. Nie nawiązał też po maju 1926 roku bliższego kontaktu z życiem wojska. Nie znajdował czasu na inspekcje, przeglądy czy choćby grzecznościowe wizyty w pułkach, brygadach kawalerii, dywizjach piechoty, dowództwach okręgów korpusu. Nie był nigdy w Wyższej Szkole Wojennej, nie zaszczycił obecnością żadnego z kursów w Centrum Wyższych Studiów Wojskowych. Dla wojska tamtych lat był Piłsudski postacią na poły mityczną, mimo że legionowi generałowie ciągle oczekiwali na jego nienadchodzące wytyczne.
Niemniej Piłsudski prawdziwie interesował się historią wielkich bitew, lubował się w dyskusjach o historii wojskowości, znał doskonale dzieje kampanii napoleońskich i na tym polu rzeczywiście mógł imponować rozległą wiedzą. Z lubością więc wiedzę tę wykorzystywał, także organizując swoiste sprawdziany z tej dziedziny dla przyszłych dowódców szczebli taktycznego i operacyjnego.
Na broniach nowoczesnych, takiej jak lotnictwo czy czołgi, nie znał się wcale, do czego przyznawał się zresztą wprost, negliżując ich znaczenie. Nie rozumiał zupełnie pracy sztabów, nisko cenił wszelkie służby wojskowe, inne niż te związane z bezpośrednim dowodzeniem na polu walki. Toteż w wojsku sanacyjnym kluczem do szybkiego awansu było li tylko dowodzenie liniowe. Czas spędzony na wyższej nauce się nie liczył. Sztaby i bronie techniczne były zaś tylko obciążeniem w karierze. Od strony praktycznej marszałek Piłsudski wyżywał się w personaliach. Tutaj żadna wiedza teoretyczna nie była mu potrzebna.
Prawdziwy zwycięzca bitwy warszawskiej, generał broni Tadeusz Rozwadowski, który trafił po zamachu majowym jako dowódca wojsk wiernych rządowi i Prezydentowi RP do ciężkiego więzienia na wileńskim Antokolu, po wyjściu zeń schorowany i zgorzkniały konstatował gorzko, pisząc o polityce personalnej marszałka: Jesteśmy więc tak jak w prawdziwym żandarmsko-rosyjskiem więzieniu, a historyczne fakty powtarzają się co sto lat efektywnie z nieubłaganą konsekwencją. Przecież dokładnie przed stu laty, bo w 1826, rozpoczął i wielki książę Konstanty rugi swoje wariackie i prześladowania najlepszych oficerów, znajdując również, iż napoleońscy żołnierze byli już zbyt starymi, by jego szopki wojskowe brać na serio i urokowi ich podlegać.
Nasz BONAPARSTEK […], chcąc się bawić w wojsko, także pozbywa się tych, co by krytyczniej na te różne jego bzdury i kawały patrzeć i sądzić mogli, a pousuwawszy za karę różnych niebłogonadiożnych [z rosyjskiego: nieprawomyślnych – przyp. red.] jako niezdałych [niezdolnych ‒ przyp. red.] do zrozumienia tych jego mądrości, pozatrzymywał najgłupszych starych ‒ lub najbardziej zwariowanych.
Surowa była ocena starego generała dotycząca tego, co działo się w pomajowym wojsku, a przecież kiedy Rozwadowski notował te słowa, był dopiero rok 1927, czyli sam początek czystek w armii. Bohaterów wojny z bolszewikami wysyłano potem latami jeszcze niemal hurtowo na skromne emeryturki; niektórzy nie mieli jeszcze nawet 40 lat. Ich miejsca zajęli głównie legionowi pierwszobrygadowcy.
Aleksander Pragłowski (Od Wiednia do Londynu, Londyn 1968, s. 116) pisał: W wyniku coraz to rosnących uprzywilejowań legionowej góry oficerowie pozostali byli spychani do kategorii obywateli drugiej klasy, której pozostawiano jedynie ochłapki z niekończącej się uczty odznaczeń awansów i synekur legionowych panów, których ochrzciliśmy mianem arcyksiążąt. Podobnie postrzegał sytuację polityk Związku Ludowo-Narodowego, senator Juliusz Zdanowski (Dziennik Juliusza Zdanowskiego, t. VI, Szczecin 2015, s. 34): Za gardło chwyta rozmowa z oficerami degradowanymi dziś za stanie przy prawowitym rządzie. Im który więcej okazał się wiernym, odważnym i czynnym, im wierniej i z narażeniem siebie spełnił obowiązek, tym gorzej jest traktowany. Takie rzeczy muszą wywołać głębokie psychiczne fermenty i to właśnie u ludzi czynu.
Marszałek Piłsudski nie czekał ze zmianami długo, szybko uznał, że jego młodzież legionowa nauczyła się już dosyć i w kolejnych pomajowych latach usunął nawet tych generałów z armii zaborczych, których sam mianował wkrótce po maju na najwyższe stanowiska w armii. Jak sam przyznawał, nie potrafił i nie chciał już w tym czasie dyskutować, słuchać innych argumentów, przekonywać do racji, od swojego otoczenia wymagał już tylko słuchania i bezwzględnego posłuszeństwa: Marszałek, jak przewidywałem, nie chciał się dać przekonać [do pozostawienia w armii po maju 1926 roku generała broni Stanisława Szeptyckiego ‒ przyp. A.C.], motywując to w ten sposób, że się stał wygodnym, nie mógłby przeto pracować z gen. Szeptyckim (J.E. Romer, Pamiętniki, Warszawa 2011, s. 454).
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki