Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeden procent najbogatszych
musi poczuć
bezpośrednie zagrożenie życia!
Katastrofa klimatyczna, bezduszność korporacji i hipokryzja elit. Marie Duchêne swoją bezradność przekuwa w pozytywne działanie – kaprys bajecznie bogatego potentata medialnego pozwala jej pracować nad przywróceniem światu mamutów włochatych. Jej mąż, Dagan Talbot, przeciwnie – porzuca karierę naukową na rzecz ekoaktywizmu, a poczucie sprawczości daje mu internetowa popularność. Kryzys w ich związku osiąga punkt krytyczny.
Głęboko pod powierzchnią dojrzewa nowe pokolenie rewolucjonistów, dla którego cała dotychczasowa historia ludzkości to jedynie nieistotny przypis do nowej ery. Gdy giną ludzie z pierwszych stron gazet, a światem wstrząsa seria potężnych awarii sieci energetycznych, nieuchronnie pojawia się pytanie o źródła technologicznej przewagi buntowników…
To nie jest literatura złowrogiej przyszłości. Opisane przez Magdalenę Salik fizyczne, polityczne i technologiczne procesy błyskawicznie nabierają rozpędu. Wściek to pasjonujący thriller połączony z przejmującą diagnozą społeczną i doskonale dopracowanym popularnonaukowym tłem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 354
„Właściwie jedynym, co potrafimy sobie wyobrazić, jest katastrofa”.
David Graeber, Dług
Około 56 milionów lat temu, najprawdopodobniej na skutek zwiększonej aktywności wulkanicznej, doszło do gigantycznego wzrostu ilości CO2 w atmosferze ziemskiej. Średnia temperatura globu podniosła się o 58 st. Celsjusza. Stężenie dwutlenku węgla w powietrzu wróciło do wyjściowego poziomu dopiero po 200 tysiącach lat.
Wikipedia
Cześć. To jest Amy. Amy najbardziej na świecie kocha paradoksy. Gdziekolwiek je napotyka – w liczbach, obrazach, tekstach – zderzające się logiki fascynują ją do szpiku kości.
Amy chce sama opowiedzieć o tym, co zrobili. Marzy, by zacząć od jakiejś zgrabnej sprzeczności.
Ale to nie jest proste. Zdarza się, że coś w jej myślach przeskakuje i zdania płyną. Najczęściej jednak denerwuje się i potyka o słowa.
Po zastanowieniu Amy uznaje, że nadszedł czas.
Przyszłość to te miejsca w przeszłości, które kiedyś nią były.
— Nazywam się Dagan.
— Przepraszam, jak?
Odwracam głowę, prosto pod wiatr.
Wieje spod płaskiego wzniesienia, które zamyka dolinę. To nieczynny islandzki wulkan, Grensdalur, wygasły od plejstocenu. Niewysokie wzgórze jest nagie jak ostrzyżona do skóry owca. Mimo jesieni w powietrzu czuć mdłe ciepło. Ze strumienia, wijącego się doliną, unoszą się skisłe kłęby pary wodnej.
Rozglądam się. Po obu stronach potoku, przy którym się zatrzymałem, roją się ludzie. Na zbocze po prawej wdrapała się grupka naukowców. Glacjolodzy, zoolodzy i oceanografowie otaczają kołem miejscowego botanika. Islandczyk z nużącą szczegółowością opowiada im o swojej specjalności, mchach strefy borealnej.
Wśród naukowców stoi mój przyjaciel, Mark Cevasso. Mimo niewygodnej pozycji, jaką musi przyjąć na pochyłym stoku, podniesioną nogą opierając się o kamień, utrzymuje ciało w całkowitym bezruchu. W skupieniu chłonie naszpikowaną detalami opowieść. Ze śmiertelną powagą wpatruje się w prezentowany strzępek mchu gwiaździstego.
Mark, meteorolog, nie ma pojęcia o botanice. Ściema, podsumowuję go w myślach. Jestem poirytowany.
Chłopak, który przed chwilą do mnie podszedł, przestępuje z nogi na nogę. To jeden z tutejszych studentów, podręcznikowo uprzejmy, jak wszyscy przed licencjatem.
— Przepraszam, jak się nazywasz? — powtarza pytanie. — Gdy wieje, gorzej słyszę — usprawiedliwia się.
Dzięki Bogu, nie jestem już tak młody, jak ten dzieciak. A w ostatnie urodziny, czterdzieste pierwsze, raz na zawsze zwolniłem się z obowiązku bycia dla ludzi miłym.
— To idź do laryngologa. Przepłucze ci uszy.
Przed czterdziestką też nie byłem specjalnie miły, prawdę powiedziawszy.
Chłopak robi wielkie oczy. Wcześniej niedosłyszał, więc teraz jest pewny, że się przesłyszał. Zostawiam go i przeskakując po kamieniach, przekraczam strumień.
Już nie jestem tylko poirytowany, robię się zły. I, jak zawsze w takich sytuacjach, staję się podsterowny. Ślizgam się na kamieniu, po czym wpadam do strumienia. Wystarczająco głęboko, by lodowata woda wlała mi się do buta.
Ziąb przenika mnie przykrym dreszczem.
Niestety po lewej stronie strumienia także nie jestem sam. Mam przed sobą grupę turystów, którzy niedawno nadeszli z dołu. Co bolesne, na pierwszy rzut oka nie różnią się niczym od moich kolegów naukowców. Noszą takie same goreteksy, takie same górskie buty oraz owijki na szyję produkowane przez globalnego monopolistę. Są za to w innym nastroju: zamiast prezentować pełne zadumy skupienie, głośno żartują i pstrykają fotki.
A jest co fotografować, bo akurat wyszło słońce. Mgły błąkają się nad potokiem. Stoki poniżej wulkanu porasta falujące morze łubinu alaskańskiego.
Jeden rzut oka wystarcza, bym wytypował, czysto intuicyjnie, nieformalnego przywódcę turystycznej wycieczki. Jest nim tęgi mężczyzna z buraczanym nosem i bandanką na głowie. Robi zdjęcia dwóm kobietom, które ustawiły się na tle fioletowej łąki.
Podchodzę do nich.
— Wiesz, co fotografujesz? — zaczepiam typa.
Mówię tak głośno, żeby wszyscy turyści mnie usłyszeli.
— Słucham?
— W prosektorium też pozujecie? — zwracam się do kobiet. — Przy trupach?
— Przepraszam, czy mógłby pan… — Przewodnik wycieczki, który chwilę wcześniej przynudzał o źródłach geotermalnych, jest już przy mnie. — Czy mogę prosić…
— Spadaj koleś! — Burakowi znacznie łatwiej przychodzi sformułowanie tego, co jest do powiedzenia.
— Właśnie, wypierdalaj! — parska jedna z kobiet.
— Lubisz pstrykać sobie zdjęcia w kostnicy? Przy zwłokach?
Podchodzi do nas starsza turystka o białych, schludnie przyciętych włosach.
— Pan dosadnie nazwał to, o czym sama myślałam — łagodzi. — My wiemy, że to anomalia. — Pokazuje na kwiaty. — Tutaj, tak wysoko, ich w ogóle nie powinno być. Są gatunkiem inwa…
— Was tu nie powinno być! Wy jesteście gatunkiem inwazyjnym!
— Kolejny pojebany ekolog! Spierdalaj!
— Ekolodzy już nie istnieją! Ani ekologia! Wiesz o tym?
Czuję na ramieniu czyjąś dłoń. Mark.
Cevasso, najwyższy ze wszystkich obecnych, zręcznie wślizguje się między mnie a buraka i jego towarzyszki.
— Przepraszam. Bardzo państwa przepraszam — mówi z wrodzoną grzecznością. — Dag, chodźmy, proszę.
Przez ostatnie dwa tygodnie Mark był mi niańką, terapeutą, radcą prawnym, powiernikiem oraz ochroniarzem. Ostatnia rola, którą jest nieco przestraszony, wychodzi mu najgorzej.
— Niejarzące artefki! — Przyjacielska interwencja, jak zawsze, tylko bardziej mnie rozjusza. — Przez takich jak oni wszyscy mamy przerąbane!
— Zabierz go pan stąd, byle prędko!
— Bo co?! — krzyczę. — Myślisz, że jak odwalasz kochaną pracunię, to jesteś lepszy? Tu nic nie jest twoje! — Macham ręką naokoło. — Tu nie ma żadnej relacji własności, łapiesz? Gówno łapiesz, jesteś jebanym artefaktem posranego systemu, który rozpieprzył ten świat!
Dag, w świecie nieuzgodnionych pojęć nie rozumiemy już nawzajem swoich wyzwisk, słyszę w głowie znajomy głos.
Tracę rezon, a Markowi, który nie znosi wulgaryzmów, publicznych awantur oraz pouczania innych – czyli tych form kontaktu ze światem, do których ograniczyłem się od przyjazdu z Kanady – nagle wyczerpuje się cierpliwość.
— Bardzo państwa przepraszam! Naprawdę bardzo. Kolega właśnie rozchodzi się z żoną.
Zatyka mnie. Po raz pierwszy ktoś powiedział to głośno.
Cześć. Nazywam się Jane. Jestem siostrą bliźniaczką Amy. Jednak nie jestem taka jak Amy. Różnimy się wszystkim poza kodem genetycznym, rodzicami i wyglądem.
Na przykład w sytuacji, w jakiej się właśnie znajduję, czyli na nudnym zebraniu w pracy, Amy ukryłaby się w swoim świecie. Udając, że uważa, pokątnie czytałaby książkę. Ja natomiast – zamiast zatopić się w czytniku – koncentruję się na tu i teraz. Chłonę to, co dzieje się przede mną, każdym napiętym zmysłem.
Niestety, tym razem nie bardzo mam co chłonąć. Salka, którą oglądam już drugą godzinę, jest niedużym klimatyzowanym pudełkiem. Zamknięci w niej ludzie wiercą się na nudnych białych krzesłach, przy nudnym białym stole. Na widok takiego pomieszczenia moje myśli rzadko błądzą. Przez większość czasu bez trudu utrzymuję skupienie.
Wraz z kolegami z pracy biorę udział w spotkaniu z zarządem elektrowni jądrowej Turkey Point na Florydzie. Po prawej stronie ekranu mam naszego szefa deweloperów, który jest moim headem, oraz dyrektora sprzedaży. Po lewej widzę władców atomu: szefa koncernu energetycznego, dyrektora Turkey Point i jej głównego inżyniera. Nasi, włącznie ze stojącym u szczytu stołu prezesem, emanują dobrą wolą i profesjonalizmem. Tamci udają zwątpienie i brak zainteresowania. Wszystkie te emocje są jednak tylko grą w sprzedaj-kup, rozgrywaną dla zachowania pozorów. My wiemy, że sprzedamy, bo nasz produkt – inteligentne oprogramowanie zarządzające elektrownią – jest najlepszy na świecie. Oni wiedzą, że kupią, bo dzięki nam staną się bardziej dochodowi. Grają więc wyłącznie dlatego, że im się za to płaci.
Takie zebranie, całkowicie zbędne, to pierwszy krąg korporacyjnego piekła. Ale kto powiedział, że piekło jest mniej interesujące od nieba?
— Na koniec dodam, że HSSE mamy w naszym DNA — kończy prezentację prezes.
„Powiedział, że coś tam mamy w naszym DNA” – czatuję w drugim okienku z Amy.
Odpowiedź przychodzi natychmiast – ikonka wymiotów.
Odsyłam trzy takie same ikonki.
Obie nienawidzimy stwierdzenia, że coś ma się w swoim DNA. Amy dała mi kiedyś do zrozumienia, że gdy słyszy lub widzi ten zwrot, robi jej się niedobrze. Mnie w takiej sytuacji również chce się rzygać.
— A teraz czas na szczegóły. Przedstawi je państwu Jane, nasza najlepsza projektantka systemów.
Na pozór wszystko jest OK. Ale wcale nie jest, bo prezes zaakcentował, co trzeba. Używając słowa „najlepsza”, delikatnie, ale jednak puścił oko, by przekierować na mnie uwagę. I teraz jest ich sześciu kontra ja jedna, oni średnia wieku pięćdziesiąt, ja – połowa tego. Widzę, jak na mnie patrzą, nienaturalnie powiększoną na wielocalowym ekranie, i dostrzegam ich starania, żeby nic po sobie nie pokazać. Gdy prezes subtelnie akcentuje moją inność, jedynie szef zespołu deweloperów posyła mu czytelne, przesadnie ostrzegawcze spojrzenie trenującego umiejętności społeczne aspergerowca.
Rejestruję to, jak całą resztę. Mam ochotę przysunąć się do kamery, włączyć animację obrazu i posłać im nienaturalnie szeroki, rozbujany w powietrzu uśmiech kota z Cheshire.
— Dzień dobry — zaczynam uprzejmie. — System, który państwu oferujemy, został wytrenowany na ośrodku o produktywności zbliżonej do Turkey Point. Uwzględniliśmy tutejsze uwarunkowania geologiczne i klimatyczne, sprzęgając sztuczną inteligencję z jej odpowiednikiem pracującym dla Światowej Organizacji Meteorologicznej. Dostają więc państwo produkt, który nie tylko zoptymalizuje produkcję mocy, ale również posłuży jako system wczesnego ostrzegania. Przed czym? Przed huraganami oraz zdarzeniami losowymi o zasięgu lokalnym.
Po lewej stronie stołu pojawiają się oznaki niepokoju.
— Jakimi zdarzeniami? — nerwowo pyta główny inżynier elektrowni.
— Awariami pomp w okolicznych miejscowościach — odpowiadam bez wahania, po czym robię pauzę.
Już od dekady Florydę podtrzymuje przy życiu skomplikowany system przeciwpowodziowy. Składają się na niego wały chroniące domy milionerów przed zalaniem, pompy odprowadzające wodę morską, której nie może wchłonąć nasiąknięta jak gąbka gleba, hydrauliczne platformy, na których umieszczono wrażliwe elementy miejskiej infrastruktury. W teorii to odlotowy high-tech, w praktyce niebywale zawodne przeciwieństwo kroplówek, które nie radzi sobie z odwadnianiem zalewanego lądu. Jednak nie jest to wiedza, która byłaby potrzebna opinii publicznej. Obowiązuje zatem hurraoptymistyczna wersja rzeczywistości, zgodnie z którą Floryda modelowo poradziła sobie z zagrożeniem, jakie stanowi podnoszenie się poziomu oceanów.
Przez szparę między kotarami do sali konferencyjnej wdziera się promień słońca. Jarzący się na ścianie pasek przypomina miecz świetlny. W wyobraźni chwytam go, zamieniając się w Jedi Jane.
— W ciągu ostatnich dwudziestu lat poziom wody wokół Turkey Point wzrósł o półtora metra — zaczynam jatkę. — Jesteście już tylko dwa i pół metra powyżej lustra wody. Wasza podatność na niekorzystne losowo ciągi zdarzeń rośnie z każdym miesiącem. Ale my to naprawimy. Nasz system nie jest, jak wszystko, co pobudowaliście dookoła — dla efektu wskazuję krawędzie obrazu, czyli białe ściany, które mają wokół siebie — plastrem ani tymczasową protezą, lecz permanentnym rozwiązaniem. Zredukujecie zatrudnienie, zoptymalizujecie oddawanie energii do sieci, ryzyko będzie szacowane z dokładnością i precyzją nieosiągalną dla ludzkiego operatora, w czasie rzeczywistym. Jeśli sobie zażyczycie, mamy też moduł architektoniczny — dodaję, nie mogąc się powstrzymać, bo moduł architektoniczny to moje ukochane dziecko — który stopniowo przeprowadzi was przez każdą budowlaną tranzycję wymaganą przez uwarunkowania środowiskowe. Z nami nawet się nie zorientujecie, kiedy staniecie się pierwszą elektrownią jądrową działającą całkowicie pod wodą.
Elektrownia jądrowa pod wodą? Powiedziałam to na głos?
Sześć par oczu po obu stronach stołu patrzy na mnie ze strachem.
Słońce opuściło się za horyzont, promień zniknął ze ściany. Jednak pod powiekami ciągle mam jego drażniący negatyw, powidok.
— Dziękujemy, Jane — mówi mój szef po chwili ciszy. — Naprawdę bardzo ci dziękujemy.
Nie przesłyszałam się, dodał „naprawdę”? Kopiuję to z transkrypcji i wysyłam Amy.
W odpowiedzi dostaję cały ekran rzygów.
A potem, zupełnie niespodziewanie, Amy przysyła mi prezent. Wejściówkę na event… Gdzie? Na Nowej Fundlandii? Mam ochotę głośno się roześmiać, z radości i z zaskoczenia.
Nowa Fundlandia, serio, Amy?
Śmigła helikoptera tną mgłę. Światła czujników odbijają się w kropelkach wody, powiększając się i puchnąc. Warkot otumania i nie potrafię wmówić sobie, że pokonuję przestrzeń. Mam wrażenie, że helikopter wisi w powietrzu, unieruchomiony przez szary opar.
