Wspomnienia o Warszawie - Baliński Ignacy - ebook + książka

Wspomnienia o Warszawie ebook

Baliński Ignacy

0,0

Opis

Pierwszy tytuł z reaktywowanej, słynnej serii PIW-u "Biblioteka Syrenki". Ignacy Baliński, prawnik, społecznik i polityk, ale też literat, poeta,  publikujący recenzje z wydarzeń teatralnych i literackich, w swoich wspomnieniach rekonstruuje miasto swojego dzieciństwa i młodości. Książka, napisana na emigracji i wydana w roku 1946 - w której niepokoje i tęsknota za bezpowrotnie minionym przywołują "Pana Tadeusza" - oddaje obraz Warszawy z przełomu XIX i XX wieku. To obraz rzeczowy i zawierający wiele szczegółów, ale też anegdot z życia stolicy. Obecne wznowienie oddaje tekst sprzed ingerencji cenzury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 324

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący: Hubert Musiał

Okładka i karty tytułowe: Piotr Tarasiuk

Korekta: Joanna Morawska, Sylwia Majcher

Indeks: Sylwia Majcher

Na okładce: Omnibus warszawski, rys. Juliusz Kossak, ryt. Józef Holewiński, „Kłosy” 1870, nr. 242.

Wykorzystane ryciny, zdjęcia i plan Warszawy z 1898 r. pochodzą z archiwów Biblioteki Narodowej (z wyjątkiem portretu Autora — Fundacja Ośrodka KARTA).

W toku prac redakcyjnych dokonano nieznacznych poprawek o charakterze interpunkcyjno-ortograficznym zgodnie z obowiązującymi dziś zasadami polskiej pisowni.

Wydawca dołożył wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich do opublikowanych tekstów. Osoby, których danych nie udało się nam ustalić, prosimy o kontakt z wydawnictwem: [email protected].

Wydanie drugie, Warszawa 2024

© Copyright for the Polish edition

by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2024

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-777-8

PRZEDMOWA Z PIERWSZEGO WYDANIA

Matka Muz dziewięciu, Mnemozyne, lotną stopą wędrując po świecie, znalazła się kiedyś w nowogródzkiej stronie. Stanęła nad Świtezią i patrzyła długo, długo na Płużyn ciemny bór, na gładką, jak szyba lodu, powierzchnię jeziora. Noc była jasna, i dwa świeciły księżyce: jeden na niebie, drugi na wodzie. Słowiki śpiewały. Bogini pamięci, skandując rytm ballad i romansów, oderwała się z trudem od widoku Świtezi i poszła przed siebie, tam, „gdzie się kończą gaje; w prawo łóz gęsty zarostek, w lewo się piękna dolina podaje, przodem rzeczułka i mostek. Tuż stara cerkiew, w niej puszczyk i sowy, obok, dzwonnicy zrąb zgniły, a za dzwonnicą chróśniak malinowy, a w tym chróśniaku mogiły”1…

Poszła dalej matka Muz dziewięciu, Mnemozyne. Niedaleko Ruty skaleczyła sobie stopę o cierń. Uśmiechnęła się i rzekła: „To lubię”. Stanąwszy u kurhanka Maryli, zmówiła za dusze w czyśćcu bolejące trzy Zdrowaś Maryja i pociągnęła przed siebie, szepcząc w innym rytmie wiersz gorący, burzliwy, wiersz niezapomniany:

Noc była najpiękniejsza! Pamiętam dziś jeszcze:

Na kilka godzin pierwej wylały się deszcze,

Cała ziemia kroplistą połyskała rosą.

Doliny mgła odziewa, jakby morze śniegu;

Z tej strony chmura gruba napędzała lawy,

A z tamtej strony księżyc przezierał bladawy,

Gwiazdy toną w błękicie po nocnym obiegu.

Spojrzę… jak raz nade mną świeci gwiazdka wschodnia;

O, znam ją odtąd dobrze, witamy się co dnia!

Spojrzę na dół… na szpaler… patrz, tam, przy altanie…2

Lecz to był inny ogród, inny szpaler, inna altana. Niemniej Mnemozyne szła przez ten ogród, przez ten szpaler, po rosie w noc najpiękniejszą. Psy, spuszczone z łańcucha, przybiegły do niej i łasić się poczęły. Pogłaskała je, u progu już będąc. Nacisnęła klamkę tak cicho, by nie zbudził się nikt we dworze. Przez okna wdzierał się do pokojów księżyc i w jego blasku bogini błądziła zamyślona po obszernym domostwie. Spali wszyscy. Spała i niańka przy dziecku w kołysce. Mnemozyne schyliła się nad kołyską i ucałowała dziecko w czoło, po czym oddaliła się bezszelestnie.

Dziecko zbudziło się na chwilę, ale nie płakało. W tej chwili spadł na to dziecko wielki, wspaniały dar. Dar pamięci rzeczy dobrych i złych. Przede wszystkim dobrych. Takich, których obraz utrwala się w sercu i w głowie na zawsze. Na zawsze.

Autor tych wspomnień o rzeczach dobrych, Ignacy Baliński, urodził się 31 lipca 1862 roku w Reginowie, w ziemi Nowogródzkiej. Rok 1862! Manifestacje warszawskie w przededniu powstania styczniowego, nabożeństwa „za dusze Adama, Juliusza i Zygmunta”, żałoba narodowa; trumny wnoszone do sal, gdzie odbywały się nieliczne bale, wybijanie szyb w karetach, którymi jechały strojne panie i panowie, zamach na Wielopolskiego, czarne pierścionki, czerwona krew, plamiąca jezdnię Krakowskiego Przedmieścia. Branka już w drodze. Minie pół roku niespełna i odezwą się pierwsze strzały powstania.

Gdy Baliński zacznie chodzić do szkoły w Warszawie, jej bruk jeszcze tętni echem dawnym i przejmującym. To gra, strącony z okien pałacu Zamoyskich, fortepian Chopina. Miasto jest barwy szarej i czarnej, grottgerowskie na wskroś. W Łazienkach… Nie, Ignacy Baliński nie mógł słyszeć mowy Mikołaja I, który rzekł do deputacji polskiej: „Si vous vous obstinez à dans vos rêves utopiques d’étre une nation à part, d’avoir une Pologne indépendante, vous attirerez sur vous de terribles malheurs. Je viens de construire la citadelle d’Alexandre, et je vous déclare qu’au moindre mouvement je ferai bombarder la ville. Je détruirai Varsovie et certainement ce n’est pas moi qui la rebâtirai”3.

Tej mowy, w pałacu łazienkowskim wygłoszonej, nie mógł słyszeć autor, ale gdy przybył do Warszawy, olbrzymia, upiorna cytadela, zbudowana na przestrzeni dwustu pięćdziesięciu hektarów, sterczała nad miastem, duszącym się w żelaznym pierścieniu fortyfikacji, poza których pasem nie wolno było ani budować domów, ani nawet sadzić drzew.

Nie mógł słyszeć i mowy następnej, której echo obiło się o marmurowe ściany siedziby „Polski ostatniego Augusta”. Nie mógł słyszeć słynnych słów Aleksandra II, który rzekł do Polaków: „Point de rêveries, Messieurs!”4.

Sądzę jednak, że Baliński nie tylko mógł, ale słyszał na własne uszy trzecią z historycznych mów, związanych z pałacem Łazienkowskim. Na myśli mam przemówienie nuncjusza papieskiego, Monsignora Rattiego, późniejszego papieża, Piusa XI, który, jeszcze jako dziekan korpusu dyplomatycznego, złożył w tej samej sali życzenia Prezydentowi odrodzonej Polski. Było to w roku 1920. Baliński piastował naówczas godność prezesa rady miejskiej Warszawy, tej Warszawy, która sztucznie tłumiona w rozwoju, zdołała już od lat dziesięciu rozerwać dławiący ją pierścień fortyfikacji rosyjskich i odetchnęła, rozprężyła się szeroko, na przestrzeni dwunastu tysięcy hektarów, podczas gdy do niedawna jeszcze, bo niemal do roku 1916, musiała zadowolić się jedną szóstą tego obszaru.

Gdy mały Baliński przyjechał do Warszawy, liczyła ona mniej niż pół miliona mieszkańców. Gdy z niej wyjeżdżał na tułaczkę powrześniową, miała mieszkańców milion trzysta tysięcy. Rozpostarta szeroko, wciągnęła w swą orbitę trzydziestokilometrowy pas „regionu stołecznego”. Była stolicą, której Lesseps, twórca Kanału Sueskiego, słusznie prorokował przyszłość wspaniałą, jako miastu leżącemu w centrum, w samym sercu Europy.

Dopalał się, dogorywał romantyzm. Trzej wieszcze pomarli. Gdy Baliński ma lat dziesięć, już grzmieć poczyna Świętochowski, już słynny jego artykuł My i wy oznajmia koniec romantyzmu i początek nowej ery. W tym samym roku zapomniana dziś komedia społeczna Narzymskiego, Pozytywni, przedstawia jeden z ostatnich fragmentów walki starych z młodymi. Gdy Baliński ma lat dwadzieścia, w przytułku Świętego Kazimierza w Paryżu umiera Norwid, nie tyle mający „klaskaniem obrzękłe prawice”5, ile obrzęk wywołany głodem. Norwid, uczepiony jedną, ale szczerozłotą nitką o twórczość romantyczną Słowackiego i Chopina, sam przecież, torując drogę Wyspiańskiemu, wydał walkę poezji i jej wszechwładzy. Z poezją wojują nawet lirycy współcześni. Asnyk — tak niedawno jeszcze członek najczerwieńszego z czerwonych Rządu Narodowego, rządu, który wprowadził na pieczęć orła bez korony, ten Asnyk, którego, równie jak Narzymskiego, Traugutt wypędził i pozbawił władzy — pisze o przeszłości romantycznej jak o mrzonkach:

Daremne żale — próżny trud,

Bezsilne złorzeczenia!

Przeżytych kształtów żaden cud

Nie wróci do istnienia.

Trzeba z żywymi naprzód iść,

Po życie sięgać nowe…

A nie w uwiędłych laurów liść

Z uporem stroić głowę!6

Poeta liryczny, Asnyk, jest duchowym twórcą i prezesem Towarzystwa Szkoły Ludowej. Kraszewski, dołożywszy sporo własnego grosza do daru, który od narodu w dniu swego jubileuszu (1879) otrzymał, zakłada Macierz Polską. Oświata, postęp, higiena, podniesienie stanu gospodarczego Polski, rozwój nauk przyrodniczych i technicznych, trzeźwość w polityce, surowy osąd przeszłości, więc tzw. szkoła krakowska, więc przede wszystkim Bobrzyński i jego historia Polski, czyli „historia upadku”– oto duch czasu, w którym rośnie Baliński. Poezja poszła do lamusa. Powieść króluje, służąc nie Muzom, ale pracy organicznej, pracy od podstaw.

Baliński, swym wrażliwym, muzykalnym uchem wsłuchany w ostatnie akordy romantyzmu, w echo rozbitego na bruku fortepianu Chopina, wpatrzony w rysunki Grottgera, zostaje — tak przynajmniej sądzę — romantykiem. Jest romantykiem w swych poezjach, w swych krytykach literackich i teatralnych, a głównie w życiu, bogatym, długim i oby jak najdłuższym.

Życie to obejmuje olbrzymi okres czasu. Pierwsze strzały powstania styczniowego — rewolucja 1905 roku — rok 1918:

Zahuczał grzmot. Skrzypnęły wrota…

– Młodzieńcze, skądże ci ochota

Przed burzą w nocy biec za wrota?

Wołają za nim: „Synu!… Bracie!…

Czy ci w ojcowej ciasno chacie?

Ostawaj doma! Synu!… Bracie!”.

Odkrzyknął w biegu zawołany:

„Cóż, że ojcowe w chacie ściany,

Kiedy dach cudzy tłoczy ściany

Nielża mi wracać za wierzeje,

Bo za tą burzą zorza dnieje,

Bo za tą chmurą dzień jaśnieje!

Wici gromami ślą błękity…

Czy żyw powrócę, czy zabity,

Jam żołnierz Rzeczypospolitej!”7.

Autor tego wiersza, Ignacy Baliński, był świadkiem odsłonięcia pomnika Mickiewicza w Warszawie w roku 1898. Rosjanie pozwolili na tę uroczystość, pod warunkiem, że odbędzie się ona w milczeniu. Młodzieży nie wolno było wyjść tego dnia na miasto, lecz i tak zebrały się tłumy nieprzeliczone. Policja i kozacy czekali w pogotowiu. Pod pomnikiem stał największy polski prozaik, Henryk Sienkiewicz, i… milczał. Nie pojmie tego żaden Europejczyk: w milczeniu, w śmiertelnej ciszy odsłonięto pomnik poety, który kochał cały naród, chciał go dźwignąć, uszczęśliwić, chciał nim cały świat zadziwić! Gdy ludzie milczeli z musu, bruk Warszawy skandował Pana Tadeusza i Improwizację, i Widzenie księdza Piotra.

Baliński widział, jak stawiano sobór na placu Saskim, i widział rozbiórkę tej obrzydliwej budowli. Patrzył na zburzenie Cytadeli. On, krytyk teatralny, który oglądał najświetniejszych aktorów w repertuarze mniej niż przeciętnym, dożył przedstawienia Nie-boskiej komedii w teatrze imienia Bogusławskiego. On, w dniu, gdy trumna ze zwłokami Słowackiego Wisłą przybyła do Warszawy, był w Teatrze Polskim na pośmiertnej prapremierze Samuela Zborowskiego. Pamiętając z opowiadań ludzi starszych zamknięcie Szkoły Głównej, kształcił się sam w Uniwersytecie Warszawskim pod ręką rosyjską, ale synów swych kształcił już w uczelniach polskich.

