Wydech - Ted Chiang - ebook + audiobook + książka

Wydech ebook

Ted Chiang

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Książka science fiction, która zmusi was do myślenia i postawienia sobie ważnych pytań, będących podstawą człowieczeństwa”.

Barack Obama NA FACEBOOKU

WSZECHŚWIAT ZACZĄŁ SIĘ JAKO POTĘŻNY ODDECH, WSTRZYMYWANY W PŁUCACH…

W tych dziewięciu zdumiewająco oryginalnych, prowokujących i wzruszających opowiadaniach Ted Chiang rozważa niektóre z najstarszych pytań stawianych przez ludzkość, a także inne, zupełnie nowe pytania, które mogły przyjść na myśl wyłącznie jemu.

W opowiadaniu Kupiec i wrota alchemika czasowy portal zmusza sprzedawcę tkanin z dawnego Bagdadu do stawiania czoła starym błędom, dając mu drugą szansę. W tytułowym Wydechu obcy uczony dokonuje zdumiewającego odkrycia o uniwersalnych konsekwencjach. W noweli Lęk to zawrót głowy od wolności możliwość zajrzenia do alternatywnych wszechświatów umożliwia bohaterom zupełnie nowe spojrzenie na kwestię wolnej woli.

„W całej współczesnej literaturze Ted Chiang nie ma sobie równych, gdy chodzi o krótkie formy literackie. Zasługuje na to, by jego nazwisko wymieniać obok takich tuzów jak Carver, Poe, Borges i Kafka. Każde jego opowiadanie jest wszechświatem. Każde jest brylantem. Czytelnik wciągnie w płuca cały Wydech za jednam posiedzeniem, ponieważ prawdziwy geniusz nie zdarza się tak często, jak twierdzą niektórzy”.

Blake Crouch, autor Rekursji

JEDNA Z 10 NAJLEPSZYCH KSIĄŻEK ROKU NEW YORK TIMESA

JEDNA Z OBOWIĄZKOWYCH LEKTUR ROKU 2019 TIME’A

JEDNA Z NAJLEPSZYCH KSIĄŻEK SCIENCE FICTION ROKU 2019 FINANCIAL TIMESA

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 403

Oceny
4,2 (583 oceny)
285
186
79
27
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
maciejsaw

Nie oderwiesz się od lektury

Mądre i pięknie napisane opowiadania. Niech nie zmyli was okładka, to nie jest zwykłe science fiction, to filozoficzne opowiadania z głębszymi przemyśleniami.
10
Pascarol

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobre opowiadania. Dają do myślenia. Nie jest to lekka lektura na wieczór po pracy, a raczej coś na weekend, gdzie można się skupić i ruszyć szare komórki.
10
AndrzejMur

Nie oderwiesz się od lektury

Daje do myślenia, szczerze polecam.
10
ElaSawicka

Nie oderwiesz się od lektury

fascynująca, inspirująca do przemyśleń, poszukiwań i obserwacji
10
Kalina1

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomite opowiadania. Warte uwagi. Polecam.
10

Popularność




Kupiec i wrota alchemika

O potężny kalifie, wodzu wiernych, z pokorą staję przed splendorem twego oblicza, albowiem póki życia człek nie może liczyć na większy zaszczyt. Historia, którą muszę ci opowiedzieć, zaiste jest niezwykła i nawet gdyby w całości wytatuowano ją w kąciku ludzkiego oka, ów cud nie przyćmiłby opisywanych przeze mnie wydarzeń, są one bowiem ostrzeżeniem dla tych, którzy pragną być ostrzeżeni, i nauką dla tych, którzy pożądają wiedzy.

Zwę się Fuwaad ibn Abbas i przyszedłem na świat tutaj, w Bagdadzie, Mieście Pokoju. Mój ojciec był kupcem zbożowym, ale ja większą część życia spędziłem jako dostawca tkanin. Sprzedawałem jedwab z Damaszku, płótno z Egiptu oraz marokańskie chusty ozdobione złotym haftem. Byłem zamożnym człowiekiem, lecz serce miałem niespokojne i nie koiły go luksusy ani dawanie jałmużny. A teraz stoję przed tobą, nie mając w sakiewce ani dirhama, ale mą duszę wypełnia pokój.

Allah jest początkiem wszechrzeczy, lecz jeśli Wasza Wspaniałość pozwoli, zacznę swą opowieść od dnia, gdy wybrałem się na spacer po dzielnicy rzemieślników zajmujących się obróbką metalu. Chciałem nabyć podarunek dla człowieka, z którym łączyły mnie interesy, i powiedziano mi, że ucieszyłby się ze srebrnej tacy. Po półgodzinnych poszukiwaniach zauważyłem, że jeden z największych sklepów na targowisku przeszedł w ręce nowego właściciela. Miejsce było bardzo atrakcyjne i sklep z pewnością nie kosztował mało, postanowiłem więc wejść do środka i zobaczyć, co można w nim nabyć.

Nigdy dotąd nie widziałem tak zdumiewającej różnorodności towarów. Przy wejściu stało astrolabium wyposażone w siedem tablic inkrustowanych srebrem, zegar wodny wybijający godziny oraz mosiężny słowik, który śpiewał, gdy tylko dął wiatr. Dalej można było znaleźć jeszcze bardziej pomysłowe mechanizmy. Gdy gapiłem się na to wszystko jak dziecko podziwiające żonglera, z drzwi prowadzących na zaplecze wynurzył się nagle staruszek.

— Witaj w mym skromnym sklepie, panie — rzekł. — Zwą mnie Bashaaratem. W czym mogę ci pomóc?

— Masz tu na sprzedaż zaiste niezwykłe przedmioty. Prowadzę interesy z kupcami ze wszystkich stron świata, a mimo to nigdy nie widziałem im podobnych. Czy mogę zapytać, skąd pochodzą owe towary?

— Dzięki ci za te miłe słowa — odparł. — Wszystko, co tu widzisz, powstało w moim warsztacie. Wykonałem te mechanizmy sam albo zrobili to uczniowie pracujący pod moim nadzorem.

Zaimponowało mi, że jeden człowiek potrafił opanować tak wszechstronne umiejętności. Pytałem go o rozmaite wystawione na sprzedaż instrumenty i odpowiadał mi uczonymi wywodami dotyczącymi astrologii, matematyki, geomancji i medycyny. Rozmawialiśmy przez ponad godzinę, a fascynacja i szacunek rozkwitały we mnie niczym kwiat w promieniach wschodzącego słońca. W końcu jednak wspomniał o swych eksperymentach alchemicznych.

— Alchemicznych? — zapytałem zdziwiony, nie sprawiał bowiem wrażenia szarlatana. — Utrzymujesz, że potrafisz zamieniać pospolite metale w złoto?

— Potrafię, panie, ale większość ludzi nie tego przede wszystkim pragnie od alchemii.

— Czegóż więc pragnie większość?

— Źródła złota tańszego niż wydobywane z ziemi. Alchemia opisuje sposoby produkowania tego metalu, ale procedura jest tak żmudna, że w porównaniu z nią wydobywanie go w górach zdaje się łatwe jak zrywanie gruszek.

— Mądra odpowiedź — przyznałem z uśmiechem. — Nikt nie mógłby przeczyć, że jesteś uczonym człowiekiem, ale wiem z doświadczenia, że nie warto wierzyć w alchemię.

Bashaarat przyjrzał mi się z namysłem.

— Niedawno zbudowałem coś, co może cię skłonić do zmiany zdania. Byłbyś pierwszą osobą, której pokażę owo urządzenie. Pragniesz je zobaczyć?

— To by mnie wielce uradowało.

— Pójdź więc za mną, proszę.

Podążyłem za nim przez drzwi wiodące na zaplecze. W następnym pomieszczeniu znajdował się warsztat pełen urządzeń, których przeznaczenie było dla mnie tajemnicą — metalowych sztab owiniętych kawałkami miedzianej nici tak długimi, że mogłyby sięgnąć horyzontu, albo zwierciadeł zamontowanych na okrągłych granitowych płytkach pływających w rtęci. Bashaarat nawet jednak nie spojrzał na to wszystko.

Poprowadził mnie do masywnego piedestału sięgającego mi do piersi. Pionowo ustawiono na nim solidną metalową obręcz. Jej otwór miał średnicę równą rozpiętości moich rozpostartych ramion, otoczka zaś była tak gruba, że nawet najsilniejszy z ludzi miałby trudności z podniesieniem całości. Metal był czarny jak noc, ale tak wygładzony, że gdyby miał inny kolor, mógłby służyć jako zwierciadło. Bashaarat polecił mi stanąć tak, bym zerkał na obręcz z ukosa, sam zaś zatrzymał się na wprost przed otworem.

— Patrz, proszę — rzekł.

Wsunął rękę w otwór po prawej stronie, ale po lewej nic się nie pojawiło. Wyglądało to tak, jakby ucięto mu kończynę w łokciu. Poruszał kikutem w górę i w dół, a potem wyciągnął nienaruszoną rękę.

Nie spodziewałem się, że tak uczony człowiek zniży się do iluzjonistycznych sztuczek, wykonał ją jednak znakomicie, nagrodziłem go więc uprzejmymi brawami.

— A teraz chwilkę zaczekaj — poprosił i cofnął się o krok.

Zaczekałem i oto z otworu po lewej stronie wyłoniła się ręka nieprzytwierdzona do ciała. Kryjący ją rękaw był tego samego koloru, co strój Bashaarata. Kończyna poruszyła się kilka razy w górę i w dół, a potem zniknęła w otworze.

Pierwsza sztuczka wydała mi się pomysłowa, tę jednak musiałem uznać za nieporównanie doskonalszą, jako że piedestał i obręcz były stanowczo za cienkie, by mógł się w nich ukrywać człowiek.