Warkot się wzmaga, obniżamy lot. Mgła za szybą zaczyna śmigać, rwie się na strzępy.
Trzęsie nami, odruchowo zaciskam dłoń na oparciu fotela. Wyobrażam sobie płyny i mazie, w których zawieszone są organy, najważniejsze części mojego ciała. Nagle trafiamy w dziurę powietrzną, puste miejsce, w którym helikopter nie ma się na czym oprzeć. Spadamy, a siła bezwładności podrywa mnie z fotela.
Gdy zaraz potem opadam na siedzenie, myślę tylko o nich. Co za ulga, że przyleciały tutaj uśpione, przypięte pasami do brzucha transportowca. Gdyby odczuły to co ja, przeżyłyby szok.
Im niżej, tym wstrząsy są słabsze. Tuż nad ziemią dokucza mi tylko warkot. Lądujemy miękko, niczym na wielkim lotnisku na środku kontynentu.
Drzwi się otwierają. Komendy w słuchawkach pozwalają rozpiąć pasy bezpieczeństwa. Zdumiewa mnie twardość betonu, na którym stawiam stopy. Pierwszy oddech zaskakuje – powietrze ma inny smak, zapachy składają się w nieznany bukiet. Ocean, skały, trawy, jest tu wilgotno, tak jak się spodziewałam, i o wiele cieplej, niż przypuszczałam.
Lotnisko na Wyspie Świętego Pawła, jednej z dwóch zamieszkanych Wysp Pribyłowa, to − jak wszędzie w odległych punktach półkuli północnej − betonowy plac wylany w bezdrzewnej pustce. Surową okolicę szpeci hangar, niski i poszarzały, w którym kryje się obsługa portu powietrznego. Jednak nawet w nim jest oddzielne przejście dla VIP-ów. Wyjątkowość tych, którzy nie przylatują tutaj rejsowym samolotem kursującym raz w tygodniu, lecz własnymi pojazdami powietrznymi, podkreślają dodatkowe drzwi na zewnątrz. Niczym się nie różnią od zwykłych, ale są.
Gdy formalności się kończą i wychodzę przed budynek, otwieram szerzej oczy. Szutrowa droga jest niemal czarna. Mgła sunie po łagodnych stokach. Wyobrażam sobie, jak moje wielkie zwierzęta będą się z niej wynurzać, niczym kolosy powracające z otchłani.
Wyspy Pribyłowa to jedno z ostatnich miejsc na Ziemi, gdzie żyły mamuty włochate. Przetrwały na skrawkach lądu na Morzu Beringa aż do czasów Egiptu faraonów. Gdy trzy tysiące lat temu nad Nilem na tronie zasiadła I dynastia, tutaj, w nieznanym nikomu zakątku globu, ciągle pasły się nieduże stada plejstoceńskiej megafauny. Mamuty, ostatni żywi przedstawiciele świata mastodontów, tygrysów szablozębnych i glyptodonów, były finalną kropką zamykającą wielki rozdział atlasu życia.
Mrużę oczy. Łapię się na tym, że myślę własną prezentacją na TED-eksie.
Na szczęście akurat nadjeżdża jeep. Hana, muskularna brunetka, wyskakuje na drogę. Mocno się ściskamy. Nim się zorientuję, wrzuca moje bagaże na przyczepę.
— Jak się masz, Marie? — pyta, gdy już siedzę koło niej, a wycieraczki wypychają z szyb błoto i mgłę.
— Dziękuję, dobrze.
— Jak się czujesz?
— Lot był w porządku.
— Nie o to pytam.
— Wiem. Nagrin już przyleciał? — zmieniam temat.
Hana unosi brwi. W ten sposób kwituje unik, jaki zrobiłam.
— Przyleciał — potwierdza.
Potem dodaje, że nasze mamuty świetnie się zaaklimatyzowały. „Widziałaś, Marie?”. Oczywiście, że widziałam. Mam całodobowy podgląd na siedem dorosłych osobników i dwa małe, które pasą się na zamkniętym wybiegu dziesięć kilometrów od osady Saint Paul. Mamuty nie zdradzają niepokoju ani stresu, nie unikają pokarmu i wydają się nabierać ochoty na wędrówki. To duża zmiana w stosunku do późnej wiosny, kiedy je tu przywieźliśmy. Po wybudzeniu z narkozy na Wyspach Pribyłowa były wyraźnie przestraszone, trzymały się blisko siebie, a przewodniczka stada sygnalizowała im, że nie zna tego miejsca i nie wie, czego się po nim spodziewać. Z czasem jednak odkryły wrodzone umiłowanie monotonii i zasmakowały w ciszy pustych wzgórz, w niezmienności otoczenia. Spotkania z opiekunami stały się coraz rzadsze, zwierzęta posilały się same, przewodniczka coraz chętniej badała granice ich świata wyznaczone ogrodzeniem. Teraz, wczesną jesienią, były gotowe, żeby odejść.
Wiem o tym wszystkim, a Hana wie, że wiem. Jednak ze szczegółami opowiada mi o naszych podopiecznych. Ręce trzyma na kierownicy, wzrok na drodze. Nie zadaje mi już żadnych osobistych pytań.
Szuranie opon na szutrze wypełnia kabinę samochodu. Mijamy osadę przytuloną do lotniska i skręcamy w głąb wyspy. Uświadamiam sobie, że nie słyszałam ptasich krzyków na klifach. Hana milknie. Wzgórza dookoła są całe zielone i niezbyt wysokie; idealne środowisko dla spokojnych wielkich ssaków, które lubią przemierzać duże odległości. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za dwa lata doczekamy się pierwszego mamuta urodzonego na wolności.
Przyspieszamy. Koła buksują. Z oddali napływa odgłos wstążek furkocących na wietrze… Nepal, droga na Khumbu.
Przepędzam wspomnienie jak złego ducha, jak czarnego psa.
— Przepraszam, Hana, ale nie jestem gotowa rozmawiać o Daganie — oświadczam głośno.
— Oczywiście. Jeśli będziesz mnie potrzebowała, jestem.
Reszta drogi mija w milczeniu.
Dojeżdżamy na miejsce. Rozległą łąkę otacza metalowe ogrodzenie wysokie na cztery metry. Krople wody zwisają z traw i żelaznych prętów klatki. Połowa wybiegu jest widoczna i pusta. Drugą spowija mgła.
Kiedy wysiadam z jeepa, pierwsze, co widzę, to pieniądze: dwa czarne hummery. Nie wierzę, że przywieziono je na ten zapomniany skrawek lądu. Stojący wokół nich mężczyźni, ubrani jak myśliwi albo najemnicy, mają ze sobą długą broń. Podchodzą do nas wraz z przystojną pięćdziesięcioletnią blondynką o zawziętym wyrazie twarzy, która nazywa się Ada Kamalia.
Ada, w zielonej kurtce i wełnianej czapce, jest osobistą asystentką Kaleba Nagrina – głównego sponsora naszych badań. A także posiadacza największego pakietu akcji dwóch z trzech globalnych techkorpów i najbogatszego człowieka świata.
Podczas gdy ludzie Nagrina skanują auto Hany i moje bagaże za pomocą jakiejś wymyślnej elektroniki, zastanawiam się, w którym z hummerów siedzi on sam.
— Dzień dobry, Marie. Mam nadzieję, że miałaś dobry lot. Przepraszam za tę ostrożność — mówi Ada z mechaniczną uprzejmością. — Kaleb dostaje ostatnio mnóstwo pogróżek.
Trudno się dziwić, słyszę w myślach nie swój głos.
Aż się wzdrygam.
— Zmarzłaś? Zapraszam, Kaleb czeka w…
— Nie — odmawiam. — Nie, dziękuję. — Kręcę głową, jakbym chciała w ten sposób wyrzucić z umysłu wszystko, co nie jest moje. — Najpierw muszę je zobaczyć — wyjaśniam uprzejmiej. — Czy Kaleb miałby ochotę przejść się ze mną? Przekażesz mu tę prośbę?
Mija chwila, po czym drzwi jednego z hummerów się otwierają.
Kaleb Nagrin to niski trzydziestoparolatek. Wiem o nim tyle, ile wszyscy; że dorobił się na drugiej generacji mediów społecznościowych, które połączył z największymi na świecie platformami abonamentowymi; że jako emitent pierwszej globalnej cyfrowej waluty znajduje się na celowniku większości niezależnych ekonomistów zarówno konserwatywnych, jak i postępowych think tanków; że otwarcie szantażuje i rządy demokratyczne, i dyktatorów; że jest idolem młodzieży na całym świecie. A także to, czego podobno nie wie nikt – że w dzieciństwie szalał na punkcie komputerowych gier retro i że zakochał się w odkrytej na końcu internetu przygodówce Syberia, której fabuła kręciła się wokół mamutów. „Chcę zobaczyć je żywe”, powiedział mi, gdy pierwszy raz odwiedził mnie w laboratorium w Toronto. „Dam ci tyle pieniędzy, o ile nigdy nie umiałabyś poprosić, ale mam kilka warunków. Najważniejszy: dziesięć lat. Chcę je zobaczyć żywe za dziesięć lat”.
To było siedem lat i jedenaście miesięcy temu.
Najbogatszy człowiek świata wita mnie jak dobrą znajomą. Na otwartej przestrzeni, między hummerami a jeepem, wydaje się niższy niż w zamkniętych pomieszczeniach, gdzie dotychczas go widywałam. Ma szerokie usta i przenikliwy wzrok osoby ponadprzeciętnie inteligentnej.
— Nie mogę się doczekać, kiedy je wypuścimy — mówi szczerze po rutynowych powitaniach. — To niesamowite, czego dokonałaś, Marie!
Dokonałam? Ja? To miłe, że tak to nazywa, choćby w cztery oczy.
Od samego początku wiem, że przywrócenie do życia mamutów włochatych zostanie zapamiętane jako sukces Nagrina, nie mój. I jako jego pomysł, nie mój. To proste, Nagrin tylko na OurWorldzie ma sto pięćdziesiąt milionów followersów, a ja żadnego, bo nigdy nie założyłam sobie konta. Do komunikowania się ze światem w sprawach zawodowych wystarcza mi profil instytutu. A więc to będzie sukces pieniędzy, nie nauki – ja osobiście przygotowuję się jedynie na kilka wywiadów oszpeconych klikbajtowymi tytułami oraz wpis w Wikipedii – „kontynuując pionierską pracę dr. Churcha i dokładając za pomocą CRISPR-Cas9 kolejne geny do DNA słoni afrykańskich…” – którego od tego miejsca nikt, poza specjalistami, nie będzie już czytał dalej.
Uśmiecham się, bo to moje niewątpliwe przyszłe zniknięcie wcale mnie nie niepokoi. Wręcz przeciwnie, zaspokaja moją najgłębszą potrzebę nierobienia rzeczy jak wszyscy, nieukładania sobie kariery jak wszyscy, niewyrabiania sobie nazwiska jak wszyscy; krótko mówiąc, zaspokaja moje najpierwotniejsze i konstytuujące pragnienie buntu.
Podchodzimy z Kalebem do ogrodzenia. Mgła gęstnieje i widoczność robi się coraz gorsza. Nagle słyszę głuche uderzenia. Mam wrażenie, że ziemia lekko drży. Podnoszę ręce i zaciskam je na metalowych prętach. Kaleb staje przy mnie, a jego dłoń pojawia się obok mojej. Na tyle blisko, że gdybym chciała, mogłabym musnąć jego palce.
Odsuwam się w bok.
W oddali, w polu pociętym przez kraty, pojawia się owłosiona trąba. Za nią z mgły powoli wyłania się kieł i masywna przednia kończyna mamuta. Tuż przy niej dostrzegam mamuciątko. Roczny samiec, wielkości świni, ociera się o nogę matki.
Ten widok sprawia, że zastygam. Dzieje się to, co – miałam nadzieję – zdarzy się właśnie w tym momencie. Wszystko, z czym tu przyjechałam, zostaje unieważnione. Przeszłość się pieczętuje, minione znika za horyzontem. Za chwilę będzie po wszystkim, myślę.
Ogarnia mnie spokój, a potem czuję coś, czego nie czułam od bardzo dawna: nagłe i głębokie szczęście.
Z tego, co się stało chwilę później, zostały mi zaledwie przebłyski. Najpierw jakby szum, ledwo słyszalny. Potem seria ogłuszających grzmotów. Hałas, którego źródła nie zdołałam zlokalizować, wprost rzucił mnie na ogrodzenie. Zobaczyłam Nagrina, który upada obok mnie… A potem jego zakrwawioną rękę zaciśniętą na mojej. Klęczałam na ziemi, jego twarz była wykrzywiona, nad naszymi głowami rozpętała się kanonada. Widziałam je tylko przez ułamek sekundy – stado poruszających się w powietrzu maszyn. Niczym czarne pająki, drony przelatywały przez mgłę i – mimo że ostrzeliwane przez ludzi Nagrina – po pierwszych strzałach do Kaleba nie odpowiadały już ogniem. Poczułam uścisk, który zaraz osłabł, a dłoń Nagrina wysunęła się z mojej.
Gdy poderwałam się z ziemi, dolinę wypełniał ryk mamutów.
Amy kocha paradoksy. Jednak jeszcze bardziej od sprzeczności kocha Jane. Amy uważa się za duplikat Jane. A Jane – za duplikat Amy. Jane i Amy najlepiej wiedzą o sobie to, czego o sobie nie wiedzą.
Dlatego Amy ujawni teraz coś, czego jej bliźniaczka nie lubi przyznawać. Otóż Jane uwielbia schodzić w głąb − ludzi, procesów, zdarzeń. A zwłaszcza – w głąb czasu. Możliwość imersji w przeszłość wywołuje w Jane słodko-cierpki dreszcz fascynacji.
Taki dreszcz można porównać tylko z uczuciem, jakiego doświadczasz na skraju urwiska. Gdy stajesz na samej jego krawędzi i wyobrażasz sobie kolejny krok w przód.
Pod reduktory, odległe zaledwie o kilka kilometrów od Grensdalura, pojechaliśmy rowerami. Każdemu innemu pedałowanie pozwoliłoby wyrzucić z siebie nagromadzoną złość lub przynajmniej jej część. Jednak nie mnie – wysiłek fizyczny to mój chleb powszedni, w ruchu umiem napędzać się innym paliwem niż gniew. Kiedy więc dotarliśmy do reszty naszej grupy, działającej już przy bramie zakładu, byłem tak samo zły jak godzinę wcześniej, gdy Mark wystawił mnie turystom.
— Cześć, Talbot — wita mnie Dagmar, nasza doradczyni prawna. — Jak tam? Odpowiednio podkurwiony?
— Bardziej.
Dagmar się śmieje, ale krótko, bo w oddali słychać już warkot samochodów. Rozległy płaskowyż, pusty i nieziemsko piękny, jak cała Islandia, przecinają busiki lokalnej ekipy telewizyjnej. Szybko oglądam okolicę. Szutrówka, którą przyjechaliśmy, prowadzi do zakładu przemysłowego otoczonego więziennym ogrodzeniem. Sercem fabryki jest elektrownia geotermalna, narządami – rozstawione dookoła reduktory dwutlenku węgla coraz nowszych generacji. Najstarszy, prawie trzydziestoletnia Orka, to niewiele więcej niż pełnowymiarowy prototyp – okrzyknięty na początku lat dwudziestych cudem techniki, wyłapywał rocznie z powietrza śmieszne cztery tysiące ton dwutlenku węgla. Od tamtego czasu wydajność technologii wzrosła piętnastokrotnie, a międzynarodowy koncern energetyczny, właściciel całej doliny, unowocześnił Orkę oraz dobudował do niej cztery kolejne, coraz potężniejsze, reduktory. Najnowszy, piąty, ma zostać otwarty właśnie dzisiaj.
Mark i reszta, którzy widzieli mój występ pod wulkanem, zerkają na mnie, zsiadając z rowerów. Potem witają się z innymi naukowcami, którzy darowali sobie wycieczkę pod Grensdalur. Na skraju drogi zebrało się około dwudziestu osób – wystarczająco dużo, by wyglądało to dobrze w relacjach medialnych. Niedaleko, za płotem, wznosi się Orka 5 – gigantyczny szary prostopadłościan, złożony z identycznych dwumetrowych sześcianów. Przypominają mi potężne klimatyzatory lub lepkie tłoki z Minecrafta.
Przyjeżdżają dwa zdezelowane samochody. Parkują karnie na poboczu, po czym wysiadają z nich dziennikarze. Ruszam w ich stronę.
— Na pewno? — Mark próbuje zastąpić mi drogę. — Dagmar…
— Daj spokój — stopuje go dziewczyna.
Wymijam ich i staję na środku drogi.
Reszta uwija się za mną. Naukowcy różnych specjalności oraz kilkoro studentów i lokalnych sympatyków dzielą się na tych, którzy przykuwają się łańcuchami do zaparkowanej przed ogrodzeniem potężnej maszyny budowlanej, i na tych, którzy rozkładają gotowe transparenty z klepsydrą. Na większości jest hasło, to samo od trzydziestu lat. „Mówcie prawdę!”. Podchodzi do mnie Ruby, która będzie kręcić naszą własną relację, przypina mi staromodny mikrofon. Słyszę znajome brzęczenie. Odwracam się. Amjad Hanif, klimatolog z Islamabadu, wyjmuje właśnie z plecaka swój znak firmowy, metalowe kajdanki, którymi zaraz przypnie się do miejsca akcji.
Protestujemy w starym stylu nie dlatego, że analog to sztos, tylko dlatego, iż dostarczanie klasycznego paliwa społecznościówce daje nam najlepsze jakościowo zasięgi.
Stoję więc na środku drogi, moi koledzy i koleżanki zaś ustawiają się za mną wokół zapory. W tej roli wystąpi kilkutonowy dźwig, który specjalnie na dzisiejszą okazję wypożyczyliśmy ze złomowiska w Reykjaviku. Żeby na akcję nie padł żaden cień, w nocy przyholowaliśmy go elektrykiem, nie plamiąc się wykorzystaniem nawet kropli paliw kopalnych. Słyszę charakterystyczne klaśnięcie, gdy obręcz kajdanek zatrzaskuje się na nadgarstku Amjada. Po tym, jak przykuwa się do uchwytu przy kabinie maszyny, Hanif wolną dłonią podrzuca do góry kluczyk. Rozlegają się okrzyki i śmiechy, Amjad łapie kluczyk w usta, a następnie – jak zawsze, gdy robimy protest – go połyka.
Wrzawa się powiększa. Ruby nagrywa wszystko i puszcza w świat. Amjad ma tysiące fanów, a kwestią, kiedy metalowy kluczek przebije mu ścianki żołądka i go ukatrupi, zajmowali się już światowej sławy profesorowie na łamach „Guardiana” i „New York Timesa”. Na razie jednak układ pokarmowy Hanifa wykazuje niebywałą zdolność bezawaryjnej ekstrakcji metalu.
Złość mi przechodzi jak ręką odjął. Śmieję się głośno i szczerze. W naszej organizacji należę do mniejszości, która uważa, że Amjad, jak każdy, ma prawo się zabić w dowolnym momencie swojego życia i w wybrany przez siebie sposób.
Wesołość nie trwa jednak długo. Gdzieś we mnie rozlega się echo: akceptacja autodestrukcji to tylko jedna z form złożenia broni, Dagan. Natychmiast staram się to echo otorbić i wyprzeć albo znienawidzić, jak zawsze, gdy w niewłaściwym miejscu i czasie przypominają mi się słowa Marie. Łapię jeszcze ostatnie czujne spojrzenie Marka, po czym odwracam się do dziennikarza, barczystego gościa w wiatrówce i z kucykiem, który podstawia mi pod nos mikrofon.
— Jesteśmy tutaj, żeby zaprotestować przeciwko kłamstwu — mówię. — Przeciwko nieustannie powtarzanemu, pokazywanemu i nagrywanemu klimatycznemu kłamstwu. To za moimi plecami to kolejna jego odsłona. Reduktory dwutlenku węgla, choćby najnowocześniejsze, usuwają znikomy odsetek czterdziestu miliardów ton, które corocznie pompujemy do atmosfery. Od czterdziestu lat, od początku tego wieku, nie udało się zrobić nic, by zmniejszyć albo choćby zatrzymać emisje, a więc zamiast tej nagiej prawdy wszędzie, pod każdą szerokością geograficzną, podsuwa się ludziom kłamstwo. Jemy kłamstwo, ogrzewamy nasze domy kłamstwem, nosimy kłamstwo na sobie, oddychamy nim, czy raczej się nim dusimy! Nasz świat, materialny i duchowy, ufundowany został na fałszywych podstawach i teraz rozpada się w katastroficznym tempie, ale o tym nikt nie mówi, zamiast tego chwalimy się tym — wskazuję za siebie na reduktor. — Wypaczonym postępem technologicznym, którego nie potrzebujemy, zakłamaną gospodarką zielonego wzrostu, anachronicznymi wyścigami kosmicznymi… — Jak zwykle, gdy zaczynam dryfować na falach epitetów, w pewnym momencie brakuje mi tchu.
Dziennikarz podnosi mikrofon, ale zanim udaje mu się powiedzieć cokolwiek, w oddali znów słychać warkot silnika.
Samochód, który ostro hamuje tuż obok nas, to wielki czarny SUV. Za mną rozlegają się okrzyki, ale szybko milkną. Łatwo się zorientować, że właściciele elektrowni i premierka Islandii – którzy razem występują od rana na konferencjach prasowych w Reykjaviku, ogłaszając światu kolejny tak zwany przełom w walce z hiperkatastrofą planetarną, i na których czekamy – nie przyjechaliby tutaj tylko jednym autem.
Z samochodu wysiadają kobieta i mężczyzna. Od pierwszego spojrzenia w ich wyglądzie coś mi się nie zgadza. Wiatrówki, które noszą, wyglądają, jakby założyli je po raz pierwszy. Pod nimi mają formalny strój pracowników korporacji. Ona spodnie w kant i buty na obcasie, on marynarkę i krawat.
Dagmar szybciej niż ja orientuje się w tym, co się święci, i staje obok mnie w chwili, gdy do mnie podchodzą.
— Dagan Talbot? — bardziej stwierdza, niż pyta kobieta, po czym macha mi przed oczami jakąś legitymacją. — Zapraszamy. — Odsuwa się na bok, wskazując samochód.
— Moment — mówię wcale nieprzestraszony, bo taka draka, którą Ruby nagrywa z boku, to po pierwsze dla mnie osobiście nic nowego, po drugie zaś użyteczny materiał dla organizacji. — Pokaż jeszcze raz legitymację. I ty też — zwracam się do mężczyzny.