Widział, jak Warszawa rosła, jak zrzucała z siebie dawny szyld rosyjski, by powoli, powoli stawać się miastem pięknym, stolicą prawdziwą państwa. Spod ziemi wyrosły zabytki dawnych wieków, przydeptane butem rosyjskim, na ziemi mnożyły się gmachy publiczne, bloki domów robotniczych, parki, zieleńce, pomniki. Wisła, dotąd spychana przez Rosjan na plan najdalszy, połączyła się znowu z miastem, ona z rzek wiernych najwierniejsza, związana z Warszawą na śmierć i życie. W niej odbił się obraz miasta-stolicy Ducha:

„Pewnego dnia — pisze Słowacki — gdy kry na Wiśle popękały a mosty były zerwane, pokazało się ludowi warszawskiemu na drugiej stronie Wisły cudowne zjawienie: Ojczyzna niby, przez sto lat nie widziana, a w Anioła przemieniona tęsknotą ludu, a słońcem przez Boga ukoronowana, stanęła nad wodą i wyciągnęła ku ludowi swojemu swe matczyne ramiona, prosząc, aby ją wzięli syneczkowie wierni i przenieśli przez Wisłę i postawili w stolicy Ducha”…8

Dziś, Baliński, autor tej gawędy serdecznej, patrzy, jak żołnierze polscy, syneczkowie wierni, idąc przez tyle, tyle obcych rzek, niosą na swych barkach Ojczyznę, by ją postawić w Warszawie, która, jedna jedyna pośród tylu stolic świata, jest prawdziwą stolicą Ducha.

Zapominamy, powoli zapominamy, konturów dalekiej ojczyzny. Zapominamy nawet, jak się szło do własnego domu. Jeżeli, jeżeli uda się nam zrekonstruować drogę i w wyobraźni przecież dobrnąć do bramy, ogarnia nas uczucie niepokoju na myśl, czy dzwonić, czy pukać, czy zawołać głośno. Wielu z nas przerabia małe ćwiczenia — takie, które dzieciom szkolnym zadaje nauczyciel. A zatem: narysuj plan twego miasta. Albo: narysuj drogę, którą z domu idziesz do szkoły. Narysuj plan twego domu. Próbujemy rysować w noc bezsenną i nie zawsze się nam udaje. Zniechęceni, chwytamy jakąś jakby gąbkę i jednym ruchem zmazujemy cały, nieudolnie nakreślony obraz.

Baliński jest w tych rzeczach nieomylny. Jego geografia Warszawy jest naprawdę geografią serdeczną, bo on palcem serdecznym wodzi po ulicach, po placach, po ogrodach, mówiąc: „To było tak a tak!”. W tej drobiazgowości jest jakieś szaleństwo, ale w tym szaleństwie jest metoda. Z kresek, z najdrobniejszych linijek powstaje całość, na którą składa się mnóstwo rzeczy, albo jak mówi Wyspiański, nie rzeczy, ale „rzeczek” małych, a przewymownych.

Nie jestem warszawiakiem, byłem w niej po raz pierwszy w życiu, mając lat z górą dwadzieścia, nigdy nie mieszkałem w Warszawie dłużej nad kilka miesięcy. Jestem krakowiakiem, krakowiakiem zakutym. Nie wiem, jakim cudem spadł na mnie zaszczyt pisania przedmowy do książki, która komentarza nie potrzebuje wcale. Ona, ta książka o dawnej i wcale nie tak dawnej Warszawie, ma dykcję nieskazitelną, język niepokalanie czysty, rysunek precyzyjny, benedyktyński, treść prostą.

Krakowiakiem jestem. Kraków kochałem zawsze, na Warszawę patrzyłem początkowo zezem krakowskim, krytycznie, trzeźwo, niemal niechętnie. Potem zacząłem ją powoli lubić. Była inna niż Kraków. Ile razy przyjeżdżałem do Warszawy, tyle razy, złożywszy rzeczy w Bristolu, szedłem zaraz nad Wisłę, w dół, ulicą Karową. To był rytuał nieodmienny. Szedłem sam i mówiłem do siebie, że muszę zobaczyć Wisłę. Była dla mnie czymś najpiękniejszym w Warszawie. Stałem długo nad wodą, potem zaś szedłem pomiędzy ludzi. Była inna niż pod Wawelem. Byli inni, zupełnie inni, niż my, krakowiacy.

Ale i Warszawa była inna niż Kraków. Bardziej bezpośrednia, przystępna każdej inicjatywie, lżejsza, nie skrępowana tradycją, nie mówiąca na każdym kroku, jak mój Kraków: „Pst! Ciszej!”. Kraków zwykł chadzać na co dzień polonezem nieustannym wzdłuż Plant. Para w prawo, para w lewo… Warszawa nie szła, ale biegła w trzewikach, raczej w trzewiczkach, w pantofelkach na wysokich obcasach. Mistrze, majstry nad majstrami, robili te trzewiczki! Czy była piękna? Nie wiem, ale mogła o sobie powiedzieć: „Je ne sais ce que j’ai, mais j’ai quelque chose qui plaît”9.

Przybysz, patrząc na nią, mówił najpierw: „Ona ma coś”, następnie zaś, wpadając w warszawski sposób mówienia, zwykł zmieniać „coś” na „cóś”. Tak, ona ma cóś! Cóś interesującego, żywego, cóś, co się podobać musi, cóś, co zniewala, cóś, co ktoś lub któś zapamięta. I ten któś już będzie musiał wrócić do Warszawy, już będzie chciał zobaczyć jeszcze raz to „cóś”.

Tak było do 1 września 1939 roku. W tym dniu, wczas rano, „cóś” ustąpiło miejsca czemuś, co wzrusza głęboko, co napełnia dumą, podziwem, co zatyka oddech w piersiach. I to nowe coś rosło, wznosiło się w naszych oczach, szło coraz wyżej, aż wreszcie małe kółko wśród tylu innych kółek i kółeczek na mapie zaczęło, ono jedno, wyrażać całą Polskę. Przez lat tyle w ciągu wojny dzisiejszej, mówiąc „Warszawa”, myśleliśmy „Polska”. Stała się synonimem, skrótem doskonałym całości, obejmującym i granice Polski, i wszystkie przeszłe i przyszłe pokolenia. Warszawa była i jest całym narodem. Wymawiając jej imię, przyciskamy do serca wszystko, co tam pozostało, i wszystkich, którzy tam żyją i walczą. Ona zamyka w sobie, w swej nazwie, pełnię absolutną tego, cośmy utracili, za czym tęsknimy, do czego wrócić chcemy.