— Bardzo sprytne! — zawołałem.

— Dziękuję, ale to coś więcej niż tylko jarmarczna sztuczka. Prawa strona obręczy wyprzedza lewą o kilka sekund. Przejść przez nią znaczy pokonać ten czas w jednej chwili.

— Nie rozumiem.

— Pozwól, bym powtórzył demonstrację.

Jego ręka ponownie zniknęła w otworze. Uśmiechnął się i poruszył nią kilkakrotnie, jakby bawił się w przeciąganie liny. Potem wyjął rękę i wyciągnął ku mnie otwartą dłoń. Poznałem pierścień, który na niej leżał.

— To mój pierścień! — Sprawdziłem rękę, ale nadal miałem go na palcu. — Wyczarowałeś duplikat.

— Nie, to naprawdę twój pierścień. Zaczekaj.

Znowu wsadził rękę w otwór, tym razem od lewej. Pragnąc zrozumieć mechanizm sztuczki, podbiegłem bliżej, by złapać go za rękę. To nie była sztuczna dłoń, lecz ciepła i żywa, tak samo jak moja. Pociągnąłem za nią, ale szarpnęła w drugą stronę. Potem zdjęła mi pierścień z palca, zręcznie jak złodziejaszek, i zniknęła w otworze.

— Ukradła mi pierścień! — zawołałem.

— Nie, panie — zaprzeczył Bashaarat. — Mam go tutaj. — Wręczył mi pierścień, który trzymał w ręce. — Wybacz, że cię podszedłem.

Włożyłem pierścień na palec.

— Miałeś go, nim jeszcze mi go zdjąłeś.

W tej samej chwili po prawej stronie otworu pojawiła się ręka.

— Co to? — zawołałem. Tym razem również poznałem ją po rękawie, choć nie widziałem, by ją tam wkładał.

— Pamiętaj, że prawa strona obręczy wyprzedza lewą — odparł. Potem podszedł do lewej strony urządzenia i wsadził rękę w otwór. Znowu zniknęła.

Wasza Wspaniałość z pewnością już to zrozumiał, ja jednak zorientowałem się dopiero w owej chwili. Wszystko, co działo się po prawej stronie obręczy, kilka sekund później znajdowało swe odbicie po lewej.

— Czy to czary? — zapytałem.

— Nie, panie. Nigdy nie spotkałem dżinna, a nawet gdyby tak się zdarzyło, nie uwierzyłbym, że spełni moje życzenia. To rodzaj alchemii.

Przystąpił do wyjaśnień. Mówił o tym, że poszukiwał maleńkich porów w skórze rzeczywistości, przypominających otwory wygryzione w drewnie przez robaki. Opowiedział, że znalazłszy podobny otworek, potrafi go powiększyć i rozciągnąć, podobnie jak szklarz przerabia kropelkę stopionego szkła w długą rurkę. Dodał też, że pozwala czasowi po jednej stronie otworu płynąć normalnym rytmem, po drugiej zaś zagęszcza go na podobieństwo syropu. Wyznaję, że nie w pełni zrozumiałem jego słowa i nie potrafię orzec, czy były prawdą. Mogłem mu jedynie powiedzieć:

— Stworzyłeś coś zaiste zdumiewającego.

— Dziękuję, ale to jedynie wstęp do tego, co zamierzałem ci pokazać — odparł i skinął na mnie, każąc podążyć za sobą do następnego pokoju położonego dalej na zapleczu. Na jego środku ulokowano okrągłe drzwi o masywnej framudze wykonanej z tego samego czarnego metalu.

— Przedtem pokazałem ci Wrota Sekund — oznajmił. — Oto są Wrota Lat. Dwie strony tych drzwi dzieli od siebie dwadzieścia lat.

Wyznaję, że w pierwszej chwili nie pojąłem sensu jego słów. Wyobraziłem sobie, jak sięga ręką do prawej strony otworu i czeka dwadzieścia lat, aż pojawi się ona po lewej. To byłaby bardzo dziwna sztuczka magiczna. Powiedziałem mu to i roześmiał się w głos.

— To jeden ze sposobów wykorzystania Wrót — przyznał. — Wyobraź sobie jednak, co by się stało, gdybyś sam przez nie przeszedł. — Stanął przy otworze, przywołał mnie skinieniem dłoni, a potem wskazał ręką na drugą stronę. — Spójrz.

Zobaczyłem, że po drugiej stronie leżą inne dywany i poduszki. Pokręciłem głową na boki, uświadamiając sobie, że po drugiej stronie drzwi znajduje się inne pomieszczenie.

— Widzimy pokój takim, jakim będzie za dwadzieścia lat — wyjaśnił Bashaarat. Zamrugałem jak ktoś, kto ujrzy na pustyni miraż wody, ale obraz pokoju się nie zmienił.

— I mówisz, że mógłbym przejść na drugą stronę? —zapytałem.

— Mógłbyś. W ten sposób odwiedziłbyś Bagdad, jakim stanie się za dwadzieścia lat. Niewykluczone, że znalazłbyś starszą wersję samego siebie i pogawędziłbyś z nią. Potem mógłbyś znowu przejść przez Wrota Lat i wrócić do dnia dzisiejszego.

Gdy usłyszałem jego słowa, zakręciło mi się w głowie.

— Zrobiłeś to? — zapytałem. — Przeszedłeś przez te drzwi?

— Tak, podobnie jak wielu moich klientów.

— Przedtem wspomniałeś, że jestem pierwszą osobą, której to pokazujesz.

— Te Wrota tak. Ale przez wiele lat prowadziłem sklep w Kairze i tam właśnie skonstruowałem pierwsze Wrota Lat. Pokazywałem je wielu ludziom i niejeden z nich skorzystał.

— I czego się dowiedzieli z rozmowy ze starszymi wersjami samych siebie?

— Każdy dowiaduje się czegoś innego. Jeśli chcesz, opowiem ci o jednym z nich.

Tak też zrobił i, jeśli Wasza Wspaniałość raczy pozwolić, powtórzę teraz jego historię.

Opowieść o fartownym powroźniku

Był raz sobie młodzieniec imieniem Hassan, który zajmował się powroźnictwem. Przeszedł przez Wrota Lat, bo chciał zobaczyć, jak będzie wyglądał Kair za dwadzieścia lat, a uczyniwszy to, zdumiał się, jak bardzo miasto się rozrosło. Czuł się, jakby znalazł się w scenie wyhaftowanej na arrasie, a choć miasto nadal pozostawało tym samym Kairem, gapił się na codzienne widoki, jakby były niezwykłymi cudami.

Gdy spacerował w pobliżu Bramy Zuweila, gdzie pokazują swe sztuczki zaklinacze węży i tańczący z mieczami, usłyszał wołanie astrologa:

— Młodzieńcze, czy pragniesz poznać przyszłość?

— Już ją znam — odparł ze śmiechem Hassan.

— Ale z pewnością chciałbyś się dowiedzieć, czy zdobędziesz bogactwo?

— Jestem powroźnikiem. Wiem, że go nie zdobędę.

— Skąd ta pewność? Czy słyszałeś, że sławny kupiec Hassan al-Hubbaul również zaczynał jako powroźnik?

To pobudziło ciekawość Hassana. Zaczął wypytywać ludzi na targowisku, czy słyszeli o owym bogatym kupcu, i przekonał się, że jego imię jest powszechnie znane. Mieszkał on ponoć w bogatej dzielnicy Birkat al-Fil, Hassan udał się więc tam i zapytał o drogę do domu kupca. Okazało się, że to największy budynek na całej ulicy.

Zapukał do drzwi i sługa zaprowadził go do przestronnej, pięknie urządzonej sali, gdzie pośrodku biła fontanna. Czekał tam, aż służący przyprowadzi swego pana, gdy jednak podziwiał gładkie hebany i marmury, czuł, że to nie miejsce dla niego. Gdy chciał już odejść, pojawił się on sam, starszy o dwadzieścia lat.

— Nareszcie jesteś! — zawołał tamten. — Spodziewałem się ciebie.

— Naprawdę? — zdumiał się Hassan.

— Oczywiście. Przecież odwiedziłem w młodości samego siebie, jak ty teraz odwiedzasz mnie. Minęło już tyle lat, że nie pamiętałem dokładnej daty. Chodź, zjemy razem obiad.

Dwaj Hassanowie udali się do jadalni. Słudzy przynieśli im kurczaka faszerowanego orzechami pistacjowymi, smażone owoce w miodzie oraz pieczoną jagnięcinę z przyprawionymi owocami granatu. Starszy Hassan opowiedział o kilku szczegółach ze swego życia. Wspomniał, że prowadzi rozmaite interesy, ale nie wyjaśnił, jak został kupcem. Mówił też o żonie, ale oznajmił, że to nie pora, by młodszy mężczyzna ją poznał. Zamiast tego poprosił go, by przypomniał mu kilka figli, jakich dopuścił się w dzieciństwie. Śmiał się głośno, słuchając opowieści, które czas wymazał już z jego pamięci.

— Jak ci się udało tak bardzo odmienić swój los? — zapytał wreszcie Hassan.

— Powiem ci tylko jedno: gdy będziesz się wybierał na targowisko po konopie, zmierzając Ulicą Czarnego Psa, nigdy nie idź jej południową stroną, jak dotąd. Zawsze wybieraj północną.

— I to umożliwi mi poprawę losu?

— Zrób, jak ci mówię. A teraz wracaj do domu. Masz sporo sznurów do zrobienia. Będziesz wiedział, kiedy znowu mnie odwiedzić.

