Wyrok śmierci - Maurice Blanchot - ebook + książka

Wyrok śmierci ebook

Maurice Blanchot

3,9

Opis

„Pisanie jest po trosze umieraniem” – hołdując tej zasadzie, Maurice Blanchot, jeden z wielkich samotników dwudziestowiecznej literatury, poświęcił się pisaniu. Wyrok śmierci, najsłynniejsza z jego krótkich powieści, ma pozory autobiografii, ale kiedy Blanchot pisze: „Te wypadki przydarzyły się w 1938 roku”, nie ma rzeczy mniej pewnej niż to, kiedy i czy owe wydarzenia się rozegrały. To proza medytacyjna, skupiona na umieraniu bliskiej osoby, być może naznaczona własną chorobą autora, jego osobistym wyrokiem śmierci. Z niebywałą mocą przybliża się do śmierci i ją odsłania, jak nigdy nie uczynił żaden utwór.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 111

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (9 ocen)
3
4
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału

L ’Arrêt de mort

Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych

Frycz i Wicha

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Korekta

Małgorzata Denys, Renata Kuk,

Piotr Królak, Maciej Korbasiński

© Éditions Gallimard, Paris 1948

© for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021

© for the Polish translation and afterword by Anna Wasilewska, 2021

Przekład Anny Wasilewskiej po raz pierwszy ukazał się na łamach „Literatury na Świecie” (7–8/2019).

Wydanie pierwsze

Warszawa 2021

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

Polub PIW na Facebooku

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-239-1

Te wypadki przydarzyły mi się w roku 1938. Mówienie o nich wprawia mnie w ogromne zakłopotanie. Wielokrotnie już próbowałem nadać im formę pisemną. Pisałem książki, mając nadzieję, że książki położą temu kres. Pisałem powieści, i te powieści powstały w chwili, gdy słowa zaczynały ustępować przed prawdą. Nie boję się prawdy. Nie obawiam się, że wyjawię jakiś sekret. Ale słowa, aż do tej pory, były słabsze i podstępniejsze, niżbym chciał. Ta podstępność, wiem o tym, jest przestrogą. Szlachetniej byłoby zostawić prawdę w spokoju. Prawda odniosłaby nadzwyczajną korzyść, gdyby się nie ujawniła. Teraz mam jednak nadzieję skończyć z tym. Skończenie z tym to również rzecz szlachetna i ważna.

Niemniej muszę wspomnieć, że raz udało mi się nadać formę tym wydarzeniom. To było w roku 1940, podczas ostatnich tygodni lipca lub pierwszych sierpnia. Wskutek bezczynności, w jaką wtrąciło mnie zdumienie, opisałem tę historię. A kiedy już została napisana, przeczytałem ją ponownie. Od razu zniszczyłem rękopis. Nie potrafię już dzisiaj przypomnieć sobie jego objętości.

Będę pisał swobodnie, pewien, że ta opowieść dotyczy tylko mnie. Prawdę mówiąc, mogłaby się zawrzeć w dziesięciu słowach. I właśnie to czyni ją tak przerażającą. Jest zaledwie dziesięć słów, które mogę wypowiedzieć. Mierzyłem się z tymi słowami przez dziewięć lat. Ale dziś rano, a jest 8 października (co stwierdzam ze zdziwieniem), mniej więcej przypada rocznica pierwszego z tamtych dni i jestem niemal pewien, że słowa, które nie powinny były zostać napisane, zostaną napisane. Już od wielu miesięcy jestem na to, tak mi się wydaje, przygotowany.

Jest kilkoro świadków tamtych wydarzeń, chociaż tylko jeden z nich, ale za to najbardziej uprawniony, przeczuł prawdę. Zdarzało mi się – z początku często, potem coraz rzadziej – dzwonić do mieszkania, w którym odbywało się to wszystko. Sam także mieszkałem w tym apartamencie, który znajduje się pod numerem 15 na rue de... Siostra tej młodej kobiety jeszcze przez jakiś czas, jak sądzę, tam mieszkała. Co się z nią stało? Utrzymywała się, jak sama lubiła mówić, z przygód miłosnych. Myślę, że już nie żyje.

Cała moc, cała wola życia przypadły w udziale jej siostrze. Rodzina, mieszczańskiego pochodzenia, skończyła dosyć żałośnie. Ojciec zginął w roku 1916; matka, zarządzająca garbarnią, niepostrzeżenie dla samej siebie doprowadziła się do ruiny. Oboje z drugim mężem, hodowcą, porzucili swoje firmy i kupili skład win w piętnastej dzielnicy. I tam dopełniła się ich ruina. W zasadzie przedsiębiorstwo należało po części do obu córek. Nierzadko wybuchały gwałtowne kłótnie o pieniądze. Należy jednak powiedzieć, że całymi latami pani B. wydawała fortunę na zdrowie starszej córki, a były to sumy, które wypominała jej z doskonałą nieświadomością.

Jestem  ż y w y m  dowodem tamtych wydarzeń. Ale beze mnie ten dowód nie zdoła niczego dowieść i mam nadzieję, że póki żyję, nikt się do niego nie zbliży. Kiedy umrę, będzie zaledwie łupiną tajemnicy. Mam nadzieję, że ci, którzy mnie kochają, po mojej śmierci znajdą dość odwagi, żeby go zniszczyć, nawet go nie rozpoznając. Nieco później podam kilka szczegółów. Jeżeli szczegółów zabraknie, zaklinam te osoby, żeby nie rzuciły się nagle na moje nieliczne sekrety, nie czytały moich listów, jeśli je znajdą, nie oglądały moich fotografii, jeśli na nie natrafią, a przede wszystkim żeby nie otwierały tego, co jest zamknięte: niech zniszczą wszystko, nawet nie wiedząc, co niszczą, w niewiedzy i w odruchu prawdziwej przyjaźni.

Pod koniec roku 1940 ktoś, wskutek mojego błędu, miał niejasne przeczucie tego „dowodu”. Ponieważ ta osoba prawie nic nie wiedziała o tamtej historii, nie mogła nawet otrzeć się o prawdę. Odgadła tylko, że w szafie coś zamknięto (mieszkałem wtedy w hotelu); gdy tylko zobaczyła tę szafę, zrobiła gest, żeby ją otworzyć. Ale w tej samej chwili dostała dziwnego ataku. Upadła na łóżko, nie przestawała się trząść; trzęsła się tak przez całą noc, nie mówiąc ani słowa; o świcie zaczęła rzęzić. Rzężenie trwało blisko godzinę, potem nadszedł sen, który przywrócił jej zdrowie. (Ta kobieta, jeszcze bardzo młoda, głowę miała silniejszą niż nerwy. Sama uskarżała się na swoją zimną krew. Wtedy jednak zabrakło jej zimnej krwi. Na temat tamtego ataku muszę dodać, że jakkolwiek nigdy więcej się nie powtórzył, mógł być skutkiem nieudanej próby otrucia, sprzed dwóch lub trzech lat; trucizna daje o sobie znać, czasem ożywa, jak sen, w silnie pobudzonym ciele).

Kluczowe daty muszą znajdować się w małym notesie, schowanym w moim sekretarzyku. Pewien jestem tylko jednej z nich, 13 października, środy 13 października. Nie ma to zresztą wielkiego znaczenia. Od września przebywałem w Arcachon. Sam. To były niespokojne dni Monachium. Wiedziałem, że ona jest bardzo, ale to bardzo chora. Na początku września, wracając z podróży, zatrzymałem się w Paryżu i odwiedziłem jej lekarza. Dawał jej jeszcze trzy tygodnie życia. Tymczasem ona ciągle wstawała z łóżka; żyła za pan brat z wyczerpującą gorączką; całymi godzinami nie opuszczały jej dreszcze, ale w końcu poskramiała gorączkę. Myślę, że 5 lub 6 października udała się jeszcze z siostrą na przejażdżkę po Polach Elizejskich.

Jakkolwiek o kilka miesięcy ode mnie starsza, miała bardzo młodą twarz, ledwie dotkniętą chorobą. Co prawda nakładała makijaż. Ale bez makijażu wyglądała jeszcze młodziej, wręcz przesadnie, i wydawało się, że to choroba nadała jej rysy nastolatki. Tylko oczy, jeszcze czarniejsze, bardziej błyszczące i rozszerzone, niż być powinny – a bywało, że wręcz wychodziły jej z orbit wskutek gorączki – trwały osobliwie nieruchomo. Na fotografii zrobionej we wrześniu te oczy są tak ogromne i poważne, że trzeba przezwyciężyć ich wyraz, żeby dostrzec uśmiech, dosyć przecież wyraźny.

Po spotkaniu z lekarzem powiedziałem: „On daje ci jeszcze miesiąc”. – „No dobrze, powiem o tym królowej matce, ona nigdy nie uwierzyła, że jestem chora”. Nie wiem, czy chciała żyć, czy umrzeć. Od kilku miesięcy choroba, z którą zmagała się od dziesięciu lat, z każdym dniem skracała jej życie, a ona z wrodzoną sobie gwałtownością przeklinała chorobę i życie. Jakiś czas przedtem poważnie rozważała, czy nie przyśpieszyć własnego końca. Sam nawet któregoś wieczoru doradzałem jej to rozwiązanie. Tamtego wieczoru, kiedy mnie wysłuchała, nie mogąc mówić z braku tchu, ale trzymając się przy stole prosto, jak osoba zdrowa, skreśliła kilka linijek, które chciała zachować w sekrecie. W końcu dostałem od niej tych kilka linijek i mam je do tej pory. To parę słów, w których prosi rodzinę, żeby jak najbardziej uprościła ceremonię żałobną, a ponadto zabrania komukolwiek przychodzić na swój grób; zrobiła też drobny zapis dla jednej ze swoich przyjaciółek, A., bratowej dosyć znanej tancerki.

O mnie żadnej wzmianki. Pojąłem, z jaką goryczą musiała przyjąć moje przyzwolenie na swoje samobójstwo. To przyzwolenie, istotnie niezbyt usprawiedliwione, było wręcz perfidne, bo jeśli dobrze się zastanowić, jak to później uczyniłem, ta myśl niewyraźnie dawała do zrozumienia, że choroba nigdy jej nie zmoże. J. za mocno walczyła. Od dawna powinna już była nie żyć. Ona zaś nie tylko nie umarła, ale nadal żyła, kochała, śmiała się, przemierzała miasto, jak ktoś, kogo choroba nie może dosięgnąć. Lekarz oznajmił, że uważa ją za martwą od 1936 roku. Co prawda ten sam lekarz, który przez pewien czas leczył i mnie, powiedział mi kiedyś: „Od dwóch lat powinien pan już nie żyć, toteż wszystko, co panu pozostało, jest nadwyżką”. Siedem lat wcześniej dawał mi tylko sześć miesięcy życia. Ale wtedy miał ważny powód, żeby widzieć mnie sześć stóp pod ziemią. Te słowa wyrażały jego pragnienie. Co do J., myślę, że mówił prawdę.

Słabo pamiętam, jak zakończyła się ta scena. Wydaje mi się, że J. zamierzała podrzeć dokument. Ale w chwili gdy podawałem jej kartkę, ogarnęła mnie wielka czułość, wielki podziw dla jej odwagi, dla zimnego, nieustraszonego spojrzenia w obliczu śmierci. Jeszcze teraz widzę, jak siedzi w milczeniu za stołem i pisze ostateczne słowa, dosyć zresztą dziwne. Ten miniaturowy testament, na miarę jej egzystencji pozbawionej majątku, już wywłaszczonej, ta ostatnia, wykluczająca mnie myśl niezwykle mnie poruszyła. Rozpoznawałem jej gwałtowność, jej dyskrecję; dostrzegałem, że jest wolna i walczy do ostatniej chwili, nawet ze mną. Płakała często i dużo. Ale jej łzy nigdy nie oznaczały słabości. Raz czy dwa razy uderzyła mnie podczas gwałtownych scen, i zapewne musiałem ją powstrzymać, bo gdy sobie o tym przypominała, była wstrząśnięta i jakby wystraszona: wystraszona tym, że mnie zaatakowała, a przy tym zrobiła coś podłego, ale jeszcze bardziej świadomością, że nadpobudliwość doprowadziła ją do szału, któremu nie stawiłem najmniejszego oporu. Czuła się ukarana, znieważona i zagrożona. A jednak gdyby zagroziła mi śmiertelnie, odparowałbym jej cios. Nie mogłem dopuścić do tego, by zamartwiała się tym, że mnie zabiła. Rok czy dwa lata wcześniej strzeliła do mnie z rewolweru pewna dziewczyna, która na próżno czekała, żebym ją rozbroił. Ale ja tej dziewczyny nie kochałem. Zabiła się zresztą niedługo potem.

Zachowałem więc jej kartkę z tych powodów, a także dlatego, że zawierała kilka dziwnych słów. Samobójstwo nie zaprzątało już jej myśli. W tamtym czasie siostra z nią nie mieszkała. A przynajmniej prowadząc życie, o którym już wspominałem, często była nieobecna, i wracała nocami albo i nie. J. miała pomoc domową, która przychodziła w porach posiłków, ale w czasie wakacji przestała się pojawiać. J. często zostawała wtedy sama. Dozorca, który dosyć ją lubił, wchodził na górę ją odwiedzić. Miała niewiele przyjaciółek, chociaż dawniej lubiła się bawić. Nawet A., którą chętnie widywała, nudziła ją. Mimo to przyjęłaby każdego, gdyż bała się samotności. Była odważna, ale się bała. Zawsze bardzo bała się nocami. Kiedy ją poznałem, a było to w hotelu, w którym się zatrzymałem, sypiała w małym pokoju na drugim piętrze, ja zaś w dosyć dużym na trzecim. Prawie jej nie znałem, kilkakrotnie pozdrowiłem ją w przejściu. Ale pewnej nocy zerwała się ze snu i u stóp łóżka zobaczyła kogoś, kogo wzięła za mnie; chwilę później usłyszała, jak zamykają się drzwi i milkną kroki w korytarzu. Wtedy zyskała pewność, że zaraz umrę albo że właśnie umarłem. Weszła na górę, chociaż mnie nie znała, i zawołała przez drzwi. Odpowiedziałem na chybił trafił: „Proszę się nie bać”, ale dziwnym głosem, bardziej przerażającym niż pocieszającym. Ona wystraszyła się jeszcze bardziej, gdyż wzięła mnie za zmarłego, i pchnęła drzwi, które, chociaż zamknięte na klucz, ustąpiły. Nie byłem chory, chociaż może to było coś więcej. Obudziłem się, także dosyć wystraszony. Przysiągłem, że nie byłem w jej pokoju, że nie wychodziłem ze swojego. Wyciągnęła się na moim łóżku i niemal od razu usnęła. Niewątpliwie można się z tego śmiać, ale nic w tym śmiesznego, a impuls, który w środku nocy sprowadził ją do nieznajomego i wydał na jego łaskę, był impulsem szlachetnym, któremu ona poddała się w sposób naturalny i właściwy. Tylko dwie osoby uważam za zdolne do takiego impulsu, chociaż nie mam pewności, czy wręcz nie jedną.

W przypływie choroby strach zamienił dzień w noc. Nie wiem, czego ona się bała: nie bała się śmierci, ale czegoś gorszego. Miała pod ręką telefon i nawet nie wykręcając numeru, mogła wezwać dozorcę. Także jej matka przychodziła raz lub dwa razy w tygodniu, ale ledwie się zjawiała, szukała pretekstu, żeby wyjść. To zachowanie ją drażniło. Robiła jej wymówki, potem sama wyrzucała sobie, że płacze, że do łez doprowadza ją tak błahy incydent oraz osoba niezbyt kochana. Ale wydawało jej się dziwne, że matka, wiedząc o jej bliskiej agonii, nie zdobędzie się na nic więcej. I dlatego z zachwytem przyjęła prognozę lekarza: cieszyła się, że wystawi matkę na próbę. Matka istotnie rozpłakała się, pojęczała, ale nie zgodziła się przedłużyć wizyty choćby o minutę. Tymczasem każda minuta odraczająca samotność i strach była dla J. nieocenioną łaską. Walczyła z całych sił o tę minutę: nie uciekając się do podstępów ani do błagania, ale całą sobą w głębi duszy, chociaż nie chciała się do tego przyznać. Dzieci już takie są; rządzą światem po cichu, siłą rozpaczliwego pragnienia, i czasami świat jest im posłuszny. Choroba uczyniła z niej dziecko, ale J. miała w sobie zbyt wiele energii; toteż nie mogła uzyskać przewagi w sprawach błahych, lecz wyłącznie w wielkich, największych.

Kiedy wyjechałem do Arcachon, zostało postanowione, że J. podda się nowej kuracji, obmyślonej przez fizyka z Lyonu, kuracji mało jeszcze popularnej, która wydawała się niezawodna dla chorych niezbyt chorych, ale mogła być zabójcza dla osób poważnie dotkniętych chorobą. I mając na uwadze tę kurację, spotkałem się z lekarzem J. Ryzyko śmierci szacował w jej przypadku na osiem do dziesięciu. Bez kuracji ryzyko obracało się w pewność, śmierć miała nastąpić za trzy tygodnie. Ta kuracja podobała mi się, sam nie wiem dlaczego. J. podobała się nie mniej. Lekarz wahał się, ale był skłonny ją zastosować. Ten lekarz, o czym przekonałem się później, pod wieloma względami nie miał racji. Dosyć gruntownie przestudiował Paracelsusa i oddawał się doświadczeniom, czasem niedorzecznym, czasem dziecinnym. Dwa lub trzy z nich wykonaliśmy wspólnie, kiedy go odwiedzałem, a on miał zamiar się mnie pozbyć. Uznawał się za katolika, mając na myśli praktykującego katolika. Pierwszego dnia przyjął mnie ze słowami: „Mam to szczęście, że jestem wierzący, mam w sobie wiarę. A pan?”. Na ścianie w gabinecie miał wspaniałą fotografię Całunu Turyńskiego, na której dostrzegał dwa nałożone na siebie obrazy, wizerunek Chrystusa, a także Weroniki; istotnie, za podobizną Chrystusa wyraźnie ujrzałem rysy wyjątkowo pięknej kobiety, wręcz dumnej, z uwagi na dziwnie wyniosły wyraz twarzy. Żeby już skończyć z tym lekarzem, dodam, że nie był pozbawiony zalet, potrafił, jak sądzę, być niezawodny w stawianiu diagnozy, grubo powyżej przeciętnej.

Na początku mojego pobytu w Arcachon J. pisywała dosyć regularnie, a jej pismo było zawsze pewne i energiczne. Powiadomiła mnie, że lekarz kazał jej podpisać oświadczenie na wypadek powikłań. Kuracja polegająca na zastrzykach – każdego dnia zastrzyk u niej w domu – miała się zatem rozpocząć. W przeddzień poczuła silne ukłucie po stronie serca, dostała tak mocnego ataku duszności, że poleciła zadzwonić do matki i sama wezwała lekarza. Lekarz, jak wszyscy poważni specjaliści, zwykle się nie śpieszył. Ale tym razem pojawił się dosyć szybko, niewątpliwie z uwagi na kurację, którą miał rozpocząć nazajutrz. Nie wiem, co rozpoznał: nigdy mi nie powiedział. Jej oznajmił, że to nic takiego, i zapisał, istotnie, banalne leki. Mimo wszystko postanowił opóźnić kurację o kilka dni.