Ona jest biała i czerwona, jak nasz sztandar, ona jest jak nasz hymn, lotna i nieśmiertelna. Jest jak piorun na niebie w noc burzliwą a długą. Jak słońce, które musi zabłysnąć.

Wypełniała nam życie na wygnaniu przez wiele lat, kondensując się szczególnie w myśli naszej podczas sierpnia i września 1944 roku. Kurczyło się nam serce kurczem bolesnym, w miarę jak upadała ulica po ulicy, dom po domu, piętro po piętrze, piwnica po piwnicy. Gdy stało się rzeczą jasną, że pomoc nie nadejdzie, zamarliśmy w oczekiwaniu końca.

Baliński mówi o Warszawie innej — o tej, która jeszcze była wzbierającym na nowo cichym źródłem olbrzymiej a ukrytej przed okiem naszym energii potencjalnej. Mówi on o Warszawie, stojącej nie na koturnie reduty Ordona czy Starzyńskiego, czy Bora. Jego książka to szkatułka, do której klucz ma w swym ręku bogini pamięci, matka Muz dziewięciu, Mnemozyne. Baliński dostał od niej ten klucz, otworzył wieko szkatułki i oto buchnęła woń rzeczy dobrych, pięknych, dawnych a wiecznie żywych. Szkatułka ta nie jest puszką Pandory, choć na dnie, głęboko, głęboko ukryta, kwitnie i pachnie nadzieja. Baliński nie jest lekkomyślnym Epimeteuszem! Przeciwnie, podnosi wieko skrzyni, która nie zawiera żadnych nieszczęść, smutków, bólów. Tam jest samo dobro.

Szkatułka? A może to nie szkatułka, ale jakaś przejażdżka warszawską dorożką „na gumach”, w Aleje, w wieczór wiosenny? Na stopień wskoczył chłopak, gavroche10 bosonogi, i krzyknął nam w samo ucho: „Kurjer Wieczo”… O, teraz jest i drugi — wciska przemocą bukiet fiołków, mówiąc, że „dziedzic” kupi dla pani. Że tej pani będzie do twarzy z fiołkami, że one pachną. Że są tanie jak barszcz. Że nie należy targować się. Złotówka wszystkiego…

Pachną, pachną naprawdę. Rozmarza nas ta woń. Jesteśmy w Warszawie.

Baliński prowadzi nas za rękę. Koneser niebywały. O, tu dostaniesz chleba! Takiego, że mu żaden chleb w świecie nie dorówna. Jak pachnie ten chleb? Jak trzeszczy jego skórka! Trzeszczy? Włosi mówią o chlebie: „Il pane canta”11; chleb, powszedni, chleb za ileś tam groszy, którym nas karmi Baliński, ten chleb naprawdę śpiewa.

W tej książce jest poezja rzeczy pozornie poziomych, do niedawna dostępnych i tanich, stanowiących jednak razem całość, którą moglibyśmy określić mianem raju utraconego. Mój Boże, ten chleb, ta bułka za grosz to nie proza. Myślimy o tym chlebie, a do oczu napływają nam łzy. Może dlatego, że zbyt długo jemy chleb cudzy.

A wszystko „tam” było własne, najwłaśniejsze! Książka Balińskiego to podszewka Prusa, zwłaszcza Lalki. To realia tej powieści. To cała Warszawa, choć opowiada o niej ktoś z pewnej bardzo konkretnej sfery. Ktoś zamożny, poeta, krytyk, prawnik, człowiek wykształcony, bywały w świecie, dygnitarz, profesor, kurator wielu instytucji, członek i założyciel rozmaitych stowarzyszeń, senator, sędzia Sądu Najwyższego, dyplomata, komandor Legii Honorowej.

Ale czytelnik, który chciałby doszukać się dziury w całym i uczynić autorowi zarzut, że na przykład za mało uwzględniona została rewolucja 1905 roku, uderzyłby kulą w płot. W tej książce idzie o coś innego. To tak jakby Kitowiczowi postawiono zarzut, że zbyt mało miejsca poświęcił naradom sekretnym u króla w przededniu Konstytucji 3 maja; poza tym w swym cyklu wspomnień autor obejmuje zasadniczo okres do roku 1900.

Książka Balińskiego, podobnie jak pamiętniki księdza Kitowicza, to jakby encyklopedia, ale encyklopedia bardzo specjalna. Dla znawców, dla smakoszów, dla ludzi zakochanych w Warszawie. Kraków miał swoją „Bibliotekę Towarzystwa Miłośników Krakowa”, dochodzącą chyba do dwustu tomików. Warszawa miała, oczywiście, Gomulickich czy Krausharów, czy Or-Otów, ale miała wiele zaległości, które Baliński odrabia ryczałtem, w gawędzie szerokiej, rozlewnej, dając obrazy drobiazgowo dokładne, à la portrecista Warszawy Canaletto, słońcem Canaletta naświetlone. To nie ponure w swej oszczędności a genialne „who’s who” Petersburga, w którym Mickiewicz, posługując się dwoma wierszami, zawarł właściwie wszystko, cały przewodnik w zaiste przerażającym skrócie:

Napis: „Tu stroje damskie” — dalej: „Nóty”;

Tam robią „Dzieciom zabawki” — tam: „Knuty”12.

Baliński nie był nigdy w Petersburgu, jak nie był w ogóle w Rosji, nie był poza Dźwiną i Dnieprem. Ojciec w testamencie zakazał mu przekroczyć kiedykolwiek granice cesarstwa. Baliński to Polak i Europejczyk prawdziwy, do szpiku kości, człowiek kultury zachodniej, jak miastem Zachodu jest Warszawa, po której oprowadza nas od frontu i przez tylne schody, haftując jej konterfekt staromodny, vieux jeu13, a przecież majstersztyk realizmu, dokładny do absurdu, który graniczy z artyzmem. Jest to właściwie sztuka dla sztuki, Warszawa dla Warszawy, en face14, z obu profilów, trois quarts15, z góry, od dołu. Fotografia, pożółkły dagerotyp, sylwetka, jak się nam początkowo zdaje, później widzimy natomiast, że to wszystko, ci ludzie, te domy, sklepy, jadłodajnie, dorożki, tramwaje, że cały ten obraz jest filmem i to filmem dźwiękowym a zsynchronizowanym przedziwnie z naszą tęsknotą.

Film? Może jednak nie tylko dźwiękowy, mówiony, rozśpiewany, ale taki, który atakuje wszystkie zmysły od razu. Warszawa pachnie w tym filmie i pobudza nasze pragnienie. Po prostu chcemy się napić bodaj wody w ogrodzie Saskim. Odzywa się nagle głód, jakbyśmy czytając którąś stronę, równocześnie przeglądali kartę potraw. Chcielibyśmy kupić sobie trzewiki u szewca warszawskiego, u krawca warszawskiego się ubrać, u fryzjera ostrzyc się, u Lourse’a napić się kawy, zjeść pączek u Semadeniego, patrząc równocześnie na sławnych aktorów, na literatów, na dziennikarzy. Chcielibyśmy postawić na jakiegoś konia ze stajni [takiej] a takiej, wieczorem zaś pójść na operę czy do Teatru Małego lub na koncert do Filharmonii. A późnym wieczorem wracać przez Marszałkowską, przez Nowy Świat czy Krakowskie Przedmieście.