Młody Hassan wrócił do swego czasu i postępował, jak mu kazano. Zawsze trzymał się północnej strony ulicy, mimo że nie było tam cienia. Po kilku dniach stał się świadkiem wypadku. Po południowej stronie ulicy, naprzeciwko niego, koń wpadł w szał. Kopnął kilku ludzi, jedną osobę zranił, przewracając na nią dzban z olejem palmowym, a następną nawet stratował kopytami.

Gdy zamieszanie się skończyło, Hassan pomodlił się do Allaha o uzdrowienie dla rannych i o spokój dla duszy zabitego, a także podziękował za ocalenie.

Nazajutrz znowu przeszedł przez Wrota Lat i odszukał swą starszą wersję.

— Czy zranił cię ten koń? — zapytał.

— Nie, ponieważ posłuchałem ostrzeżenia samego siebie. Nie zapominaj, że ty i ja jesteśmy jednym człowiekiem. Wszystko, co ci się przydarzyło, spotka kiedyś mnie.

Od tej pory starszy Hassan udzielał młodszemu wskazówek, a młodszy ich słuchał. Nie kupił jaj od tego samego handlarza, co zawsze, i dzięki temu nie zachorował, co przytrafiło się wszystkim klientom, którzy jedli jaja z zakażonego koszyka. Nabył większy zapas konopi i dlatego nie zabrakło mu materiału, gdy karawana się spóźniła i całą resztę powroźników dotknęły braki surowca. Dzięki sugestiom starszego Hassana uniknął wielu kłopotów, zastanawiał się jednak, dlaczego ów nie chce mu powiedzieć więcej. Z kim się ożeni? W jaki sposób zdobędzie majątek?

Wreszcie, pewnego dnia, gdy sprzedał na targu cały zapas sznura i wracał do domu z wyjątkowo pełną sakiewką, Hassan zderzył się na ulicy z jakimś chłopakiem. Poszukał ręką mieszka, zorientował się, że go nie ma, i odwrócił się z krzykiem, wypatrując w tłumie złodzieja. Ten usłyszał go i natychmiast rzucił się do ucieczki. Hassan zauważył, że złodziejaszek ma bluzę rozerwaną w łokciu, ale chłopak szybko zniknął mu z oczu.

Ogarnął go szok. Jak to możliwe, że starszy Hassan go przed tym nie ostrzegł? Zaskoczenie szybko jednak ustąpiło miejsca gniewowi. Rzucił się w pościg. Przepychał się przez tłum, wypatrując rozdartej na łokciu szaty, aż wreszcie przypadkowo zauważył zbiega przykucniętego za wozem z owocami. Capnął go i zaczął krzyczeć głośno, że złapał złodzieja. Chłopak, bojąc się aresztowania, wypuścił sakiewkę i zalał się łzami. Hassan gapił się na niego przez długi czas. Wreszcie gniew mu minął i pozwolił złodziejaszkowi uciec.

— Dlaczego mnie nie ostrzegłeś przed kieszonkowcem? — zapytał starszego Hassana podczas następnego spotkania.

— Czy nie spodobała ci się ta przygoda? — odpowiedział pytaniem tamten. Hassan chciał zaprzeczyć, powstrzymał się jednak.

— Podobała mi się — przyznał. Ścigając chłopaka, nie miał pojęcia, czy go dogoni, czy nie. Dlatego krew krążyła mu w żyłach najintensywniej od wielu tygodni. Widok łez złodziejaszka przypomniał mu zaś o nauczaniu Proroka dotyczącym wartości miłosierdzia. Gdy Hassan pozwolił ulicznikowi uciec, poczuł się człowiekiem cnotliwym.

— Czy wolałbyś, żebym cię tego pozbawił?

Podobnie jak w dorosłości nieraz uświadamiamy sobie wartość obyczajów, które w młodości uważaliśmy za absurdalne, Hassan zrozumiał, że ukrywanie informacji może mieć wartość równie wielką jak jej ujawnienie.

— Nie — przyznał. — Dobrze się stało, że mnie nie ostrzegłeś.

— A teraz powiem ci coś bardzo ważnego — zaczął starszy Hassan, zorientowawszy się, że jego młodsza wersja wszystko zrozumiała. — Wynajmij konia. Wskażę ci drogę do miejsca położonego między wzgórzami na zachód od miasta. Znajdziesz tam gaj, a w nim drzewo, w które uderzył piorun. Odszukaj najcięższy z leżących pod drzewem kamieni, który zdołasz odwrócić, i zacznij pod nim kopać.

— Czego mam tam szukać?

— Będziesz wiedział, kiedy to znajdziesz.

Nazajutrz Hassan pojechał między wzgórza i szukał tak długo, aż wreszcie trafił na właściwe drzewo. Ziemię pod nim pokrywało mnóstwo głazów. Hassan odwrócił pierwszy i zaczął pod nim kopać, a następnie drugi i trzeci. W końcu jego łopata uderzyła w coś twardego. Odgarnął ziemię i znalazł pod spodem skrzynię z brązu, pełną złotych dinarów oraz biżuterii. Nigdy w życiu nie widział takiego skarbu. Załadował skrzynię na koński grzbiet i wrócił do Kairu.

— Skąd wiedziałeś, gdzie ukryto skarb? — zapytał swą starszą wersję podczas następnego spotkania.

— Dowiedziałem się od samego siebie — wyjaśnił starszy Hassan. — Tak samo jak ty. Jeśli zaś pytasz o to, gdzie zdobyliśmy tę wiedzę, mogę ci powiedzieć tylko tyle, że była to wola Allaha. Ona wyjaśnia wszystko, co się dzieje.

— Przysięgam, że dobrze wykorzystam te bogactwa, którymi pobłogosławił mnie Allah — rzekł młodszy Hassan.

— A ja odnawiam tę przysięgę — dodał starszy. — To nasza ostatnia rozmowa. Od tej chwili sam potrafisz odnaleźć drogę. Pokój niech będzie z tobą.

Hassan wrócił do domu. Złoto pozwoliło mu kupić wielkie zapasy konopi, nająć robotników i zaoferować im godziwą zapłatę. Dzięki temu mógł korzystnie sprzedawać sznury wszystkim nabywcom. Ożenił się z piękną i bystrą kobietą, a potem, idąc za jej radą, zaczął handlować również innymi towarami, aż wreszcie stał się bogatym i szanowanym kupcem. Cały ten czas hojnie wspierał ubogich i żył jak człowiek sprawiedliwy. Tak oto Hassan wiódł życie najszczęśliwsze z możliwych, aż wreszcie przerwała je śmierć, która zrywa więzy i niszczy radości.

* * *

— To wspaniała opowieść — rzekłem. — Cóż mogłoby być lepszą zachętą dla kogoś, kto rozważa, czy zrobić użytek z Wrót?

— Rozsądnie postępujesz, zachowując sceptycyzm — oznajmił Bashaarat. — Allah nagradza tych, których pragnie nagrodzić, i karze tych, których chce ukarać. Wrota nie zmienią jego opinii o tobie.

Pokiwałem głową, sądząc, że go rozumiem.

— Nawet jeśli człowiek uniknie nieszczęść, jakie spotkały w życiu jego starszą wersję, nie ma gwarancji, że ominą go inne klęski.

— Nie. Wybacz starcowi, że wyraził się nieprecyzyjnie. Wrota nie są jak loteria, w której za każdym razem wyciąga się inny los. Przypominają raczej tajne przejście w pałacu, pozwalające dotrzeć do danej komnaty szybciej niż przez znany wszystkim korytarz. Komnata pozostaje taka sama, bez względu na to, którymi drzwiami się do niej wchodzi.

To mnie zaskoczyło.

— Chcesz powiedzieć, że przyszłość jest z góry ustalona? Nie można jej zmienić tak samo jak przeszłości?

— Powiadają, że skrucha i pokuta mogą wymazać przeszłość.

— Ja również o tym słyszałem, ale w moim przypadku nie okazało się to prawdą.

— Słyszę to z przykrością — odparł Bashaarat. — Mogę ci jedynie powiedzieć, że przyszłość niczym się nie różni od przeszłości.

Zastanawiałem się przez chwilę nad jego słowami.

— Jeśli więc człowiek dowie się, że za dwadzieścia lat nie będzie go już wśród żywych, nie zdoła w żaden sposób uniknąć śmierci? — Staruszek skinął głową. Przygnębiła mnie ta wiadomość, potem jednak nasunęła mi się myśl, że może to również stać się gwarancją. — Ale przypuśćmy, że ktoś się dowie, iż za dwadzieścia lat nadal będzie żył. W takim przypadku nic przez ten czas nie będzie mogło go zabić. Będzie mógł bez obaw walczyć w bitwach, pewien, że nie polegnie.

— To możliwe — przyznał Bashaarat. — Ale nie można również wykluczyć możliwości, że człowiek pragnący podobnej gwarancji po skorzystaniu z Wrót przekonałby się, że jego starsza wersja nie żyje.

— Ach — mruknąłem. — Czy więc tylko roztropnym udaje się spotkać samych siebie?

— Pozwól, że opowiem ci o innym człowieku, który skorzystał z Wrót. Będziesz mógł sam zdecydować, czy był roztropny, czy nie.

Bashaarat opowiedział mi drugą historię i, jeśli Wasza Wspaniałość pozwoli, powtórzę ją teraz.

Opowieść o tkaczu, który okradł samego siebie

Był raz sobie młody tkacz imieniem Ajib, który żył skromnie, utrzymując się z tkania dywanów, ale pożądał luksusów, jakimi cieszą się bogacze. Usłyszawszy opowieść o Hassanie, bezzwłocznie postanowił, że również przejdzie przez Wrota Lat, by spotkać starszą wersję samego siebie. Był przekonany, że przyszłość okaże się dla niego równie szczodra jak dla Hassana.

