Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zachwycające i intymne spojrzenie w głąb świata literatury.
Sienkiewicz i Białoszewski, Miłosz i Gombrowicz, Szymborska i Herbert, Josif Brodski i Andrzej Busza, Barańczak, Krynicki i Zagajewski – to zaledwie niektórzy z pisarzy, na których, dzięki Aleksandrowi Fiutowi, możemy spojrzeć z nowej, odkrywczej, nierzadko zaskakującej perspektywy. Przystępność w tłumaczeniu często niedostrzegalnych na pierwszy rzut oka znaczeń, a zarazem umiejętność umieszczania dzieł literackich w wielorakich kontekstach sprawiają, że czytelnik Wyglądów i wglądów zmuszony zostaje do zrewidowania wielu utrwalonych przekonań.
Osobista w tonie książka Aleksandra Fiuta daje możliwość przyglądania się wyglądom dawnego, ale i obecnego świata. Zarazem proponuje odmienne wglądy we wpisane w literaturę doświadczenia historyczne, ukryte przemiany psychiki indywidualnej i zbiorowej, postępującą ewolucję świadomości społecznej, mało uchwytne transformacje systemów kulturowych, a także zmieniające się z biegiem czasu znaczenie nadawane polskiej tożsamości narodowej. Pozwala to z większym zrozumieniem spojrzeć nie tylko na naszą przeszłość, ale, może przede wszystkim, na czasy obecne.
Sienkiewicz w stylu amerykańskim, Miłosz jako ekolog i feminista, barokowa Szymborska? Tych portretów raczej nie zobaczymy na lekcjach polskiego.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 430
SIENKIEWICZ W AMERYCE
Dla czytelnika, który wyrobił sobie opinię o pisarstwie Henryka Sienkiewicza na podstawie Trylogii i Quo vadis, lektura Listów z podróży do Ameryki (pierwsze wydanie 1880) będzie niemałym zaskoczeniem[1]. Autor awanturniczo-przygodowych powieści z historycznym tłem, napisanych wedle wzorów dzieł Waltera Scotta, opatrzonych dodatkowo zabarwionym religijnie moralistyczno-patriotycznym przesłaniem – odsłania w swoich reportażach ze Stanów Zjednoczonych całkiem inne oblicze. Tradycjonalista i konserwatysta katolicki, piszący „ku pokrzepieniu serc” rodaków pozostających pod zaborami? Ten sam prozaik okazuje się na początku swej twórczej drogi bystrym obserwatorem życia społecznego, przenikliwym i sceptycznym analitykiem procesów cywilizacyjnych, utalentowanym socjologiem i psychologiem społecznym. Swoje odważne, nierzadko zaskakująco celne i wnikliwe diagnozy opiera przy tym nie tyle na informacjach czerpanych z drugiej ręki, ile na osobistych doświadczeniach.
Henryk Sienkiewicz, wówczas trzydziestoletni dziennikarz, jako pierwszy Polak przejechał koleją całe Stany Zjednoczone – z Nowego Jorku do San Francisco. To była nie lada przygoda! Ponad pół roku spędził w górach Kalifornii, żyjąc w lesie jak prawdziwy traper z innym towarzyszem niedoli, opędzając się przed grzechotnikami i żywiąc tym, co udało mu się upolować. Odwiedził większe miasta i małe osady. Oglądał wodospad Niagara. Polował na szarego niedźwiedzia i na bizony. Spotykał się z miejscową ludnością, z uwagą przypatrując się jej obyczajom i stylowi bycia. Z talentem kreślił wyraziste, nierzadko dosyć złośliwe portrety przedstawicieli różnych ras i grup społecznych oraz ulotne scenki obyczajowe. Jego reportaże, regularnie wysyłane do warszawskiej „Gazety Polskiej” w latach 1876–1878, złożyły się na przykuwający uwagę wizerunek cywilizacji w ruchu, w procesie nieustannego tworzenia się i przetwarzania.
Wyczulony na pojedyncze składniki społecznego rytuału, Sienkiewicz potrafił się zarazem zdobyć na próby syntezy głęboko sięgającej w tkankę zbiorowych zachowań. Dążył, jak stale podkreśla, do maksymalnego obiektywizmu i niewzruszonej prawdy. Czytał wprawdzie, czego ślady pozostawił w swoich reportażach, teksty sobie współczesnych na temat Nowego Świata, między innymi Alexisa de Tocqueville’a De la démocratie en Amérique (1835, 1840, wyd. pol. pt. O demokracji w Ameryce, 1976), Charlesa Dickensa American Notes for General Circulation (1842, wyd. pol. pt. Zarysy Ameryki, 1844), Francisa Breta Harte’a The Luck of Roaring Camp, and Other Sketches (1870, w polskim przekładzie wybór tych opowiadań ukazał się pt. Obrazki z życia kalifornijskiego, 1876) oraz powieści J.F. Coopera. Zarazem był świadom, że wizerunek kontynentu, fascynującego Europejczyków swoją trudną do uchwycenia osobliwością, podlega rozmaitym zabiegom mitologizacyjnym, staje się nierzadko ofiarą rozmaitych uproszczeń i stereotypów, tworzonych zwłaszcza przez kulturę popularną. Twierdził nie bez racji: „W ogóle Europejczycy mają pod wieloma względami fałszywe o Amerykanach i Ameryce wyobrażenie” (LPA 83)[2]. Czy udało mu się jednak uniknąć innego rodzaju mitologizacji?
Aby na to pytanie odpowiedzieć, wypada wpierw zapytać: jak dalece polskie zaplecze kulturowe Sienkiewicza wpływa na jego sposób postrzegania Nowego Świata? W jakim stopniu europejskie zakorzenienie modyfikuje sądy pisarza o Ameryce? Na ile światopoglądowa perspektywa, jaką w swoim oglądzie przyjmuje, nadaje wyrazisty rys rzekomo całkowicie obiektywnemu obrazowi kontynentu amerykańskiego i społeczeństwa Stanów Zjednoczonych? Inaczej mówiąc: w jakich rolach Sienkiewicz w swoich reportażach występuje?
Z tych ról, moim zdaniem, trzy zasługują na szczególną uwagę: Polaka, Europejczyka i pozytywisty. Oczywiście to rozróżnienie ma charakter modelowy i porządkujący, trudno przecież nie zauważyć, że owe role wzajemnie się przenikają. Niemniej ich swoistość i odrębność daje się uchwycić.
Pisząc do polskich czytelników, dla których amerykański kontynent przedstawiał się malowniczo, groźnie i egzotycznie, Sienkiewicz przyjął strategię oswajania obcości, tłumacząc to, co nieznane, na to, co bliskie i dobrze przyswojone – poprzez podobieństwo lub kontrast[3]. Porównuje na przykład amerykańskie prerie ze stepami Ukrainy albo niedźwiedzia szarego z niedźwiedziem litewskim. Poddany cara nadal, razem z rodakami, mieszka wyobraźnią w dawnej Rzeczypospolitej, wbrew temu, że jej istnienie przekreśliły zabory. Kluczowe i powtarzające się sformułowanie to: „jak u nas”. Wywodzi zatem, że „jak u nas w lipy, tam tak każdy dom tuli się pod zielone warkocze drzew pieprzowych, tamarynd, palm, rycynusów, oleandrów, winogradów, fig i drzew gumowych” (LPA 162). Dla większości Polaków wymienione nazwy drzew (a trzeba przyznać, że pisarz dysponował w tym zakresie imponującą wiedzą) niewiele zapewne znaczyły. Niemniej sam zwyczaj obsadzania domostwa drzewami był we dworach powszechny i dla każdego Polaka całkiem swojski. Gdzie indziej, zdradzając właściwe Polakom przywiązanie do ziemi, wręcz kult jej posiadania, a także przynależność do cywilizacji z gruntu wiejskiej, osiadłej, Sienkiewicz z pewnym przekąsem odnotowuje:
Z tym wszystkim, z tego, com się dowiedział lub na com własnymi patrzył oczyma, mogę śmiało twierdzić, że Amerykanie rodowici nie są w ogóle wzorowymi gospodarzami. Zbyt są ruchliwi, zbyt nielubiący siedzieć na jednym miejscu, zbyt nareszcie pochopni do handlu. Dlatego jeżeli Amerykanin kupuje ziemię, kupuje ją najczęściej nie dlatego, żeby na niej osiąść i zostawić ją dzieciom i wnukom swoim, ale zwykle na spekulację (LPA 91).
Sienkiewicz odsłania tym samym swoją przynależność do polskiej inteligencji wywodzącej się z warstwy szlacheckiej, z poczuciem wyższości, a nawet z pewną pogardą odnoszącej się do kupców czy ludzi interesu. Niczym gentlemana napawa go niesmakiem pozbawione elementarnych manier, nieraz bezceremonialne, prostackie, czy wręcz grubiańskie zachowanie Amerykanów, z którego ci na dodatek – co go szczególnie oburza – są prawdziwie dumni. Dlaczego? Uznają je bowiem za wyraz niczym niekrępowanej wolności oraz świadomego i celowego łamania europejskich norm zachowania, w ich przekonaniu – anachronicznych przeżytków tradycji Starego Świata. Autor Trylogii kreśli na przykład taki oto malowniczy obrazek obyczajowy, przedstawiający amerykańskie sądownictwo w stolicy Kalifornii, Sacramento:
Sędzia prezydujący siedział na osobnej katedrze męczony przez głośną czkawkę, i poruszając jak wół szczękami wypchanymi tytuniem, wodził omdlałym wzrokiem po zgromadzeniu; sędziowie przysięgli, bez surdutów, żując również tytuń, leżeli raczej, niż siedzieli na swych krzesłach, z nogami pozakładanymi na pulpity; adwokaci również byli tylko w kamizelkach i publiczność trzymała nogi wyżej głów, a kapelusze na głowach; wszyscy chrząkali, pluli, jakby pobierali za to osobne pensje, całość zaś zgromadzenia na mnie, przyzwyczajonym do powagi i uroczystości sądów europejskich, zrobiła wrażenie jakiejś brudnej niemieckiej knajpy, o której można powiedzieć, że tym oddycha się swobodniej, im prędzej się ją opuszcza (LPA 77).
Pozostając przywiązany do ojczyzny, za którą tęskni trochę na wzór romantycznych polskich poetów, Sienkiewicz podkreśla – czego już powyższy cytat może być wymownym świadectwem – że równocześnie czuje się prawdziwym Europejczykiem.
Europejskich reminiscencji jest w jego reportażach bez liku. Mieszkańca Starego Świata uderza na przykład brak zabytków. „Każde z europejskich miast – powiada – ma jakąś swoją osobliwość, którą istotnie widzieć warto: Paryż ma ich tysiące, Londyn również, Wiedeń ma swego Stefana, [...] Rzym – papieża i Rzym starożytny, Kolonia – tum najpierwszy na świecie, Kraków – Wawel i Matejkę” (LPA 65). Umieszczając Kraków obok innych znanych miast europejskich, a Wawel i Matejkę obok Rzymu i papieża, co brzmi we współczesnym odbiorze nieco humorystycznie, Sienkiewicz stara się podkreślić niezbywalną przynależność polskiej kultury do śródziemnomorskiego dziedzictwa oraz światowe znaczenie krakowskiego malarza. Co więcej, dokonując tego zestawienia, pisze w ten sposób, jakby Polska była suwerennym państwem. Tego rodzaju strategię stosuje zresztą w całej książce. Stąd w miastach Europy nade wszystko dostrzega ślady wielowiekowej tradycji, „historię zakrzepłą w mur i kamień” (LPA 65) oraz świadectwa narodowej odrębności. Tymczasem, jak stwierdza, śladów historii Stanów Zjednoczonych szukać można jedynie w Waszyngtonie. Natomiast w Nowym Jorku uwagę zwracają wyłącznie okazałe i luksusowe hotele i banki. Jego relacja opiera się na wyrazistych opozycjach. Powiada, że to miasto „imponuje ci ogromem, ruchliwością, przemysłową cywilizacją, ale nuży cię jednostronnością społecznego życia nie wytwarzającego nic więcej prócz pieniędzy” (tamże). Oglądane wystawy sklepowe są „nad podziw świetne i bogate, ale urządzone bez smaku” (LPA 66). Zamieszkałego w prowincjonalnym europejskim mieście, gdzieś na krańcach rosyjskiego imperium, szokuje, że „wszędzie ruch, gwar i ścisk, tłumy powozów i omnibusów; mieszkańcy śpieszą się z gorączką na twarzy i w ruchach, jak gdyby mieli pomieszanie zmysłów” (tamże). Szczególnie go rażą nieustanny, naglący pośpiech oraz idące z nim w parze brak solidności i prowizoryczność:
Pośpiech ten widzisz wszędzie: w budowie domów, ulic, chodników. Jedno zrobione i doprowadzone do możliwej doskonałości, drugie zaledwie poczęte. Oto np. Broadway: domy tu podobne do londyńskich, obok hotelu zbudowanego z białego marmuru od dachu aż do fundamentów stoją czerwone ceglane domy, tam dalej plac pusty ze znakami pogorzeliska; wczoraj tam był pożar, dziś postawią nowy gmach, a jak się ten jutro spali, to pojutrze znów będzie inny (LPA 66).
Podobnie wygląda budownictwo sakralne, co z trudem mieści się w głowie polskiego przybysza wychowanego w szacunku dla tradycji katolickiej, zarazem pełnego niechęci, nieskrywanych uprzedzeń, a nawet pogardy dla innych wyznań, co dobrze ilustruje poniższy fragment:
Tam oto kościół, w którym ludzie chwalą Pana Boga, becząc jak cielęta, w innym znów rżą, w innym modlą się po katolicku. Ale kościoły te zamknięte, bo to dzień powszedni, więc business nie pozwala się modlić. Zresztą kościoły nie odznaczają się ani wielkością, ani starożytnością, rzekłbyś: także zbudowane naprędce. Koło kościołów małe cmentarzyki, które tu więcej niż gdzie indziej są miejscami wypoczynku; dalej sklepy pogrzebowe, businessy w trumnach i nagrobkach, dalej znowu ulica (tamże).
Sienkiewicz cytuje fragment opisu Nowego Jorku naszkicowanego w 1842 roku przez Charlesa Dickensa w American Notes for General Circulation, by przez porównanie stwierdzić, że świń na ulicach nowojorskich może mniej, ale samo miasto „zabłocone, brudne, źle wybrukowane [...]. Mnóstwo papierków, szczątków z gazet, podeptanych skórek z jabłek i pomarańcz leży wszędzie, tak na chodnikach, jak i na środku ulicy” (tamże). Wprawdzie, co odnotowuje z uznaniem, władze miejskie łożą spore fundusze na utrzymanie porządku, jednakże pieniądze te są rozkradane na skalę trudną do wyobrażenia w Europie. Dzielnice nędzy, zamieszkiwane głównie przez Afroamerykanów i biednych emigrantów, przypominają Sienkiewiczowi zaułki londyńskie, lecz wyglądają znacznie gorzej. Podziw dla europejskiego charakteru miasta, przejawiającego się szczególnie dbaniem o przestrzeń publiczną, budzi natomiast w Sienkiewiczu Detroit:
[...] miasto ogromne, niezmiernie schludne i tak piękne, jakiego dotąd nie widziałem w Ameryce. [...] Po obu stronach ulicy stały nie zwykłe z czerwonej cegły domy, ale śliczne pałacyki oddzielone od ulicy złoconymi sztachetami. Za sztachetami widać było klomby zieleniejących się już kwiatów, jodły i ciemnozielone piramidalne świerki, między którymi odbijały wdzięczne białe ściany i umalowane różową zorzą wielkie szyby pałacyków (LPA 98).
Jakiż kontrast z Nowym Jorkiem! Podobnie zachwyca pisarza Chicago: „Słowem: wszystko tu ogromne; rzekłbyś: miasto zbudowane przez olbrzymów i dla olbrzymów. [...] Wszystko tu prawidłowe, prostopadłe, prostokątne”. Przywodzi mu to na myśl – co brzmi niemal jak proroctwo! – „opis fantastyczny miast, tak jak one będą wyglądać w wieku XX” (LPA 99). Gdzie indziej Sienkiewicz napisze, że w Kalifornii, „gdyby nie kolibry i wielkie złote motyle” (LPA 184), palące słońce i podzwrotnikowa roślinność, „mógłbym sądzić, że spoglądam np. z wieży Św. Guduli na okolice Brukseli, tak kraj był uprawny, tak podobny do jednego ogromnego ogrodu i tak gęsto zasiedlony” (tamże).
Pisarz z zaciekawieniem obserwuje nie tylko miejską zabudowę Stanów Zjednoczonych, wielkie wrażenie wywiera na nim również amerykańska przyroda. Co zdumiewające, nie porusza go ani ogrom przestrzeni, ani pierwotność i wielorakość form geologicznych! Spogląda na naturę wyłącznie przez pryzmat estetyczny, przez reminiscencje utrwalone w artystycznej wyobraźni ówczesnego Europejczyka, podróżującego po Starym Kontynencie i podziwiającego zabytki i sztukę. Stąd ukształtowanie geologiczne jednej z dolin w Górach Skalistych natychmiast kojarzy się Sienkiewiczowi z rzymskim amfiteatrem, potok górski z kaskadami w Wersalu, a oglądając pustynie Nevady, zauważa: „Gdyby Gustaw Doré urodził się w Ameryce, powiedziałbym, że wzory do swych krajobrazów piekła brał z okolic, które przebywaliśmy teraz” (LPA 131). Samym Amerykanom zarzuca natomiast niewrażliwość na piękno przyrody oraz stosunek do niej wyłącznie pragmatyczny. Pisze z niejaką dumą: „My, dzieci Europy, pojmujemy naturę nerwami, uczuciem, wrażeniami estetycznymi”, składając tym sposobem pośredni hołd romantycznej jeszcze wrażliwości, by dorzucić z odcieniem ironii: „W Amerykaninie [...] natura porusza myśl, nie uczucie. [...] Kraj dziki przedstawia mu się przede wszystkim jako odpowiedni lub nieodpowiedni do zajęcia, osadzenia, ucywilizowania” (LPA 314).
Jednakże ten rys charakteru Amerykanów na inny sposób jest Sienkiewiczowi bliski. Polak i Europejczyk pozostaje równocześnie, a może nade wszystko, rasowym pozytywistą. Zauważa z niekłamanym podziwem, że „Szacunek i zamiłowanie niesłychane pracy – oto potęga niezwalczona, oto przyszłość świetna i światowładna Jankesów” (LPA 238). Kult pracy, społeczna energia, postęp technologiczny są ważne, ale organicystyczne idee znajdują swoją realizację przede wszystkim w amerykańskiej demokracji, w której każdy obywatel, poprzez prawo głosu i powszechność przynajmniej podstawowego wykształcenia, bierze czynny udział w życiu politycznym kraju. Gdzie indziej Sienkiewicz, polemizując z polskimi pozytywistami, argumentuje, że w społeczeństwie winna zostać zachowana w jakiejś przynajmniej mierze równowaga „pierwiastków idealnych i materialnych” (LPA 72). Przewaga pierwiastków duchowych wiedzie bowiem do nadmiernego marzycielstwa, natomiast przewaga pierwiastków materialnych grozi porażeniem twórczej wyobraźni. Dlatego, jego zdaniem, tak wielką, niedocenioną przez Amerykanów rolę odgrywają w tym „na wskroś zmaterializowanym społeczeństwie” (tamże) Irlandczycy, wprowadzając w nim duchowy ferment. Krnąbrni, nienawidzący Anglików, przywiązani do własnej tradycji, wybuchowi, porywczy i żarliwie religijni, stanowią potrzebną przeciwwagę dla Anglosasów – chłodnych uczuciowo i uznających religię jedynie za część społecznego rytuału lub formę biznesu. Przypominają pisarzowi Polaków?
Jak na prawdziwego pozytywistę przystało, Sienkiewicz podkreśla szczególną rolę edukacji i wychowania. Pisze z niekłamanym uznaniem: „Żadne państwo nie wydaje tyle na wychowanie, co Stany Zjednoczone, ale żadne też nie osiągnie w niedalekiej przyszłości tak znakomitych z wychowania rezultatów” (LPA 81). Dostrzega, że Amerykanie powierzyli wychowanie i wykształcenie młodzieży głównie młodym, dzielnym nauczycielkom, które nierzadko w wyjątkowo prymitywnych warunkach nie tylko szerzą oświatę, lecz także łagodzą obyczaje. Ale ten model, sprawdzając się w Stanach, nie może jednak zdać egzaminu w Europie, gdzie panują inne tradycje oraz odmienne obyczaje. Jakie? Domyślić się można – konserwatywne i patriarchalne.
Rys genderowy jest w tych reportażach szczególnie ciekawy i nieco zabawny. Sienkiewicz wielokrotnie wyraża respekt dla powszechnego szacunku, jakim w Stanach cieszy się kobieta[4]. Czuje się ona w tym kraju zupełnie bezpieczna, ponieważ w jej obronie natychmiast, jak pisze, podniesie się „sto pięści i sto rewolwerów” (LPA 83). Szacunek ten w dużej mierze bierze się stąd, że kobiet w Stanach jest procentowo mało i cieszą się niemałymi przywilejami. Wprawdzie na prowincji dzielą z rodziną trudności egzystencji w ekstremalnie trudnych warunkach, ale w wielkich miastach, a zwłaszcza w Kalifornii, pędzą życie leniwe, wygodne i próżniacze. Prawo zaś zawsze staje po ich stronie, co je, zdaniem pisarza, dodatkowo demoralizuje.
Sienkiewicz, ukształtowany przez wzorce kulturowe zakładające, że dominacja płci męskiej jest rzeczą naturalną i przyrodzoną, z wyraźnym zaskoczeniem spostrzega, że w Kalifornii mężczyźni wykonują prace, które w Europie pozostają wyłączną domeną kobiet: doją krowy, a nawet zamiatają izby. Co nie mieści się mu w głowie: „Poczciwy i niewyczerpanej cierpliwości «John» jest niańką, kucharką, ogrodnikiem, pani zaś domu kołysze się na krześle, przyjmuje gości, ubiera się, pieści swoje rozpuszczone jak dziadowski bicz baby (bebe) i oto całej jej zajęcie” (LPA 155). Zauważa z przekąsem, że Amerykankom dużo czasu zajmuje strojenie, lecz, dodaje, „niewiele w tym wszystkim smaku, ale wiele przepychu” (LPA 82). Wychowanemu w konserwatywnym społeczeństwie Sienkiewiczowi trudno się pogodzić z faktem, że jednocześnie są one „nadzwyczajnie śmiałe, wyzywające i kokietki do tego stopnia, że słusznie rzec można, iż role tu zostały zmienione i stroną prowokującą jest kobieta” (tamże). Nie szczędzi im także złośliwych przytyków. Jego zdaniem nie są ani szczególnie wykształcone, ani zbyt piękne. Dodaje: „Brak w ich rysach rasy i dystynkcji, ale to tym nieznośniejszym czyni ich despotyzm” (tamże). Czy w tych słowach nie przegląda się najwyraźniej ówczesne postrzeganie pozycji polskich kobiet przez inteligencję wywodzącą się ze szlachty? Jest ono tyleż zabarwione ideami emancypacji, co przypisywaniem płci pięknej tradycyjnej roli w małżeństwie. Żona, owszem, ma być wykształcona, pełna „rasy i dystynkcji”, ale wobec męża potulna. Zarazem pisarz wyraża żal, że w przeciwieństwie do wielu kobiet europejskich polska kobieta za rzadko podejmuje się pracy zawodowej.
Jeśli na Starym Kontynencie mowa o amerykańskiej emancypacji, powiada Sienkiewicz, „istnieje jej możność, a nie istnieje potrzeba, zatem nie ma i praktyki”. Od razu precyzując: „Ale w Europie biorą możność za praktykę i dlatego w pojęciu o amerykańskiej kobiecie powszechnie się mylą” (LPA 155). Pozytywista, któremu bliskie były idee szerzenia oświaty, zwłaszcza w niższych warstwach społecznych, nie przeocza równocześnie faktu, że podczas gdy wszystkie Amerykanki umieją pisać i czytują gazety, w Polsce, gdzie różnice klasowe są szczególnie ostro zarysowane, wykształcenie jest wyłącznym przywilejem „salonowych panien”, które mają guwernantki, znają kilka obcych języków oraz „umieją rozmawiać o literaturze i sztukach pięknych z nieopisanym urokiem”. I dodaje z przyganą: „U nas dama i chłopka, salonowa panna i wiejska dziewczyna – to dwa światy, a przynajmniej dwa bieguny” (tamże).
Dosyć podobnie rzecz się ma ze stosunkiem Sienkiewicza do mniejszości – Afroamerykanów i Chińczyków. Wprawdzie nie zdradza żadnych uprzedzeń rasowych, ale niczym polski szlachcic z poczuciem wyższości klasowej wobec służby postrzega ich egzystencję jako neutralne tło dla białej, uprzywilejowanej rasy panów.
Warto podkreślić, że autor Trylogii, choć pozostawał obywatelem opresyjnego Imperium Rosyjskiego, daleki był od idealizowania amerykańskiej demokracji. Dostrzegł na przykład, że system dwupartyjny, stanowiący na pozór idealny wzór rozwiązań demokratycznych, może prowadzić do wielu nadużyć. Wynikać one mogły z zasady, że wygrana jednej z partii powoduje od razu wymianę prawie całej związanej z nią administracji. Stąd urzędnicy desygnowani przez zwycięską partię, słabo do tego opłacani, pozostają bardzo podatni na korupcję i kradzież mienia państwowego. Jego opinia nic, jak się zdaje, nie straciła na swej aktualności:
Zmienia się partia, zmieniają się natychmiast i urzędnicy; tak więc urzędnik, który dla obowiązków urzędu porzuca swój business, to jest swój sposób życia, wie, że po kilku latach urząd ten straci. Wobec tego ludziom tym pozostaje tylko jedno: kraść; kradną też tak gorliwie, jak tylko umieją (LPA 143).
Sienkiewicz znał, jak wspomniałem, dzieło Alexisa de Tocqueville’a i nieraz z niego korzystał[5], dlatego w opisie cywilizacji amerykańskiej u obydwu pisarzy znaleźć można sporo zastanawiających analogii. Poza wskazanymi mankamentami systemu dwupartyjnego Sienkiewicz, jak Tocqueville, porównywał demokrację amerykańską z liberalnym, ale niedemokratycznym systemem francuskim. Pisał, że we Francji demokracja ma charakter ustrojowy, lecz nie niweluje różnic klasowych, tymczasem: „W Ameryce jest inaczej. Demokracja tu nie tylko jest państwowa, ale i obyczajowa: nie tylko istnieje jako instytucja i teoria, ale jako praktyka” (LPA 136). Jak zatem wygląda owa demokracja obyczajowa? Jest nią, nieznane w tym stopniu w Europie, „poszanowanie pracy” (tamże) oraz zatarcie się w życiu codziennym różnic klasowych, co we Francji i w Europie jest nie do pomyślenia. Niekłamany zachwyt Sienkiewicza budził na przykład fakt, że do wspólnego stołu zasiadają bogaty właściciel i jego pracownicy. Jak zauważa: „Rozumiejąc te trzy powody, to jest: 1. poszanowanie pracy, 2. brak zbyt wybitnych różnic w wykształceniu, 3. brak zbyt wybitnych różnic w obyczajach – można dopiero zrozumieć demokrację amerykańską i w ogóle amerykańskie życie” (LPA 140). Co ważniejsze, obydwaj pisarze przenikliwie wskazywali na fakt, iż na dynamikę rozwoju amerykańskiego społeczeństwa oraz kształtowania się nowego modelu demokracji w zasadniczy sposób wpływała ekspansja na Dziki Zachód[6].
Autor Trylogii starał się o maksymalną bezstronność w swoich sądach. Potrafił nawet odnieść się krytycznie do własnych opinii, które weryfikowały stopniowo coraz lepsza znajomość amerykańskich realiów politycznych i społecznych oraz swobodniejsze posługiwanie się językiem angielskim. Pisał:
Takie są cechy i przymioty tego społeczeństwa, które z początku raziło mnie, a które teraz im więcej i głębiej poznaję, tym więcej uczę się je szanować. W wywodach moich starałem się być obiektywnym i o ile możności ścisłym; nie są one wynikiem ani optymizmu, bo o to nikt mnie jeszcze dotąd nie posądzał, ani wreszcie z góry powziętej sympatii do instytucji tutejszych (LPA 149).
Dodawał ostrzeżenie, które, jak sądzę, powinien wziąć pod uwagę każdy, kto mieni się obrońcą zagrożonych tradycji narodowych:
Rozumiem jasno, że nie masz instytucji bezwzględnie i jednakowo wszędzie dobrych. Wszelkie urządzenia społeczne wtedy są dobre, kiedy są najodpowiedniejsze usposobieniu narodu, jego obyczajom, tradycjom, wreszcie kiedy zapewniają największy rozwój społeczny: złe zaś wówczas, kiedy ten rozwój hamują i kiedy chcą pozostać formą niewzruszoną i wieczną wtedy nawet, kiedy już treść wewnętrzna innych zewnętrznych kształtów wymaga (tamże).
Skąd wziął się sukces amerykańskiej demokracji? Jak dowodzi z przekonaniem Sienkiewicz, w Ameryce rządzą „samodzielność i energia” (LPA 191). Przyczyniają się do tego podstawy ustroju, czyli „wolność i decentralizacja”, ale to nie one są źródłem rozkwitu, bo gdzie indziej, jego zdaniem, przyniosłyby inne owoce. Najbardziej istotną rolę odgrywa to, że zasady ustrojowe kształtuje „zajmowanie ustawiczne krain dzikich lub przez dzikie ludy tylko zamieszkałych” (tamże). Albowiem, dowodzi, walki z siłami natury i Indianami wyrabiają „zdolność do samorządu, wolności i decentralizacji” (LPA 192). Innymi słowy, jest to cywilizacja w ciągłym ruchu, w toku ustawicznego przeobrażania się, a o jej charakterze decydują specyficzne warunki oraz zasadniczo odmienne od europejskiego otoczenie. Sienkiewicz daleki jest jednak od kreślenia obrazków wypełniających łamy codziennej prasy i stronice tanich romansów na Starym Kontynencie, w których na tle nieokiełznanej przyrody krwiożerczy Indianie napadają i mordują niewinnych białych osadników. Nie znajduje podczas spotkań z Indianami tych cech ich postawy i charakteru, które podziwiał w trakcie lektury powieści J.F. Coopera. Dostrzega ich społeczną marginalizację, zaniedbanie, nędzę i degradację, w zachowaniu zaś tyleż dawną dumę, co „demoralizację cechującą rasy ginące” (LPA 278)[7]. Raz pisząc, zgodnie z terminologią kolonialną, o „dzikich ludach”, innym razem o „rasach ginących”, pozostaje wyjątkowo wrażliwy na tragiczne położenie rdzennych mieszkańców Ameryki, co bierze się zapewne z własnego doświadczenia przynależności do narodu podbitego[8]. Przypomina zatem o brutalnym łamaniu układów podpisanych z Indianami przez osadników oraz poszukiwaczy złota i prawdziwie podziwia odwagę Indian w walce o wolność i własne ziemie. Jak konstatuje: „Indianin, dzik, niedźwiedź, kujota i jaguar ustępują coraz dalej i dalej na zachód przed białymi lub giną w rozpaczliwej z nimi walce” (LPA 99).
Znamienne jest to zrównanie pierwotnych mieszkańców Ameryki z dzikimi zwierzętami. Stosunek Sienkiewicza do czerwonoskórych nie jest bowiem pozbawiony ambiwalencji. Z jednej strony „nieubłagany palec cywilizacji ściera i te spokojne plemiona z powierzchni ziemi”, z drugiej – dramat Indian narusza „poczucie głębszej sprawiedliwości” (LPA 279). Co innego zatem podszeptuje wiara w samoczynny, mechaniczny postęp, działający poza czy ponad sferą zasad moralnych, co innego ugruntowane w katolicyzmie etyczne dogmaty. Indianom Sienkiewicz prawdziwie współczuje, potrafi zrozumieć ich tragiczne położenie, zarazem jednak uznaje, że ich los jest z góry przesądzony przez rozwój cywilizacyjny, którego muszą stać się ofiarą. Ofiarą w podwójnym sensie, bo nie tylko stopniowo ulegają wykluczeniu i eksterminacji, ale także, jak ich wielki wódz Sitting Bull, zostają zamienieni w trywialne liczmany rodzącej się kultury masowej, co przejmująco pisarz zilustruje w noweli Sachem.
Szacunek obywatela rosyjskiego imperium, który z autopsji zna formy brutalnej rusyfikacji, budzi jednocześnie system tolerancji wobec rozmaitych narodowości, kultur i języków. Zauważa z niekłamanym podziwem (co dla polskiego czytelnika miało być zapewne ukrytą lekcją poglądową):
Ani rządowi, ani ludności Stanów Zjednoczonych nie przychodziło nigdy do głowy amerykanizować kogokolwiek lub cokolwiek. W Kalifornii nie zmieniono ani jednej nazwy na angielską. Zakładają kolonię Niemcy – zwą ją Berlinem, zakładają Francuzi – zwą ją Paryżem, Polacy – Warszawą, Rosjanie – Petersburgiem i all right! Niech sobie miasto nazywa się nawet Szanghaj, dla każdego Amerykanina to wszystko jedno. Prócz tego nie masz w całej Ameryce (U.S.) wielkiego miasta, gdzie by rozmaite narodowości nie miały stowarzyszeń pozakładanych z wyraźnym i jawnym celem podtrzymywania narodowości, języka, patriotyzmu. Rząd nie tylko nie sprzeciwia się podobnym stowarzyszeniom, ale zapewnia im też same przywileje i prawa, jakie przysługują stowarzyszeniom w ogóle (LPA 240).
Ale ten chwalebny skądinąd wzór tolerancji dotyczy, jak widać, wyłącznie przybyszów z Europy, wykluczając Indian i Afroamerykanów. Sienkiewicz utrwala ówczesny stan świadomości, w tym także stosunek rasy białej do innych ras, naznaczony piętnem kolonializmu. Co uderzające, tak chwaląc amerykańską tolerancję, dostrzega równocześnie, że swoboda i przywilej utrwalania i przechowywania narodowych tradycji spotyka się – czy nie jest tak i obecnie? – z procesem zanikania tychże tradycji w anglosaskim tyglu. Zastanawia go, że dotyczy to także narodów wolnych, dumnych ze swojego dziedzictwa. Notuje:
Nawiasowo zauważę teraz, że nie widziałem nigdzie, aby narodowości wynaradawiały się tak prędko, jak tu. Dzieci przybyłych do Stanów Zjednoczonych Niemców, Francuzów, Polaków, Rosjan, jeżeli nawet umieją jeszcze język ojczysty, wolą mówić nawet między sobą po angielsku. Wyjątek stanowią tylko Chińczycy, których w Kalifornii jest mnóstwo (LPA 240).
Podobnie Meksykanie, którzy wprawdzie „przyznają, że rząd Stanów Zjednoczonych jest lepszy niż dawny meksykański, i wcale nie okazują ochoty przyłączenia się do metropolii”. I chociaż „równouprawnienie i opieka, które są udziałem wszelkich narodowości, były udziałem i hiszpańskiej, a jednak ludność ta straciła grunt pod nogami” (tamże). Sienkiewicz nie próbuje odpowiedzieć na pytanie, skąd się bierze skłonność Amerykanów do odrywania się od własnych, europejskich korzeni. Czyżby była nią potrzeba przekreślenia tego, co dawniej krępowało, pozbawiało pełnej wolności samorealizacji, oraz duma z uczestnictwa w tworzeniu Nowego Świata? Bez odpowiedzi pozostaje jednakże kwestia, dlaczego tym wzorem pozostają język i kultura anglosaska. Co jest źródłem jej niekwestionowanej dominacji? I to nawet dla Niemców i Francuzów, których tożsamość narodowa wydawała się tak niewzruszona.