Powtarzam, jest to utajona poezja i romantyzm rzeczy drobnych, pozornie prozaicznych. One, te wszystkie drobiazgi, zaopatrzone w pedantyczny indeks, wraz z wszystkimi ludźmi, z domami i ulicami, składają się na obraz miasta, które było, którego w tej chwili nie ma, a które być musi. Musi!

Autor rzuca tę książkę tak jak się rzuca bumerang. Zatacza ona łuk wspaniały i wraca, wraca, prosto w serca nasze. A życie autora niech także zatoczy łuk wspaniały, niech wróci tam, skąd wyszło: do Polski. Do Polski wolnej, niepodległej i całej.

Zygmunt Nowakowski

1946

WSPOMNIENIA O WARSZAWIE

IGNACY BALIŃSKI

(1862 – 1951)

WSTĘP

Wspomnienia te nie są ani autobiografią, ani historią Warszawy z pewnego okresu; nie są nawet pamiętnikiem. Naturalnie zawierają wiele szczegółów z mego życia, gdyż główny tok tych wspomnień musi być równoległy do jego biegu, ale nie trzyma się go ściśle. Pamięć nasuwa mi wspomnienia falami, a te fale bywają kapryśne, nieuległe woli, nieobliczalne. Skacze więc i ona, zostawia luki, cofa się, rzuca na bok, nasuwa — nie wiadomo dlaczego — drobnostki i drobiazgi, a pomija sprawy ważniejsze; oświetla rzeczy bardzo dawne, a zaciera późniejsze. Pióro moje podąża za nią, tworząc rodzaj mozaiki z różnorodnych kamyków, gdzie może niekiedy trafi się pośród żwiru jakiś kamyczek bardziej błyszczący. Pragnąłbym, żeby owa mozaika — i to jest moją ambicją — mogła w przyszłości stać się, zwłaszcza dla wnuków i prawnuków ówczesnych mieszkańców Warszawy, pewnym, choćby nieudolnym, zobrazowaniem warunków ich zewnętrznego, codziennego bytu wraz z objawami ich życia wewnętrznego.

Przez pierwsze lata uchodźczego pobytu w gościnnej Anglii — przekroczyłem granicę państwa polskiego przez Mereczankę pod Oranami dnia 19 września 1939 roku — za ciężko mi było myśleć o przeszłości. Potem to się zmieniło, zagłębianie się w przeszłość zaczęło mi sprawiać ulgę. Zdawało mi się — i teraz mi się zdaje — jak gdybym coś wskrzeszał w świadomości swojej i innych. I zdaje mi się, że gdy wymieniam obok wielu ludzi wybitnych także wielu ludzi zwykłych, lecz tworzących, każdy w swym zasięgu, wspólną, nieśmiertelną duszę narodu, to jakbym ich ożywiał i z nimi obcował.

Nie miałem też nigdy ani zamiaru, ani podstawy do pisania tego, co nazywają historią lub choćby szkicem historycznym; w tym zakresie mamy wielu autorytatywnych badaczy przeszłości, historyków, publicystów i polityków. Moją ambicją jest nakreślić obraz życia obyczajowego ówczesnej Warszawy i jego przeobrażeń, nakreślić tak, jak mi je pamięć podaje, takim, jakim ono było, a może — jak mi się wydawało, że było.

Proszę więc najusilniej łaskawych Czytelników, żeby nie przykładali do tych luźnych wspomnień miary należnej szkicom historycznym. Pisząc je, opieram się jedynie na pamięci, a mieszkając na prowincji i rzadko zaglądając do Londynu na niektóre posiedzenia Komisji Prac Ustawodawczych, na które zaczął mnie powoływać były minister sprawiedliwości, profesor Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, Wacław Komarnicki, nie mam możności sprawdzenia tego czy innego szczegółu w bibliotekach.

Chciejcie mi także wybaczyć, Drodzy Czytelnicy, wszelkie luki, niedokładności i nieścisłości; owszem, jestem niezmiernie zadowolony, że już w ciągu ogłaszania tych wspomnień w „Wiadomościach Polskich”16 i w „Dzienniku Polskim i Żołnierza”17 otrzymywałem wiele dodatkowych informacji, uzupełnień i sprostowań. Jeżeli będą się pojawiały i po wyjściu tej książki, będzie to dla mnie cennym dowodem, iż wspomnienia moje zasłużyły w pewnej mierze na uwagę. Nie pomijałem tu i ówdzie ówczesnych anegdot i dowcipów, gdyż one również charakteryzują swoją epokę, a w Polsce „dobry żart był zawsze tynfa wart”.

OD ALFY DO OMEGI MEGO ŻYWOTA

W ciągu kilkudziesięciu lat mego życia ludzkość przeszła tak szybki, powiem — piorunujący okres przemian, jakiego chyba dotąd w dziejach nie było. Odkrycia i wynalazki naukowe oraz ich zastosowania techniczne przeobrażały niemal z roku na rok warunki życia i obcowania między ludźmi, a obok tego — w związku z nagłym niepomiernym wzrostem ludności na świecie — zmieniały się błyskawicznie warunki gospodarcze, społeczne i polityczne oraz poglądy na nie.

Kiedy się urodziłem, na terenie Polski pod zaborem rosyjskim była tylko jedna kolej żelazna — Warszawsko-Wiedeńska i Bydgoska. Przeglądając kiedyś w Jaszunach przy kominku w pokoju, gdzie niegdyś nagle zasłabł i umarł Jan Śniadecki, z moją żoną i z moją siostrzenicą, Hanią Balińską, później Sołtanową, kalendarze historyka Michała Balińskiego, płaskie i duże, z pustą stronicą przy każdym miesiącu do robienia notatek (raptularzyki), przeczytaliśmy na stronicy czerwcowej 1862 roku taką jego adnotację: „Wczoraj Kocio (syn Konstanty) ze Stefunią (synową z domu Kostrowicką) i Julka (córka, o której Juliusz Słowacki wspomina w listach do pani Michałowej, siostry Ludwiki Śniadeckiej) odbyli pierwszą próbną wycieczkę nową koleją żelazną z Wilna do Landwarowa. Wrócili zachwyceni”. A na następnej stronicy, lipcowej, figuruje: „Otrzymałem wiadomość o urodzeniu się w Reginowie 19 (31) lipca synowcowi memu, Józefowi ze Smogór, i żonie jego, Józefie z Jundziłłów, syna. Na chrzcie świętym dano mu imię dziada i pradziada, Ignacy. Rodzicami chrzestnymi byli babka, Zofia z Połubińskich Jundziłłowa, i stryjeczny brat matki, Ignacy Jundziłł z Rudni”.

