Wybór Renaty - Marzena Orczyk-Wiczkowska - ebook + audiobook + książka

Wybór Renaty ebook i audiobook

Marzena Orczyk-Wiczkowska

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W pewien majowy poranek Renata uświadamia sobie, że nie jest już młoda. Zajęta pracą na uczelni i uwikłana w toksyczną relację z matką, wpadła w sidła samotności i monotonnego życia. Ma żal do siebie za niespełnione marzenia i stracone lata młodości.
Z odrętwienia wyrywa ją nieoczekiwane uczucie do znacznie młodszego mężczyzny. Renata oddaje się namiętności, a jednocześnie walczy z wewnętrznym chaosem, próbując odkryć, kim jest i czego tak naprawdę pragnie. Pewnego dnia wszystko się komplikuje jeszcze bardziej ...
Co jest miłością, a co antidotum na zranione przed laty serce? Czy dla kobiety mężczyzna jest warunkiem szczęścia i poczucia wartości?
Marzena Orczyk-Wiczkowska kreśli portret osoby, która próbuje uwolnić się z rodzinnych przekonań i żyć swoim życiem. To historia o zrozumieniu, wybaczaniu i dawaniu sobie prawa do szczęścia.
Edycja książki z dużym, wygodnym drukiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 52 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Lena Schimscheiner

Oceny
4,0 (31 ocen)
14
6
8
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mavro2023

Nie polecam

Beznadziejna.
00
Magda-kaczynska

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka
00

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Redakcja

Agnieszka Luberadzka

Zdjęcia na okładce

© Photocreo Bednarek, D, colnihko | stock.adobe.com

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Grzegorz Kaczmarzyk

Agnieszka Luberadzka

Wydanie I w edycji „większej litery”, Katowice 2024

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2024

tekst © Marzena Orczyk-Wiczkowska, 2024

ISBN 978-83-67813-92-1

Podobno starość drąży człowieka jak kropla skałę, powoli i niezauważenie. Renata Pichalska poczuła się staro znienacka, w drugi poniedziałek maja. Dzień wcześniej, w niedzielę późnym popołudniem, gdy wracała od matki, w jej srebrnym peugeocie zepsuł się szwankujący od jakiegoś czasu silniczek krokowy; auto odmówiło posłuszeństwa na głównym skrzyżowaniu i zostało odholowane przez lawetę do firmowego serwisu, w efekcie czego w poniedziałek musiała pojechać na uczelnię autobusem.

Bardzo rzadko korzystała ze środków komunikacji miejskiej. Zagęszczenie ludzkich ciał na tak małej powierzchni budziło w niej odrazę. Mieszanina zapachu potu, perfum i ubrań, przesiąkniętych papierosowym dymem; przytłumiona woń upchanego w torbach prowiantu – hamburgerów, kanapek z kiełbasą lub, o zgrozo, gotowanym jajkiem, zapaszek spożytych wcześniej posiłków czy alkoholu – pomnożony i gęstniejący w wydychanym powietrzu, ów charakterystyczny fetor procesów trawiennych, unoszący się wewnątrz pojazdu; to wywołujące mdłości połączenie nieprzyjemnych wyziewów było dla jej zmysłu węchu uciążliwością trudną do zaakceptowania. Chcąc nie chcąc, wizualizowała żołądki, jelita, treści pokarmowe, masy kałowe, pozbawione zewnętrznej warstwy ciała – upiorne i obce, i starając się kontrolować narastające uczucie paniki, czekała, kiedy będzie mogła wysiąść. Z Chorzowa do centrum Katowic było raptem kilka przystanków, jednak jazda autobusem, nawet tak krótka, wydawała jej się koszmarem. Nieprzyjemne wrażenie potęgował widok szyb – zaparowanych, przybrudzonych pyłem, lepkich od śladów rąk, nigdy dość czystych, przywodzących na myśl chore, zmętniałe ciało szkliste oka.

Właśnie w tamten majowy poranek, kiedy czekała na autobus, z całą mocą dotarło do niej, że przestała być młoda. Ta przykra konstatacja wzbudziła w niej uczucie, jakie towarzyszy wyrwanemu z drzemki pasażerowi, który nagle uzmysławia sobie, że pociąg minął jego stację czterdzieści kilometrów wcześniej: było to połączenie paniki i zaskoczenia.