Gdy tylko zjawił się w Kairze dwadzieścia lat później, natychmiast udał się do bogatej dzielnicy Birkat al-Fil i zaczął wypytywać ludzi, gdzie mieszka Ajib ibn Taher. Gdyby spotkał kogoś, kto znał jego starszą wersję i zauważyłby ich podobieństwo, był przygotowany przedstawić się jako syn Ajiba, niedawno przybyły z Damaszku. Nie miał jednak okazji tego uczynić, albowiem żaden z ludzi, z którymi rozmawiał, nie znał nikogo o tym imieniu.

W końcu postanowił wrócić do swej dawnej dzielnicy, by się przekonać, czy ktoś tam wie, dokąd się przeniósł. Dotarł na ulicę, przy której mieszkał, i zapytał jakiegoś chłopaka, czy wie, gdzie znaleźć człowieka zwanego Ajibem. Chłopak skierował go do jego starego domu.

— Nie, tam mieszkał kiedyś — sprzeciwił się Ajib. — A gdzie mieszka teraz?

— Jeśli od wczoraj się przeprowadził, to nic mi o tym nie wiadomo — odparł chłopak.

Ajib nie potrafił w to uwierzyć. Jak to możliwe, by po dwudziestu latach wciąż żył w tym samym domu? To by znaczyło, że jego starsza wersja nie zdobyła bogactwa i nie może mu udzielić żadnych rad, a przynajmniej nie takich, które przyniosłyby Ajibowi korzyści. Dlaczego jego los tak bardzo się różnił od losu fartownego powroźnika? W nadziei, że chłopak się pomylił, postanowił, że zaczeka pod domem i będzie wszystko uważnie obserwował.

W końcu ujrzał wychodzącego z domu mężczyznę. Z rozpaczą poznał samego siebie, starszego o dwadzieścia lat. Starszemu Ajibowi towarzyszyła jakaś kobieta, zapewne jego żona, lecz ledwie ją zauważył, dostrzegając jedynie fakt, że nie udało mu się poprawić własnego losu. Z przygnębieniem przyglądał się ubogim szatom noszonym przez starszą parę, która wkrótce zniknęła mu z oczu.

Gnany ciekawością podobną do tej, która każe ludziom oglądać ścięte głowy skazańców, Ajib podszedł do drzwi domu. Jego klucz nadal pasował do zamka, mógł więc wejść do środka. Meble się zmieniły, były jednak proste i sfatygowane. Ich widok zatrwożył Ajiba. Czy po dwudziestu latach nie mógł sobie pozwolić na lepsze poduszki?

Pod wpływem impulsu podszedł do drewnianej skrzynki, w której zwykł trzymać oszczędności. Otworzył zamek, uniósł pokrywę i zobaczył, że kuferek jest pełen złotych dinarów.

Ten widok go zdumiał. Starszy Ajib miał całą skrzynkę złota, a mimo to ubierał się ubogo i przez dwadzieścia lat mieszkał w tym samym domu! Ależ z niego smętny skąpiec, pomyślał. Posiada majątek, ale się nim nie cieszy. Ajib od dawna wiedział, że nie można zabrać ze sobą dobytku do grobu. Czyżby z wiekiem zapomniał o tej prawdzie?

Doszedł do wniosku, że podobne bogactwo powinno należeć do tego, kto potrafi się nim cieszyć, to znaczy do niego. Tłumaczył sobie, że zabierając złoto swej starszej wersji, nie popełni kradzieży, bo przecież trafi ono do jego rąk. Wziął kuferek na plecy i z wielkim wysiłkiem zdołał go przenieść przez Wrota Lat do znanego sobie Kairu.

Część nowo zdobytego bogactwa powierzył bankierowi, ale zawsze nosił przy sobie wypełnioną złotem sakiewkę. Ubierał się w damasceńską szatę, trzewiki z kurdybanu i khurasański turban ozdobiony klejnotem. Wynajął dom w bogatej dzielnicy, ozdobił go najwspanialszymi dywanami oraz sofami, przyjął też kucharza, by przygotowywał mu wystawne posiłki.

Następnie odszukał brata kobiety, której od dawna pożądał z daleka. Zwała się Taahira. Jej brat był aptekarzem i pomagała mu prowadzić interes. Ajib od czasu do czasu kupował tam jakieś medykamenty, by mieć okazję porozmawiać z Taahirą. Pewnego razu opadł jej kwef i Ajib zobaczył oczy, ciemne i piękne jak u gazeli. Brat Taahiry nigdy by nie pozwolił, by poślubiła tkacza, ale teraz Ajib mógł się zaprezentować jako korzystna partia.

Brat Taahiry przystał na małżeństwo, ona też się nie opierała, ponieważ również pragnęła Ajiba. Ten nie żałował wydatków na wesele. Wynajął jedną z barek wycieczkowych pływających po kanale na południe od miasta i wyprawił ucztę z muzykantami i tancerzami, podczas której podarował pannie młodej wspaniały naszyjnik z pereł. O owej uroczystości plotkowano w całej dzielnicy.

Ajib radował się zdobytym majątkiem oraz Taahirą i przez tydzień czy dwa oboje wiedli zaiste cudowne życie. Pewnego dnia wrócił jednak do domu i zobaczył, że drzwi wyłamano, a ze środka wyniesiono wszystkie srebrne i złote przedmioty. Przerażony kucharz wyszedł z ukrycia i poinformował go, że rabusie zabrali również Taahirę.

Ajib modlił się do Allaha tak długo, aż wreszcie zasnął, zmęczony z niepokoju. Rankiem obudziło go pukanie do drzwi. Za nimi stał nieznajomy.

— Mam dla ciebie wiadomość — oznajmił.

— Jak ona brzmi?

— Twoja żona jest bezpieczna.

Ajib poczuł, że strach i gniew kipią mu w żołądku niby czarna żółć.

— Jakiego okupu żądasz? — zapytał.

— Dziesięciu tysięcy dinarów.

— To więcej niż wszystko, co posiadam! — zawołał Ajib.

— Nie targuj się ze mną — warknął porywacz. — Widziałem, że wydawałeś pieniądze, jak inni wylewają wodę.

Ajib padł na kolana.

— Byłem rozrzutny. Klnę się na imię Proroka, że nie mam tak wielkiej sumy.

Złoczyńca przyjrzał mu się z uwagą.

— Zbierz wszystkie pieniądze, które masz — zażądał. — Przyjdę po nie jutro o tej samej porze. Jeśli dojdę do wniosku, że to za mało, twoja żona zginie. Jeśli jednak ci uwierzę, moi ludzie ci ją zwrócą.

Ajib zrozumiał, że nie ma innego wyboru.

— Zgoda — rzekł i zbójca wyszedł.

Nazajutrz Ajib udał się do bankiera i odebrał wszystkie pozostałe pieniądze. Dał je rabusiowi, który dostrzegł desperację w jego oczach i poczuł się usatysfakcjonowany. Dotrzymał obietnicy. Wieczorem Taahira wróciła do domu.

— Nie potrafiłam uwierzyć, że zapłaciłeś za mnie tak wielką sumę — rzekła.

— Bez ciebie pieniądze nie sprawiłyby mi radości — odparł Ajib. Z zaskoczeniem przekonał się, że to prawda. — Ale teraz żałuję, że nie mogę już kupić ci wszystkiego, na co zasługujesz.

— Nigdy już nie będziesz mi musiał niczego kupować — zapewniła. Ajib pokłonił głowę.

— Czuję się, jakby ukarano mnie za moje występki.

— Jakie występki? — zapytała Taahira, ale jej nie odpowiedział. — Nie pytałam cię o to przedtem — ciągnęła — ale wiem, że nie odziedziczyłeś swoich pieniędzy. Powiedz, czy je ukradłeś?

— Nie — skłamał Ajib, nie chcąc przyznać się do prawdy przed nią ani nawet przed sobą samym. — Dano mi je.

— Zatem to była pożyczka?

— Nie. Nie muszę ich oddawać.

— I nie zamierzasz tego zrobić? — Taahira była wstrząśnięta. — Satysfakcjonuje cię myśl, że jakiś inny mężczyzna zapłacił za nasze wesele? — Była na granicy łez. — Czy więc jestem żoną twoją, czy tamtego?

— Moją — zapewnił.

— Jak to możliwe, kiedy zawdzięczam życie innemu?

— Nie chciałbym, byś zwątpiła w moją miłość — stwierdził Ajib. — Przysięgam, że spłacę wszystko, do ostatniego dirhama.

Tak oto Ajib i Taahira przenieśli się do jego starego domu i zaczęli oszczędzać. Oboje pracowali u jej brata, aptekarza, a gdy w końcu stał się producentem perfum zaopatrującym bogaczy, przejęli po nim aptekę i sprzedawali lekarstwa chorym. Zarabiali nieźle, ale maksymalnie ograniczali wydatki, żyjąc skromnie i naprawiając uszkodzone sprzęty, zamiast kupować nowe. Przez długie lata Ajib uśmiechał się, wrzucając do kuferka kolejną monetę, i mówił żonie, że to znak tego, jak bardzo ją ceni. Zapewniał, że nawet gdy skrzynka wypełni się w całości, będzie to opłacalne.

Niełatwo jednak wypełnić skrzynkę, dodając za każdym razem tylko po kilka monet. Dlatego to, co zaczęło się jako oszczędność, stopniowo przerodziło się w skąpstwo, a roztropność ustąpiła miejsca sknerstwu. Co gorsza, wzajemne uczucia Ajiba i Taahiry słabły z upływem czasu. Zaczęli żywić do siebie urazę z powodu pieniędzy, których nie mogli wydać.

Tak oto mijały im lata, a Ajib starzał się, czekając na chwilę, gdy ukradną mu jego złoto.

* * *

— Cóż za niezwykła i smutna opowieść — rzekłem.