Ale między Jaszunami o trzydzieści kilometrów od Wilna a Reginowem, położonym na skraju błot pińskich, odległość wynosiła przeszło dwieście pięćdziesiąt kilometrów i trzeba ją było odbywać piaszczystym gościńcem własnymi lub pocztowymi końmi na Lidę i Słonim. To już była prawdziwa podróż. Kolej Terespolską (Warszawa—Brześć) zbudowano dopiero w roku 1865, Brzesko–Moskiewską w roku 1872, Wilno—Baranowicze—Równe oraz Baranowicze—Białystok (tzw. koleje poleskie) — dopiero w roku 1884. Szosa była tylko jedna: Brześć—Bobrujsk—Mohylów, dobrze mi znana, bo szła tuż obok odległego od Reginowa o dwanaście kilometrów dworu ciotki mojej, Teresy Jundziłłowej, Hrudopola, gdzie długo przebywałem. Poczta przychodziła tylko dwa razy na tydzień. Przywiezienie depeszy przez osobnego posłańca budziło sensację. „Gazeta Warszawska” z krótką wiadomością o upadku Sedanu (2 września 1870 roku), przy której czytaniu pierwszy raz zobaczyłem łzy w oczach mego ojca, nadeszła niemal w tydzień po wydaniu numeru; dziś taka wiadomość dotarłaby do najodleglejszych zakątków świata w ciągu kilku sekund.

Za paradne oświetlenie wnętrz uchodziły kosztowne lampy na oliwie, które w dodatku często się psuły. Najwięcej używano świec łojowych, a do obcinania knota przy każdym lichtarzu leżały szczypce z małą skrzyneczką; w szykownych domach były one ze srebra. Świece stearynowe i woskowe należało oszczędzać, bo kosztowały dość drogo. Toteż z radością powitano naftę, najprzód kaganki bez szkieł, a potem prawdziwe lampy i lampki, coraz bardziej doskonalone. Lampki naftowe w ciągu kilku lat wyparły z chat wiejskich łuczywa na drewnianych obsadach.

Ulepszono także budowę pieców kaflowych. Sam jeszcze pamiętam w kilku staroświeckich dworach duże paleniska w środku domu, zwane hrubami, gdzie wsuwano ogromne kłody do ogrzania całego domu (pierwotne ogrzewanie centralne). Piece z juszkami, to jest z otworami górnymi na zewnątrz, które trzeba było w porę otwierać i zamykać, żeby zachować ciepło i uniknąć czadu, zastąpiono piecami tzw. hermetycznymi, bez porównania praktyczniejszymi, zwłaszcza do węgla. Oświetlenie gazowe wprowadzono około roku 1866, lecz tylko w Warszawie i w Wilnie, w innych miastach znacznie później. Pamiętam, jak byłem olśniony, zobaczywszy pierwszy raz płonące latarnie gazowe na placu Katedralnym w Wilnie. Proszę to wszystko porównać z rowerami, samochodami, samolotami, telefonami z drutem i bez drutu, zdumiewającym zastosowaniem elektryczności, z promieniami, przenikającymi wszelkie powłoki, z radiem itd. oraz z wszystkimi innymi dziwami, które spadły w ciągu dwóch pokoleń ku szczęściu i nieszczęściu ludzkości!

Dla nas, Polaków spod zaboru rosyjskiego i pruskiego, zaczęła się wtedy coraz radykalniejsza i bezwzględniejsza faza rusyfikacji i germanizacji. Opustoszało w moich stronach rodzinnych lub zostało zamieszkanych przez obcych mnóstwo dworów, zaścianków i wiosek. Nie było rodziny bez krewnego na Syberii, nie wszyscy zaś z nich dożyli możności powrotu do kraju.

W odezwie swej młodzieńczej Do starszego pokolenia pisałem:

Chcecie wy wiedzieć dzisiejszej młodzieży

Pierwsze wspomnienie, co w pamięci leży.

To pierwsze mgliste, dziecinne wspomnienie,

Co się w umyśle jak przez sen majaczy:

— Izba kamienna, szara… to więzienie.

Wewnątrz cień jakiś miga… Co to znaczy?

To ojciec! Pragnie rozwalić więzienie…

Patrzcie, jak bije w szalonej rozpaczy

Pięściami, piersią, głową o kamienie!

Uderza w ściany — chce, by pękły ściany.

Lecz ściany stoją, tylko głowa pęka…

Tam znowu postać jakiejś zatroskanej

Kobiety… łamie ręce, płacze, klęka.

To matka: ona modli się do Boga.

Modli się głośno, lecz za tym łoskotem

Ach! czy jej modlitw głos dochodzi Boga!…

Po raz pierwszy wystąpiłem „patriotycznie” w piątym roku życia. Opowiadali mi to kilkakrotnie rodzice i niańka Paładzia, a później sam przeczytałem w zachowanym przez ojca numerze „Wilenskowo Wiestnika”. Owej zimy zamieszkał u nas w oficynie komisarz do spraw włościańskich z rodziną, a miał kilkoro drobnych dzieci, z którymi się bawiłem. Raz, wychodząc od nich, odepchnąłem służącą, która mnie chciała ubrać, ze słowami:

— Nie chcę, bo ty ruska!

Rzecz doszła do tej wileńskiej gazety ze zjadliwą uwagą o nastroju wśród „polskich pomieszczików”. Zjechał do nas na śledztwo pułkownik żandarmerii Łosiew, na szczęście człowiek wyjątkowo porządny. Gdy zobaczył przestępcę, który wkroczył trochę po kaczemu, bo miał podobno tzw. angielską chorobę, zaśmiał się i machnął ręką.

Uwłaszczenie włościan, a szczególnie zniesienie pańszczyzny, powikłało na razie prowadzenie gospodarstw ze względu na konieczność zdobywania gotówki na opłacenie robotnika. Chociaż nikt zasadniczo na tę reformę nie narzekał, przeciwnie, obywatelstwo polskie guberni wileńskiej, grodzieńskiej, kowieńskiej jeszcze w roku 1817, kiedy posiadało samorząd, złożyło carowi Aleksandrowi I petycję z uchwałą o konieczności tej reformy — co oburzyło dworianstwo rosyjskie — jednak wielu mniej umiejętnych i sprawnych oraz zadłużonych ziemian znalazło się w trudnym położeniu materialnym. Warunki gospodarcze poprawiły się dzięki założeniu Banku Ziemskiego Wileńskiego, dostarczającego racjonalnego kredytu, i podniesieniu się cen na zboże i las po wojnie tureckiej 1877—1878.

Podatki były na ogół niewielkie, znacznie mniejsze niż w Królestwie, ale obywatele ziemscy „pochodzenia polskiego” w dziewięciu tzw. guberniach zachodnich od czasów Murawjowa aż do 1905 roku musieli opłacać tzw. kontrybucję mniej więcej po półtora miliona rubli od guberni, którą rozkładano na poszczególne majątki według ich urzędowego oszacowania. Lecz gdy pewien majątek przechodził w ręce niepolskie — a w inne aż do roku 1905 przejść nie mógł — wysokość kontrybucji na gubernię nie zmniejszała się, ale w większej proporcji rozkładała się na pozostałe w rękach polskich majątki.

Najtrudniejszą sprawą dla rodziców stała się wówczas sprawa kształcenia dzieci, zwłaszcza synów; ukończenie choćby kilku klas gimnazjalnych było konieczne dla wielu zawodów — na przykład do wstąpienia do seminarium duchownego i szkół farmaceutycznych oraz skrócenia przymusowej służby wojskowej z sześciu lat do trzech, nie mówiąc już o dostępie do uniwersytetów i wyższych uczelni, gdzie wymagano matury. Dla córek wystarczało wychowanie prywatne i mało która znała język rosyjski, najwyżej tyle, ile trzeba było do zaadresowania koperty, chociaż żeby otrzymać urzędowe prawo do nauczania, trzeba było także ukończyć rządowe gimnazjum żeńskie lub co najmniej zdać jakiś egzamin w tym języku.

Po powstaniu 1830–1831 skasowano wiele szkół średnich, otwartych przez Uniwersytet Wileński, lecz w pozostałych wykładało jeszcze dużo dawnych nauczycieli; aż do roku 1863 miały one charakter półpolski.

Opowiadał mi najbliższy sąsiad ze Smogór, Józef Wierzbowicz, daleki nasz krewny, jak mówiono na Litwie „dziesiąta woda po kisielu”, który ukończył gimnazjum wileńskie w roku 1860, zdarzenie wskazujące, jaką wagę Rosjanie przywiązywali do czynu (rangi). W ostatniej, siódmej klasie — ósmą klasę w gimnazjach klasycznych dodał minister oświaty Tołstoj w roku 1871 — literaturę rosyjską wykładał jakiś przyzwoity Moskal, którego nazwiska nie pamiętam. Otrzymał on wówczas czyn rzeczywistego radcy stanu, odpowiadający generałowi brygady w wojsku, z prawem do tytułu ekscelencji. Wielki amator poezji spacerował po klasie, deklamując z patosem słynną odę Dzierżawina Bóg. Spostrzegłszy nagle śpiącego w ostatniej ławce Wierzbowicza, wykrzyknął:

— Jak to, Wierzbowicz, ty śpisz, kiedy rzeczywisty radca stanu deklamuje!

Nie oburzyło go ani zlekceważenie poezji i jej tematu, ani niedbalstwo ucznia, lecz zlekceważenie czynu. Zdarzenie to zacytował w swoich wspomnieniach Edward Pawłowicz, nowogrodzianin, który potem emigrował do Krakowa. Nadesłał on nam w roku 1897 — do książki zbiorowej Stulecie, którą pod redakcją Jana Karłowicza, etnografa, ojca nieodżałowanej pamięci muzyka Mieczysława, Zygmunta Glogera i moją, wydaliśmy w roku 1908 ku czci Adama Mickiewicza — szkic historyczny o cudownym obrazie Matki Boskiej Nowogródzkiej z niegdyś unickiej cerkwi bazyliańskiej, wymienionym w pierwszych wierszach Pana Tadeusza. W tymże Stuleciu ogłosiłem po raz pierwszy znajdujące się w bibliotece jaszuńskiej listy Słowackiego do jego siostry przyrodniej, Aleksandry Bécu, opisujące szczegółowo pobyt poety w Warszawie, oraz rozdział nigdzie niedrukowanej powieści filarety Jana Czeczota.

Siostra pani Janowej Karłowiczowej, Sulistrowskiej z domu, Adela, była żoną najmłodszego wnuka Jędrzeja Śniadeckiego, Kazimierza. Jan Karłowicz w oficynie swego domu na placu Dąbrowskiego (obok wielkiej kamienicy Szlenkiera, ojca Wandy, profesorowej Ignacowej Chrzanowskiej, i siostry jej, Zofii, fundatorki wspaniałego szpitala dla dzieci, którą to kamienicę nabyła potem ambasada włoska) urządził obszerną pracownię z księgozbiorem.

Córki, jeżeli środki na to pozwalały, posyłano często na naukę do klasztorów sercanek, niepokalanek i urszulanek w Galicji. Moja siostra, Katarzyna, dokończyła wykształcenia w klasztorze wizytek wileńskich w Wersalu. Wypędzone przez Murawjowa w roku 1863 musiały one przenieść się do Francji, skąd znowu w roku 1900, po skasowaniu zakonów przez ministra Combesa, znalazły przytułek w Jaśle, a wróciły do ufundowanego jeszcze przez królową Marię Kazimierę swego dawnego klasztoru i kościoła w Wilnie aż w roku 1920.

Tą pierwszą przymusową przeprowadzką kierowała ówczesna przełożona, matka Kazimiera Balińska, siostra mego ojca, przy głównym współudziale sióstr zakonnych: Marii Czapskiej, córki właścicielki Łużek pod Dzisną, szanowanej powszechnie matrony, Fabianny Czapskiej i kuzynki swej, Rozalii Hornowskiej, córki generała Hornowskiego i Róży z Houwaltów, siostry mojej babki, Elżbiety. W ósmym dziesiątku lat ubiegłego wieku istniał w Paryżu instytut z wyższym kursem pedagogicznym dla Polek, któremu udzielił pomieszczenia w swym Hôtelu Lambert książę Władysław Czartoryski, główną zaś opiekunką była Maria Zamoyska, późniejsza założycielka zakładu w Kuźnicach pod Zakopanem. Jedna z wychowanek tego instytutu, kuzynka moja przez matkę, Marię z domu Balińską, Zofia Garbowska, założyła w Warszawie wraz z Haliną Gepnerówną, która zdobyła dyplom rządowy, ośmioklasową szkołę z pensjonatem. Hôtel Lambert z dwoma pokojami, zajmowanymi niegdyś przez Woltera w czasie jego stosunku z panią du Châtelet, zwiedziłem szczegółowo za bytnością w Paryżu, gdy jako prezes komitetu przyjęcia marszałka Ferdinanda Focha w Warszawie (w następnym roku 1924) wręczałem marszałkowi jego portret na koniu pędzla Wojciecha Kossaka, wspólnie z Kossakiem, księciem Adamem Czartoryskim i moim synem Janem. Po śniadaniu u marszałka, w jego apartamencie na rue Grenelle, podejmował go książę Czartoryski u siebie. Oprócz głównego gościa był ówczesny nasz poseł Maurycy Zamoyski, kuzyn gospodarza, książę Orléans-Braganza, Kossak i ja z moim synem. Po obiedzie stary kredencarz (sommelier) postawił z namaszczeniem na stole dwie butelki wina Oporto z zapasu nabytego wraz z pałacem jeszcze przez starego księcia Adama w roku 1841 czy 1842.