W każdym razie u Meksykanów Sienkiewicz znajduje jeszcze jedną cechę charakteru, która mogłaby wyjaśnić ich „utratę gruntu pod nogami”, „to jest pychę pochodzenia i lekceważenie wszelkich innych narodowości, a zwłaszcza niesympatycznej im anglosaskiej” (tamże). Jakże trafne i nietracące na aktualności spostrzeżenie! Zwłaszcza jeśli myśleć o Polonii. Pycha z własnego pochodzenia czy narodowej kultury, poczucie wyższości wobec innych narodowości i kultur pozostaje reliktem europejskich uzurpacji, dotkliwym anachronizmem, który w wielonarodowym społeczeństwie, określającym swoją przynależność jedynie w kategoriach obywatelskich, może w konsekwencji doprowadzić do wykorzenienia, także z własnych tradycji.
Trudno jednak nie dostrzec, że Sienkiewicz, przy wszystkich zaletach umysłu i pióra, a nadto wbrew swemu pragnieniu prawdy oraz krytycznemu i sceptycznemu namysłowi nad cywilizacją Nowego Świata, inaczej i na nowo Amerykę mitologizuje. Absolutyzuje bowiem postęp. On stanowi w jego przekonaniu jedyny, podstawowy i niedający się zakwestionować regulator międzyludzkich relacji, trwałą gwarancję moralności, drogę prowadzącą ku dobrobytowi i doskonalszej wersji cywilizacji. Ameryka staje się zatem jeszcze jednym ucieleśnieniem odwiecznych marzeń o stworzeniu raju na ziemi. Oczywiście Sienkiewicz nie był w tym przeświadczeniu odosobniony. Ale zarazem przedstawia on w sposób modelowy, jak życie na zachodzie amerykańskiego kontynentu kształtuje świadomość opartą na kilku dogmatach: nieskrępowanej wolności, pragnieniu bogacenia się i obronie prywatnej własności. Proces wygląda następująco: wpierw należy zmierzyć się z dziką, nieujarzmioną przyrodą i uporać z obecnością rdzennych mieszkańców, czyli wypędzić ich z rodzinnych siedzib i zamknąć w rezerwatach, co budzi w pisarzu moralne poczucie winy; następnie wprowadzić porządek prawny, którego wstępną wersją jest pochwalany „uncle lynch” (LPA 189); aż wreszcie „prawo lynch staje się bezprawiem; [...] stosunki układają się coraz spokojniej, coraz zgodniej z wymaganiami wysokiej cywilizacji” (LPA 145). Innymi słowy, wszystko zmierza ku coraz lepszej, sprawniejszej i bardziej sprawiedliwej organizacji życia społecznego, ponieważ, jak wierzył Sienkiewicz, „postęp, leżąc w naturze ludzkiej, ma w sobie siłę niepokonaną, która musi obalić i zniszczyć wszystkie przeszkody, a zaprowadzić wszędzie spokój, poszanowanie praw ludzkich i taki porządek, w którym przyznane jest lub będzie każdemu to, co mu się należy” (tamże). Cóż za wiara!
Powstaje pytanie: na ile Stany Zjednoczone opisywane przez Sienkiewicza się zmieniły? Co z jego diagnoz okazało się trafne? Z pewnością cywilizacja amerykańska pozostaje cywilizacją niesłychanie dynamiczną, stale się przeobrażającą, energicznie odrzucającą dawne swoje formy. Utrwaliła w sobie potrzebę ekspansji, stanowiącej tyleż katalizator wielorakich transformacji społecznych i kulturowych, co stały impuls do nieprzerwanego ruchu ku przyszłości. Przy czym cywilizacyjna energia, nie znajdując już wolnej przestrzeni na obszarze samego państwa amerykańskiego, przenosi się na inne kontynenty i zaczyna dominować na całym świecie. Jest to nadal społeczeństwo z gruntu pragmatyczne, ceniące oświatę, naukę i niezachwianie wierzące w postęp. Wielonarodowa zbiorowość, cementowana przez przynależność państwową, uznająca osobistą wolność za dogmat, a demokrację za codzienną praktykę.
Jeśli z tej perspektywy spojrzeć na Stany Zjednoczone, mając w pamięci, że ich sposobów ujęcia jest tyle, ile przyjętych perspektyw, Sienkiewicz jawi się jako typowy głosiciel, świadek i ofiara złudzeń nowoczesności, wiary w możliwość zrealizowania utopii społecznej. Jakkolwiek anachroniczny, a nieraz naiwny, w sposób nieunikniony należący do swojej epoki, wygłaszał przecież opinie, które nie do końca się zdezaktualizowały. Zauważył bardzo trafnie wiele trwałych cech narodowego charakteru Amerykanów oraz systemu demokratycznego Stanów Zjednoczonych. Nie dostrzegł wprawdzie, bo nie mógł, faktu, że wolność nie daje się uzgodnić z zasadą równości, gdyż tej ostatniej zaprzeczają aż do dziś imperatyw chęci zysku oraz dyktatura pieniądza. Ale choćby jego ostrzeżenie, że „w społeczeństwie przemysłowym” nużąca jest „jednostronność społecznego życia nie wytwarzającego nic więcej prócz pieniędzy”, nie traci na swoim znaczeniu. Daje się odczytać jako wręcz prorocza zapowiedź cywilizacji masowej konsumpcji oraz jej wyjaławiających duchowo skutków, wytworów kultury simulacrum.
PRZYPISY
I