Porozumiewają się wzrokiem, potem robią, o co proszę. Mężczyzna zerka na Ruby i dziennikarza, po czym odchodzi na bok i wyjmuje telefon.
Staram się zapamiętać informacje. Nie jest jednak łatwo. Co prawda oglądałem już policyjne odznaki paru kapitałokracji, ale legitymacje unijnej agencji wywiadowczej działającej przy Interpolu widzę po raz pierwszy.
Może dlatego że założono ją niedawno?
— Jestem biologiczną wypustką adwokata pana Talbota — mówi Dagmar z ironią. — Jeśli zdecyduje się gdziekolwiek pojechać z wami, będę mu towarzyszyć.
— Co tam? — krzyczy ktoś z naszych.
— Nic, Interpol — odkrzykuję i słyszę za plecami śmiechy.
Agent kończy rozmowę telefoniczną i podchodzi do nas.
— Wyłącz to i skasuj — mówi do kamerzysty, który rejestrował nasz wywiad. — Wszystkie wasze materiały, na których się znajdujemy, zostaną usunięte — informuje obojętnie Ruby. — Wsiadaj, Dagan — bezczelnie zwraca się do mnie po imieniu, ponownie wskazując na samochód.
Zerkam mu za plecy. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jechałem spalinówką.
Wyjmuję z kurtki smartfon i go ożywiam.
— Centrala Interpolu — mówię do asystentki. — Połącz!
Wszyscy – agenci, Dagmar, dziennikarz i kamerzysta – robią wielkie oczy.
Zerkam na ekran, telefon pracuje, po chwili zgłasza się robot oferujący mi możliwość podyktowania wiadomości. „Pod warunkiem, że nie łączysz się z Rosji ani Chin, ani Arabii Saudyjskiej, ani Wenezueli…” – informuje lojalnie, wymieniając jakieś trzydzieści krajów.
— Chcę potwierdzić tożsamość dwóch osób podających się za waszych pracowników — dyktuję. — Oto ich rzekome nazwiska i numery odznak — mówię, po czym wymieniam je głośno.
Sieć neuronowa, z którą mam przyjemność, została dobrze wytrenowana. Ledwie kończę, recytuje mi cały ciąg gróźb ubranych w przepisy i paragrafy. Nie, nie świadczy się tu nikomu usługi, o jaką proszę, informuje mnie maszyna. Natomiast powinienem wiedzieć, że próbując ujawnić gdziekolwiek i w jakiejkolwiek formie tożsamość pracowników agencji, na mocy umów międzynarodowych narażam się na karę grzywny, zakaz pracy w zawodach pożytecznych społecznie, obniżenie gwarantowanego dochodu, jeśli mój kraj ojczysty mi go wypłaca, wreszcie dożywotnie pozbawienie praw obywatelskich i więzienie.
— To było zabawne — mówi Jan Bjarnason, właściciel odznaki o numerze JP38047C, gdy się rozłączam.
— Bardziej zabawne jest to, że nawet nie pytasz, o co chodzi — dorzuca Mila Sapiewo legitymująca się odznaką PZ34578A.
— No więc o co chodzi, Mila? — wyręcza mnie słodko Dagmar.
— O jego żonę, Marie Duchêne. Chyba że to nie jest już twoja żona?
Prezent, który Amy podesłała mi, gdy byłam na Florydzie, błyskawicznie wymazał mi z pamięci niewinne faux pas, jakie popełniłam w czasie zebrania. Nowa Fundlandia! Rekonstrukcja! Drakkary!
Kochana Amy!
Z miejsca się zapaliłam. Z miejsca należy rozumieć dosłownie, bo ledwie skończyliśmy spotkanie z nadętymi bufonami od zatapianego atomu z Turkey Point, wysłałam szefowi wniosek o urlop. Wyobrażam sobie jego minę! Odpowiedź dostałam szybko i bez kwękania, że zamierzam spieprzyć w środku projektu. Dość uczciwe podejście do sprawy − w końcu zawsze jest środek jakiegoś projektu, na tym polega kochana pracunia.
W ramach uczłowieczania naszej relacji szef zapytał mnie tylko, co to za nagłe plany. Odpowiedziałam mu szczerze, drugą ręką sprawdzając już połączenia promowe z Kanadą. Nie ma co się ukrywać, hobby innych nie podlega ocenie, tak się składa, że wkrótce spadam do osady wikingów, Juan. Sorry! I owszem, dodałam od razu, możecie się ze mną kontaktować, jak tylko rozpieprzycie coś tak, że nie zdołacie tego sami z powrotem spieprzyć w całość.
„Dziękuję bardzo, Jane”, odpisał mi grzecznie Juan, a ja wyobraziłam sobie, jak leveluje w swojej apce dla neuroatypowych, zbierając kolejną gwiazdkę w module „interakcje społeczne”.
Nie było za co dziękować; nie mogąc się doczekać wyjazdu, całkowicie ugrzęzłam w kodzie. Odpaliłam nakładkę gamefikacyjną, włącznie z pętlami dopaminowymi, dodałam do tego własny spersonalizowany booster i przez następne trzy tygodnie, jakie dzieliły mnie od kanadyjskiego eventu, trzaskałam task po tasku jak alien. Zrobiłam nowe rekordy działu, departamentu i firmy. W rezultacie kolesie od atomu dostali w ramach niespodzianki dodatkowe pół procent oszczędności w kosztach pasywnych, kiedy cały nasz inteligentny system śmignął na ich serwerach i, tak jak zapowiadaliśmy, wyjebał ich energetycznie i ekonomicznie w kosmos. A potem – adieu git! – puściłam wszystkim pożegnalnego kotka i się wylogowałam.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki