Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
28 osób interesuje się tą książką
Oszałamiający rozmachem chiński bestseller,który stał się wydawniczym fenomenem w USA.
KSIĄŻKA LAUREATA NAGRODY HUGO.
Pół wieku po bitwie w dniu Sądu Ostatecznego groźba powiadomienia Wszechświata o położeniu Trisolaris wciąż powstrzymuje kosmitów przed opanowaniem Ziemi. Dzięki zdobyciu trisolariańskiej wiedzy Ziemia przeżywa wyjątkowy okres dobrobytu. Ludzka nauka się rozwija, a Trisolarianie poznają ziemską kulturę, więc wydaje się, że obie cywilizacje będą mogły dalej współpracować. W tej epoce budzi się z hibernacji Cheng Xin, ekspertka techniczna z początków dwudziestego pierwszego wieku. Przynosi ze sobą wiedzę o zapomnianym programie z czasów kryzysu, który może na zawsze zburzyć równowagę między dwoma światami. Czy ludzkość sięgnie do gwiazd, czy też umrze w kołysce?
Imponująca rozmachem ucieczka od rzeczywistości. Dała mi odpowiednią perspektywę w zmaganiach z Kongresem – nie musiałem się przejmować, wszak kosmici mieli najechać Ziemię! – Barack Obama, były prezydent USA, o Problemie trzech ciał
Trzeci, po Problemie trzech ciał i Ciemnym lesie, tom trylogii „Wspomnienie o przeszłości Ziemi”, największego w ostatnich latach wydarzenia w światowej fantastyce naukowej, porównywalnego z klasycznymi cyklami „Fundacja” i „Diuna”.
Epopeja rozpoczęta Problemem trzech ciał kończy się majestatycznie i z rozmachem godnym pióra Frederika Pohla, Poula Andersona czy H.G. Wellsa. Wszechświat to niebezpieczna dzielnica. Przekonaj się, jak bardzo niebezpieczna… i jak życie może nadal zwyciężać. - David Brin
O Problemie trzech ciał:
Bardzo oryginalna książka, wyjątkowe połączenie spekulacji naukowych i filozoficznych, polityki i historii, teorii spiskowych i kosmologii. – George R.R. Martin
Science fiction w najlepszym wydaniu. – Kim Stanley Robinson.
Mistrz chińskiej SF proponuje Wojnę światów dla XXI wieku. – „The Wall Street Journal”
Science fiction z najwyższej półki: inteligentna, pouczająca i wciągająca. – „SFX”
Dowód na to, że chińska SF osiągnęła już najwyższy poziom myślowych eksperymentów. – David Brin
O Ciemnym lesie:
Pod każdym względem lepsza niż tom pierwszy – a Problem trzech ciałbył niesamowity. – Tor.com
Nie będziesz chciał, aby ta książka kiedykolwiek się skończyła. – SF Signal
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 866
Nota od autora przekładu angielskiego
Pojawiające się w tekście chińskie i koreańskie nazwiska zapisane są zgodnie z panującym w tych kulturach zwyczajem, czyli nazwisko podaje się na pierwszym, a imię na drugim miejscu. Na przykład w „Yun Tianming” YUN jest nazwiskiem, a TIANMING imieniem.
Postaci z Problemu trzech ciał i Ciemnego lasu
Ye Wenjie
–
fizyczka, której rodzina była prześladowana podczas rewolucji kulturalnej. Nawiązała kontakt z Trisolarianami, przez co doprowadziła do kryzysu trisolariańskiego.
Yang Dong
–
fizyczka, córka Ye Wenjie.
Ding Yi
–
fizyk teoretyk, pierwszy człowiek, który zetknął się z trisolariańskimi kroplami, chłopak Yang Dong.
Zhang Beihai
–
oficer Floty Azjatyckiej, który uprowadził Dobór Naturalny podczas bitwy w dniu Sądu Ostatecznego, co pozwoliło ludziom zachować iskierkę nadziei w najczarniejszej godzinie. Prawdopodobnie jeden z pierwszych oficerów, który zrozumiał naturę ciemnych bitw.
Say
–
sekretarz generalna ONZ w czasie kryzysu trisolariańskiego.
Manuel Rey Diaz
–
Wpatrujący się w Ścianę. Zaproponował plan rozmieszczenia w Układzie Słonecznym ogromnych bomb termojądrowych dla obrony przed Trisolarianami.
Luo Ji
–
Wpatrujący się w Ścianę, odkrywca teorii ciemnego lasu, twórca odstraszania groźbą powiadomienia ciemnego lasu.
SPIS ER
era powszechna
teraźniejszość–201X
era kryzysu
201X–2208
era odstraszania
2208–2270
era postodstraszania
2270–2272
era nadawania
2272–2332
era schronu
2332–2400
era galaktyczna
2273–do nieznanego roku
era czarnej domeny
w układzie DX3906
2687–18906416
oś czasowa
Wszechświata 647
18906416–…
Fragment Wstępu do Przeszłości poza czasem
Sądzę, że należy to nazwać „historią”, ale ponieważ mogę się opierać tylko na własnej pamięci, brakuje temu niezbędnej dla prac historycznych dokładności i ścisłości.
Nie można tego nawet nazwać „przeszłością”, ponieważ przedstawione przeze mnie wydarzenia nie miały miejsca w przeszłości, nie rozgrywają się teraz i nie nastąpią w przyszłości.
Nie chcę zapisywać szczegółów, a jedynie stworzyć pewne ramy historii lub opisu przeszłości. Tych szczegółów zachowało się naprawdę mnóstwo. Miejmy nadzieję, że – zamknięte w dryfujących butelkach – dotrą do nowego wszechświata i tam przetrwają.
Tak więc przedstawiam tylko zarys; pewnego dnia będzie można go wypełnić tymi wszystkimi szczegółami. Oczywiście nie nam przypadnie to zadanie. Liczę tylko na to, że nadejdzie kiedyś dzień, kiedy ktoś będzie mógł to zrobić.
Żałuję, że ten dzień nie zdarzył się w przeszłości, nie istnieje w teraźniejszości i nie nadejdzie w przyszłości.
Przesuwam słońce na zachód i gdy zmienia się kąt padania jego światła, krople rosy na siewkach na polu lśnią jak niezliczone otwierające się nagle oczy. Przygaszam słońce, by zmierzch nastał wcześniej, a potem patrzę na swoją sylwetkę na tle słońca chowającego się za odległy horyzont.
Macham do tej sylwetki, a ona macha do mnie. Kiedy patrzę na swój cień, wracam do młodości.
To wspaniała pora, odpowiednia na rozpamiętywanie.
CZĘŚĆ I
Maj 1453 roku ery powszechnej
Śmierć czarodziejki
Przerwawszy, by się opanować, Konstantyn XI odsunął leżący przed nim stos map z zaznaczonymi pozycjami obronnymi, owinął się ciaśniej purpurową szatą i czekał.
Miał dobre wyczucie czasu – wstrząs nastąpił akurat w chwili, gdy się go spodziewał, potężne drżenie, które zdawało się dochodzić z głębi ziemi. Zadzwoniły srebrne świeczniki, a kłąb dymu, który może z tysiąc lat gromadził się pod sufitem Wielkiego Pałacu, spadł w płomienie świec i wybuchł snopem iskier.
Co trzy godziny – bo tyle czasu zajmowało osmańskim kanonierom ponowne naładowanie jednej z ogromnych bombard zaprojektowanych przez inżyniera Urbana – w mury Konstantynopola waliły pięćsetczterdziestokilogramowe kamienne kule. Były to najsilniejsze mury na świecie – wzniesione w V wieku przez Teodozjusza II, stale wzmacniane i rozbudowywane. Głównie dzięki nim bizantyński dwór przetrzymał ataki wielu potężnych wrogów.
Jednak teraz uderzenia ogromnych kamiennych kul żłobiły w nich dziury niczym ugryzienia niewidzialnego giganta. Cesarz wyobrażał sobie te sceny – gdy kurz z wyłomów kłębił się w powietrzu, niezliczone zastępy żołnierzy i obywateli wbiegały w jego tumanach w świeżą ranę jak dzielne mrówki i wypełniały ją wszystkim, co było pod ręką: gruzem z roztrzaskanych budynków, lnianymi workami z ziemią, drogimi arabskimi dywanami… Wyobrażał sobie nawet chmurę pyłu przesyconą światłem zachodzącego słońca, opadającą powoli na Konstantynopol jak złocisty całun.
Podczas pięciu tygodni oblężenia wstrząsy te nadchodziły siedem razy dziennie, regularnie jak uderzenia jakiegoś ogromnego zegara. Był to czas i rytm innego świata – świata pogan. W porównaniu z nimi uderzenia zwieńczonego dwugłowym orłem miedzianego zegara w rogu sali, który odmierzał czas chrześcijaństwa, wydawały się bardzo słabe.
Wstrząsy ustały. Po chwili cesarz Konstantyn skierował z wysiłkiem uwagę na to, co dzieje się w sali. Dał strażnikowi gestem znak, że gotów jest przyjąć gościa.
Wszedł Phrantzes, jeden z jego najbardziej zaufanych dyplomatów, a za nim szczupła, drobna postać.
– Oto Helena. – Phrantzes usunął się na bok, ukazując kobietę, którą przyprowadził.
Cesarz spojrzał na nią. Konstantynopolitańskie damy nosiły bogato haftowane szaty, przystrojone przeróżnymi ozdobami, natomiast kobiety z gminu proste, białe, luźne suknie do kostek. Ta wydawała się połączeniem obu. Zamiast wyszywanej złotem tuniki miała białą suknię plebejuszki, ale na nią narzucony był luksusowy płaszcz, tyle że nie purpurowy ani czerwony, które to kolory zarezerwowane były dla patrycjatu, lecz żółty. Jej urocza i zmysłowa twarz przywodziła na myśl kwiat, który raczej zbutwieje otoczony podziwem niż uschnie w samotności.
Prostytutka, której pewnie dobrze się powodziło.
Drżała. Miała spuszczone oczy, ale cesarz zauważył, że lśniły gorączkowym blaskiem, zdradzając podniecenie i żarliwość, rzadko spotykane u osób z jej klasy.
– Twierdzisz, że masz magiczną moc? – zapytał cesarz.
Chciał jak najszybciej zakończyć tę audiencję. Phrantzes był zwykle skrupulatny. Tylko małą część z ośmiu tysięcy obrońców Konstantynopola stanowiły regularne siły cesarstwa, około dwóch tysięcy było genueńskimi najemnikami. Resztę werbował Phrantzes po trochu spośród mieszkańców miasta. Chociaż jego najnowszy pomysł nie interesował specjalnie cesarza, pozycja zdolnego dostojnika wymagała, by dać mu przynajmniej szansę.
– Tak, mogę zabić sułtana. – Cichy głos Heleny drżał jak nitki jedwabiu na wietrze.
Przed pięcioma dniami Helena stanęła przed bramą pałacu i zażądała widzenia z cesarzem. Gdy strażnicy próbowali ją odepchnąć, pokazała im małe zawiniątko, którego zawartość ich oszołomiła. Nie byli pewni, co to jest, ale wiedzieli, że nie powinna tego posiadać. Zamiast zaprowadzić kobietę przed oblicze cesarza, zatrzymano ją i wypytano o to, skąd wzięła rzecz, którą przyniosła. Jej zeznania zostały potwierdzone i wtedy zaprowadzono ją do Phrantzesa.
Ten wziął od niej teraz tobołek, rozwinął lnianą tkaninę i położył zawartość na biurku cesarza.
Cesarz miał tak samo osłupiały wzrok jak przed pięcioma dniami żołnierze, ale w odróżnieniu od nich wiedział, na co patrzy.
Ponad dziewięćset lat wcześniej, za panowania Justyniana Wielkiego, mistrzowie złotnictwa odlali z czystego kruszcu dwa olśniewająco piękne, wysadzane drogimi kamieniami kielichy. Różniły się jedynie kształtem i ułożeniem tych klejnotów. Jeden z nich przechodził w ręce następujących po sobie władców, drugi podczas przebudowy Hagii Sophii w 537 roku zamknięto wraz z innym skarbami w sekretnej komorze w fundamentach tego wspaniałego kościoła.
Kielich przechowywany w pałacu z czasem zmatowiał i stracił blask, natomiast ten, który cesarz widział teraz przed sobą, błyszczał, jakby wykonano go wczoraj.
Początkowo nikt nie dawał wiary wyznaniu Heleny – wszyscy myśleli, że prawdopodobnie ukradła go jednemu ze swych bogatych patronów. Chociaż o istnieniu ukrytej komory pod kościołem wiedziało wiele osób, tylko nieliczni znali jej dokładne położenie. Poza tym znajdowała się wśród ogromnych głazów, z których zrobiono fundamenty, i nie prowadziły do niej żadne drzwi ani tunel. Wejście tam byłoby nie lada inżynieryjnym przedsięwzięciem.
Jednak cztery dni temu cesarz rozkazał wydobyć cenne przedmioty na wypadek, gdyby Konstantynopol padł. Był to desperacki krok, ponieważ bardzo dobrze wiedział, że Turcy odcięli wszystkie drogi ucieczki z miasta i nie miałby gdzie się schronić ze swymi skarbami.
Trzydziestu robotników pracowało bez przerwy przez trzy dni, by dostać się do ukrytej komory, której ściany zbudowano z równie potężnych bloków skalnych jak piramidę Cheopsa. Pośrodku komory znajdował się masywny kamienny sarkofag opasany dwunastoma krzyżującymi się żelaznymi obręczami. Ich przepiłowanie zajęło pięciu robotnikom większość czwartego dnia. W końcu pod okiem wielu strażników zdjęli pokrywę sarkofagu.
Wszystkich obecnych przy tym zdumiały nie skarby i święte przedmioty ukryte przez prawie tysiąc lat, lecz leżąca na nich kiść świeżych winogron.
Helena utrzymywała, że zostawiła je tam przed pięcioma dniami, a połowę wcześniej zjadła. I tak jak oświadczyła, na gałązce zostało tylko siedem owoców.
Robotnicy porównali zawartość sarkofagu z listą umieszczoną na wewnętrznej stronie jego wieka. Zgadzało się wszystko oprócz kielicha. Gdyby nie znaleziono go wcześniej przy Helenie i gdyby nie jej świadectwo, wszystkich obecnych przy otwarciu skazano by na śmierć, nie zwracając uwagi na ich zaklinanie się, że zarówno komora, jak i sarkofag wydawały się nietknięte.
– Jak to wyjęłaś? – zapytał cesarz.
Helena zaczęła jeszcze bardziej drżeć. Najwyraźniej magiczna moc nie dawała jej poczucia bezpieczeństwa. Popatrzyła na cesarza przerażonym wzrokiem i wydusiła z siebie odpowiedź.
– Te miejsca… Widzę je… Widzę je… – rozpaczliwie starała się znaleźć odpowiednie słowo – …otwarte…
– Możesz mi to zademonstrować? Wyjmij coś z zamkniętego pojemnika.
Helena potrząsnęła głową. Strach odebrał jej mowę. Spojrzała na Phrantzesa, szukając u niego pomocy.
– Twierdzi, że może uprawiać magię tylko w pewnym konkretnym miejscu – rzekł tamten. – Ale nie ujawniła, co to za miejsce, i nikomu nie wolno tam za nią iść, bo w przeciwnym razie straci na zawsze magiczną moc.
Helena energicznie pokiwała głową.
– W Europie zostałabyś spalona na stosie – powiedział cesarz.
Helena osunęła się na podłogę i obronnym ruchem zacisnęła ręce na piersi.
– Wiesz, jak zabić? – naciskał cesarz.
Ale Helena tylko się trzęsła. Po wielokrotnych ponagleniach Phrantzesa skinęła w końcu głową.
– Dobrze – rzekł cesarz do Phrantzesa. – Wypróbuj ją.
Phrantzes poprowadził Helenę długimi schodami w dół. Pochodnie w obejmach rzucały kręgi mdłego światła. Pod każdą stało dwóch żołnierzy, w których zbrojach odbijał się ich blask i tworzył na ścianach żywe, migoczące wzory.
W końcu znaleźli się w ciemnym lochu. Helena owinęła się ciaśniej płaszczem. W tych podziemiach trzymano lód do użytku latem.
Teraz jednak nie było tam lodu. Pod pochodnią w rogu siedział w kucki więzień, zapewne anatolijski oficer, jak można było sądzić. Łypnął przez kraty na Phrantzesa i Helenę dzikim, wilczym wzrokiem.
– Widzisz go? – zapytał Phrantzes.
Helena skinęła głową.
Phrantzes wręczył jej sakwę z owczej skóry.
– Możesz teraz odejść. Wróć przed świtem z jego głową.
Helena wyjęła z sakwy szablę, lśniącą w świetle pochodni jak sierp księżyca. Oddała ją Phrantzesowi.
– Nie potrzebuję tego.
Potem weszła bezszelestnie na schody. Gdy przechodziła przez kręgi światła, zdawała się zmieniać kształt – raz wyglądała jak kot, raz jak kobieta. W końcu zniknęła.
Phrantzes obrócił się do jednego z oficerów.
– Wzmocnijcie straż. – Wskazał więźnia. – Miejcie go stale na oku.
Gdy oficer odszedł, Phrantzes kiwnął ręką i z ciemności wyłonił się mężczyzna w czarnej szacie mnicha.
– Nie podchodź zbyt blisko – powiedział Phrantzes. – Nie szkodzi, jeśli ją zgubisz, ale w żadnym razie nie pozwól jej się zorientować, że ją śledzisz.
Mnich skinął głową i równie cicho jak Helena wspiął się na schody.
Konstantyn nie spał tej nocy ani trochę lepiej niż od początku oblężenia. Gdy tylko zaczynał zapadać w sen, budził go wstrząs wywołany uderzeniem pocisku wystrzelonego z ciężkiej bombardy. Przed świtem poszedł do gabinetu, gdzie czekał już na niego Phrantzes.
Zupełnie zapomniał o czarownicy. W odróżnieniu od swego ojca, Manuela II, i starszego brata, Jana VIII, Konstantyn był człowiekiem trzeźwo myślącym i zdawał sobie sprawę, że tych, którzy pokładają całą wiarę w cudach, czeka przedwczesna śmierć.
Phrantzes skinął w stronę drzwi i do gabinetu wsunęła się bezszelestnie Helena. Wyglądała na tak samo przestraszoną jak poprzednim razem i gdy podniosła sakwę, trzęsły się jej ręce.
Zaledwie Konstantyn zobaczył sakwę, pojął, że traci tylko czas. Torba była płaska, nie ciekła z niej krew. Widać było wyraźnie, że nie ma w niej głowy więźnia.
Ale wyraz twarzy Phrantzesa nie świadczył o rozczarowaniu. Malowała się na niej raczej dezorientacja, jakby chodził we śnie.
– Nie przyniosła tego, co chcieliśmy, prawda? – zapytał Konstantyn.
Phrantzes wziął od Heleny sakwę, położył na biurku cesarza i otworzył. Popatrzył na cesarza jak na ducha.
– Prawie przyniosła.
Cesarz zajrzał do sakwy. Na dnie leżało coś szarawego i miękkiego jak stary barani łój. Phrantzes przysunął bliżej kandelabr.
– To mózg tego Anatolijczyka – powiedział.
– Rozłupała mu czaszkę?
Konstantyn zerknął na Helenę. Drżała pod płaszczem jak przestraszona mysz.
– Nie, ciało więźnia wyglądało na nietknięte. Wyznaczyłem do obserwowania go dwudziestu ludzi, po pięciu na jednej zmianie, i każdy patrzył pod innym kątem. Strażnicy przed drzwiami zostali postawieni w stan wzmożonej czujności, nie prześliznąłby się między nimi nawet komar.
Phrantzes przerwał, jakby to wspomnienie go poraziło.
Cesarz dał mu głową znak, by kontynuował.
– Dwie godziny po jej wyjściu więzień dostał nagle konwulsji i padł martwy. Wśród obserwatorów byli doświadczony grecki lekarz i weterani wielu bitw. Żaden z nich nigdy nie widział, by ktoś umarł w taki sposób. Godzinę później wróciła i pokazała im tę sakwę. Potem ten grecki medyk otworzył czaszkę trupa. Była pusta.
Konstantyn przyjrzał się mózgowi w sakwie – był cały, bez żadnych śladów uszkodzeń. Delikatny narząd musiał zostać usunięty bardzo starannie. Cesarz skupił wzrok na szczupłych palcach Heleny trzymających brzegi płaszcza. Wyobraził sobie, jak obejmują schowany w trawie grzyb, zdejmują świeży kapelusz z trzonka…
Przesunął spojrzeniem w górę po ścianie, jakby obserwował coś wznoszącego się nad horyzont za pałacem. Murami wstrząsnęła kolejna kula wystrzelona z ogromnej kolubryny, ale po raz pierwszy nie poczuł drgań.
„Jeśli naprawdę zdarzają się cuda, to pora na to, by się objawiły” – pomyślał.
Konstantynopol był w strasznych opałach, ale tliła się jeszcze iskierka nadziei. Po pięciu dniach krwawych walk wróg też poniósł poważne straty. W niektórych miejscach stosy trupów Turków sięgały szczytów murów, a atakujący byli tak samo wyczerpani jak oblężeni. Przed kilkoma dniami śmiała flota genueńska przedarła się przez blokadę na Bosforze i weszła w Złoty Róg, przywożąc cenne dostawy i pomoc. Wszyscy wierzyli, że jest strażą przednią posiłków reszty krajów chrześcijańskich.
Morale w obozie tureckim było niskie. Większość dowódców w głębi duszy chciała przyjąć zaproponowane przez dwór bizantyński warunki rozejmu i się wycofać. Nie odstąpiono jeszcze od oblężenia tylko z powodu uporu jednego człowieka.
Władał on biegle łaciną, znał się na nauce i sztuce, umiał prowadzić wojny. Nie zawahał się utopić własnego brata w wannie, by nie zawadzał mu w drodze do tronu, przed swoim wojskiem uciął głowę pięknej niewolnicy, by dowieść, że nie da się skusić kobiecie… Sułtan Mehmed II był osią, na której kręciły się koła osmańskiej machiny wojennej. Gdyby go zabrakło, cała ta machina by się rozpadła.
„Może naprawdę zdarzył się cud” – pomyślał cesarz.
– Dlaczego chcesz to zrobić? – zapytał, nadal wpatrując się w ścianę.
– Chcę zostać zapamiętana – odparła Helena. Czekała na to pytanie.
Konstantyn skinął głową. Tej kobiety nie pociągały pieniądze ani skarby, żadne mury ani zamki nie mogły powstrzymać jej przed wzięciem tego, czego pragnęła. Prostytutka pragnęła jedynie, by darzono ją czcią.
– Jesteś potomkinią krzyżowców?
– Tak. – Po chwili dodała: – Nie tych z czwartej krucjaty.
Cesarz położył dłoń na jej głowie. Uklękła.
– Idź, dziecko. Jeśli zabijesz Mehmeda II, będziesz zbawczynią Konstantynopola i na zawsze pozostaniesz w naszej pamięci jako święta. Święta ze świętego miasta.
O zmroku Phrantzes wyprowadził Helenę na mury koło bramy św. Romana.
Piasek przy murach był czarny od krwi umierających ludzi, ciała poległych leżały wokół jak grad, który spadł z nieba. Nieco dalej unosił się biały dym z wielkich dział, niestosownie lekki i zwiewny. Przed nimi rozpościerał się jak okiem sięgnąć obóz sił osmańskich, z którego wznosiły się gęste jak las proporce, powiewające w wilgotnej morskiej bryzie pod ołowianoszarym niebem.
Z innej strony osmańskie okręty pokrywały Bosfor jak czarne żelazne gwoździe przytrzymujące niebieską powierzchnię morza.
Helena zamknęła oczy. „To moje pole bitwy – pomyślała. – Moja wojna”.
Przypomniała sobie legendy z dzieciństwa, snute przez ojca opowieści o przodkach. W Europie po drugiej stronie cieśniny znajdowała się prowansalska wioska. Pewnego dnia na wioskę opadła chmura i wyłoniła się z niej armia dzieci ze lśniącymi czerwonym krzyżami na zbrojach, prowadzona przez anioła. Jej przodek, człowiek z wioski, odpowiedział na ich wezwanie i pożeglował przez Morze Śródziemne, by walczyć w Ziemi Świętej w imię Boga. Zaczynał jako szeregowy żołnierz, ale został templariuszem. Później przyjechał do Konstantynopola, gdzie poznał piękną kobietę, świętą wojowniczkę. Zakochali się i dali początek ich świetnej rodzinie…
Kiedy była starsza, odkryła, jak było naprawdę. Główny wątek tej opowieści był prawdziwy. Ów przodek rzeczywiście był członkiem krucjaty dziecięcej. Po spustoszeniu wiosek przez zarazę przyłączył się do wyprawy w nadziei napełnienia brzucha. Gdy zszedł ze statku, znalazł się w Egipcie, a tam z ponad dziesięcioma tysiącami innych dzieci sprzedano go w niewolę. Po wielu latach uciekł i przedostał się do Konstantynopola, gdzie faktycznie poznał wojowniczkę. Jednak jej los był niewiele lepszy od jego losu. Cesarstwo bizantyńskie miało nadzieję, że z całej Europy ściągną doborowi żołnierze i zaczną walczyć z niewiernymi, ale zamiast nich przybyła armia kruchych, ubogich jak żebraczki kobiet. Dwór bizantyński odmówił wsparcia tych „świętych wojowniczek”, więc zostały prostytutkami.
Przez ponad sto lat „świetna” rodzina Heleny ledwie wiązała koniec z końcem. Za czasów jej ojca wpadli w jeszcze większą biedę. Głodna Helena wybrała profesję swej znakomitej przodkini, ale gdy ojciec się o tym dowiedział, stłukł ją na kwaśne jabłko i powiedział, że gdy jeszcze raz ją na tym przyłapie, zabije ją… jeśli nie zacznie przyprowadzać klientów do domu, by mógł negocjować lepszą zapłatę i zatrzymywać pieniądze „dla niej”.
Uciekła z domu, po czym zaczęła żyć i pracować na własny rachunek. Była w Jerozolimie i Trapezuncie, a nawet w Wenecji. Nie chodziła już głodna i nosiła piękne stroje, ale wiedziała, że nie różni się od źdźbła trawy rosnącego w przydrożnym błocie i wdeptywanego w nie przez podróżnych.
I wtedy Bóg zesłał jej cud.
Nie wzorowała się na Joannie d’Arc, innej kobiecie natchnionej przez Boga. Co Dziewica Orleańska otrzymała od Boga? Tylko miecz. Natomiast Helenie Bóg dał coś, dzięki czemu stanie się ona najświętszą kobietą po Maryi…
– Spójrz, to jest obóz Fatiha, Zdobywcy. – Phrantzes wskazał teren za murami.
Helena kiwnęła głową.
Phrantzes wręczył jej drugą sakwę z owczej skóry.
– W środku są trzy jego portrety, namalowane z różnych punktów widzenia i przedstawiające go w różnych strojach. Dałem ci też nóż – będzie ci potrzebny. Musimy dostać całą głowę, nie tylko mózg. Najlepiej zaczekaj do nocy. W dzień nie będzie go w namiocie.
Helena wzięła sakwę.
– Pamiętaj o moim ostrzeżeniu.
– Oczywiście.
„Nie idź za mną – pomyślała. – Nie wchodź tam, gdzie ja muszę wejść. W przeciwnym razie magia na zawsze przestanie działać”.
Szpieg, który poszedł za nią poprzednim razem w przebraniu mnicha, powiedział Phrantzesowi, że bardzo uważała, wielokrotnie kluczyła, zawracała i na koniec dotarła do dzielnicy Blacherny, gdzie ostrzał tureckich armat był najcięższy.
Szpieg widział, jak Helena wchodzi w ruiny minaretu, który kiedyś był częścią meczetu. Gdy Konstantyn wydał rozkaz zburzenia meczetów w mieście, ostała się tylko ta wieża, bo podczas ostatniej zarazy wbiegło do niej kilka chorych osób i umarło tam, więc nikt nie chciał się do niej zbliżyć. Na początku oblężenia zbłąkana kula armatnia zmiotła jej górną połowę.
Stosując się do napomnienia Phrantzesa, szpieg nie wszedł do minaretu, ale wypytał dwóch żołnierzy, którzy byli w nim, zanim trafiła go zbłąkana kula. Powiedzieli mu, że zamierzali ustanowić na jego szczycie punkt obserwacyjny, ale zarzucili ten pomysł, gdy się zorientowali, że wieża nie jest odpowiednio wysoka. Powiedzieli też, że wewnątrz minaretu nie ma nic oprócz kilku ciał, które rozłożyły się tak, że zostały z nich praktycznie szkielety.
Tym razem Phrantzes nie posłał za Heleną żadnego szpiega. Patrzył, jak toruje sobie drogę wśród żołnierzy tłoczących się na szczytach murów. Jej jasny płaszcz wyróżniał się na tle ich pokrytych kurzem i krwią zbroi. Ale wyczerpani wojacy nie zwracali na nią uwagi. Zeszła z murów i nie sprawdzając, czy ktoś za nią idzie, skierowała się do dzielnicy Blacherny.
Zapadła noc.
Konstantyn gapił się na wysychającą plamę wody na posadzce, metaforę jego topniejącej nadziei.
Plamę zostawiło parunastu szpiegów. W ubiegły poniedziałek, przebrani w turbany i stroje sił osmańskich, prześlizgnęli się przez blokadę małą łodzią żaglową, by powitać flotę europejską, która rzekomo płynęła im z odsieczą. Ale zobaczyli tylko puste Morze Egejskie, bez śladu statków. Wykonali zadanie i rozczarowani znowu przemknęli się przez blokadę, wioząc cesarzowi straszną wiadomość.
Konstantyn wreszcie zrozumiał, że pomoc obiecana przez Europę jest tylko marzeniem. Chrześcijańscy królowie z zimnym wyrachowaniem postanowili porzucić na pastwę niewiernych Konstantynopol, święte miasto, które przez tak wiele stuleci opierało się zalewowi muzułmanów.
Do jego uszu dotarły niespokojne krzyki z zewnątrz. Wszedł strażnik i doniósł o zaćmieniu księżyca, co było złą wróżbą. Według starej przepowiedni Konstantynopol nie upadnie, dopóki będzie świecił księżyc.
Konstantyn obserwował przez wąską szczelinę okienną znikający w cieniu księżyc, który wyglądał, jakby wchodził do grobu na niebie. Wiedział, chociaż nie miał pojęcia dlaczego, że Helena nie wróci, a on nigdy nie zobaczy głowy wroga.
Minął dzień, później noc. O Helenie nie było żadnych wieści.
Phrantzes zatrzymał swych ludzi przed minaretem w dzielnicy Blacherny. Zsiedli z koni. Wszyscy osłupieli. W zimnym białym świetle wzeszłego przed chwilą księżyca minaret wydawał się nieuszkodzony. Jego ostry wierzchołek sterczał w rozgwieżdżone niebo.
Szpieg przysiągł, że gdy był tu ostatnim razem, minaret nie miał wierzchołka. Jego słowa potwierdziło wielu znających tę dzielnicę oficerów i żołnierzy.
Ale Phrantzes popatrzył na niego z wściekłością. Bez względu na to, ilu świadków twierdziło, że było inaczej, szpieg musiał kłamać. Nietknięty minaret był tego niezbitym dowodem. Jednak Phrantzes nie miał czasu na wymierzenie kary. Konstantynopol niedługo padnie i nikt nie ucieknie przed karzącym ramieniem Zdobywcy.
Stojący z boku żołnierz wiedział, że wierzchołka minaretu wcale nie zniszczyła kula armatnia. Pewnego ranka przed dwoma tygodniami zobaczył, że górna połowa minaretu zniknęła. Poprzedniej nocy nie było ostrzału miasta i pamiętał, że wokół wieży nie było gruzu. Jego dwaj towarzysze, którzy byli tu z nim wtedy, polegli w bitwie. Jednak na widok miny Phrantzesa postanowił zachować milczenie.
Phrantzes wszedł ze swymi ludźmi do budowli. Podążył za nimi nawet szpieg, który jego zdaniem kłamał. Zobaczyli szczątki ofiar zarazy, rozwłóczone po ruinach przez zdziczałe psy, ale ani śladu żywej istoty.
Wspięli się po schodach. Na drugim piętrze dostrzegli w chybotliwym świetle pochodni skuloną pod oknem Helenę. Wydawała się spać, ale w jej półprzymkniętych oczach odbijał się blask pochodni. Miała porwane i pobrudzone ziemią ubranie, potargane włosy i kilka krwawych zadrapań na twarzy, być może od własnych paznokci.
Phrantzes się rozejrzał. Był to szczyt minaretu, pusta przestrzeń w kształcie stożka. Zauważył pokrywającą wszystko grubą warstwę kurzu, ale było na niej trochę śladów stóp, jakby Helena, tak jak oni, przyszła tutaj niedawno.
Obudziła się i skrobiąc dłońmi po ścianie, wstała. Wpadające przez okno światło księżyca przemieniło jej zmierzwione włosy w srebrzystą aureolę. Gapiła się na nich szeroko otwartymi oczami i wydawało się, że z trudem wraca do rzeczywistości. Zaraz jednak ponownie zamknęła powieki, jakby pragnęła znowu zapaść w sen.
– Co tu robisz? – krzyknął Phrantzes.
– Ja… ja nie mogę tam iść.
– Gdzie?
Z nadal zaciśniętymi powiekami, jakby rozkoszowała się wspomnieniem niczym dziecko ulubioną zabawką, odparła:
– Jest tam tyle przestrzeni. Tak wygodnie… – Otworzyła oczy i rozejrzała się z przerażeniem. – Ale tutaj jest jak w trumnie, i w minarecie, i poza nim. Muszę tam iść.
– A co z twoim zadaniem?
– Zaczekaj! – Helena się przeżegnała. – Zaczekaj!
Phrantzes wskazał za okno.
– Już nie ma na co czekać.
Zalały ich fale dźwięków. Gdyby się w nie uważnie wsłuchać, można by wyróżnić dwa źródła.
Jedno z nich było za miastem. Mehmed II postanowił przypuścić następnego dnia ostateczny atak. W tej chwili młody sułtan objeżdżał osmańskie obozy i mówił żołnierzom, że chce tylko samego miasta, a skarby i kobiety Konstantynopola przypadną armii. Po jego zdobyciu wojsko będzie miało trzy dni na plądrowanie. Żołnierze powitali to wiwatami, a ich radość spotęgowały jeszcze głosy trąb i bębnów. Ten radosny gwar, zmieszany z dymem i iskrami unoszącymi się z ognisk przed obozami, nasunął się na Konstantynopol jak fala śmierci.
Natomiast dźwięki dochodzące z miasta były ponure i stłumione. Wszyscy obywatele zebrali się w Hagii Sophii na ostatniej mszy. Ta scena nie rozegrała się nigdy wcześniej i już się nie rozegra w historii chrześcijaństwa: przy wtórze podniosłych hymnów, w blasku świec, cesarz bizantyński, patriarcha Konstantynopola, prawosławni chrześcijanie ze Wschodu i katolicy z Włoch, żołnierze w pełnej zbroi, weneccy i genueńscy kupcy i żeglarze oraz ogromne rzesze zwykłych obywateli zebrali się przed Bogiem, by się przygotować do ostatniej bitwy w swym życiu.
Phrantzes wiedział, że jego plan się nie powiódł. Być może Helena była tylko zręczną oszustką i nie miała żadnych magicznych mocy. Wolałby, by tak było, bo istniała jeszcze inna, groźniejsza możliwość – Helena naprawdę posiadała magiczną moc i zaproponowała swe usługi Mehmedowi II, który zlecił jej nowe zadanie.
Co w końcu mogło jej zaoferować chylące się do upadku cesarstwo bizantyńskie? Obietnica cesarza, że uczyni z niej świętą, nie mogłaby zostać spełniona. Ani Konstantynopol, ani Rzym nie ogłosiłyby czarownicy i dziwki świętą. Prawdopodobnie wróciła z tureckiego obozu z dwoma nowymi celami: zgładzeniem Konstantyna i jego.
Czy tak nie postąpił już Urban, ten węgierski inżynier? Najpierw zgłosił się z planami wielkich dział do Konstantyna, ale ponieważ cesarz nie miał pieniędzy ani na ich budowę, ani na zapłatę za te projekty, zwrócił się ze swym pomysłem do Mehmeda II i teraz codzienny ostrzał stale przypominał o jego zdradzie.
Phrantzes spojrzał na szpiega, który natychmiast wydobył miecz z pochwy i dźgnął nim Helenę w pierś. Ostrze przeszyło jej ciało i uwięzło w szczelinie za nią. Szpieg starał się wyciągnąć broń, ale ta ani drgnęła. Helena oparła ręce na rękojeści. Szpieg puścił miecz, nie chcąc dotknąć jej dłoni.
Phrantzes wyszedł ze swymi ludźmi.
Podczas egzekucji Helena nie wydała żadnego głosu. Jej głowa stopniowo opadła, usuwając się poza snop wpadającego przez okno światła księżyca, i zniknęła srebrzysta aureola z jej włosów. W ciemnym wnętrzu minaretu księżyc oświetlał mały kawałek podłogi, po którym płynął jak czarny wąż cienki strumyk krwi.
Na krótko przed wielką bitwą ucichły wszelkie dźwięki w mieście i poza jego murami. Cesarstwo wschodniorzymskie, leżące w miejscu, gdzie Europa styka się z Azją, a ziemia z morzem, witało ostatni świt.
Na drugim piętrze minaretu skonała przyszpilona do ściany czarodziejka. Była prawdopodobnie jedyną prawdziwą czarodziejką w całych dziejach rodzaju ludzkiego. Niestety, dziesięć godzin wcześniej skończył się też krótki wiek czarów.
Zaczął się on o czwartej po południu 3 maja 1453 roku, kiedy po raz pierwszy skrzyżowały się drogi Ziemi i fragmentu wielowymiarowego obiektu, a zakończył o dziewiątej wieczorem 28 maja tego samego roku, kiedy ten fragment oddalił się od Ziemi. Po dwudziestu pięciu dniach i pięciu godzinach świat wrócił na swą normalną orbitę.
Wieczorem 29 maja Konstantynopol padł.
Kiedy krwawa rzeź zbliżała się do nieuchronnego końca, Konstantyn stanął naprzeciw mrowia wojsk tureckich i krzyknął:
– Miasto padło, a ja nadal żyję.
Potem zrzucił cesarski płaszcz i z dobytym mieczem stawił czoło nacierającym hordom. Jego srebrzysta zbroja lśniła przez chwilę jak kawałek metalowej folii wrzucony do wanny z ciemnoczerwonym kwasem siarkowym, po czym znikła.
Przez wiele lat nie zdawano sobie sprawy z historycznego znaczenia upadku Konstantynopola. Dla większości osób było oczywiste, że wraz z jego zdobyciem przez Turków cesarstwo rzymskie wydało ostatnie tchnienie. Bizancjum było tysiącletnią koleiną pozostawioną przez koła starożytnego Rzymu i chociaż przez pewien czas cieszyło się splendorem, w końcu zniknęło jak plama wody w upalnych promieniach słońca. Niegdyś w jego wspaniałych łaźniach pogwizdywali Rzymianie, przekonani, że ich imperium będzie trwało tak samo wiecznie jak granitowe ściany basenów, w których się pluskali.
Żadna uczta nie trwa wiecznie. Wszystko się kiedyś kończy. Wszystko.
1 rok ery kryzysu
Możliwość życia
Yang Dong chciała się ratować, ale wiedziała, że dla niej nie ma już prawie nadziei.
Stała na balkonie najwyższego piętra ośrodka nadzoru i patrzyła na unieruchomiony akcelerator cząstek. Z tego miejsca widziała cały dwudziestokilometrowy obwód zderzacza cząstek. Wbrew powszechnej praktyce jego pierścień nie znajdował się w podziemnym tunelu, lecz w biegnącej nad ziemią betonowej rurze. W świetle zachodzącego słońca obiekt wyglądał jak ogromna kropka*.
„Jakie zdanie kończy ta kropka? – pomyślała. – Miejmy nadzieję, że tylko to, które ogłasza koniec fizyki”.
Kiedyś Yang Dong była przekonana, że być może życie i świat są brzydkie, ale w skali mikro i makro wszystko jest harmonijne i piękne. Świat, w którym toczy się nasze codzienne życie, jest tylko pianą unoszącą się na powierzchni oceanu doskonałej rzeczywistości. Jednak teraz wydawało się, że ten codzienny świat jest jedynie piękną skorupką, a zamknięta w nim mikrorzeczywistość i makrorzeczywistość, w której on sam jest zamknięty, są dużo brzydsze i bardziej chaotyczne niż ta skorupka.
Zbyt przerażające.
Byłoby lepiej, gdyby mogła przestać myśleć o takich rzeczach. Mogła wybrać zawód, który nie miał nic wspólnego z fizyką, wyjść za mąż, urodzić dzieci i wieść spokojne, szczęśliwe życie jak wiele innych kobiet. Oczywiście takie życie byłoby dla niej życiem połowicznym.
Martwiło ją jeszcze coś innego – jej matka, Ye Wenjie. Yang Dong odkryła przypadkiem w jej komputerze kilka zaszyfrowanych wiadomości. Bardzo ją to zaintrygowało.
Jak wiele starszych osób, matka Yang nie była zbyt obeznana z siecią i własnym komputerem, więc zamiast zniszczyć odszyfrowane wiadomości, tylko je usunęła. Nie zdawała sobie sprawy, że nawet gdyby przeformatowała dysk twardy, do tych danych można by było łatwo dotrzeć.
Pierwszy raz w życiu Yang Dong zachowała coś w sekrecie przed matką i odzyskała informacje zawarte w usuniętych dokumentach. Przeczytanie ich zajęło jej kilka dni, ale dowiedziała się wiele o świecie Trisolarian oraz tajemnicy znanej tylko im i jej matce.
Yang Dong była oszołomiona. Matka, na której przez większość życia całkowicie polegała, okazała się kimś, kogo zupełnie nie znała, osobą, w której istnienie nie mogłaby uwierzyć. Nie śmiała stanąć z nią twarzą w twarz i zapytać o to, bo w chwili, w której by to zrobiła, obraz matki w jej umyśle uległby nieodwracalnemu przeobrażeniu. Lepiej było udawać, że matka nadal jest osobą, którą znała, i żyć jak dotąd. Oczywiście takie życie byłoby dla Yang Dong tylko połowiczne.
Ale czy naprawdę byłoby tak źle żyć tylko połowicznie? O ile się orientowała, takie życie wiodło dużo osób z jej otoczenia. Dopóki ktoś potrafił zapominać i umiał się przystosować, mógł być z niego zadowolony, a nawet szczęśliwy.
Ale koniec fizyki zabrał już jej pół życia, a sekret matki drugą połowę, więc w sumie straciła całe życie. Co jej pozostało?
Yang Dong oparła się o barierkę i spojrzała w przepaść pod sobą, która ją przerażała, a jednocześnie pociągała. Poczuła, że barierka drży pod naciskiem jej ciała, i cofnęła się jak rażona prądem. Bała się zostać tam dłużej. Wróciła do środka.
Znajdowały się tam terminale superkomputera wykorzystywanego do analizowania danych wytwarzanych przez zderzacz. Przed kilkoma dniami wszystkie zamknięto, ale teraz kilka znowu się jarzyło. Przyniosło jej to odrobinę pociechy, ale wiedziała, że nie będzie już miała do czynienia z akceleratorem cząstek, bo superkomputer pracował teraz na potrzeby innych projektów.
W pokoju była tylko jedna osoba, młody mężczyzna, który wstał, gdy weszła Yang Dong. Miał ekstrawaganckie okulary w grubych jasnozielonych oprawkach. Yang powiedziała, że przyszła tylko po to, by zabrać parę rzeczy osobistych, ale kiedy Zielone Okulary usłyszał jej nazwisko, zaczął jej z zapałem wyjaśniać, na czym polega program, nad którym pracuje.
Był to matematyczny model Ziemi. W odróżnieniu od wcześniejszych podobnych projektów, w tym modelu połączono czynniki biologiczne, geologiczne, astronomiczne, atmosferyczne, oceanograficzne, a także będące obiektem badań innych nauk w celu stworzenia symulacji ewolucji powierzchni Ziemi w przeszłości i w przyszłości.
Zielone Okulary skierował jej uwagę na kilka dużych ekranów. Nie pokazywały się na nich przewijające się kolumny cyfr ani wykresy krzywych, lecz jasne, barwne obrazy, na których kontynenty i oceany wyglądały jak z lotu ptaka. Zielone Okulary powiększył myszką kilka z nich, robiąc zbliżenia rzek i zagajników.
Yang Dong poczuła oddech natury przenikający do tego miejsca, zdominowanego kiedyś przez abstrakcyjne liczby i teorie. Miała wrażenie, jakby uwolniono ją z zamknięcia.
Wysłuchawszy wyjaśnień Zielonych Okularów, Yang Dong zabrała swoje rzeczy, uprzejmie się z nim pożegnała i odwróciła się do wyjścia. Czuła na plecach jego wzrok, ale przywykła do takiego zachowania mężczyzn, więc nie tylko jej to nie rozdrażniło, ale wręcz poprawiło jej humor jak promyk słońca zimą. Naszło ją nagle pragnienie, by z kimś porozmawiać.
Odwróciła się do Zielonych Okularów.
– Wierzy pan w Boga?
Ją samą zaskoczyło to pytanie, ale ze względu na model Ziemi, który pokazywały terminale, nie było ono całkowicie nie na miejscu.
Zielone Okulary gapił się na nią z otwartymi ustami. Po chwili otrząsnął się z oszołomienia i zapytał ostrożnie:
– Jakiego „Boga” ma pani na myśli?
– Po prostu Boga.
Powróciło obezwładniające uczucie wyczerpania. Nie miała siły ani cierpliwości, by dokładniej mu to wytłumaczyć.
– Nie.
Yang wskazała wielkie ekrany.
– Ale fizyczne parametry rządzące istnieniem życia są bezlitosne. Weźmy na przykład wodę w stanie ciekłym – może istnieć tylko w wąskim zakresie temperatur. W skali całego Wszechświata staje się to jeszcze bardziej oczywiste. Gdyby parametry Wielkiego Wybuchu były choćby o jedną biliardową inne, nie mielibyśmy żadnych ciężkich pierwiastków, a zatem nie powstałoby życie. Czy nie jest to dowód na istnienie inteligentnego planu?
Zielone Okulary potrząsnął głową.
– Nie wiem wystarczająco dużo o Wielkim Wybuchu, żeby się odnieść do pani słów, ale jeśli chodzi o środowisko naturalne na Ziemi, jest pani w błędzie. Wprawdzie Ziemia zrodziła życie, ale ono też ją zmieniło. Środowisko, które mamy teraz, jest wynikiem interakcji między nimi. – Chwycił myszkę i zaczął klikać. – Zróbmy symulację.
Wyświetlił na jednym z dużych ekranów panel konfiguracji, okno gęste od ciągów liczb. Odznaczył miejsca w polu wyboru i wszystkie ciągi liczb poszarzały.
– Usuńmy możliwość „życia” i zobaczmy, jak rozwijałaby się Ziemia bez niego. Zostawię obraz gruboziarnisty, żeby nie tracić czasu na obróbkę.
Yang Dong zerknęła na inny terminal i zobaczyła, że superkomputer pracuje pełną mocą. Taka maszyna zużywała tyle energii co małe miasto, ale Yang nie powiedziała mu, by przerwał.
Na ekranie pojawiła się świeżo ukształtowana planeta. Jej powierzchnia była rozżarzona do czerwoności, jak kawałek węgla wyciągnięty z pieca. Następowały w szybkim tempie kolejne ery geologiczne i planeta stopniowo stygła. Zmieniały się kolory i wzory na jej powierzchni, tworząc hipnotyzujący widok. Po kilku minutach planeta przybrała pomarańczową barwę, co oznaczało koniec symulacji.
– Obliczenia zostały przeprowadzone na najbardziej podstawowym poziomie. Bardziej precyzyjne zajęłyby ponad miesiąc.
Zielone Okulary poruszył myszką i powiększył obraz. Przez ekran przesunęła się rozległa pustynia, grupa dziwnie ukształtowanych, wysokich górskich szczytów, okrągłe zagłębienie, które wyglądało jak krater.
– Na co patrzymy? – zapytała Yang Dong.
– Na Ziemię. Bez życia tak wyglądałaby teraz jej powierzchnia.
– A gdzie są oceany?
– Nie ma oceanów. Ani rzek. Cała powierzchnia jest sucha.
– Twierdzi pan, że gdyby na Ziemi nie było życia, nie byłoby też wody w stanie ciekłym?
– Rzeczywistość byłaby prawdopodobnie jeszcze bardziej szokująca. Proszę pamiętać, że to tylko symulacja. Ale i tak może pani przynajmniej zobaczyć, jak wielki wpływ wywarło życie na obecny stan Ziemi.
– Ale…
– Myśli pani, że życie jest tylko wątłą, cienką skorupką pokrywającą powierzchnię tej planety?
– A nie jest tak?
– Tylko wtedy, jeśli zignoruje pani siłę czasu. Gdyby kolonia mrówek przesuwała bez końca grudki ziemi wielkości ziarnka ryżu, przeniosłaby za miliard lat Tai Shan. Jeśli da się życiu dość czasu, okaże się trwalsze niż metal i kamień, potężniejsze od tajfunów i wulkanów.
– Ale przecież góry powstają w wyniku procesów geologicznych!
– Niekoniecznie. Życie może nie jest w stanie podnosić gór, ale może zmienić ich rozmieszczenie. Powiedzmy, że mamy trzy góry, z których dwie są pokryte szatą roślinną. Tę, która jest naga, wkrótce zniszczy erozja. „Wkrótce” oznacza w tym przypadku miliony lat, ale w skali er geologicznych to mgnienie oka.
– Wobec tego jak zniknęły oceany?
– Musielibyśmy sprawdzić zapisy symulacji, co wymagałoby wiele pracy. Domyślam się jednak, że rośliny, zwierzęta i bakterie odegrały ważną rolę w tworzeniu się obecnego składu naszej atmosfery. Gdyby nie było życia, byłaby ona zupełnie inna. Możliwe, że nie mogłaby chronić powierzchni Ziemi przed wiatrem słonecznym i promieniowaniem ultrafioletowym i oceany by wyparowały. Efekt cieplarniany przemieniłby wkrótce atmosferę ziemską w kopię wenusjańskiej, a wtedy po pewnym czasie para wodna uciekłaby w przestrzeń kosmiczną. Po kilku miliardach lat Ziemia byłaby sucha.
Yang Dong patrzyła bez słowa na żółtą skorupę planety.
– A zatem Ziemia, na której teraz żyjemy, jest domem, który zbudowało dla siebie życie. Nie ma to nic wspólnego z Bogiem. – Zielone Okulary, wyraźnie zadowolony ze swojej oracji, wyciągnął ręce, jakby chciał objąć ekran.
Yang Dong nie była w nastroju do rozmowy o takich sprawach, ale gdy Zielone Okulary usunął z panelu konfiguracji możliwość istnienia życia, w jej głowie pojawiła się pewna myśl.
– A co ze Wszechświatem? – zadała następne przerażające pytanie.
– Ze Wszechświatem?
– Gdybyśmy użyli podobnego modelu matematycznego dla stworzenia symulacji ewolucji całego Wszechświata i usunęli na początku możliwość istnienia w nim życia, to jak by wyglądał?
Zielone Okulary zastanawiał się przez chwilę, po czym odparł:
– Tak samo. Kiedy mówiłem o wpływie życia na środowisko, ograniczyłem się do Ziemi. Ale skoro mówimy o ewolucji Wszechświata, wpływ życia na niego możemy pominąć, bo jest ono niezwykle rzadkim zjawiskiem.
Yang Dong ugryzła się w język. Starając się przywołać na twarz uśmiech uznania, jeszcze raz się pożegnała. Wyszła z budynku i popatrzyła na usiane gwiazdami nocne niebo.
Z tajnych dokumentów matki wiedziała, że życie we Wszechświecie wcale nie jest takim rzadkim zjawiskiem. Prawdę mówiąc, Wszechświat był zatłoczony.
„Jak bardzo życie zmieniło Wszechświat?” – pomyślała.
Zalała ją fala strachu. Wiedziała, że nie zdoła już się uratować. Próbowała przestać myśleć, przemienić umysł w czarną pustkę, ale uparcie powracało nowe pytanie: „Czy Natura jest rzeczywiście naturalna?”.
* W chińskiej interpunkcji kropkę wyraża się znakiem ° [przypisy są pióra autora amerykańskiego przekładu powieści, Kena Liu].
4 rok ery kryzysu
Yun Tianming
Po rutynowym sprawdzeniu stanu zdrowia Yun Tianminga doktor Zhang zostawił mu gazetę, mówiąc, że skoro od tak dawna przebywa w szpitalu, to powinien się dowiedzieć, co się dzieje na świecie. W pokoju Tianminga był telewizor, więc słowa lekarza go zaskoczyły. Zastanawiał się, czy nie miał on na myśli czegoś innego.
Przeczytał gazetę i doszedł do następującego wniosku: w przeciwieństwie do okresu sprzed jego pójścia do szpitala wiadomości o Ruchu na rzecz Ziemskiej Trisolaris (RZT) nie usuwały już w cień wszystkich innych. Co najmniej kilka artykułów nie miało nic wspólnego z kryzysem wywołanym przez Trisolarian. Ludzie znów skupiali się na tym, co dzieje się tu i teraz, i zamiast martwić się wydarzeniami, do których dojdzie nie wcześniej niż za czterysta lat, myśleli o życiu w czasach obecnych.
Nie było w tym nic dziwnego. Starał się przypomnieć sobie, co się działo przed czterystu laty: w Chinach panowała dynastia Ming, a Nurhaczi chyba – nie był tego pewien – dopiero założył imperium, które miało zastąpić Mingów, po wymordowaniu milionów ludzi. Na Zachodzie niedawno skończyły się wieki ciemne, maszyna parowa miała się pojawić dopiero za sto lat z okładem, a na elektryczność trzeba było czekać jeszcze trzy stulecia. Gdyby w owych czasach ktoś martwił się tym, co będzie za czterysta lat, zostałby wyśmiany. Martwienie się tym, co przyniesie przyszłość, było równie absurdalne jak lamentowanie nad przeszłością.
Co do samego Tianminga, to ze względu na jego stan zdrowia nie musiał się martwić nawet tym, co się będzie działo w przyszłym roku.
Ale jego uwagę przyciągnęła jedna wiadomość. Znajdowała się na pierwszej stronie pod nagłówkiem:
Na posiedzeniu nadzwyczajnym Trzeciego Stałego Komitetu Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych przyjęto ustawę dopuszczającą eutanazję
Tianming był zdezorientowany. Sesję nadzwyczajną zwołano z powodu kryzysu trisolariańskiego, ale ta ustawa zdawała się nie mieć z nim nic wspólnego.
„Dlaczego doktor Zhang chciał, żebym zobaczył tę wiadomość?” – zachodził w głowę Tianming.
Zaniósł się od kaszlu, więc odłożył gazetę i spróbował się zdrzemnąć.
Następnego dnia również w telewizji pokazano kilka reportaży i wywiadów na temat ustawy o eutanazji, ale nie wzbudziło to większego zainteresowania publiczności.
W nocy Tianming miał kłopoty ze spaniem – kaszlał i z trudem łapał oddech. Po chemioterapii był osłabiony i miał nudności. Pacjent z sąsiedniego łóżka przysiadł na brzegu łóżka Tianminga i przytrzymał mu rurkę z tlenem. Nazywał się Li i wszyscy mówili na niego Lao Li, czyli Stary Li.
Lao Li rozejrzał się po sali, upewniając się, że pozostali dwaj pacjenci śpią, po czym powiedział:
– Tianming, niedługo odchodzę.
– Wypisują pana?
– Nie. Skorzystam z tej ustawy.
Tianming usiadł.
– Ale dlaczego? Pana dzieci są takie troskliwe i tak dbają o pana…
– I właśnie dlatego postanowiłem odejść. Jeśli będzie się to jeszcze długo ciągnąć, będą musieli sprzedać swoje domy. Po co? Przecież i tak nie ma na to leku. Muszę wziąć odpowiedzialność za los moich dzieci i ich dzieci.
Lao Li westchnął, poklepał Tianminga po ramieniu i wrócił do swojego łóżka.
Patrząc na cienie rzucane przez kołyszące się drzewa na zasłonkę w oknie, Tianming powoli zasnął. Po raz pierwszy od początku choroby miał przyjemny sen.
Siedział w małej papierowej łódce, płynąc bez wioseł po spokojnej wodzie. Niebo było zamglone, ciemnoszare. Mżył zimny deszcz, ale jego krople nie padały na powierzchnię jeziora, która była gładka jak lustro. Woda, również szara, stapiała się ze wszystkich stron z niebem. Nie było horyzontu, żadnego brzegu…
Gdy obudził się rano, był zdumiony, że w tym śnie miał taką pewność, iż tam będzie zawsze padać, powierzchnia będzie zawsze gładka, a niebo zawsze zamglone i ciemnoszare.
Szpital miał zastosować procedurę, o którą poprosił Lao Li. W środkach przekazu rozgorzała dyskusja nad wyborem właściwego terminu na określenie tego zabiegu. „Wykonać” było z oczywistych względów słowem niestosownym, „wykorzystać” brzmiało równie źle, natomiast „zakończyć” zdawało się sugerować, że śmierć jest już pewna, co niezupełnie zgadzało się ze stanem faktycznym, a więc ostatecznie zdecydowano się na „zastosować”.
Doktor Zhang zapytał Tianminga, czy czuje się na siłach wziąć udział w ceremonii eutanazji Lao Li. Pospiesznie dodał, że ponieważ jest to pierwszy przypadek eutanazji w mieście, byłoby dobrze, gdyby świadkami byli przedstawiciele różnych grup, w tym pacjentów, i że nie chodzi mu o nic innego.
Jednak wbrew tym zapewnieniom Tianming nie mógł się pozbyć uczucia, że kryje się w tym jakiś podtekst. Mimo to zgodził się, bo doktor Zhang zawsze się nim dobrze opiekował.
Dopiero potem uświadomił sobie, że twarz i nazwisko lekarza wydawały mu się znajome, choć nie mógł sobie przypomnieć skąd. Czyżby znał go przed hospitalizacją? Wcześniej nie zdawał sobie z tego sprawy, ponieważ ich kontakty ograniczały się do rozmów o jego stanie zdrowia i leczeniu. Sposób, w jaki lekarz zachowuje się i mówi, wykonując swoje czynności zawodowe, różni się od tego, w jaki zachowuje się i mówi jako osoba prywatna.
Na ceremonii nie było nikogo z rodziny Lao Li. Utrzymał swoją decyzję w tajemnicy przed nimi i poprosił, żeby miejski Urząd Spraw Obywatelskich – nie szpital – poinformował jego rodzinę dopiero po zakończeniu całej procedury. Nowa ustawa pozwalała na to.
Pojawiło się wielu reporterów, ale większości nie wpuszczono do środka. Pokój do eutanazji urządzono na szpitalnym oddziale ratunkowym. W jednej ze ścian osadzone było lustro weneckie, dzięki czemu świadkowie mogli obserwować, co się dzieje w pokoju, ale pacjent ich nie widział.
Tianming przepchnął się przez tłum widzów do lustra. Gdy zobaczył wnętrze pokoju eutanazji, poczuł strach i wstręt. Zbierało mu się na wymioty.
Ktokolwiek odpowiadał za wystrój tego pomieszczenia, zadał sobie wiele trudu – w oknach wisiały nowe, piękne zasłony, w wazonach stały świeże kwiaty, a na ścianach nalepione były papierowe różowe serduszka. Jednak jego starania, by nadać tej sytuacji pokrzepiający charakter, przyniosły odwrotny skutek: przerażające tchnienie śmierci mieszało się z dziwną wesołością, zupełnie jakby ów dekorator chciał przemienić grobowiec w salę ślubną.
Lao Li leżał na łóżku pośrodku pokoju. Wydawał się spokojny. Tianming uświadomił sobie, że właściwie nie pożegnali się, jak należało, i zrobiło mu się ciężko na sercu. Było tam też dwóch notariuszy, którzy kończyli formalności prawne. Gdy Lao Li podpisał dokumenty, wyszli.
Do pokoju wszedł inny mężczyzna, by wyjaśnić Lao Li kolejne etapy procedury. Chociaż miał na sobie biały kitel, nie było jasne, czy naprawdę jest lekarzem. Najpierw wskazał duży ekran w stopach łóżka i zapytał Lao Li, czy potrafi odczytać wszystko, co się na nim pokazuje. Lao Li skinął głową. Potem mężczyzna poprosił go, by wciskając klawisz myszki obok łóżka, zakreślił właściwe odpowiedzi na ekranie, i wyjaśnił, że jeśli jest to dla niego za trudne, mogą spróbować innych dostępnych metod. Lao Li użył myszki i stwierdził, że dobrze sobie z nią radzi.
Tianming przypomniał sobie, że Lao Li wyznał mu, iż nigdy nie korzystał z komputera. Gdy potrzebował gotówki, musiał stać w kolejce do okienka w banku. A więc po raz pierwszy w życiu posługiwał się myszką.
Potem mężczyzna w białym kitlu powiedział Lao Li, że na ekranie pięć razy ukaże się jedno pytanie. Za każdym razem będzie pod nim sześć guzików ponumerowanych od zera do pięciu. Jeśli Lao będzie chciał odpowiedzieć twierdząco, musi kliknąć w guzik, którego numer będzie się losowo zmieniał przy każdym powtórzeniu pytania. Jeśli będzie chciał odpowiedzieć przecząco, musi nacisnąć zero, i wtedy natychmiast przerwie się całą procedurę. Nie będzie guzików z odpowiedziami „tak” i „nie”.
Mężczyzna wyjaśnił, że przyjęto tę skomplikowaną procedurę, by uniknąć sytuacji, w których pacjent naciskałby stale ten sam guzik, nie zastanawiając się nad odpowiedzią.
Weszła pielęgniarka i w lewą rękę Lao Li wbiła wenflon. Był on połączony rurką z automatycznym aparatem wstrzykującym wielkości notebooka. Mężczyzna w białym kitlu wyjął paczuszkę, zdjął z niej kilka warstw folii ochronnej i wydobył ze środka szklaną fiolkę wypełnioną żółtawym płynem. Jej zawartość wlał ostrożnie do aparatu i wraz z pielęgniarką wyszedł. Lao Li został sam.
Na ekranie pojawiło się pytanie i jednocześnie przeczytał je cichy, łagodny, kobiecy głos:
Czy chcesz zakończyć swoje życie? Jeśli tak, wybierz 3. Jeśli nie, wybierz 0.
Lao Li wybrał 3.
Czy chcesz zakończyć swoje życie? Jeśli tak, wybierz 5. Jeśli nie, wybierz 0.
Lao Li wybrał 5.
Proces ten powtórzył się jeszcze dwukrotnie. A potem:
Czy chcesz zakończyć swoje życie? To ostatnie pytanie. Jeśli tak, wybierz 4. Jeśli nie, wybierz 0.
Tianmingowi zakręciło się z żalu w głowie i o mało nie osunął się na podłogę. Takiego bólu i złości nie czuł nawet wtedy, gdy umierała jego matka. Chciał krzyknąć do Lao Li, żeby wybrał 0, chciał rozbić lustro, zdusić ten głos.
Ale Lao wybrał 4.
Bezgłośnie uruchomił się aparat wstrzykujący. Tianming widział, jak obniża się, a potem znika słupek żółtawego płynu. Lao Li nawet się nie poruszył. Zamknął oczy i zasnął.
Tłum wokół Tianminga rozproszył się, ale on pozostał z dłonią przyciśniętą do szyby tam, gdzie stał. Nie patrzył na leżące za szybą martwe ciało. Miał otwarte oczy, ale na nic nie patrzył.
– Nie czuł bólu. – Głos doktora Zhanga był tak cichy, że brzmiał jak brzęczenie komara. Tianming poczuł dłoń na swoim ramieniu. – To mieszanka dużej ilości barbitalu, środków zwiotczających mięśnie i chlorku potasu. Najpierw zaczyna działać barbital i pacjent zapada w głęboki sen, potem pod wpływem środka zwiotczającego ustaje oddychanie, a chlorek potasu prowadzi do zatrzymania akcji serca. Cały proces trwa nie dłużej niż dwadzieścia, trzydzieści sekund.
Po chwili dłoń doktora Zhanga zsunęła się z jego ramienia i Tianming usłyszał oddalające się kroki. Nie odwrócił się.
Nagle przypomniał sobie, skąd go zna.
– Panie doktorze – zawołał cicho. Kroki ustały. Tianming nadal się nie odwracał. – Zna pan moją siostrę, prawda?
Odpowiedź nadeszła po długim milczeniu.
– Tak. W liceum byłem z nią w jednej klasie. Pamiętam, że parę razy pana widziałem.
Tianming wyszedł machinalnie z budynku. Teraz wszystko stało się jasne. Doktor Zhang działał na rzecz jego siostry – siostra chciała, by umarł. Nie, chciała, żeby „zastosowano wobec niego procedurę”.
Chociaż Tianming często wspominał szczęśliwe dzieciństwo, które spędził z siostrą, to gdy oboje dorośli, odsunęli się od siebie. Nie doszło między nimi do żadnego konfliktu, żadne z nich nie zraniło drugiego, ale zaczęli się postrzegać jako zupełnie różniące się od siebie osoby i czuli, że żywią do siebie nawzajem pogardę.
Jego siostra była sprytna, ale niezbyt mądra i wyszła za mąż za podobnego człowieka. Żadne z nich nie zrobiło kariery w swoim zawodzie i nawet kiedy mieli już dorosłe dzieci, nie stać ich było na kupno mieszkania. W domu jej męża nie było dla nich miejsca, zamieszkali więc z ojcem Tianminga.
Natomiast Tianming był samotny. Zarówno w życiu zawodowym, jak i osobistym nie wiodło mu się ani trochę lepiej niż siostrze. Zawsze mieszkał w hotelach robotniczych należących do jego pracodawcy i opiekę nad słabym ojcem pozostawił siostrze.
I nagle zrozumiał sposób myślenia siostry. Jego ubezpieczenie zdrowotne nie wystarczało na pokrycie kosztów pobytu w szpitalu i im bardziej się on przedłużał, tym bardziej rosły. Płacił za to jego ojciec z oszczędności całego życia, ale nigdy nie zaoferował takiej samej sumy jego siostrze, by pomóc jej kupić mieszkanie, a więc wyraźnie go faworyzował. Z punktu widzenia siostry Tianminga ojciec wydawał na niego pieniądze, które należały się jej. Poza tym tracił je na terapie, które mogły tylko przedłużyć mu życie, ale nie wyleczyć chorobę. Gdyby wybrał eutanazję, siostra dostałaby spadek, a on sam mniej by cierpiał.
Niebo wypełniały zamglone, ciemnoszare chmury, jak w jego śnie. Podniósłszy wzrok na tę nieskończoną szarość, Tianming przeciągle westchnął.
„Dobrze – pomyślał. – Skoro chcesz, żebym umarł, umrę”.
Przyszedł mu na myśl Wyrok Kafki, w którym ojciec przeklina syna i skazuje go na śmierć. Syn zgadza się z tym tak łatwo, jakby ktoś kazał mu wynieść śmieci albo zamknąć drzwi, wychodzi z domu, biegnie ulicami w stronę mostu i skacze z niego do rzeki. Później Kafka powiedział biografowi, że kiedy pisał tę scenę, myślał o „gwałtownym wytrysku”.
Teraz Tianming zrozumiał Kafkę, człowieka w meloniku i z teczką, który przed ponad stu laty samotnie przemierzał ciemne ulice Pragi, człowieka, który był równie samotny jak on.
Gdy Tianming wrócił do swego pokoju, czekał tam na niego gość – Hu Wen, kolega ze studiów.
Od czasów studenckich był on dla Tianminga kimś najbliższym definicji przyjaciela, choć stosunki, które ich łączyły, trudno by było nazwać przyjaźnią w pełnym znaczeniu tego słowa. Wen należał do osób, które wszystkich znały i ze wszystkimi dobrze się dogadywały, ale nawet w kręgu jego znajomych Tianming zajmował odległą pozycję. Od wręczenia dyplomów nie miał z nim żadnego kontaktu.
Wen nie przyniósł kwiatów ani niczego innego w tym stylu, tylko cały karton napojów w puszkach.
Po krótkim niezgrabnym powitaniu Wen zadał Tianmingowi zaskakujące pytanie:
– Pamiętasz naszą wyprawę w plener na początku studiów? Tę, kiedy pierwszy raz wyjechaliśmy całą grupą?
Oczywiście pamiętał. Wtedy usiadła obok niego Cheng Xin i po raz pierwszy odezwała się do niego.
Gdyby nie przejęła inicjatywy, to wątpił, by podczas pozostałych czterech lat studiów zdobył się na odwagę i ją zagadnął. Na tej wycieczce siedział sam, gapiąc się na rozległy zbiornik wodny Miyun koło Pekinu. A ona przysiadła obok niego i zaczęła konwersację, rzucając kamyki do wody.
Rozmowa kręciła się wokół tematów wspólnych dla świeżo upieczonych studentów, którzy dopiero się poznają, ale Tianming wciąż pamiętał każde słowo. Potem Cheng Xin zrobiła małą łódkę z papieru i puściła ją na wodę. Pchana przez słaby wiatr powoli odpływała, aż stała się małą plamką w oddali…
Ten najpiękniejszy dzień z czasów studenckich jarzył się w jego umyśle złotą poświatą. W rzeczywistości pogoda wcale nie była wtedy idealna – siąpił deszcz, powierzchnia zbiornika była pomarszczona, a kamyki, które do niego wrzucali, były mokre. Ale od tamtej pory Tianming pokochał deszczowe dni, zapach wilgotnej ziemi i mokre kamyki. Niekiedy robił łódki z papieru i stawiał je na szafce nocnej.
Nagle zaczął się zastanawiać, czy świat w jego spokojnym śnie nie zrodził się z tego wspomnienia.
Wen jednak chciał z nim porozmawiać o tym, co zdarzyło się później podczas tej wycieczki, o wydarzeniach, które nie zrobiły na Tianmingu wielkiego wrażenia, a więc nie zapadły mu tak silnie w pamięć. Mimo to z pomocą Wena udało mu się w końcu przywołać te wyblakłe wspomnienia.
Cheng Xin zawołały przechodzące obok nich przyjaciółki. Wtedy do Tianminga przysiadł się Wen.
„Nie pochlebiaj sobie za bardzo. Ona jest miła dla każdego” – powiedział.
Oczywiście Tianming wiedział o tym. Wtedy Wen zobaczył w jego ręku butelkę wody mineralnej i zmienił temat.
„Co ty, u licha, pijesz?”
Woda w butelce miała zielony kolor, pływały w niej kawałki trawy i liści.
„Pokruszyłem trochę roślin i dodałem je do wody. To najbardziej ekologiczny napój. – Był w dobrym nastroju, więc stał się bardziej gadatliwy niż zwykle. – Może pewnego dnia zacznę go produkować”.
„Musi mieć obrzydliwy smak”.
„Uważasz, że papierosy i wódka mają aż tak dobry smak? Pewnie nawet coca-cola za pierwszym razem smakuje jak lekarstwo. Wszystko, co uzależnia, jest takie”.
– Stary, ta rozmowa odmieniła moje życie! – rzekł Wen.
Otworzył karton i wyjął puszkę. Była ciemnozielona, ze zdjęciem łąki. Widniał na niej napis „Zielona Burza”.
Wen otworzył ją i podał Tianmingowi. Ten pociągnął łyk. Napój był wonny, ziołowy, z nutką goryczy. Tianming zamknął oczy i znowu znalazł się na brzegu zbiornika podczas deszczu. Obok niego siedziała Cheng Xin…
– To gatunek specjalny. Ten, który masowo idzie na rynek, jest słodszy.
– Dobrze się sprzedaje?
– Wspaniale! Największą przeszkodą są koszty produkcji. Można by pomyśleć, że trawa jest tania, ale dopóki nie zacznę tego robić na dużą skalę, jest droższa niż owoce i orzechy. Poza tym składniki trzeba pozbawić toksyn i poddać odpowiedniej obróbce, żeby nie szkodziły zdrowiu, a to skomplikowany proces. Ale perspektywy są fantastyczne. Interesuje się tym mnóstwo inwestorów, a Huiyuan Juice chce kupić moją firmę. Pierdolić ich.
Tianming gapił się na Wena, nie wiedząc, co powiedzieć. Wen skończył inżynierię lotniczą i kosmonautyczną, ale stał się producentem napojów. Był człowiekiem przedsiębiorczym. Do takich ludzi należało życie. Natomiast osoby pokroju Tianminga, bezwolne i pozbawione inicjatywy, mogły tylko patrzeć, jak życie przemija.
– Mam wobec ciebie dług – powiedział Wen. Wręczył mu trzy karty kredytowe i skrawek papieru, rozejrzał się, nachylił do jego ucha i rzekł szeptem: – Na tym koncie są trzy miliony juanów. Na kartce masz hasło.
– Nigdy nie wystąpiłem o patent ani nic w tym stylu – odparł Tianming.
– Ale to twój pomysł. Bez ciebie nie byłoby zielonej burzy. Jeśli się zgodzisz, będziemy kwita, przynajmniej pod względem prawnym. Ale w kwestii przyjaźni na zawsze pozostanę twoim dłużnikiem.
– Nie jesteś mi nic winny ani pod względem prawnym, ani żadnym innym.
– Musisz to przyjąć. Wiem, że potrzebujesz pieniędzy.
Tianming nie powiedział nic więcej. Dla niego była to astronomiczna suma, ale nie ekscytował się tym. Pieniądze nie uratują mu życia.
Mimo to nadzieja jest upartą istotą. Po wyjściu Hu Wena Tianming poprosił o ponowne badanie. Nie chciał jednak, by wykonał je doktor Zhang. Kosztowało go to sporo trudu, ale udało mu się dotrzeć do zastępcy dyrektora szpitala, sławnego onkologa.
– Gdyby pieniądze nie stanowiły problemu, czy pomogłaby mi jakaś terapia?
Stary lekarz sprawdził w komputerze kartotekę Tianminga i po chwili potrząsnął głową.
– To już nie tylko rak płuc. Ma pan przerzuty w całym ciele. Operacja jest bezcelowa, zostają panu tylko chemio- i radioterapia, tradycyjne metody. Nawet pieniądze tu nie pomogą… Młody człowieku, zapamiętaj powiedzenie: „Lekarz może wyleczyć tylko te choroby, które mają być wyleczone, a Budda może zbawić tylko tych, którzy mają być zbawieni”.
Tianming stracił resztę nadziei, ale zachował spokój. Tego samego popołudnia wypełnił wniosek o poddanie go eutanazji.
Wręczył wniosek opiekującemu się nim lekarzowi, czyli doktorowi Zhangowi. Zhang zdawał się przeżywać jakieś moralne rozterki i unikał wzroku Tianminga. Powiedział mu tylko, że może przerwać chemioterapię, żeby niepotrzebnie nie cierpieć.
Tianmingowi pozostało jedynie zdecydować, na co przeznaczy trzy miliony otrzymane od Wena. „Słuszną” rzeczą byłoby dać pieniądze ojcu i pozwolić mu rozdzielić je między pozostałych członków rodziny, ale byłoby to równoznaczne z przekazaniem ich siostrze, a tego Tianming nie chciał. Postanowił już umrzeć, jak sobie tego życzyła, i uznał, że nic więcej nie jest jej winien.
Zastanawiał się, czy ma jakieś niespełnione marzenia. Byłoby miło udać się w podróż dookoła świata luksusowym statkiem wycieczkowym… ale jego ciało nie nadawało się już do tego i nie zostało mu dużo czasu. Wielka szkoda. Chciałby poleżeć na zalanym słońcem pokładzie i patrząc na hipnotyczne morze, dokonać podsumowania swego życia. Albo mógłby w deszczowy dzień zejść na ląd w jakimś obcym kraju, usiąść na brzegu jeziora i rzucać na jego pomarszczoną powierzchnię mokre kamyki…
Znowu myślał o Cheng Xin. Ostatnio myślał o niej coraz więcej.
Wieczorem telewizja podała następującą wiadomość:
Na dwunastym posiedzeniu Rada Obrony Planety ONZ podjęła uchwałę 479 w sprawie rozpoczęcia programu Gwiazdy Naszym Przeznaczeniem. Program ten ma natychmiast wprowadzić w życie komisja składająca się z przedstawicieli Programu ONZ do spraw Rozwoju, Komisji ONZ do spraw Bogactw Naturalnych i UNESCO.
Dzisiaj po południu zostanie uruchomiona oficjalna chińska strona internetowa poświęcona programowi Gwiazdy Naszym Przeznaczeniem. Według wysokiego urzędnika pekińskiego biura przedstawiciela Programu ONZ do spraw Rozwoju do udziału w aukcji dopuści się oferty od osób fizycznych i przedsiębiorstw, ale nie będzie się rozpatrywać ofert od organizacji pozarządowych.
Tianming wstał i powiedział pielęgniarce, że chce iść na spacer, ale go nie wypuściła, ponieważ zaczęła się już cisza nocna. Wrócił do ciemnego pokoju, odciągnął zasłony i otworzył okno. Nowy pacjent, który zajął łóżko po Lao Li, zaczął zrzędzić.
Tianming wyjrzał na zewnątrz. Niebo pokrywała łuna świateł miasta, ale mimo to widać na nim było kilka srebrnych plamek. Wiedział już, co zrobi z pieniędzmi – kupi Cheng Xin gwiazdę.
Tytuł: 死神永生
Autor: 刘慈欣
Copyright © 2010 by 刘慈欣 (Liu Cixin)
Polish translation rights authorized by China Educational Publications Import & Export Corporation Ltd.
All Rights Reserved
B&R Book Program
Tytuł wydania angielskiego: Death's End
(przekład z chińskiego: Ken Liu)
Copyright © for the Polish e-book edition by
REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2016
Informacja o zabezpieczeniach:
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
W publikacji wykorzystano czcionkę z rodziny Liberation (https://fedorahosted.org/liberation-fonts/)
Redaktor: Krzysztof Tropiło
Ilustracja na okładce: Stephan Martiniere
Opracowanie graficzne okładki: Sławomir Folkman
Wydanie I e-book
(opracowane na podstawie wydania książkowego:
Koniec śmierci, wyd. I, Poznań 2018)
ISBN 978-83-8062-910-3
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40, fax 61-867-37-74
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
e-Book: Sławomir Folkman / www.kaladan.pl