Do tej pory nie czuła ciężaru swojego wieku. Nadal była szczupła, jak kiedyś. Nosiła tę samą fryzurę co dawniej: długie do łopatek, równo przycięte, zazwyczaj rozpuszczone i gładko zaczesane za uszy włosy – co prawda z roku na rok pojawiało się wśród nich coraz więcej siwych, ale maskowała je skutecznie, farbując regularnie co cztery tygodnie na złocisty blond. Mimo swoich czterdziestu dziewięciu lat wciąż widziała w sobie dziewczynę, którą kiedyś była. Aż do tego feralnego ranka.

Było wpół do ósmej, gdy dotarła na przystanek. Stanęła obok wiaty i skierowała wzrok w stronę, z której miała nadjechać szóstka. Wpatrywała się w dal, w hipnotyzujący strumień wolno sunących główną drogą aut, układając sobie w głowie konspekt wykładu. Zajęta myślami, nie zauważyła dwóch mężczyzn, którzy stanęli pod zadaszeniem przystanku, jednak ich usłyszała.

Rozmawiali głośno, co jakiś czas wybuchając śmiechem. Nie widziała ich twarzy, lecz po barwie głosu oraz sposobie prowadzenia rozmowy uznała, że muszą być młodzi. Rozprawiali o weekendowym melanżu, wtrącając rubaszne dowcipy i anegdotki z cyklu „kumpel mojego kumpla”.

– Mam dość tej roboty, chyba zrezygnuję – powiedział w pewnej chwili jeden z nich, a w jego głosie zabrzmiała nuta złości.

– Czemu? – spytał ten drugi.

– Zapierdol straszny.

– Nie rozumiem, po co ci w ogóle ta praca? Hajsu ci brakuje? Jakbym ja miał takich starych jak ty, tobym palcem nie kiwnął aż do trzydziestki, he, he.

– A ja, gdybym był tobą, Mati, tobym sobie wreszcie znalazł jakąś laskę, a nie siedział w domu, pierdział w stołek i pił kakałko podawane przez mamunię, he, he – zaśmiał się ten pierwszy.

Z ust Matiego wydobył się dudniący śmiech.

– He, he, aleś mi dowalił – rzekł beztroskim tonem do swojego kompana.

– No, dobra, peace – skwitował tamten. – Robisz, co chcesz. Ja też.

– Jasne, luz.

– Jakbym chciał, mógłbym z ojcem firmę prowadzić, tyle że wolałem spróbować poza rodziną. No, ale teraz czas poszukać czegoś innego.

– Spoko. Wsiadamy do tego busa?

– Nie. Za daleko byśmy mieli. Poczekajmy na szóstkę.

W zatoczkę przystanku wjechał autobus numer siedemdziesiąt cztery. Oczekujący nerwowo rzucili się do drzwi. Kiedy przegubowiec, wypełniony pasażerami po ostatni wolny centymetr, oddalił się, Renata wróciła do powtarzania w myślach treści, które tego dnia miała do przekazania studentom. Młodzieńcy podjęli rozmowę.

– A zaliczyłeś już? – spytał Mati.

– Kogo?

– He, he, ten zaległy semestr.

– Szkoda gadać. Siedziałem w pracy po godzinach. Zawaliłem większość ćwiczeń i wszystkie wykłady. Nie dało się tego nadrobić, poza tym Lady Piernik się na mnie uwzięła. Zresztą nie tylko na mnie.

– No co ty, nie udało ci się? Z twoim urokiem osobistym?

– Nie mam u niej szans, ostra jest jak żyleta.

– Jest ostra jak żyleta i nie daje? He, he, he, he! – Mati wręcz krztusił się ze śmiechu.