LATA DZIECIĘCE

Mickiewicz nazwał swe dzieciństwo „sielskim, anielskim”. Śmiało mógłbym swoje nazwać tak samo. Przede wszystkim — las! Czy w ojcowskich Smogórach, czy u stryja w Jaszunach, czy w Reginowie, Hrudopolu i Sienieżycach rodziny mojej matki, jeżeli nie z trzech, to przynajmniej z dwóch stron otaczał dwory las, i to jaki las! — najczęściej z masztowych sosen, rzadziej ze świerków i drzew liściastych. Tak przywykłem wówczas widzieć na wsi las na horyzoncie, że dzisiaj jeszcze krajobraz wiejski bez większego lasu wydaje mi się okaleczały. W myślistwie jednak z racji krótkiego wzroku nie zagustowałem, chociaż dostałem dość wcześnie od ojca fuzyjkę jednorurkę pistonówkę, z której z tryumfem dobiłem raz leżącego już, wspaniałego łosia. Tu przypomnę, że pistonówki nabijało się przez lufę przy pomocy pakuł i stempla, a nie od tyłu gotowymi nabojami.

Najulubieńszym moim sportem była jazda konna. Poczciwe klaczki, niby moje własne, Siwa i Aldona, zrzucały mnie często. W późniejszych czasach podczas wakacji z ciotecznymi braćmi, Stanisławem i Kazimierzem Jundziłłami, przejeździliśmy konno i „o słońcu i o miesięcu” różnymi gościńcami i drogami przestrzenie od Nieświeża aż pod Wilno w jednym kierunku, a poza Kosów i Słonim w drugim. W paru okolicach jechało się po jakie sześćdziesiąt kilometrów nieprzerwanie głuchym lasem, przecinanym tylko gdzieniegdzie niezarosłymi jeszcze duktami, które Murawjow kazał wyrąbywać w celu wykrywania obozowisk powstańców. Ostatni raz dosiadłem konia w Jaszunach w roku 1934.

Ulubioną też rozrywką naszą i, jak sądzę, wszystkich dzieci — bo i moi synowie, i wnuki za nią przepadali — była zwózka żyta z poletków, gdzie stało ono w dziesięciosnopowych kopach, do gumna. Na pole jechało się pustymi karami (wóz drabiniasty) pełnym kłusem z możliwie największym turkotem, a z powrotem już powoli, siedząc na naładowanym wozie w rowku, utworzonym przez ciężki drąg, przyciskający snopy. Drąg ten — nie wiadomo dlaczego — nazywano „rublem”. Zima miała również swe swoiste przyjemności, połączone ze śniegiem i lodem, chociaż narty nie były jeszcze znane. Najnudniej wlokła się późna jesień i Wielki Post i wtedy trzeba było najwięcej się uczyć. Wczesną jesień urozmaicały wyprawy w głąb lasu po rydze i bruśnice (borówki) oraz pieczenie kartofli w polu. Z gier towarzyskich „bieganych” najwięcej lubiliśmy ślepą babkę, kotka myszkę oraz à la guerre, a z umysłowych ze składaniem fantów — ekiwoki, przysłowia i „tak i nie”.

Rodzice moi, jak to robiono w wielu domach, połączyli dla nauki mnie i moją siostrę z synem i córką Stanisława Lipskiego i Pauliny z Jundziłłów, siostry mojej matki, Ignacym i Zofią. Stanisław Lipski ze Stabinowa (o trzy mile od Słonimia) był dwukrotnie zesłany do wschodniej Rosji, raz w roku 1849 jako jeden z oficerów, którzy nie chcieli wystąpić przeciw Węgrom, drugi raz w roku 1863 jako podejrzany o pomaganie powstańcom. Wszystko czworo, nawet po śmierci w roku 1872 ciotki Pauliny, uczyliśmy się w domu moich rodziców z tymi samymi nauczycielkami — Niemką i Szwajcarką bardzo wykształconą, która oprócz francuskiego uczyła nas wszystkich przedmiotów, z wyjątkiem religii i polskiego, także po francusku. Były jeszcze w robocie mitologia i historia powszechna odwiecznego Lamé Fleury’ego i podręczniki z okresu ministra oświaty Duruya z czasów Napoleona III, które w dziedzinie historii i geografii zawierały daleko więcej danych o Polsce niż późniejsze z czasów Berta. Religii, języka i historii polskiej oraz muzyki uczyła nas moja matka, trzymając się początkowo Pielgrzyma w Dobromilu, a później podręczników Aleksandra Zdanowicza i Michała Balińskiego. Dla przygotowania nas do pierwszej spowiedzi przyjechał na kilka dni ze Słonimia były misjonarz, ksiądz Konstanty Majewski, następnie rektor kościoła pomisjonarskiego w Wilnie. Pierwszej komunii udzielił nam ostatni gwardian bernardynów słonimskich, Błażewicz, kapelan zostawionych przez rząd na wymarcie sióstr bernardynek w Słonimie.

W muzyce z powodu trudności w czytaniu nut nie byłem nigdy biegły i w Warszawie zarzuciłem jej naukę. Wszelako grałem już walce Brahmsa, jakiś Le désir Kramera, z którego byłem bardzo dumny, bo trzeba w nim było przekładać prawą rękę na stronę basową, i na cztery ręce z siostrą potpourri z opery Thomasa Mignon. Matka nie uważała, abym był godny próbowania Fryderyka Chopina, ale lubiłem go słuchać, granego przez matkę lub przez kuzynów, Augusta i Jana Jundziłłów, amatorów wysokiej klasy, uczni Antona Rubinsteina, jak nieco później Henryk Skirmuntt z Mołodowa, brat ambasadora londyńskiego, Konstantego, autor opery Pan Wołodyjowski. Fragmenty z Halki i pieśni z sześciu bodaj śpiewników Stanisława Moniuszki nuciliśmy w różnych wolnych chwilach, a w uroczyste rocznice śpiewaliśmy chórem Boże, coś Polskę, Jeszcze Polska nie zginęła i Za Niemen.

Siostra moja była wcale niezłą amatorką. Po powrocie z Wersalu brała jeszcze lekcje w Warszawie od uczennicy Aleksandra Michałowskiego, pani Marii Siegenfeldtówny, po której w następnym pokoleniu zyskała wziętość pani Maria Smitzówna; ona to pierwsza odkryła prawdziwy talent muzyczny u syna mego, Stanisława. Po jakimś czasie wstąpiła do zakonu sióstr sakramentek na Nowym Mieście.