— Zaiste — zgodził się Bashaarat. — Czy powiedziałbyś, że Ajib postąpił roztropnie?

— Nie mam prawa go osądzać — odparłem po chwili wahania. — Musi żyć z konsekwencjami swych uczynków, podobnie jak ja muszę żyć z konsekwencjami moich. — Umilkłem na chwilę. — Podziwiam jednak jego szczerość. To niezwykłe, że ci o wszystkim opowiedział.

— Och, nie zrobił tego jako młodzieniec — wyjaśnił Bashaarat. — Po tym, jak wyszedł z Wrót, dźwigając skrzynkę, nie widziałem go przez dwadzieścia lat. Gdy znowu mnie odwiedził, był już znacznie starszym człowiekiem. Wrócił do domu i zobaczył, że kuferek zniknął. Świadomość, że spłacił dług, pozwoliła mu przyjść do mnie i opowiedzieć, co się wydarzyło.

— Naprawdę? Czy Hassan też opowiedział ci o wszystkim na starość?

— Nie, tamtą historię usłyszałem z ust jego młodszej wersji. Starszy Hassan nigdy już nie wrócił do mojego sklepu, miałem jednak innego gościa i usłyszałem od niego historię o Hassanie, której on sam nie mógłby mi opowiedzieć.

Bashaarat przeszedł do kolejnej historii i, jeśli Wasza Wspaniałość pozwoli, powtórzę ją teraz.

Opowieść o żonie i jej kochanku

Raniya była żoną Hassana od wielu lat i wiedli razem szczęśliwy żywot. Pewnego dnia zobaczyła, że jej mąż jadł obiad z młodym mężczyzną, wyglądającym jak wykapany Hassan w czasach, gdy go poślubiła. Zdumiało ją to tak wielce, że ledwie się powstrzymała przed wtrąceniem się do ich rozmowy. Gdy młodzieniec poszedł, zażądała, by mąż zdradził jej, kim był, i Hassan opowiedział jej niewiarygodną historię.

— Opowiedziałeś mu o mnie? — zapytała. — Czy wiedziałeś, co nas czeka, gdy ujrzałeś mnie po raz pierwszy?

— Gdy tylko cię ujrzałem, zrozumiałem, że cię poślubię — odparł z uśmiechem Hassan. — Ale nie dlatego, że ktoś mi o tym powiedział. Z pewnością nie chciałabyś zepsuć mu owej chwili, żono?

Raniya nie spotkała się więc z młodszą wersją swego męża, a tylko zerkała nań ukradkiem, podsłuchując rozmowy obu Hassanów. Jej puls przyśpieszał na widok jego młodzieńczego oblicza. Czasami wspomnienia oszukują nas swą słodyczą, ale gdy Raniya spoglądała na dwóch siedzących naprzeciw siebie mężczyzn, dostrzegała pełnię urody młodszego z nich. Nocami leżała w łożu, nie mogąc zasnąć, i rozmyślała o nim.

Kilka dni po pożegnaniu się ze swą młodszą wersją Hassan wyjechał do Damaszku, by zawrzeć umowę z tamtejszym kupcem. Pod jego nieobecność Raniya odnalazła opisany przez męża sklep i przeszła przez Wrota Lat do Kairu z czasów swej młodości.

Pamiętała, gdzie wówczas mieszkał Hassan, odnalazła go więc bez trudu i zaczęła śledzić. Na jego widok wypełniła ją żądza potężniejsza niż wszystko, co od lat czuła do starszej wersji swego męża, tak silne było wspomnienie ich młodzieńczych miłosnych zbliżeń. Zawsze była wierną i lojalną żoną, ale teraz nadarzyła się jej sposobność, która nie miała się już powtórzyć. Raniya postanowiła ulec zewowi pożądania. Wynajęła dom, a w następnych dniach wypełniła go meblami.

Gdy był już gotowy, znowu zaczęła śledzić Hassana, próbując zebrać się na odwagę, by do niego podejść. Zauważyła, że na targu jubilerów podszedł do jednego ze sprzedających, pokazał mu naszyjnik złożony z dziesięciu klejnotów i zapytał, ile mógłby za niego dostać. Raniya natychmiast poznała ów przedmiot. Hassan podarował go jej wkrótce po ślubie. Nie miała pojęcia, że kiedyś próbował go sprzedać. Zatrzymała się nieopodal i słuchała rozmowy, udając, że ogląda pierścienie.

— Przynieś go jutro, a zapłacę ci tysiąc dinarów — obiecał jubiler. Młody Hassan przystał na tę cenę i odszedł.

Śledząc go wzrokiem, Raniya podsłuchała rozmowę dwóch stojących nieopodal mężczyzn:

— Widziałeś ten naszyjnik? To jeden z naszych.

— Jesteś pewien? — zapytał drugi.

— Tak. To jest na pewno ten skurwysyn, który wykopał naszą skrzynię.

— Opowiedzmy o nim kapitanowi. Jak już sprzeda naszyjnik, zabierzemy mu pieniądze i całą resztę.

Mężczyźni oddalili się, nie zauważając kobiety. Jej serce biło gwałtownie, lecz mimo to zamarła w całkowitym bezruchu, jak jeleń po przejściu tygrysa. Uświadomiła sobie, że wykopany przez Hassana skarb z pewnością należał do szajki złodziei, a ci dwaj są jej członkami. Obserwowali teraz kairskich jubilerów, by się przekonać, kto ukradł im łupy.

Wiedziała, że ponieważ nadal posiada naszyjnik, młody Hassan nie mógł go sprzedać. Rozumiała również, że złodzieje nie mogli go zabić. Z pewnością jednak nie było wolą Allaha, by nic w tej sprawie nie zrobiła. Przywiódł ją tu po to, by stała się jego narzędziem.

Wróciła do Wrót Lat i przeszła z powrotem do swego czasu. Zabrała naszyjnik ze szkatułki i ponownie przeszła przez Wrota Lat, lecz tym razem z prawej, nie z lewej strony, odwiedzając Kair po dwudziestu latach. Odnalazła tam swą starszą wersję, która była już sędziwą kobietą. Wiekowa Raniya przywitała ją ciepło i wręczyła jej naszyjnik ze swej szkatułki. Potem wspólnie omówiły plan pomocy młodemu Hassanowi.

Następnego dnia dwaj złodzieje wrócili w towarzystwie trzeciego mężczyzny. Raniya nie wątpiła, że to ich herszt. Wszyscy obserwowali pokazującego jubilerowi naszyjnik młodzieńca.

— Cóż za przypadek! — zawołała Raniya, podchodząc bliżej. — Jubilerze, chciałam sprzedać identyczny naszyjnik — oznajmiła, wyjmując przedmiot z mieszka.

— To niezwykłe — rzekł jubiler. — Nigdy nie widziałem dwóch bardziej do siebie podobnych naszyjników.

I wtedy zbliżyła się do nich wiekowa Raniya.

— Co ja widzę! Z pewnością oczy mnie zwodzą! — Wyjęła trzeci identyczny naszyjnik. — Człowiek, od którego go kupiłam, zapewniał, że jest jedyny w swoim rodzaju. Widzę, że był kłamcą.

— Może powinnaś go zwrócić? — zasugerowała Raniya.

— To zależy — odparła jej starsza wersja. — Ile jubiler chciał ci za niego dać? — zapytała Hassana.

— Tysiąc dinarów — odparł zdumiony młodzieniec.

— Naprawdę? Jubilerze, czy chciałbyś kupić równieżi ten?

— Muszę ponownie rozważyć swą ofertę — odparł mężczyzna.

Hassan i stara Raniya zaczęli się z nim targować. Raniya odsunęła się od nich akurat na czas, by usłyszeć, jak herszt beszta pozostałych złodziei.

— Cóż z was za głupcy — mówił. — To pospolity naszyjnik. Czy chcecie zabić połowę jubilerów w Kairze i ściągnąć nam na głowę straże?

Walnął obu po głowie i kazał iść za sobą.

Raniya ponownie skierowała swą uwagę na jubilera, który nie chciał już kupić naszyjnika od Hassana.

— Trudno — rzekła staruszka. — Spróbuję go zwrócić kupcowi, od którego go nabyłam.

Raniya zauważyła, że odchodząc, jej starsza wersja uśmiechała się pod kwefem. Zwróciła się w stronę Hassana.

— Widzę, że żadne z nas nie sprzeda dziś naszyjnika.

— Może innym razem — odrzekł.

— Zaniosę swój z powrotem do domu, żeby nikt go nie ukradł — oznajmiła kobieta. — Pójdziesz ze mną?

Hassan się zgodził i oboje ruszyli do wynajętego przez Raniyę domu. Potem zaprosiła go do środka, poczęstowała winem, a gdy oboje już trochę wypili, zaprowadziła do sypialni. Dopiero wtedy zdjęła kwef i poszła z Hassanem do łoża.

Raniya aż się rumieniła z niecierpliwości na myśl o owej chwili, ze zdziwieniem przekonała się jednak, że poczynania Hassana są niezgrabne i nieudolne. Świetnie pamiętała ich noc poślubną. Był wówczas pewien siebie, a jego dotyk zapierał jej dech w piersiach. Wiedziała, że do pierwszego spotkania Hassana z młodą Raniyą zostało niewiele czasu, i przez chwilę nie potrafiła zrozumieć, jak to możliwe, że ów nieporadny chłopak zmienił się tak szybko. Wkrótce odpowiedź stała się oczywista.

Przez wiele dni każdego popołudnia Raniya spotykała się z Hassanem w wynajętym domu i udzielała mu lekcji sztuki miłosnej, dowodząc w ten sposób, że kobiety — jak często się mówi — są najcudowniejszym z dzieł Allaha. Rzekła mu: „Sprawiana przez ciebie przyjemność równa się tej, którą otrzymujesz w zamian” i uśmiechnęła się w duchu na myśl, jak bardzo prawdziwe są te słowa. Wkrótce Hassan osiągnął biegłość, jaką pamiętała, i cieszyła się jego bliskością bardziej niż w latach młodości.