Renata się skrzywiła. Nieprzyjemny rechot, teraz już obu, przywodził jej na myśl bulgotanie wody w sedesie. To skojarzenie pociągnęło za sobą następne, wywołując w jej umyśle wizję, w której tych dwóch irytujących i wulgarnych studencików spotyka zasłużona kara: oto tajemnicza siła zmniejsza ich coraz bardziej i bardziej, aż do rozmiaru krasnoludka, a ona ujmuje ich za kołnierze, po czym wrzuca do toalety, podczas gdy ci bezradnie machają nogami, wyrażając przy tym rozpaczliwe protesty swoimi śmiesznymi cienkimi głosikami niczym Waś i Zyl – krasnale z filmu „Kingsajz”. Właśnie to miałaby ochotę w tamtej chwili zrobić – pociągnąć za spłuczkę i spuścić obu do kanału.

Niestety, ich dyskusja toczyła się dalej.

– Zaliczeń nie daje, zboku – wyjaśnił koledze wciąż rozbawiony młodzieniec. – Mówię ci, ta baba to jakiś horror.

Po twarzy Renaty przebiegł kolejny grymas. Co za bezczelne typy, pomyślała zdegustowana.

– A ona nie ma jakiejś rodziny, dzieci? – ciągnął ten zwany Matim. – Żeby się nimi zająć, a nie pastwić się nad studentami?

– Dzieci? Wnuki, kurwa, powinna bawić.

– Wnuki? To ile ona ma lat? Widziałem ją kiedyś, jak czekałem na ciebie pod stołówką, ale z tyłu.

– A z pół wieku chyba ma, stare próchno, mówię ci.

– Ale tyłkiem całkiem zgrabnie zarzucała.

– Daj spokój. Z tyłu liceum, z przodu menopauzalny eksponat. Niektórym babom w tym wieku się wydaje, że są takie cool. Żenua – prychnął pogardliwie. – Zresztą ja mam wyjebane na to, jak ona wygląda. Już ci mówiłem. Lady Piernik to czyste zło, koszmarna gnębicielka. Babonowi się wydaje, że historia ustroju państw europejskich to królowa nauk. Kurwa, bekę mamy z Dawidem na wykładach, bo Pichalska czasem na niego luka, a on, wiesz, jaja sobie robi i…

W momencie, w którym usłyszała swoje nazwisko, zamarła. Miała wrażenie, jakby ktoś wylał wiadro wody na jej głowę, to odczucie było tak realistyczne, że odruchowo wstrzymała oddech. Chwilę później zrobiło jej się gorąco. Instynktownie sięgnęła do twarzy; poczuła nienaturalny chłód ręki na rozpalonym policzku. Wówczas uświadomiła sobie, co naprawdę czuje – niedowierzanie, upokorzenie i gniew, nakładające się na siebie, silne niczym uderzenia pięścią w splot słoneczny. A potem przyjechała szóstka. Tamci, nie oglądając się za siebie, wskoczyli do środka. Kątem oka widziała ich sylwetki: jeden niski, korpulentny, drugi wysoki, szczupły, obaj w dżinsowych kurtkach. Nie wsiadła do autobusu, nerwowym ruchem sięgnęła do torby i udawała, że czegoś w niej szuka, dopóki pojazd nie ruszył. Stała na przystanku, mając nadzieję, że jednak nie spojrzeli przez okno, nie zauważyli jej, nie rozpoznali. Na uczelnię dotarła spóźniona.

Wieczorem w łazience długo przyglądała się swojemu ciału. Studiowała fakturę skóry ramion, brzucha i piersi – na pierwszy rzut oka wydawała się gładka, jednak w niektórych miejscach wyraźnie traciła jędrność. Ze zdziwieniem przyglądała się szyi, na której widniał naszyjnik Wenus – delikatne poziome linie, biegnące poprzecznie, jedna pod drugą; była przekonana, że wcześniej ich tam nie było. Przeniosła wzrok na twarz – zmęczoną, z siateczką zmarszczek pod oczami. „Wyglądasz świetnie, jak ty to robisz?” – pytały dawne koleżanki z podstawówki, kiedy zdarzało jej się którąś z nich spotkać przypadkiem na mieście. Sama też była przekonana, że nie jest źle. Podobała się sobie. Czy to możliwe, że do tej pory widziała to, co chciała widzieć?

Im dłużej na siebie patrzyła, tym więcej miała wątpliwości. Linie marionetki, ów szczególnie przykry przejaw siły grawitacji – miała je wcześniej czy nie? Teraz były, bezsprzecznie – wyraźnie zarysowane, wyginające kąciki ust w dół. No i bruzdy nosowo-wargowe, szczególnie prawa, widocznie głębsza niż lewa. Czoło wyglądało dobrze, chociaż nad prawą brwią pojawiło się wgłębienie, jakby zanik tkanki podskórnej; nieduże, jednak jego obecność również przyjęła ze zdziwieniem. Po obu stronach twarzy, na policzkach, tuż pod kością jarzmową dostrzegła podobną wklęsłość. Kiedy tak przyglądała się poszczególnym partiom twarzy, traciła poczucie ich integralności; zmieniały się w abstrakcyjne, niepasujące do siebie kawałki jak na obrazach Picassa.

Tak było. Skąd o tym wiem? Ponieważ jestem. A jako że istnieję – rejestruję wszystko, o czym myśli oraz czego doświadcza Renata Pichalska. Być może moje wyznanie brzmi nieprzekonująco, ale zostawmy to na razie. Tak, zostańmy przy niej.

Co, jeśli jednak mnie zauważyli? To pytanie wracało do niej uporczywie. Nie widziała ich twarzy, jednak była pewna, że poznałaby ich po głosie. Jeden z nich był jej studentem. Tylko który? Prowadziła zajęcia ze słuchaczami dwóch kierunków: prawa i administracji, ze studiów dziennych oraz zaocznych – w sumie około osiemdziesięciu zlewających się w jedną masę osób. Niektóre twarze rozpoznawała, jednak często miała problem z dopasowaniem ich do imienia i nazwiska. Czy chłopak z przystanku był na jej wykładzie tamtego dnia? Może siedział gdzieś z tyłu auli i śmiał się z niej?

Studenci. Rzeczywiście znęcała się nad nimi? Owszem, była wymagająca, ale przecież zadaniem nauczyciela jest wymagać, a rolą studenta – spełniać wymagania. To było dla niej oczywiste. Jej matka mawiała: bez odpowiedniego nacisku strzała nie poleci; przywoływała tę maksymę często, szczególnie w czasach, gdy Renata była nastolatką. Pichalska uważała, że tutaj akurat rodzicielka miała rację – nacisk czasem jest potrzebny.

Wspomnienie matki, nagle przywołane, wprawiło ją w jeszcze bardziej ponury nastrój. Wróciła myślami do ostatniej wizyty w rodzinnym domu. Pojechała dla świętego spokoju, choć wcale nie miała na to ochoty. Przy obiedzie się pokłóciły. Matka miała do niej pretensje o to, że nie dzwoni, odwiedza ją zbyt rzadko. Chciała, żeby było jak dawniej.

– Po co wynajmować osobne mieszkanie? To nieekonomiczne – narzekała. – Ile ty zarobisz na tej uczelni? Szkoda wyrzucać pieniądze w błoto. A tutaj dwa pokoje puste – przekonywała. – No i kilka kroków byś miała do pracy. Nie lepiej się przeprowadzić, a nie upierać jak dziecko przy swoim?

– Nie lepiej, mamo – odpowiedziała.

Usta matki się zacisnęły.

– No, tak. O mnie, oczywiście, nie pomyślisz. To, że w każdej chwili mogę mieć drugi zawał, nie ma dla ciebie znaczenia. Ale może to i lepiej, skończyłyby się wreszcie moje męczarnie… – urwała, wzdychając teatralnie, po czym ciągnęła z wyrzutem: – Cała emerytura idzie na opłaty, jedzenie i leki. Niestety, czy jedni rządzą, czy drudzy, nie ma znaczenia. Wszystko coraz droższe. Niedługo będę musiała wyciągać pieniądze z polisy, bo nie wystarczy na podstawowe rzeczy. Wolałabym tego nie robić, bo przecież…

– No ale oszczędności są po to, żeby z nich korzystać, zwłaszcza jeśli jest potrzeba – przerwała wywód matki. Ta się żachnęła:

– Wiesz, ile kosztuje pomnik?

– No tak, mama znowu swoje – mruknęła pod nosem.

– A żebyś wiedziała! – rzuciła gniewnie starsza kobieta. – Pomnik trzeba zrobić. Na ciebie nie mam co liczyć. Ty byś mnie pewnie do dołu wrzuciła i ziemią zasypała!

– Przestań opowiadać takie bzdury, mamo.

– Bzdury? Młodym się wydaje, że będą żyć wiecznie. A tu, pyk i myk. Życie minęło, nie ma człowieka. Jedyne, co zostaje, to grób.

– Jak będziesz leżeć w grobie, to on niestety nie będzie miał już dla ciebie żadnej wartości. Nie nacieszysz się pomnikiem. – Renata próbowała żartować.

Matka pokręciła głową i wycedziła z przekąsem:

– Niczego nie rozumiesz! Niby skończyłaś socjologię, studentów uczysz, ale na ludziach kompletnie się nie znasz. – Spojrzała na córkę i nauczycielskim tonem kontynuowała: – Grób jest ważny. Jak idę na cmentarz i widzę te wszystkie nagrobki, pomniki, i czytam nazwiska, to jakbym przywoływała do życia tych ludzi, rozumiesz? Idę do koleżanek, sąsiadki, zapalę znicz u Cecylii, porozmawiam z nimi, to takie jakby spotkanie. Chciałabym, żeby i do mnie inni przychodzili, pamiętali…

– Myśleć o zmarłych można nie tylko na cmentarzu. Można to robić w każdej chwili.

– Tam jest łatwiej – ucięła matka.

Renata starała się zachować cierpliwość.

– W porządku – zaczęła dyplomatycznie. – Jednak wydawać całe oszczędności na pomnik, to chyba nie jest najlepszy pomysł?

– Chcę, żeby był ładny, żeby się wyróżniał.

– Ale jakie to ma znaczenie?

– A żebyś wiedziała, że ma! Tym bardziej że tam też ciocia leży, nie zapominaj. Zresztą moje pieniądze, więc zrobię z nimi, co zechcę.

– Oczywiście.

– Nie musiałabym wyciągać pieniędzy z banku, gdybyś zdecydowała się wrócić do domu – stwierdziła ponuro matka. – Chociaż może masz i rację – przyznała po chwili, ciągnąc z ironią: – Co mi po nagrobku, ty przecież na cmentarz nie przyjdziesz, prawda? Znając twoje podejście do mnie teraz, to…

Renata poruszyła się nerwowo przy stole.

– Przestań mnie szantażować, mamo – powiedziała zdecydowanie. – Nie możemy zjeść tego obiadu w spokojnej atmosferze?

Matka rzuciła z jękiem:

– Mogłybyśmy, gdybyś miała trochę więcej serca dla mnie. – I zaraz dodała ze złością: – Ale cóż, urodę odziedziczyłaś po mnie, charakterek po ojcu, niestety.

Tym razem postanowiła nie dać się sprowokować.

– Te uszczypliwości nie pomagają, naprawdę – powiedziała, starając się, aby jej głos brzmiał spokojnie.

– Ty mi nie pomagasz! – krzyknęła matka. – W niczym!

– Jak to: nie pomagam? A kto jeździ z tobą po lekarzach?

– Lekarze, srekarze! Zresztą co z tego, że jeździsz? Dobrze wiem, że to dla ciebie przykry obowiązek. A kiedyś… Kiedyś spędzałyśmy razem każdą chwilę, pamiętasz? Chodziłyśmy na zakupy, wyjeżdżałyśmy do Rewala w każde wakacje. Kiedyś…

– To było lata świetlne temu. Teraz jestem dorosła. Od bardzo długiego czasu.

Matka zdawała się jej nie słyszeć.

– Jeszcze może gdybyś miała rodzinę, dziecko – kontynuowała oskarżenia – tobym zrozumiała. Ale nawet faceta nie masz. A koleżanki? Też nie masz! Zupełnie jak ojciec.

– Mam intensywne kontakty z ludźmi. Przypominam ci, że jestem nauczycielem akademickim.

Rodzicielka wycelowała palcem wskazującym w jej stronę.

– Moja droga, nie jest ważne, jaki zawód wykonujesz, istotne jest twoje podejście do najbliższych. To świadczy o człowieku, a nie dyplomy. Zresztą, gdyby nie ja, powiedz, co byś dzisiaj robiła? Miałaś komfortowe warunki do nauki. Wszystko pod nos podsuwane…

Renata kilka razy nabierała powietrza w usta, by przerwać monolog matki, w końcu jednak skapitulowała. Uznała, że nie ma sensu ciągnąć dyskusji.

Ich konfrontacje zazwyczaj wyglądały podobnie. Słowo przeciwko słowu, argument za argument, przybierające na sile oskarżenia. Napięcie między nimi rosło w długim crescendo i w punkcie kulminacyjnym kończyło się trzaśnięciem drzwiami, kiedy to Renata bez słowa wychodziła z domu albo, jeśli miała siłę, by walczyć do końca, wymownym milczeniem matki lub histerycznymi deklaracjami w stylu: „Nie jesteś moją córką”, „Nie chcę cię więcej widzieć”. Teraz Renata pozwoliła jej mówić, a sama skoncentrowała się na jedzeniu zupy. Matka mówiła i mówiła, jej wąskie usta poruszały się rytmicznie. A ona liczyła: jedna łyżka, druga, trzecia, czwarta. Każda łyżka stawała się kolejną cegiełką niewidzialnej ściany.

– Czemu się nie odzywasz? Dlaczego mnie ignorujesz? – Napastliwe pytania zaczęły rozbijać ochronny mur w okolicach trzydziestej łyżki.

– Jem – odpowiedziała.

– No tak, zupełnie jak tatuś.

Tym razem zwyciężył wariant złowrogiej ciszy – matka była obrażona do końca jej wizyty. Renata przyjęła ten scenariusz z ulgą, starając się zapanować nad narastającym w niej uczuciem wściekłości.

Teraz znowu czuła złość. Myśli o rodzicielce i zdarzeniu z przystanku zapętlały się, mieszały ze sobą w wynaturzonej, pokracznej retrospektywie. Gniew narastał. Towarzyszyło mu coraz wyraźniejsze przeświadczenie o tym, że nie czeka ją już nic dobrego, że czas upływa, a ona nie może nic na to poradzić; było to odczucie nieprzyjemne, frustrujące i natrętne.

*

Wizje związane z przemijaniem pojawiały się w jej głowie coraz częściej. Wzdrygała się na myśl o nadchodzących pięćdziesiątych urodzinach. Pięćdziesiąt lat, jakaż nieprzyjemna zbitka słów! Gdyby oceniać liczbę pięćdziesiąt po tym, jak brzmi wypowiadana na głos, rozważała, trzeba by przyznać, że prezentuje się okropnie: pokracznie, ociężale, po prostu staro. Sześćdziesiąt wydaje się już bardziej energiczne, radosne, zdecydowanie młodsze. Nawet siedemdziesiąt, wbrew pozorom, jest lepsze. Aksamitne, pogodzone ze sobą.

Chłopak miał rację, myślała. „Menopauzalny eksponat”, tym właśnie jestem. Co prawda wciąż jeszcze miała regularne miesiączki, ale wiedziała, że to kwestia roku, może dwóch, i zniknie ten ostatni, istotny atrybut młodości; jeszcze trochę, a przywiędły kwiat zamieni się ostatecznie w suchy badyl, zbędny i przykry dla oka. Smuga cienia przestała być dla niej jedynie metaforą. Niestety, stwierdziła gorzko, jestem już po drugiej stronie.

Do tej pory wypierała ten fakt. Żyła, nie myśląc o upływie lat. Być może z uwagi na charakter jej relacji z matką, która zawsze traktowała ją, jakby nadal była małą dziewczynką. A może wciąż chciała widzieć w sobie młodą kobietę, ponieważ zwiodło ją dobre samopoczucie? Czuła się zdrowa, nigdy poważnie nie chorowała. Może to właśnie sprawiło, że nie zwracała uwagi na swój wiek? Albo przyzwyczaiła się do tego, że ludzie zazwyczaj dawali jej znacznie mniej lat, niż wskazywała metryka? Faktycznie tak było. Na studiach legitymowano ją w klubach studenckich, biorąc za niepełnoletnią. Później, kiedy wróciła z Krakowa na Śląsk i zaczęła pracę na tutejszej uczelni jako asystentka, studenci, z którymi prowadziła ćwiczenia, nie traktowali jej tak, jak inne, starsze lub wyglądające poważniej od niej doktorantki. Paweł, równolatek i jej późniejszy narzeczony, kiedy się poznali, był przekonany, że jest od niego o dekadę młodsza, a miało to miejsce, gdy skończyła trzydzieści siedem lat. Dawniej ten nieadekwatny do wieku wygląd ją denerwował, ale im była starsza, tym mniej jej przeszkadzał i tym bardziej doceniała swoją młodzieńczą urodę. Mimo upływu lat, patrząc w lustro, wciąż widziała w nim dziewczynę. Teraz zrozumiała, że to było tylko wyobrażenie, hologram nakładany nieświadomie każdego dnia, mentalny make-up, za którym ukrywała się przed samą sobą. No bo jaka dziewczyna? „Lady Piernik”, „menopauzalny eksponat”, „babon”, huczało jej w głowie. Określenia te, przywoływane masochistycznie raz po raz, były niczym dźgnięcia szpikulcem prosto w jej ego.

*

Z dnia na dzień zmieniła styl ubierania. Zaczęła odruchowo wybierać ciuchy w stonowanych kolorach: granatowym, szarym, beżowym. Malowała się mniej intensywnie. Do tej pory pojawiała się na uczelni w kolorowych, dopracowanych stylizacjach, podkreślających szczupłą, zgrabną figurę. Każdego wieczora przygotowywała starannie strój na dzień następny, zwracając szczególną uwagę na odpowiedni dobór dodatków.

Jeśli wybierała spinkę do włosów albo pasek, to w odcieniu komponującym się z apaszką, bluzką czy spódnicą. Jeżeli planowała założyć więcej biżuteryjnych elementów, trzymała się zasady: wisior i bransoletka lub kolczyki i pierścionek, wszystko z jednego zestawu. Drażniłoby ją, gdyby miała na sobie łańcuszek i bransoletkę z różnych kompletów. Kolor pomadki również miał znaczenie: ta konkretna barwa musiała powtórzyć się jeszcze raz czy dwa, współgrać idealnie ze wzorem swetra lub oczkiem w pierścionku. Kiedy stawała przed lustrem w idealnej kreacji, z makijażem, starannie ułożonymi włosami, czuła się atrakcyjna i kompletna.

Oczywiście, istotne było też otoczenie. Jej M2 musiało wyglądać równie perfekcyjnie. W sypialni królował zatem intensywny zielony. Limonkowa farba, którą pomalowano pokój, pościel oraz lampka nocna, powtarzające motyw kolorystyczny ścian, dywan w tonacji groszku i w tymże odcieniu ramy do grafik z motywami botanicznymi liści oraz kwiatów; wszystko to sprawiało, że całe wnętrze nabierało charakteru herbaty matcha: uspokajało i ożywiało jednocześnie.

Pokój dzienny nazywała niebieskim. Urządzony był w stylu orientalnym, ze ścianami barwy błękitu, niską kanapą i dwoma fotelami obitymi bordowym aksamitem, na których leżały poduszki z satyny w odcieniu nasyconej wiśni z abstrakcyjnymi aplikacjami w stylu arabskim. Na drewnianym stoliku kawowym, z blatem w kolorze kanapy i foteli, leżała niebieska porcelanowa misa na owoce, na parapecie zaś stały storczyki w szmaragdowych donicach. Na ścianie wisiała półka z ustawionymi na niej w równych odstępach figurkami czarnoskórych wojowników i kobiet z dzbanami na głowie, które przywiozła z podróży do Maroka. W kącie pokoju znajdował się telewizor, a obok niego niewielkie biurko z pulpitem specjalnie przemalowanym tak, by pasowało do przewodniego koloru pomieszczenia.

Kuchnia natomiast, urządzona w dwóch tonacjach – bieli oraz domieszki beżu i srebra, sprawiała wrażenie sterylnego pokoju zabiegowego. Przeważał tutaj minimalizm. Ściany, kredens i stół były śnieżnobiałe, jedynie kafelki nad zlewem z mineralno-żywicznego kompozytu miały kolor piasku. Tutaj również wszystko zostało odpowiednio dobrane: lodówka z matowej stali, srebrny ekspres do kawy, trzy białe doniczki z ażurowym wykończeniem, w których rosły: bazylia, rozmaryn i mięta, oraz osiem stalowych noży w stojaku z jasnego drewna, równo ułożonych od najmniejszego do największego.

Była jeszcze łazienka, niestety niewielka. Renata myślała o wymianie kabiny prysznicowej na wannę, jednak z uwagi na metraż pomieszczenia zrezygnowała z pomysłu. Poza tym nie była właścicielką mieszkania, więc zbytnie inwestowanie w remont nie miało sensu, tym bardziej że prysznic, podobnie jak umywalka i pralka, okazały się w dobrym stanie. Wymieniła tylko sedes oraz dokupiła podwieszaną półeczkę, na której postawiła wiklinowy koszyk z muszelkami; były bladoróżowe, idealnie komponujące się z kolorem płytek. Pod lustrem na półce rozciągało się jej kobiece królestwo: ustawione równiutko buteleczki perfum, wód toaletowych, słoiczki z kremami i esencjami przeciwzmarszczkowymi.

Idealne dopasowanie i doskonała harmonia. Tak. Wszystko, co harmonijne i powtarzalne, działało na nią kojąco. Playlista z ulubionymi piosenkami, ułożonymi w odpowiedniej kolejności, dźwięk wybijanych na wieży pobliskiego kościoła godzin, codzienna kawa w kubku z czerwoną różą – symbolem Nikiszowca; nieoczywiste gwarancje ciągłości, drobne dowody na to, że życie trwa i nie skończy się jutro.

Zatem najpierw zaprzestała zwracać uwagę na strój. Codzienny rytuał wybierania garderoby na dzień następny po prostu przestał sprawiać jej przyjemność. Budziła się rano i zakładała to, co się nawinęło pod rękę, najczęściej garsonki i spodniumy w zachowawczych kolorach. Zrezygnowała z biżuterii. Na uczelni przemykała szybko między piętrami, podczas prowadzenia zajęć często pozwalała mówić studentom, a sama wyłączała myślenie. Jej ciało siedziało na krześle naprzeciw nich, głowa potakiwała machinalnie. W jej odbiorze świata pojawiły się szczeliny, przez które wlewały się uporczywe myśli i obrazy: Paweł, siedzący przy stole na wprost niej, nerwowo obracający w palcach klucze do samochodu, zbolała twarz matki, biała latarnia i miękki piasek plaży w Bibione lub znowu to głupie pytanie: „Który z nich jest tym z przystanku?”. Z jednej strony miała pragnienie poznania prawdy, a może nawet konfrontacji. Z drugiej uznawała to za niedorzeczne. Pod koniec dnia z trudem wytrzymywała, zdarzało się, że miała ochotę po prostu wyjść w środku wykładu lub ćwiczeń. Po pracy zaszywała się w domu, swojej prywatnej enklawie, ignorując dzwoniący telefon.

Tym razem to matka pierwsza szukała kontaktu. Dzwoniła, z uporem wysyłała kolejne SMS-y. Renata przez tydzień nie odbierała połączeń od niej, nie reagowała na wiadomości. Ósmego dnia telefon umilkł, a następnego popołudnia matka stanęła w progu mieszkania z dużym pojemnikiem ruskich pierogów. Najpierw zrobiła karczemną awanturę, a kiedy wyrzuciła z siebie wszystkie żale i oskarżenia, zjadły razem to, co przyniosła. „Lepiłam z myślą o tobie, Renuś” – tak powiedziała przy stole. I jeszcze: „Nigdy tak nie rób, bo naprawdę umrę”.