Wkrótce nadszedł dzień, gdy oznajmiła młodemu Hassanowi, że musi wyjechać. Wiedział, że nie ma sensu dopytywać się o powody, nie potrafił się jednak powstrzymać przed zapytaniem jej, czy się jeszcze kiedyś spotkają. Delikatnie odpowiedziała, że nie. Potem sprzedała meble właścicielowi domu i przeszła przez Wrota Lat do Kairu ze swoich czasów.

Kiedy starszy Hassan wrócił z Damaszku, żona czekała na niego w domu. Przywitała go ciepło, ale zachowała swe tajemnice dla siebie.

* * *

Gdy Bashaarat skończył opowieść, zatopiłem się w myślach.

— Widzę, że ta historia zaintrygowała cię bardziej od poprzednich — odezwał się wreszcie.

— Masz rację — przyznałem. — Uświadomiłem sobie, że choć przeszłość jest niezmienna, odwiedzając ją, można natrafić na niespodzianki.

— Zaiste. Czy rozumiesz teraz, dlaczego powiedziałem, że przyszłość i przeszłość niczym się od siebie nie różnią? Nie możemy zmienić żadnej z nich, ale obie jesteśmy w stanie poznać lepiej.

— Rozumiem. Otworzyłeś mi oczy. Pragnę skorzystać z Wrót Lat. Jakiej zapłaty żądasz?

Machnął ręką.

— Nie handluję przejściem przez Wrota — odparł. — Allah prowadzi, kogo zechce, do mojego sklepu, a ja z zadowoleniem spełniam jego wolę.

Gdybym rozmawiał z innym człowiekiem, uznałbym te słowa za próbę podbicia ceny, ale po wszystkim, co usłyszałem od Bashaarata, wiedziałem jednak, że mówi szczerze.

— Twa szczodrość jest równie niezmierzona jak twa wiedza — odparłem i pokłoniłem się mu. — Jeśli będziesz kiedyś potrzebował jakiejś przysługi od kupca bławatnego, zgłoś się do mnie.

— Dziękuję. Porozmawiajmy teraz o twojej podróży. Jeśli pragniesz odwiedzić Bagdad za dwadzieścia lat, jest kilka spraw, o których trzeba wspomnieć.

— Nie chcę wyruszać w przyszłość — odparłem. — Zamierzam się wybrać w przeciwnym kierunku, do lat swej młodości.

— Ach, najserdeczniej przepraszam, ale Wrota cię tam nie zaprowadzą. Rozumiesz, zbudowałem je dopiero przed tygodniem. Dwadzieścia lat temu nie było ich tutaj i nie miałbyś z czego wyjść.

— W takim razie dokąd prowadzi druga strona Wrót? — zapytałem tonem zrozpaczonego dziecka, tak głęboko byłem zasmucony. Obszedłem wkoło obręcz, by przyjrzeć się jej drugiej stronie.

Bashaarat stanął obok mnie. Widok za Wrotami niczym się nie różnił od tego, co oglądałem na zewnątrz, ale gdy wyciągnąłem rękę, natrafiłem na niewidzialną ścianę. Przyjrzałem się uważniej i zobaczyłem, że na stole stoi mosiężna lampa. Jej płomień nie migotał, był całkowicie nieruchomy, jakby całe pomieszczenie uwięziono w przejrzystym bursztynie.

— Widzisz pokój takim, jak wyglądał przed tygodniem — wyjaśnił Bashaarat. — Za niespełna dwadzieścia lat wejście we Wrota od lewej strony stanie się możliwe, co pozwoli ludziom odwiedzać własną przeszłość. Moglibyśmy też — dodał, prowadząc mnie z powrotem ku wejściu, które pokazał mi na początku — przejść przez prawy otwór i spotkać się z nimi. Obawiam się jednak, że te Wrota nigdy nie umożliwią ci ujrzenia dni twej młodości.

— A co z Wrotami Lat, które zbudowałeś w Kairze? — zapytałem. Skinął głową.

— One nadal istnieją. Syn przejął po mnie sklep.

— Zatem mógłbym tam pojechać, przejść przez Wrota do Kairu sprzed dwudziestu lat, a stamtąd udać się do Bagdadu.

— Tak, mógłbyś przedsięwziąć taką podróż, jeśli tego pragniesz.

— Pragnę — potwierdziłem. — Powiesz mi, jak mam znaleźć twój sklep w Kairze?

— Najpierw musimy omówić kilka spraw — odparł Bashaarat. — Nie pytam cię, co zamierzasz, zaczekam, aż sam zechcesz mi to powiedzieć. Muszę ci jednak przypomnieć, że tego, co się stało, nie można zmienić.

— Wiem o tym.

— I że nie zdołasz uniknąć ciosów, które przeznaczył ci los. Musisz przyjąć to, co daje Allah.

— Powtarzam to sobie w każdym dniu życia.

— W takim razie będę zaszczycony, służąc ci wszelką możliwą pomocą.

Przyniósł kartkę papieru, inkaust i pióro.

— Napiszę list, który pomoże ci w podróży — oznajmił.

Skończywszy, złożył papier, skapnął na krawędź trochę wosku i odcisnął w nim swą pieczęć.

— Kiedy dotrzesz do Kairu, daj ten list mojemu synowi, a pozwoli ci skorzystać z Wrót Lat.

Kupiec taki jak ja musi znać wiele sposobów wyrażania wdzięczności, ale nigdy dotąd nie robiłem tego tak wylewnie jak wówczas, a każde moje słowo było szczere. Opowiedział mi, jak trafić do jego sklepu w Kairze, ja zaś zapewniłem, że po powrocie o wszystkim mu opowiem. Gdy już miałem wyjść, nasunęła mi się jeszcze jedna myśl.

— Skoro tutejsze Wrota Lat prowadzą w przyszłość, możesz być pewien, że one i cały sklep przetrwają jeszcze co najmniej dwadzieścia lat.

— Tak, to prawda — zgodził się Bashaarat.

Chciałem już go zapytać, czy spotkał starszą wersję samego siebie, ale ugryzłem się w język. Jeśli odpowiedź brzmiała „nie”, to z pewnością dlatego, że za dwadzieścia lat nie będzie już żył, i w praktyce zapytałbym go, czy zna datę własnej śmierci. Jakie miałem prawo pytać o to człowieka, który uczynił mi tak wielką łaskę, choć nawet nie znał moich zamiarów? Poznałem po jego minie, że wie, co chciałem powiedzieć, pochyliłem więc nisko głowę, przepraszając go pokornie. Skinął głową na znak, że przyjmuje przeprosiny, po czym wróciłem do domu, by wszystko przygotować.

Karawana dotarła do Kairu po dwóch miesiącach podróży. Jeśli chcesz wiedzieć, co zaprzątało przez ten czas moje myśli, Wasza Wspaniałość, mogę ci teraz wyznać, że nie wspomniałem Bashaaratowi, iż przed dwudziestu laty byłem ożeniony z kobietą imieniem Najya. Miała figurę i ruchy wdzięczne jak gałąź wierzby, twarz zaś piękną niby księżyc, ale to przede wszystkim jej miła i czuła natura zawładnęła mym sercem. Kiedy się pobraliśmy, stawiałem dopiero pierwsze kroki w kupieckim zajęciu. Nie byliśmy bogaci, ale nie przeszkadzało nam to.

Po roku małżeństwa musiałem wyruszyć do Basry, by spotkać się z kapitanem statku. Nadarzyła mi się możliwość zarobku na handlu niewolnikami, ale Najya była temu przeciwna. Przypomniałem jej, iż Koran nie zakazuje posiadania niewolników, pod warunkiem, że dobrze się ich traktuje, i nawet sam Prorok miał kilku, odparła jednak, że nie mogę być pewien, jak moi klienci będą się obchodzić z niewolnikami, i dodała, że lepiej sprzedawać towary niż ludzi.

W dzień mojego wyjazdu pokłóciliśmy się z Najyą. Wypowiedziałem ostre słowa, których wspomnienie po dziś dzień napełnia mnie wstydem. Błagam Waszą Wspaniałość o wybaczenie, że ich tu nie powtórzę. Opuściłem żonę w gniewie i już nigdy więcej jej nie widziałem. Kilka dni później została ciężko ranna, gdy zawaliła się ściana meczetu. Zabrano ją do bimaristanu, ale lekarze nie zdołali jej uratować. Wkrótce potem zmarła. Dowiedziałem się o jej śmierci dopiero po tygodniu, gdy wróciłem do miasta. To było tak, jakbym zabił ją własnoręcznie.

Czy piekielne męczarnie mogą być gorsze od tego, co przeżyłem w następnych dniach? Ból zaprowadził mnie tak blisko śmierci, że wydawało się prawdopodobne, iż wkrótce przekonam się o tym na własnej skórze. Podobieństwo z pewnością było spore, ponieważ, podobnie jak piekielny ogień, żałoba nie niszczy ciała, a jedynie uwrażliwia serce na dalsze cierpienia.

W końcu jednak okres rozpaczy minął i stałem się wydrążonym człowiekiem, pustą skórą bez trzewi. Wyzwoliłem kupionych niewolników i zostałem kupcem bławatnym. Z biegiem lat zdobyłem majątek, ale nigdy już się nie ożeniłem. Czasem wspólnicy w interesach swatali mnie ze swoimi siostrami albo córkami, zapewniając, że miłość kobiety pozwala zapomnieć o bólu. Być może to prawda, nie sposób jednak zapomnieć o bólu, jaki sprawiło się komuś innemu. Gdy tylko wyobrażałem sobie, że żenię się z inną kobietą, wspominałem wyraz cierpienia w oczach Najyi, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, i moje serce zamykało się przed innymi.

Rozmawiałem z pewnym mułłą o tym, co uczyniłem, i to właśnie on rzekł mi, że skrucha i pokuta mogą wymazać przeszłość. Żałowałem i pokutowałem za grzechy najlepiej jak potrafiłem, przez dwadzieścia lat wiodąc żywot człowieka sprawiedliwego, wznosiłem modły, pościłem, dawałem jałmużnę tym, którym gorzej powodziło się w życiu, i odbyłem pielgrzymkę do Mekki, ale poczucie winy nadal mnie prześladowało. Miłosierdzie Allaha nie zna granic, wiedziałem więc, że to ja zawiodłem.

Gdyby Bashaarat mnie o to zapytał, nie potrafiłbym mu powiedzieć, co miałem nadzieję osiągnąć. Historie, które mi opowiedział, jasno tłumaczyły, że nie mogę zmienić wydarzeń, które pamiętam. Nikt nie powstrzymał mojej młodszej wersji przed kłótnią z Najyą. Niemniej opowieść o żonie Hassana, która kryła się w historii jego życia, choć on o tym nie wiedział, dawała mi cień nadziei. Być może uda mi się odegrać pewną rolę w wydarzeniach, gdy moja młodsza wersja wyjedzie w interesach.

Czy nie mogło dojść do pomyłki? Może Najya przeżyła, a pod moją nieobecność zawinięto w całun i pochowano ciało innej kobiety? Być może zdołam uratować Najyę i wrócić z nią do Bagdadu z moich czasów. Wiedziałem, że to lekkomyślny plan, albowiem doświadczeni ludzie powiadają: „Cztery są rzeczy, które nigdy nie wracają: wypowiedziane słowo, wypuszczona z łuku strzała, minione życie i zmarnowana okazja”. Rozumiałem zawartą w tych słowach prawdę lepiej niż większość ludzi. Mimo to śmiałem mieć nadzieję, że Allah uzna dwadzieścia lat pokuty za wystarczające i da mi szansę odzyskania tego, co straciłem.

Podróż karawany przebiegła bez zakłóceń. Po sześćdziesięciu wschodach słońca i trzystu modlitwach dotarłem do Kairu. Długo błądziłem po jego ulicach, w porównaniu z harmonijnym planem Miasta Pokoju tworzących chaotyczny labirynt. Dotarłem do Bayn al-Qasrayn, głównej arterii przecinającej fatymidzką dzielnicę miasta, i stamtąd trafiłem na ulicę, przy której mieścił się sklep Bashaarata.

Poinformowałem właściciela, że rozmawiałem z jego ojcem w Bagdadzie, i dałem mu napisany przez Bashaarata list. Przeczytawszy go, zaprowadził mnie do pokoju na zapleczu, gdzie stały kolejne Wrota Lat, i wskazał gestem, bym przeszedł przez nie od lewej strony.

Gdy stałem przed potężnym metalowym kręgiem, przeszył mnie dreszcz. Skarciłem sam siebie za zbytnią nerwowość, zaczerpnąłem głęboko tchu i przeszedłem przez Wrota. Znalazłem się w tym samym pokoju, meble były jednak inne. Potem uświadomiłem sobie, że źródłem dreszczu był zwykły chłód. Dzień nie był tak upalny jak ten, z którego wyruszyłem. Czułem na plecach jego gorące tchnienie, przechodzące przez wrota niczym oddech.

— Ojcze, masz gościa — zawołał podążający za mną właściciel sklepu.

Do pokoju wszedł jakiś mężczyzna. Któż mógłby to być, jeśli nie mój znajomy z Bagdadu, młodszy o dwadzieścia lat?

— Witaj, panie — rzekł. — Jestem Bashaarat.

— Nie znasz mnie? — zapytałem.

— Nie. Z pewnością spotkałeś moją starszą wersję. Dla mnie to pierwsze spotkanie z tobą, ale czuję się zaszczycony, mogąc ci służyć pomocą.

Wasza Wspaniałość, jak przystoi tej kronice moich uchybień, muszę wyznać, iż podczas podróży z Bagdadu tak głęboko pogrążyłem się we własnym żalu, że do owej chwili nie uświadomiłem sobie, iż Bashaarat zapewne poznał mnie, gdy tylko wszedłem do jego sklepu. Kiedy podziwiałem jego zegar wodny i mosiężnego ptaka, wiedział już, że wyruszę do Kairu, a zapewne również to, czy zdołam osiągnąć swój cel.

Bashaarat, z którym rozmawiałem w owej chwili, nie wiedział nic o żadnej z tych rzeczy.

— Jestem podwójnie wdzięczny za twą życzliwość, panie — odparłem. — Nazywam się Fuwaad ibn Abbas i niedawno przybyłem z Bagdadu.

Syn Bashaarata opuścił nas, my zaś pogrążyliśmy się w rozmowie. Zapytałem go o dzień i miesiąc, by się upewnić, czy wystarczy mi czasu na podróż do Miasta Pokoju. Obiecałem też, że po powrocie wszystko mu opowiem. Młodszy Bashaarat był równie uprzejmy jak starszy.

— Cieszę się na myśl o naszej rozmowie — rzekł. — A także z tego, że za dwadzieścia lat będę mógł ci pomóc.

Jego słowa podsunęły mi pewną myśl.

— Czy jeszcze wczoraj planowałeś otworzyć sklep w Bagdadzie? — zapytałem.

— Dlaczego cię to interesuje?

— Zastanawiałem się nad przypadkiem, który sprawił, że spotkaliśmy się tam akurat na czas, bym mógł zdążyć do Kairu, skorzystać z Wrót i wrócić do domu. Teraz jednak zrodziło się we mnie podejrzenie, że może to wcale nie zbieg okoliczności. Czy to moje przybycie tutaj spowodowało, że przeniesiesz się do Bagdadu za dwadzieścia lat?

— Zamiar i zbieg okoliczności to dwie strony tego samego arrasu — odparł z uśmiechem Bashaarat. — Jedna z nich może wydawać ci się piękniejsza od drugiej, ale nie można stwierdzić, że jedna jest prawdą, a druga fałszem.

— Jak zwykle dałeś mi wiele do myślenia — odrzekłem.

Podziękowałem mu i pożegnaliśmy się. Wychodząc ze sklepu, minąłem wyraźnie śpieszącą się kobietę, która wchodziła do środka. Usłyszałem, że Bashaarat przywitał ją imieniem Raniya i zatrzymałem się zaskoczony.

— Przyniosłam naszyjnik — oznajmiła kobieta. — Mam nadzieję, że moja starsza wersja go nie zgubiła.

— Jestem pewien, że przechowywałaś go w bezpiecznym miejscu, spodziewając się swej wizyty — odparł.

Uświadomiłem sobie, że to rzeczywiście jest Raniya z historii, którą opowiedział mi Bashaarat. Szła na spotkanie ze swą starszą wersją. Potem obie wrócą do lat młodości, wprowadzą w błąd złodziei za pomocą rozmnożonego naszyjnika i uratują męża. Przez chwilę nie byłem pewien, czy to sen, czy jawa. Czułem się, jakbym znalazł się wewnątrz opowieści. Myśl, że mógłbym porozmawiać z występującymi w niej postaciami i spróbować wpłynąć na jej akcję, przyprawiała o zawrót głowy. Kusiło mnie, by coś powiedzieć i przekonać się, czy mogę grać w tej opowieści jakąś ukrytą rolę, ale przypomniałem sobie, że zamierzam odegrać taką rolę we własnej historii. Dlatego oddaliłem się bez słowa i poszedłem poszukać karawany, z którą mógłbym wrócić do domu.

Wasza Wspaniałość, powiadają, że los drwi z naszych planów. Z początku wyglądało na to, że fortuna sprzyja mi wyjątkowo, ponieważ karawana do Bagdadu miała wyruszyć za niespełna miesiąc i udało mi się dostać w niej miejsce. Przez kilka następnych tygodni przeklinałem jednak swój los, karawanę spotykały bowiem wciąż nowe opóźnienia. Studnie w położonej nieopodal Kairu osadzie wyschły nagle i trzeba było wysłać ekspedycję na poszukiwania wody. W kolejnej wiosce chroniący karawanę żołnierze zachorowali na dyzenterię i musieliśmy zaczekać kilka tygodni, aż wrócą do zdrowia. Codziennie przesuwałem datę spodziewanego powrotu do Bagdadu i niepokoiłem się coraz bardziej.

Potem nadeszły burze piaskowe, które wydały mi się ostrzeżeniem Allaha i sprawiły, że naprawdę zwątpiłem w sensowność swych zamierzeń. Szczęśliwie, gdy nadeszła pierwsza nawałnica, zatrzymaliśmy się w karawanseraju na zachód od Kufy, ale nasz pobyt tam przedłużył się od kilku dni do kilku tygodni, albowiem gdy tylko objuczyliśmy wielbłądy, niebo — do tej pory zawsze bezchmurne — nagle ciemniało. Dzień wypadku, który spotkał Najyę, zbliżał się szybko i ogarnęła mnie desperacja.

Zwracałem się kolejno do wszystkich poganiaczy, próbując skłonić któregoś z nich, by pojechał ze mną sam, żaden jednak nie dał się namówić. W końcu udało mi się przekonać jednego, by sprzedał mi wielbłąda za cenę, którą w normalnych warunkach trzeba by uznać za paskarską. Byłem jednak aż nadto skłonny mu ją zapłacić. Potem ruszyłem w drogę na własną rękę.

Z pewnością nie jest niespodzianką, że podczas burzy nie pokonałem zbyt wielkiego dystansu, gdy jednak wiatr się uspokoił, natychmiast narzuciłem sobie szybkie tempo. Jednakże bez towarzyszących karawanie żołnierzy stałem się łatwym celem dla bandytów. Złapali mnie już po dwóch dniach podróży. Zabrali mi pieniądze i wielbłąda, ale darowali życie, nie wiem, czy z litości, czy po prostu dlatego, że nie chciało im się mnie zabijać. Ruszyłem z powrotem, by dołączyć do karawany, ale niebo torturowało mnie teraz bezchmurną pogodą i cierpiałem z powodu upału. Gdy znalazła mnie karawana, język miałem obrzęknięty, a wargi spękane jak błoto spieczone słońcem. Później nie miałem już innego wyboru, jak wędrować razem z towarzyszami w typowym dla nich tempie.

Z każdym mijającym dniem moje nadzieje marniały niczym płatki opadające jeden po drugim z więdnącej róży. Gdy karawana wreszcie dotarła do Miasta Pokoju, wiedziałem, że jest już za późno. Mimo to, gdy przejeżdżaliśmy przez miejskie bramy, zapytałem strażnika, czy wie coś o zawaleniu się meczetu. Mężczyzna o niczym takim nie słyszał i na mgnienie oka wypełniła mnie nadzieja, że błędnie zapamiętałem datę wypadku i na przekór wszystkiemu przybyłem na czas.

Potem jednak drugi strażnik powiedział mi, że zaledwie wczoraj w dzielnicy Karkh rzeczywiście zawalił się meczet. Jego słowa uderzyły mnie z siłą katowskiego topora. Pokonałem tak daleką drogę tylko po to, by po raz drugi usłyszeć najgorszą wiadomość w swym życiu.

Poszedłem do meczetu i na własne oczy zobaczyłem stos cegieł w miejscu, gdzie jeszcze niedawno była ściana budynku. Ten obraz prześladował mnie w snach od dwudziestu lat, ale teraz nie zniknął, nawet gdy otworzyłem oczy. Nie mogłem znieść jego wyrazistości. Odwróciłem się i odszedłem. Błąkałem się bez celu po mieście, ślepy na to, co mnie otaczało, aż wreszcie dotarłem do swego dawnego domu, w którym mieszkaliśmy z Najyą, i zatrzymałem się przed nim, pełen wspomnień oraz bólu.

Nie wiem, ile czasu minęło, nim zauważyłem, że podeszła do mnie młoda kobieta.

— Panie — rzekła. — Szukam domu Fuwaada ibn Abbasa.

— Znalazłaś go — odrzekłem.

— A czy to ty jesteś Fuwaad ibn Abbas, panie?

— Zaiste — odparłem. — Ale, proszę, zostaw mnie w spokoju.

— Panie, błagam o wybaczenie. Nazywam się Maimuna i pomagam lekarzom w bimaristanie. Opiekowałam się twoją żoną, nim zmarła.

Odwróciłem się ku niej.

— Opiekowałaś się Najyą?

— Tak, panie. Przysięgłam, że przekażę ci wiadomość od niej.

— Jak ona brzmi?

— Prosiła, bym ci powiedziała, że w ostatnich chwilach myślała o tobie. I że, choć jej życie było krótkie, chwile spędzone z tobą uczyniły je szczęśliwym.

Po moich policzkach spłynęły łzy.

— Wybacz, jeśli moje słowa sprawiły ci ból, panie.

— Nie musisz mnie prosić o wybaczenie, dziecko. Żałuję, że nie mogę zapłacić ci tyle, ile warta jest dla mnie ta wiadomość, ponieważ choćbym nawet dziękował ci aż po kres życia i tak pozostanę twym dłużnikiem.

— Żałoba nie zna długu — odparła kobieta. — Pokój niech będzie z tobą, panie.

— I z tobą — odparłem.

Kobieta odeszła, ja zaś chodziłem po ulicach jeszcze przez długie godziny, roniąc łzy ulgi. Cały ten czas nie przestawałem myśleć o prawdzie zawartej w słowach Bashaarata: przeszłość i przyszłość niczym się od siebie nie różnią. Nie możemy zmienić żadnej z nich, a co najwyżej lepiej je poznać. Podróż w przeszłość nie pozwoliła mi wpłynąć na wydarzenia, ale to, czego się dzięki niej dowiedziałem, zmieniło dla mnie wszystko. Jeśli życie każdego z nas jest historią opowiadaną przez Allaha, jesteśmy w niej zarówno aktorami, jak i widzami, a przeżywając je, czerpiemy z nich naukę.

Zapadła noc i strażnicy złapali mnie, kiedy po zamknięciu bram wałęsałem się po ulicach w brudnym ubraniu. Zapytali mnie, kim jestem, a ja podałem im swe imię, ale kiedy zaprowadzili mnie do sąsiadów, ci mnie nie poznali i osadzono mnie w więzieniu.

Opowiedziałem swą historię kapitanowi straży. Zafrapowała go, ale nie dał jej wiary. Któż zresztą mógłby uwierzyć w taką opowieść? Potem jednak przypomniałem sobie o pewnych wydarzeniach z okresu mojej żałoby sprzed dwudziestu lat i powiedziałem mu, że wnuk Waszej Wspaniałości urodzi się albinosem. Po kilku dniach do kapitana dotarły wieści o wyglądzie noworodka, zaprowadził mnie więc do rządcy dzielnicy. Gdy ten usłyszał moją opowieść, powiódł mnie tu, do pałacu, a gdy wysłuchał jej twój szambelan, skierował mnie do sali tronowej, by spotkał mnie niezmierzony przywilej powtórzenia owej historii Waszej Wspaniałości.

Teraz opowieść dogoniła wreszcie moje życie, równie zawikłana jak ono, i od Waszej Wspaniałości zależy, jaki kierunek przybierze dalej. Wiem o wielu wydarzeniach, do których dojdzie w Bagdadzie w ciągu dwudziestu najbliższych lat, ale nie mam pojęcia, co mnie czeka. Zostałem bez grosza przy duszy i nie stać mnie na podróż do Kairu i tamtejszych Wrót Lat, a mimo to uważam, że los uśmiechnął się do mnie ponad wszelką miarę, dano mi bowiem szansę przyjrzenia się swym dawnym błędom i dowiedziałem się, jak Allah pozwala zaradzić ich skutkom. Będę zaszczycony, jeśli Wasza Wspaniałość pozwoli mi opowiedzieć wszystko, co wiem o przyszłości, dla mnie jednak najcenniejsza wiedza brzmi następująco:

Nic nie zdoła wymazać przeszłości. Jest skrucha i jest pokuta, a także przebaczenie. To wszystko, ale to wystarczy.

Przełożył Michał Jakuszewski

Wydech

Od dawna już mówiono, że źródłem życia jest powietrze (przez niektórych zwane argonem). W rzeczywistości wcale tak nie jest i użyję tych słów po to, by opisać, jak odkryłem prawdziwe źródło życia i w następstwie dowiedziałem się również, co spowoduje kiedyś jego kres.

Przez większą część dziejów tezę, iż czerpiemy życie z powietrza, uważano za tak oczywistą, że nikt nie widział potrzeby jej potwierdzania. Codziennie konsumujemy dwa ciężkie od argonu płuca i codziennie wyjmujemy z piersi puste, by zastąpić je pełnymi. Jeśli jakaś nieostrożna osoba pozwoli, by poziom powietrza opadł zbyt nisko, poczuje ciężar w kończynach i narastającą potrzebę uzupełnienia zapasów. Niezmiernie rzadko zdarza się, by osoba nie zdołała otrzymać przynajmniej jednego pełnego płuca przed ich całkowitym wyczerpaniem. Gdy dochodziło do takich nieszczęśliwych wypadków — kiedy nikt nie mógł pośpieszyć z pomocą unieruchomionej z jakiegoś powodu osobie — śmierć następowała w ciągu kilku sekund po wyczerpaniu się zapasów.

Na co dzień raczej nie zaprzątamy sobie głowy faktem, że potrzebujemy powietrza. Wielu powiedziałoby, że zaspokojenie owej potrzeby jest najmniej istotnym elementem wizyty w stacji uzupełniającej. Stacje są bowiem najważniejszym ośrodkiem towarzyskich rozmów, miejscem dającym nam spełnienie nie tylko fizyczne, lecz również emocjonalne. Wszyscy trzymamy w domach zapasowe zestawy płuc, ale gdy jesteśmy sami, akt otwarcia piersi i zastąpienia pustego płuca pełnym wydaje się niewiele więcej niż przykrym zadaniem. W towarzystwie innych przeradza się on jednak w społeczną aktywność, wspólnie przeżywaną przyjemność.

Jeśli ktoś jest bardzo zajęty albo nie pragnie towarzystwa, może po prostu wziąć dwa pełne płuca, zainstalować je i zostawić puste po drugiej stronie pomieszczenia. O ile taka osoba ma kilka wolnych minut, prosta uprzejmość wymaga, by podłączyła płuca do dystrybutora powietrza, by napełnić je dla następnej. Większość jednak woli przebywać tam jak najdłużej, cieszyć się towarzystwem, omawiać z przyjaciółmi i znajomymi dzisiejsze wieści, tylko mimochodem wręczając rozmówcy napełnione płuca. Być może nie jest to dzielenie się powietrzem w ścisłym sensie tego słowa, ale ze świadomości, że powietrze nas wszystkich pochodzi z tego samego źródła, rodzi się poczucie bliskości. Dystrybutory są bowiem jedynie końcówkami sieci rur wychodzących ze zbiornika powietrza ukrytego głęboko pod ziemią, wielkich płuc świata, źródła pokarmu dla nas wszystkich.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki