Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Duszny klimat, namiętność odbierająca zmysły i wyspa Chavelier , której tajemnice lepiej zostawić pogrzebane...
W dzieciństwie domem Celeste Pierce było Chevalier – wyspa słynąca z opowieści o duchach i praktyk voodoo, położona wśród bagien Luizjany. Spokojne życie dziewczyny skończyło się, gdy miała jedenaście lat. Jej ojciec został zamordowany, a ona sama cudem uniknęła podobnego losu.
W pamięci Celeste zachowały się jedynie skrawki wydarzeń, równie przerażające, co bezsensowne. Jedyną materialną pamiątką po rodzinie, z którą nigdy nie rozstaje się dziewczyna, jest klucz na łańcuszku, choć nie pamięta nawet, jaki zamek można nim otworzyć. Kiedy Celeste zostaje sama świecie po śmierci ostatniej bliskiej osoby, postanawia wrócić w rodzinne strony, żeby odzyskać wspomnienia i poznać własną historię.
Thiery James spędził na Chevalier całe życie. Jest zabójcą na zlecenie i członkiem meksykańskiego kartelu. Miejscowi nazywają go wilkołakiem. Kiedy Celeste pojawia się na wyspie ze zmienioną tożsamością, mężczyzna jest w stanie przejrzeć jej kłamstwa. Dziewczyna czuje, że powinna trzymać się z daleka od jego mrocznego świata. Ale gdy cienie przeszłości ponownie zwracają na nią uwagę, mrok okazuje się jedynym miejscem, w którym może się ukryć.
Ta historia jest naprawdę SPICY. Sugerowany wiek: 18+.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 709
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książkę tę dedykuję mojej zmarłej kuzynce, Randi.
Ta książka zawiera sceny o charakterze seksualnym i opisy przemocy, które pewni czytelnicy mogą uznać za szokujące.
Ta książka nie powstałaby, gdyby nie wspaniali muzycy, którzy stanowili dla mnie źródło inspiracji.
In the Woods Somewhere ⭐ Hozier
Born on the Bayou ⭐ Creedence Clearwater Revival
These Days ⭐ The Black Keys
I Put a Spell on You ⭐ Nina Simone
Polly Come Home ⭐ Robert Plant, Alison Krauss
House of the Rising Sun ⭐ Lauren O’Connell
Broken Bones ⭐ KALEO
The Baddest Man Alive ⭐ The Black Keys
Meet Me in the Alleyway ⭐ Steve Earle
Haunted House ⭐ Griffin House
To Be Alone ⭐ Hozier
Panic Room – Acoustic ⭐ Au/Ra
Flatlands ⭐ Chelsea Wolfe
The Yawning Grave ⭐ Lord Huron
Gris Gris Gumbo Ya Ya ⭐ Dr. John
Slow Black River ⭐ Iron & Wine
Way Down We Go ⭐ KALEO
Night Creeper ⭐ The Blackwater Fever
Carrion Flowers ⭐ Chelsea Wolfe
Devil’s Resting Place ⭐ Laura Marling
Apple Tree ⭐ Marika Hackman
Ghosting ⭐ Mother Mother
Say No to the Devil ⭐ Rev. Gary Davis
A Sunday Kind of Love ⭐ Etta James
Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku,
pragnęłam nadać tej historii odpowiednią atmosferę i wykreować barwnych bohaterów, dlatego niniejsza powieść rozgrywa się na tajemniczej i całkowicie wymyślonej wyspie u wybrzeży Luizjany, zwanej Wyspą Chevalier. To miejsce, z którym wiąże się więcej historii o duchach niż z całą Luizjaną razem wziętą, a zamieszkiwane jest przez niezwykłą małą społeczność. Jej członkowie posługują się fikcyjnym językiem o nazwie Valir, będącym cajuńską odmianą francuskiego (z wyraźnym naciskiem na ten język). Według historii języka Valir (który jak pamiętacie, tak naprawdę nie istnieje) mieszkańcy wyspy byli niegdyś nazywani Les Chevaliers, co można przetłumaczyć jako „rycerze”. Mieszkańcy stałego lądu, nie chcąc nadawać wyspie zamieszkiwanej przez rolników tak szlachetnego miana, skrócili nazwę do Les Valiers, a to trudno na cokolwiek przełożyć. Z czasem nazwę skrócono jeszcze bardziej, aż zostało samo Valir. Dla ułatwienia zamieściłam w powieści również słowniczek, w którym znajdziecie niektóre najpowszechniejsze wyrażenia i zwroty. Jeśli posługujesz się od urodzenia językiem Cajun, z pewnością zauważysz delikatne różnice w akcencie i wymowie pewnych słów, co ma na celu jedynie rozróżnienie wymyślonego przeze mnie języka od prawdziwego Cajun.
Pamiętaj, proszę, że powieść zawiera wyrażenia, które można uznać za wulgarne, opisy scen erotycznych oraz przemoc. Ostrzegam również przed przewijającymi się wątkami samobójstwa, uzależnienia od narkotyków i gwałtu.
Akcja powieści rozwija się stosunkowo powoli w porównaniu z innymi historiami miłosnymi, koncentrując się w dużej mierze na tajemnicy. Nie zabraknie również namiętności, ale tę poprzedzi powoli budowane napięcie.
To tyle tytułem wstępu – mam nadzieję, że spodoba Ci się historia Thierry’ego i Cèleste. ♥
Dla wygody czytelników zamieszczam poniżej listę wyrażeń i zwrotów, z których wiele pochodzi z języka cajuńskiego, ale mogą być wymawiane inaczej lub mieć inne znaczenie, gdy pojawiają się w fikcyjnym języku Valir.
bonne nuit – dobranoc
bonsoir – dobry wieczór
boudin – kiełbasa nadziewana wieprzowiną, ryżem, warzywami i przyprawami
bourré – gra karciana
canaille – osoba podstępna, złośliwa, kanalia
casséd – pijany
catin – ślicznotka, lalunia
ça va bien – wszystko w porządku
c’est bon – dobrze
c’est jolie – całkiem ładnie, nieźle
c’est la vie – wykrzyknienie, któremu najbliżej do „takie życie”
chaoui – szop pracz
chat – kot (samiec)
chatte – kotka, kicia (ale także pospolite określenie cipki)
chère – częsty zwrot grzecznościowy w rodzaju „mój drogi”, „moja droga”
cocodries – aligatory
comment ça va? – jak leci?
connard – dupek
couillon – idiota lub głupiec
envie – pragnienie, pożądanie, ochota na coś
Festival des Morts – Dzień Zmarłych
fifolet – tajemnicze światełko pojawiające się w zatoce, które ma zmylić lub wywieść w pole tych, którzy próbują za nim podążać.
fille – młoda, niezamężna kobieta lub dziewczyna
frissons – ciarki lub gęsia skórka
gris-gris – zaklęcie
je suis fou de toi – szaleję za tobą
je veux te baiser – chcę się z tobą pieprzyć
le bouc noir – czarny kozioł
le déjeuner – śniadanie
mais / mais la – popularne wtrącenie lub wyraz zaskoczenia, rozczarowania.
mal au cœur – nudności, mdłości
maringouin – komar
minou – kociak
moiselle – świetlik
mon chatton – mój kociaku
mon Dieu – mój Boże
nonc (n’oncle) – wuj
pas tout la – ktoś, kto ma nie do końca równo pod sufitem
pauvre ti bête / pauvre t-bête – biedne maleństwo, biedactwo
pistache – orzeszek
putain – wyrażenie oznaczające silne poirytowanie, zbliżone do „kurwa mać”
rougarou – wilkołak
si seulement – gdyby tylko
tante – ciotka
tataille – przerażający potwór
tête dur – uparciuch
vieille fille – staruszka, stara panna
Wyspa Chevalier w zatoce Veilleux,
parafia Terrebonne, Luizjana,
maj 2011 roku
Nie oglądaj się za siebie.
Sunące leniwie wilgotne opary porannej mgły otulały dziewczynę białą poświatą, przy każdym płytkim oddechu paląc gardło niczym śmiercionośna trucizna. Pomimo dławiącej majowej duchoty przenikające ciało dreszcze przypominały jej, że jest zmarznięta i sama. Całkiem sama.
Po przejściu burzy błoto zmieniło się w rozmiękłą maź, która przyklejała się jej do stóp za każdym razem, gdy zmuszała zmęczone nogi do szybkiego marszu. Porośnięte mchem nagrobki znaczyły położony za domem cmentarz w połowie drogi do miejsca, do którego zmierzała. Zazwyczaj stara nekropolia ofiarowała jej ukojenie, mogła się tam chować i bawić, otoczona przemawiającymi do niej głosami. Ale drepczący jej po piętach boogeyman[1] oraz wisząca nad nią groźba śmierci powodowały, że tego dnia cmentarz zdawał się zionąć grozą. Bogata cytrusowa woń kwitnących magnolii stanowiła przypomnienie, że piękno kwiatów szybko przemija, a miękkie płatki, które miażdżyła, stawiając kolejne kroki, mogą równie dobrze stanowić zły omen po okropnościach, których była świadkiem.
Okropnościach nie do opisania.
Długie pasma mchu hiszpańskiego, miękko opadające z wrzecionowatych gałęzi dębu, wyciągały się ku jej włosom i ramionom, co dodatkowo motywowało ją do szybszego biegu.
Jakby ten upiór był wszędzie. I igrał z nią.
1224 Regnier. 1224 Regnier. 1224 Regnier.
Jej umysł próbował podsuwać kolejne kombinacje. 4212. 2141. Ale gdy przypomniała sobie pełne przerażenia spojrzenie taty i krople potu roszące jego czoło, zapach ciała bijący z jego skóry, gdy drżącymi dłońmi chwycił ją za ramiona, bez trudu przypomniała sobie kolejność cyfr. Wryły się w jej pamięć, dokładnie tak, jak je wypowiedział – wyraźnie i klarownie.
1224 Regnier. Mężczyzna nazywa się Russ James. Russ James.
Russ. Nigdy wcześniej nie słyszała tego nazwiska. Nie wiedziała nawet, kim jest ów człowiek, ale tata kazał jej obiecać, że go odnajdzie. I według osoby, której ufała najbardziej na świecie, nieznajomy zapewni jej bezpieczeństwo.
Najpierw jednak musiała pójść do domu sąsiada, pana Guidry’ego, który mieszkał mieszkał najbliżej ich posiadłości. Nie na policję. Tata nigdy im nie ufał. Jego brak zaufania do ludzi sprawiał, że niania dziewczynki, Maw Maw Day, zawsze miała go za pogrążonego we własnym świecie paranoika.
Ale kazał jej znaleźć Russa Jamesa. 1224 Regnier. Jej zadaniem było odnaleźć człowieka, któremu ufał.
Gdzieś za nią złamała się gałąź. Ogień trawił jej płuca. Pustkę ziejącą w klatce piersiowej wypełniały tylko niewielkie hausty powietrza, które udawało jej się złapać podczas biegu. Klucz schowany pod koszulką, zwisający na długim łańcuszku, drapał jej skórę, ale za nic by go nie zdjęła, bo tata chciał, by pilnowała go jak oka w głowie. A był to klucz do sekretnego miejsca.
Zanosiła się kaszlem i dyszała, nogi stawały się tak ciężkie, jakby odlano je z ołowiu, ale mimo wszystko biegła dalej. Ból żołądka spowodowany brakiem jedzenia przez ostatnie trzy dni przeszedł w przenikliwe, obezwładniające uczucie strachu.
I jeszcze ta krew. Jej miedziany posmak, który wciąż czuła na języku, spłynął do gardła i sprawił, że poczuła podchodzącą żółć, której nie potrafiła przełknąć.
Nie oglądaj się za siebie.
Gdyby choć zerknęła, Tonton natychmiast by ją odnalazł. Jego czarne, przypominające atrament oczy byłyby ostatnim, co by zobaczyła, zanim roztrzaskałby jej czaszkę maczetą, tak jak zrobił to w przypadku pozostałych.
Gdyby tylko nie ukradła tych słodyczy. Gdyby nie skłamała. Maw Maw Day opowiadała, że przyjdzie po nią potwór, jeśli będzie niegrzeczna. Że wrzuci ją do worka i pożre na śniadanie. Dziewczynka nigdy nie wierzyła w to kreolskie bajdurzenie, jak opisywał to tata. Głupie bajki o upiorach, powtarzane przez szaloną vieille fille – właśnie tak o niej mawiał.
Ale teraz jej wierzyła i najbardziej na świecie pragnęła, by wszystko okazało się jedynie złym snem.
– Minou, minou, czy schowałaś się tu? – dobiegło ją wołanie z tyłu, przyprawiając o dreszcze przerażenia, jakby w jej wnętrzu zaroiło się od tysiąca brzęczących owadów.
Schowaj się. Niemal słyszała niewyraźny szept taty, dokładnie jak w tę noc, gdy pod ich drzwiami pojawili się nieznani przybysze.
Igły i połamane gałązki cyprysu drapały ją w kolana, gdy skuliła się w poskręcanym, rozszczepionym pniu drzewa, ze wszystkich sił starając się stopić z jego wnętrzem. Ona i jej najlepsza przyjaciółka, Brie, zawsze bawiły się pod tym drzewem i zupełnie nie zważały na ostrzeżenia Maw Maw Day na temat robaków i chrząszczy, które jak twierdziła, mogły zagnieździć się im pod skórą, gdyby za bardzo się ubrudziły. Tamta dziewczynka zupełnie nie przejmowała się insektami. Nic ją to nie obchodziło.
Proszę, nie znajdź mnie. Tylko mnie nie znajdź.
– Minou, minou, czy schowałaś się tu? – Tym razem chichot odbił się echem tuż przy niej, dzięki czemu od razu wiedziała, że potwór depcze jej po piętach. Był tak blisko, że słyszała, jak kości obijają się o kurzą łapkę, którą miał przyczepioną do spodni.
Puk. Puk. Puk.
1224 Regnier. Russ James.
Tata kazał jej obiecać, że odnajdzie ten adres, choćby nie wiem co.
Ale tej obietnicy prawdopodobnie nie będzie w stanie dotrzymać.
Dziewczynka była pewna, że Tonton Macoute w końcu ją odnajdzie. A kiedy to nastąpi, będzie musiała zginąć.
Zupełnie jak pozostali.
[1] Boogeyman (z ang.) – według anglosaskich wierzeń jest to bezkształtny potwór porywający dzieci. W obecnych czasach najczęściej pojawia się jako postać, którą dorośli straszą najmłodszych, by byli posłuszni (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
CÉLESTE
Marquette, Michigan,
obecnie
Wsuwam palce pod materiał golfu, po czym ściągam go przez głowę i rzucam na niemal zamarznięty piasek obok mnie. Długie fale wyjątkowo niesfornych włosów opadają mi na ramiona, ale nie stanowią żadnej osłony przed podmuchami lodowatego wiatru. Temperatura powietrza oscyluje w okolicy zera, więc moje ciało natychmiast pokrywa gęsia skórka. Wokół płuc czuję zaciskającą się obręcz, która pozbawia mnie tchu, tak że nawet ciągły przypływ adrenaliny nie jest w stanie złagodzić zimna, gdy spoglądam przez ramię w kierunku nieruchomej tafli Jeziora Górnego, gdzie różowawe smugi zmierzchu odbijają się w spokojnych wodach, zapewniając mi akurat tyle światła, bym mogła uspokoić nerwy.
Cholera jasna, będzie zimno.
Ostrożnie zdejmuję przez głowę delikatny łańcuszek ze zwisającym na nim mosiężnym, starym kluczem i chowam go w fałdach leżącego obok golfu. Rozpinam guziki jeansów i obserwuję, jak dwaj chłopcy stojący naprzeciwko mnie wpatrują się w mój czarny stanik, jakby nigdy wcześniej czegoś podobnego nie widzieli. Obaj są o rok starsi ode mnie i najpewniej przyjechali z college’u na weekend. Powinnam czuć się skrępowana, ale nie przeszkadza mi to, jak się na mnie gapią. Dopóki wlepiają wzrok w moje piersi, nie dostrzegając brzydkiej blizny biegnącej wzdłuż szczęki i w poprzek gardła. Nie pytają, skąd ją mam. Ani w jakich okolicznościach powstała. Kiedy patrzą na moje ciało, w ogóle mnie nie widzą.
Niższy z nich, Conner, zdążył już rozebrać się do bokserek. Ze skrzyżowanymi na piersi ramionami przestępuje z nogi na nogę, podchodząc bliżej ogniska, które wcześniej rozpaliliśmy.
– Pospiesz się. Jest kurewsko zimno.
Przykucnąwszy lekko, wyciąga ręce i rozciera dłonie.
Ten większy, Travis, pociąga whisky wprost z butelki, po czym podaje ją Connerowi. Nie spieszy się ze zdjęciem butów i cały czas mi się przygląda, gdy wreszcie zsuwam jeansy z bioder i odsłaniam jasnożółte majtki, które zupełnie nie pasują mi do stanika.
Choć akurat jemu pewnie to nie przeszkadza.
Spoglądając w dół na niezbyt imponujące wybrzuszenie w jego kroczu, uśmiecham się.
– Ruchy, maluchu. Nie mam zamiaru na ciebie czekać.
– Nazwij mnie tak jeszcze raz, a wepchnę ci te majteczki do gardła i pokażę, że wcale nie jest taki mały.
– Spróbuj mnie tknąć choćby palcem, a na pogotowiu będziesz prosił, by przyszyli ci obcięte jaja. – Jeszcze raz rzuciwszy okiem na wodę, kiwnięciem głowy wskazuję na jego wzwód. – Dobra, chodźmy, bo ci się jaja skurczą.
– Ale ty masz niewyparzoną gębę, mała. Pewnego dnia wpakujesz się przez to w kłopoty.
– Chyba już za późno.
Porzucając ciepło bijące od ogniska, obracam się na pięcie i ruszam w stronę linii wody, zdeterminowana, by mieć to już za sobą. Obaj mnie doganiają i cała nasza trójka staje na samym brzegu.
– To co, chłopaki? Nadal się na to piszecie?
– Nie będzie to nasze pierwsze rodeo. Pozostaje pytanie, czy ty jesteś gotowa.
Pierwsze koty za płoty w lodowatym jeziorze już za mną, ale na wszelki wypadek nie wspominam o tym, by nie ryzykować utraty nagrody. Dlatego od razu daję nura do wody, która pewnie ma nie więcej niż trzy, może cztery stopnie Celsjusza. Lodowata toń obmywa mi ciało, sprawiając, że zaczyna mnie mrowić skóra.
Obręcz zaciśnięta wokół klatki piersiowej wyciska ze mnie powietrze, gdy organizm poddaje się działaniu lodowatej temperatury. Odbijam się od piaszczystego dna i wynurzam przy dźwiękach śmiechu i okrzyków.
– Ożeż ja pierdolę! Kurwa mać! – Brodząc po pas w lodowatej wodzie, Travis wraca na brzeg, pocierając dłońmi wilgotną twarz.
– Jaja mi odmarzły! Nie czuję własnych jaj!
Conner łapie się za krocze i rozbryzgując wokół siebie wodę, brnie do brzegu, po czym pędzi w stronę stosu ubrań obok ogniska. Lekkie muśnięcia powietrza zdają się zamieniać w lód wodę, która pozostała na mojej skórze, czuję, jak palce u nóg mi puchną i sztywnieją, podczas gdy szczękając zębami, wracam obolała do ogniska. Nawet przypływ adrenaliny krążącej w żyłach niczym prąd elektryczny nie jest w stanie stłumić sztywności mięśni i stawów, wciąż obolałych od lodowatej kąpieli. Gdy zbliżam się do płomieni, zalewa mnie kojący żar, przywodząc na myśl pobudki o świcie w domku myśliwskim, ogrzewanym butlą z gazem, i przyjemne ciepło przenikające moje dłonie, kiedy zaciskam je na termosie pełnym gorącej kawy.
Conner pociąga kolejny łyk whisky i niepewnym ruchem podaje mi butelkę.
– Weź łyka, to się rozgrzejesz.
Biorę butelkę, przytykam ją do ust i przechylam, ale krzywię się, kiedy piekący trunek spływa po ściankach gardła, więc wytarłszy usta grzbietem dłoni, szybko mu ją oddaję. Palący smak dociera do klatki piersiowej, dzięki czemu bezlitosny ucisk wokół płuc się rozluźnia. Chociaż nie mam jeszcze dwudziestu lat, picie nie jest mi obce i wiem, że zbyt duża ilość zemściłaby się na mnie później, więc upijam tylko łyk – generalnie alkohol i ja to niezbyt dobre połączenie.
Para dłoni oplata mój brzuch i przyciąga mnie zdecydowanym ruchem do zimnego, sztywnego ciała za mną. Minęły ponad dwa lata, odkąd ostatni raz widziałam Connera i Travisa. W liceum nie zwracali na mnie najmniejszej uwagi. Czyli w zasadzie jak wszyscy, więc byłam zaskoczona, że podeszli do mnie na promenadzie, gdy wychodziłam ze sklepu z aparatami fotograficznymi, w którym pracuję na pół etatu. Teraz jednak erekcja, która wciska mi się w tyłek, potwierdza moje przypuszczenia, dokąd to zmierza.
– Przy mnie rozgrzejesz się raz-dwa. Gdy z tobą skończę, będziesz wręcz rozpalona.
Odpycham jego rękę.
– Prędzej przespałabym się z niedźwiedziem grizzly niż z kimś takim jak ty.
Facet przeleciał już pewnie połowę dziewczyn z bractw na uczelni. A nawet jeśli tego nie zrobił, i tak nie byłabym zainteresowana. Wbrew temu, że uchodzę za miejscową puszczalską, jestem dość wybredna, jeśli chodzi o mężczyzn i seks. Wolę nieco starszych. Może nie od razu srebrne lisy, ale chciałabym, żeby byli na tyle dojrzali, by nie musieli liczyć na każdym kroku na mamusię i tatusia.
Usta Travisa wędrują po moim barku, podczas gdy opuszki palców przesuwają na bok materiał majtek.
– A kto tu mówi o spaniu? Miałem na myśli ruchanko. Teraz.
Minęło sporo czasu, odkąd ostatni raz z kimś byłam, i może nawet przystałabym na jego propozycję, gdybym tylko wiedziała, że nigdy więcej go nie zobaczę. Na tym polega problem przygodnych szybkich numerków – jestem tą osobą, która zostaje na miejscu, a w tym przypadku musiałabym oglądać ten jego zadowolony z siebie uśmieszek za każdym razem, gdy będzie tędy przejeżdżał w drodze ku swojej świetlanej przyszłości. A przynajmniej lepszej niż życie tutaj.
Nie znoszę tego zimnego, dławiącego odosobnienia związanego z tym miejscem. Tej pustki. Niekończącej się bylejakości.
Odwracam głowę i ponownie odpycham rękę Travisa, ale tym razem łapie mnie za nadgarstek.
– Przestań grać taką cnotkę.
– W porządku, ale wtedy ty musisz skończyć udawać, że ta dość przeciętna wypukłość między twoimi nogami to ósmy cud świata.
Uścisk na moim ramieniu się wzmacnia, co stanowi typowy dla Jenkinsów objaw wkurwu, który widziałam także u jego ojca podczas meczów futbolowych.
– Zapomniałem, że dajesz się zerżnąć tylko starszym kolesiom z grubymi portfelami.
Jeśli myśli, że słysząc ten tekst, stracę panowanie nad sobą, to grubo się myli. Pod moim adresem padały dużo gorsze epitety niż „łowczyni fortun”.
Kątem oka dostrzegam jakiś ruch na skraju pustej plaży, ale nie zwracam na niego szczególnej uwagi. Tylko ja wiem, że coś tam jest, jako jedyna wyczuwam jego obecność, a kiedy zerknę w tym kierunku, tylko potwierdzę plotki, że jestem stuknięta.
Choć nie mam do końca pewności, że faktycznie nie jestem.
Dlatego nie zerkając w tamtym kierunku, delikatnie stukam kciukiem wolnej ręki w udo trzy razy.
Trzy. Dwa. Jeden.
– Daj mi to, po co przyszłam.
Chłodny, swobodny ton mojego głosu pewnie drażni Travisa, sądząc po tym, jak zaciska szczęki. Niestety nie jest świadomy tego, że wewnętrznie zaraz mi odpierdoli, bo to, co dostrzegam kątem oka, to dopiero początek. Wkrótce pojawią się głosy i cała rzesza halucynacji, których nie jestem w stanie w tej chwili udźwignąć.
Potrzebuję tabletek, których on nie chce mi dać.
– Stary, zostaw ją w spokoju. – Wciąż trzęsąc się przy ognisku, Conner spogląda przez ramię w kierunku ciągnących się za nim domów. – I tak nikt nie chce patrzeć, jak sobie dogadzacie – oznajmia, wychylając kolejny łyk alkoholu.
Parsknąwszy śmiechem, Travis koncentruje się teraz na przyjacielu.
– Mocne słowa jak na kogoś, kto co wieczór marszczył freda, myśląc o niej…
– Stul pysk! – Conner natychmiast podrywa się na nogi, zaciskając dłonie w pięści.
– Następny świętoszek się znalazł. Jakbyś wcale nie przyszedł tu po to, żeby się dobrać do tej jej wyuzdanej dupeczki.
Nieprzyjemne brzmienie jego słów sprawia, że odruchowo cofam dłoń, by wymierzyć mu policzek, ale chwyta mnie w odpowiednim momencie i unieruchamia mi obie ręce.
– Pierdolę cię.
– Miałabyś ochotę, co? Dlatego właśnie zgodziłaś się na to małe wyzwanie, prawda?
– Dobrze wiesz, dlaczego się na to zgodziłam.
Wyszarpuję się z jego uścisku, po czym odsuwam się od niego i wyciągam rękę, pstrykając palcami.
– Dalej, dawaj.
– Cena właśnie poszła w górę. Chcesz towar? Najpierw mi obciągnij.
Nad ogniskiem, z miejsca, gdzie Conner siedzi w kucki i pociera czaszkę w przód i w tył, dochodzi nas jego zirytowany głos:
– Po prostu daj jej te jebane pigułki. Zrobiła, o co prosiłeś.
– Morda w kubeł. – Travis nawet nie zaszczyca Connera spojrzeniem, gdy wsuwa mi palce pod ramiączko stanika. – Kiedyś obserwowałem cię na siłowni, jak biegałaś na bieżni, wiesz? Patrzyłem na te sprężyste cycki. Widziałem pot na twoim karku. I jeszcze ten tyłeczek w kusych szortach, które codziennie nosiłaś. Ubierasz się inaczej niż pozostałe cnotki niewydymki. Jak dziewczyna, która musi się rżnąć. Masz to wpisane w DNA, prawda?
– Dobra, zapomnij o sprawie. – Podnoszę szybko buty i odwracam się od niego. – Wszyscy jesteście tylko bandą zakłamanych dupków. Ostatni raz wchodzę z tobą w jakikolwiek układ, Jenkins.
Szarpie mnie za ramię, przez co gwałtownie obracam się ku niemu.
– Ja pierdolę, o co ci chodzi? Mogę mieć każdą laskę, jaką tylko zechcę. Każdą bez wyjątku, kurwa. Taką, która będzie mądrzejsza niż ty. I do tego gorętsza. Taką, która ma przed sobą przyszłość.
– Więc na cholerę marnujesz na mnie swój czas? Daj mi tabletki, a pozwolę ci natychmiast wrócić do tych gorętszych i mądrzejszych dziuń.
Mocnym szarpnięciem przyciąga mnie do piersi, przez co buty wypadają mi z ręki.
– Słyszałem, że im bardziej dziewczyna jest zdesperowana, tym ostrzej się pieprzy. A ty wyglądasz na taką w potrzebie, prawda?
Tam, gdzie wcześniej dostrzegłam ruch, teraz widzę całą sylwetkę, przez co skupiam uwagę na miejscu, gdzie stoi, tuż obok brzegu. Zarys ciała pozostaje ukryty w cieniu, ale biała maska wyraźnie odcina się na tle ciemności. Bielone kości i długie rogi wygięte ku górze. Zwężający się ku dołowi kształt czaszki kozła.
Zawsze czai się gdzieś na skraju mojego pola widzenia. Obserwuje mnie. Czeka, tylko na co? Nie wiem.
Zimno przenika moją skórę, a lodowata otchłań zaczyna wypełniać klatkę piersiową. Puls mi przyspiesza. Nagle zasycha mi w gardle. Odwracam wzrok w obawie, że przyłapie mnie na tym, że mu się przyglądam, albo co gorsza, Travis zapyta, na co się tak gapię.
Nie powinnam była pić tego alkoholu. Wtedy zawsze czuję się gorzej, ale nawet gdybym nie wzięła choćby łyka, w końcu bym to zauważyła. Zawsze tak jest.
Travis nie ma pojęcia, jak bardzo potrzebuję tych tabletek.
– Daj mi je i już. Proszę.
– Chciałbym, mała. Naprawdę.
– Nie mogę.
– Oczywiście, że możesz. Po prostu się połóż.
– Travis, chłopie. Przestań ją robić w chuja.
Głos Connera przyciąga moją uwagę do miejsca, w którym siedzi – po przeciwnej stronie ogniska, wymachując cienką gałązką przy kamiennym kręgu. Dźwięk niesie się w mojej głowie, przywołując wspomnienie, na którym się skupiam. To cienie gdzieś na peryferiach mojego umysłu – błagają, bym je ujrzała. Conner nieprzerwanie wymachuje patykiem, a ja wzdrygam się za każdym razem, gdy jego czubek wznieca falę iskier.
Ognista korona wzbija się w powietrze, migocząc i tańcząc na tle ciemniejącego nieba. Szalona. Bezładna. Hipnotyzująca, kiedy tak wyciąga się ku mnie. Wzywa mnie, bym rozświetliła wspomnienie, które tkwi gdzieś w zakamarkach mojej pamięci niczym złowieszcza istota, z którą nie potrafię się zmierzyć.
W moim żołądku wzbiera tępe i ciężkie poczucie lęku. Obrazy wokół rozmazują się, wytrącając mnie z równowagi, kiedy stawiam niepewny krok do tyłu. Bez wątpienia to połączenie wypitego alkoholu z ciepłem bijącym od ogniska sprawiło, że kręci mi się w głowie. Staję się senna. A może to skutki hipotermii, co byłoby naprawdę niefortunne, ponieważ nie mam najmniejszej ochoty na wymianę płynów ustrojowych z tymi dupkami.
Uczucie ciepła rozlewa mi się po kościach, sprawia, że stają się one jak z wosku, miękkie i wątłe.
Połóż się, skarbie, nakazuje odległy głos w mojej głowie.
Czuję na plecach dotyk chłodnego piasku, gdy tak obserwuję Connera. Odpływam. Nie spuszczaj z niego wzroku. Siedząc za ścianą płomieni, kreśli na piasku kręgi ułamaną końcówką patyka. Długie, leniwe linie. I tak ciągle. Nie wiem, jakim cudem, ale czuję tę końcówkę na swojej skórze – jest delikatniejsza, cieplejsza, bardziej wilgotna, wywołuje gęsią skórkę. Wprowadza mnie w stan sennego zamroczenia. Im dłużej na niego patrzę, tym bardziej daje mi się we znaki grawitacja, a moje kończyny stają się ciężkie i sztywne.
Ciągle zatacza kręgi. A one wirują i wirują. Bez końca. Jak dzieci w kółku, które trzymają się za ręce. Tańczą. Gdzieś w moim umyśle niesie się echem piosenka, która rozbrzmiewa przy akompaniamencie chichotów i śmiechów.
Na garbaty swój zarzucił grzbiet
Płócienny wór budzący wstręt.
Ostrze, co w jego rękach gości,
Zrobione jest z dziecięcych kości.
Kłamców tropi całą noc,
Nie schowasz się i pod koc.
Z miękkiego łóżka porwie cię,
A rano znajdą kości twe.
I tak w kółko. W głowie nucę melodię, która wydaje mi się dziwnie znajoma. Pamiętam ją z dzieciństwa, ale nie mam pojęcia skąd.
Pod przytłaczającym zapachem płonącego drewna wychwytuję lekki, rześki zapach cytrusów. Przywodzi na myśl duże białe kwiaty i opadające płatki. Mimo że aromat jest delikatny i czysty, z jakiegoś powodu tylko potęguje narastający we mnie strach.
Jak fotografia uchwycona szerokokątnym obiektywem obraz przede mną wydaje się rozszerzać, lecz na brzegach rozmywa się i ginie w cieniu.
Conner wodzi patykiem dookoła czegoś, więc mrużę oczy, starając się skupić na tym przedmiocie. Dostrzegam coś mlecznobiałego. Czarną źrenicę. Gałkę oczną. Błysk metalu sprawia, że natychmiast skupiam się na koniuszku długiego noża zamiast na wąskim kawałku drewna, który widziałam jeszcze przed chwilą.
W uszach słyszę dudnienie własnego serca. Bum-bum. Bum--bum. Bum-bum.
Podnoszę wzrok na czaszkę zasłaniającą jego twarz.
Jest bielusieńka. Widzę rogi. Czarne oczodoły.
Nie. Nie, nie, nie.
Jeśli mnie dorwie, zginę! Mrugam trzy razy.
Trzy. Dwa. Jeden.
– Hej, hej! Co ty odpierdalasz?
Na dźwięk głosu Travisa gwałtownie wracam do rzeczywistości. Widzę, że pochyla się nade mną, ale teraz spogląda ostrożnie w dół, wysoko unosząc podbródek, podczas gdy ja przykładam mu nóż do gardła. Dłoń nawet mi nie drgnie – trzymam ostrze pewnie, tak jak mnie uczono.
Co jest, kurwa?
Nie pamiętam nawet, żebym sięgała po nóż.
Nieco zdezorientowanym wzrokiem podążam wzdłuż ramienia, maksymalnie skupiając się na tym, by nie drgnęło – w przeciwnym razie poderżnę mu gardło.
– Ochujałaś czy co?
– Złaź ze mnie – szepczę drżącym i niepewnym głosem.
Powoli odsuwa się od noża, po czym odpycha mnie.
– Żeby była jasność, to ty pierwsza zaczęłaś mnie macać, świrusko.
Świruska. Pewnie tak właśnie mnie nazywali, kiedy byłam w liceum. Czasami te złośliwe suki wieszały mi na szafce małe figurki zrobione z powiązanych patyków, jak w filmie Blair Witch.
Wyciągając szyję w stronę Connera, nie dostrzegam nigdzie maski z rogami. Nie widzę też, by miał w ręku długi nóż. Czyli w zasadzie potwierdziłam, że zaczęło mi odbijać.
Czuję, jak owijają się wokół mnie lodowate macki jasności umysłu. Nie ma znaczenia, co w tej chwili widzą moje oczy, mózg nie potrafi się uwolnić od wcześniejszych wizji. Śmieje mi się w twarz z moich rozpaczliwych prób kurczowego trzymania się rzeczywistości. Kiedy znika ciepło jego ciała, po moich udach pełznie chłód, po czym zauważam, że mam majtki zsunięte na biodra. Podciągam je na miejsce, krzywiąc się, gdy Travis prycha i wciąga na siebie koszulkę.
– Kłamiesz – rzucam oskarżycielsko i podnoszę sweter, który wciąż leży zmięty na ziemi obok mnie. Wypada z niego zawieszony na łańcuszku klucz, więc szybko przekładam go przez głowę i zakrywam swetrem, zanim którykolwiek z nich zdąży o niego zapytać.
Travis śmieje się z niedowierzaniem, wodząc spojrzeniem od swojego przyjaciela do mnie.
– Czy ja kłamię, Conner? Weź jej powiedz. Sama, do kurwy nędzy, chwyciła mnie za fiuta, zanim nawet tknąłem ją palcem.
– Pieprzysz głupoty. W życiu cię nie dotknęłam.
Szukam w jego oczach jakiegokolwiek dowodu na to, że wciska mi kit, bo w przeciwnym razie wyszłoby, że moje ciało zadziałało zupełnie niezależnie od mózgu. Czasami zdarzały mi się momenty, w których punkt A nie zawsze prowadził do punktu B. Bywało, że traciłam przytomność i nie pamiętałam, co się działo, ale tym razem byłam przytomna. Miałam otwarte oczy. Jednakże rzut oka przez ramię wystarczy, bym stwierdziła, że Conner trzyma w ręku tylko patyk. Żadnej maski. Nie ma śladu po gałce ocznej toczącej się po piasku.
– Jesteś jedną wielką cholerną porażką, Céleste. Nic dziwnego, że faceci unikają cię jak zarazy.
– Chodźmy, Travis. Daj jej tabletki i wynośmy się stąd. Nudzę się.
– No to jej powiedz. Powiedz, kto zaczął.
– A kogo to, kurwa, obchodzi?
Jakaś część mnie chciałaby wierzyć, że Conner chce bronić mojego honoru i godności, ale to ten sam palant, który wysłał nagie zdjęcia swojej byłej dziewczyny całej drużynie futbolowej, kiedy ze sobą zerwali.
– Co za kretyństwo – dodaje. – Zimno mi w cholerę. Chcę iść do domu.
Po twarzy Travisa rozlewa się podszyte wściekłością napięcie.
– Weź jej, kurwa, powiedz!
Protesty Connera sprzed kilku chwil równie dobrze mogłyby być stertą pierza rzuconą w płomienie.
– Dobra, to ona zaczęła! Zadowolony? Mam tego dość!
– Nawet cię nie tknęłam. – Chociaż rozpaczliwie potrzebuję tych pigułek, na pewno od razu nie pchałabym mu łap w rozporek. Najpierw musiałabym palnąć sobie w głowie jakąś motywującą gadkę.
– Jesteś pieprzoną świruską. Zawsze to wiedziałem. Co za dziewczyna nosi przy sobie nóż?
– Mądra. Daj mi tabletki.
Oblizując się leniwie, przenosi wzrok niżej.
– Pokaż sutek.
Ponieważ zupełnie nie takiej reakcji się spodziewałam, marszczę brwi. I kto tu wychodzi na świra? Ten dupek nie ma za grosz wstydu.
– Idź do diabła – odpowiadam dobitnie.
Zanim dociera do mnie, jak idiotycznie to zabrzmiało, zapadające ciemności rozjaśnia strumień światła, a po chwili słychać krótki dźwięk syreny, który sprawia, że Conner zaczyna gorączkowo rozglądać się za resztą swojej garderoby.
– Kurwa, stary! Gliny.
W niezapiętych jeansach Conner podskakuje na jednej nodze, szamocząc się z butem.
To nie gliny. Chciałabym powiedzieć, że ten, kto przyjechał, to mój ojciec, ale daleko mu do tego. Jest raczej jak czyrak na dupie, który przez ostatnie dziewięć lat odgrywał rolę mojego opiekuna. Russ po prostu lubi używać świateł na jelenie i syreny policyjnej, by napędzić stracha niektórym nastolatkom. Prawdopodobnie w tej chwili śmieje się w kułak.
Snop światła, który teraz oświetla plażę, podpowiada mi, że właśnie gramoli się ze swojej starej półciężarówki, ale jeśli przyłapie mnie z tymi dwoma, będą mieli szczęście, jeśli uda im się wyjść z tej sytuacji bez kulki w dupie. Zaciskam zęby na myśl o tym, że chyba jednak nie dostanę tego, po co tu przyszłam.
– Wszyscy jesteście tacy sami. Co do jednego.
– Pokaż mi sutek, a dostaniesz te tabletki.
– Jasne, tak jak je dostałam, bo nie stchórzyłam i wskoczyłam do jeziora, prawda?
– Mówię poważnie. A czas ucieka.
Ma rację. W każdej chwili może nastąpić strzał, a wówczas ten gość ucieknie wraz z moimi cennymi tabletkami.
Sfrustrowana podnoszę koszulkę i ciągnę w dół stanik.
– Proszę. Pokazałam. A teraz dawaj.
Pochyla głowę, jakby chciał mnie pocałować, więc instynktownie uderzam go grzbietem dłoni w nos. Tak naprawdę to był przypadek, ale furia, która płonie w jego oczach, mówi mi, że wcale tak tego nie potraktował.
– Głupia suka! – Zupełnie bez ostrzeżenia gdzieś z boku pojawia się ruch, a po chwili na mój policzek spada twardy cios, który sprawia, że przeszywający ból czuję aż w zatokach.
– Twój zapijaczony ojczulek nieudacznik mógłby cię nauczyć lepszych manier.
Dotykam palcami bolącego miejsca, spoglądam na niego i ponownie zamachuję się, by trafić go w twarz, ale łapie mnie za nadgarstek w pół drogi.
– Przemądrzały kutas!
Przyglądam się, jak w jego oczach rozpala się coś obrzydliwego. Temu draniowi to się podoba.
– Hej! – woła znajomy głos, na którego dźwięk organizm przypomina mi, jak pilnie potrzebuję tych tabletek.
W końcu Travis, wciąż z tym zarozumiałym uśmieszkiem bogacza, sięga do kieszeni i rzuca w moją stronę woreczek z tabletkami.
– Szkoda, że taka z ciebie świruska, a do tego zwykła szmata. Mogło być fajnie.
W końcu udało mi się dostać tabletki, więc szybko chowam je do spodni, które wciągam na tyłek, i rzucam się do przodu, by czym prędzej włożyć buty. Conner i Travis są już w połowie drogi do molo, zanim wstaję i ruszam za nimi.
Trzask odbezpieczanej broni sprawia, że zatrzymuję się w miejscu i wydaję z siebie jęk, po czym podnoszę ręce na znak, że się poddaję. Odwracając się, staję twarzą w twarz z Russem, który kuśtyka w stronę plaży. Kręcąc głową z dezaprobatą, którą tak dobrze znam, zasypuje ognisko piaskiem, ponieważ doskonale wie, że teraz nie będę próbowała uciekać.
– Psia mać, Cely, nie wolno rozpalać ogniska na terenie prywatnym.
– Skąd miałam wiedzieć, gdzie przebiega granica posesji bogaczy? – Boli mnie szczęka, więc delikatnie dotykam palcami obolałego miejsca.
– Nieważne. Żadnych ognisk na plaży, przy której nie mieszkasz. To naprawdę prosta zasada.
Zaciekawione spojrzenie pada na moją twarz, a wówczas krzaczaste brwi ściągają się w gniewnym grymasie.
– Co to za rozcięcie na wardze? – Palcem unosi mój podbródek i przygląda się miejscu, w które oberwałam od Travisa. – Ten mały gnojek tak cię urządził? Uderzył cię?
Odwracam głowę i odpycham jego rękę.
– Trzymałam mu nóż na gardle.
– Nóż? Jezu… coś ty sobie myślała?
– Nazwał cię zapijaczonym nieudacznikiem.
Drażni mnie, kiedy tylko lekceważąco macha ręką.
Zaciskam dłonie w pięści i mam wielką ochotę w coś przywalić.
– To, że ty nie dbasz o swoje dobre imię, nie oznacza, że ja muszę dobrowolnie wysłuchiwać wszystkiego, co o tobie opowiadają! Czasami jest mi po prostu cholernie ciężko.
Garbi się, spuszcza wzrok i kiwa głową.
– Wiem, młoda. Wyobrażam sobie.
Nie podoba mi się, że słysząc to, moją klatkę piersiową nagle przeszywają wyrzuty sumienia. Przysięgam, że ten człowiek potrafi po królewsku grać na ludzkich emocjach.
Kiedy piasek całkowicie dławi płomienie, Russ gestem ręki wskazuje, bym poszła za nim. Rzucam jeszcze ostatnie spojrzenie na pustą plażę, ale po tamtych dwóch nie ma już śladu.
Siadam na siedzeniu pasażera zdezelowanego pick-upa, którego Russ ma od bez mała dziesięciu lat, i przekładam tabletki ze spodni do kieszeni kurtki, bo istnieje mniejsze prawdopodobieństwo, że stamtąd wypadną. Russ zajmuje fotel kierowcy obok mnie i przez krótką chwilę panuje cisza, a następnie wyciąga zwróconą do góry dłoń.
Spoglądam na nią, potem przenoszę wzrok na niego i staram się zupełnie opanowanym głosem zapytać:
– Co?
– Daj spokój, kobieto, nie mam czasu na takie duperele.
Wzdycham głośno, po czym sięgam do kieszeni i podaję mu woreczek z pigułkami.
Jego stęknięcie przypomina jęk zdychającego silnika.
– Masz pojęcie, ile razy powinnaś już trafić za kratki?
– Nie chcesz usłyszeć odpowiedzi. To pytanie retoryczne?
Wsuwa tabletki do swojej kurtki i odpala półciężarówkę, gazując silnikiem brzmiącym dokładnie jak odgłos, który on sam wydał z siebie przed kilkoma sekundami.
– Masz dziewiętnaście lat. Jak, do ciężkiej cholery, mam spokojnie żyć dalej, skoro ciągle muszę cię wyciągać z tarapatów?
– Nie prosiłam o…
– Nawet nie kończ tego zdania. Cały ten pieprzony szajs jasno i wyraźnie prowadził do tego, że spędziłabyś noc za kratkami. I jeszcze do tego prochy? Jaja sobie, kurwa, robisz?
Hipokryta. Miałam czternaście lat, kiedy pierwszy raz spróbowałam alkoholu, siedząc w szopie i czekając, aż zawlecze swój tyłek do domu. I w dodatku wtedy piłam whisky. Oczywiście smakowała ohydnie, na co z całą pewnością liczył.
– Ale gdyby to był sześciopak piwa, nawet byś o tym nie wspomniał, prawda?
– Piwo to co innego.
Puszki, które wiezie na tylnym siedzeniu, grzechoczą szyderczo, gdy ciężarówka przejeżdża przez krawężnik i rusza dalej przed siebie.
– Niby jakim cudem? Uzależnia? Tak. Czy mogę umrzeć, spożywając je w dużych ilościach? Tak. Czy spożycie piwa w moim wieku jest niezgodne z prawem? Tak.
– Nie bądź taka mądra, Cely. Piwo to całkiem inna para kaloszy. Nie przejmuję się tym, że pijesz od czasu do czasu. Ale te pigułki… Nawet nie wiesz, skąd się biorą. Ani co w nich jest.
– Chyba żartujesz! Travis pewnie podkrada je z apteczki mamy. To towar z górnej półki. Żadne tam generyki. Nawet nie mają sztucznych dodatków i konserwantów.
– Zawsze twoje musi być na wierzchu, co?
Wzruszam ramionami, krzyżuję ręce i patrzę, jak ciemne Jezioro Górne przemyka za oknem, tonąc w różowo-żółtych smugach zachodu słońca.
– Po prostu bronię swoich racji. Zupełnie tak jak ty. – Dźwięk puszek po piwie odzywa się ponownie, wywołując uśmiech na mojej twarzy. – Niezależnie od tego, ile ich tam grzechocze.
– Uzbierało się przez kilka miesięcy.
– A to tylko niewielka część tego, co trzymasz w domu.
Gdybym miała teraz sprawdzić, ile ma promili, alkomat z pewnością pokazałby niezły wynik. Żartujemy między sobą, że gdyby ktoś podłączył mu kranik do żyły, to pewnie po spożyciu samej jego krwi byłby lekko wstawiony. Sęk w tym, że jest tak duży i pije tak często, że trudno mi powiedzieć, czy kiedykolwiek widziałam go naprawdę nawalonego. Jasne, zdarzało mu się zaliczyć zgona, ale to musiało być alko sporego kalibru.
– Nie biorę ich zbyt często, okej? Pomagają mi zasnąć i tyle.
– Istnieją bardziej zgodne z literą prawa sposoby na to, by zasnąć, Cely.
– Jakie na przykład? Liczenie owiec? Herbatka rumiankowa? Kto w ogóle ją pija oprócz fanatyków jogi i starych bab, które całe dnie spędzają z kotami?
– Tak się składa, że ja. I naprawdę działa. Wspomaga trawienie po obiedzie.
– Cóż, na mnie niestety nie działa. Pozwól, że wymienię rzeczy, przez które nie mogę zasnąć… – Za oknem obok mnie rozmywają się sylwetki mijanych domów, a w mojej głowie ponownie tlą się niewyraźne rysy rogatej czaszki. Nieważne, że staram się jej nie widzieć. Zamknięcie oczu nie załatwi sprawy. Zawsze gdzieś tam jest. I zawsze pozostanie. Odkąd pamiętam, w myślach nazywałam go Tonton Macoute, czyli haitańskim boogeymanem, jak głosiły opowieści, które zasłyszałam w dzieciństwie. Nie pamiętam, kiedy usłyszałam tę historię ani dlaczego ją zapamiętałam, ale przez lata byłam przekonana, że to właśnie on mnie ściga. Nawet teraz muszę sobie przypominać, że upiory nie istnieją naprawdę. – Słuchaj, żadna filiżanka herbatki na dobranoc nie sprawi, że lęki znikną. Poza tym czy ty w ogóle masz pojęcie, co musiałam zrobić, żeby dostać te pigułki?
– Tylko mi nie mów, że znowu kąpałaś się na golasa. Do kurwy nędzy, jest środek zimy! Chcesz się zabić?
– Właściwie to ma działanie terapeutyczne. O wiele lepsze niż herbata rumiankowa. Powinieneś sam spróbować. Tylko… nie kiedy ktoś kręci się w pobliżu. Nikt nie chciałby tego zobaczyć. Bez urazy.
– Nie obrażam się. – Zaciskając usta, wydmuchuje powietrze przez nos i oznajmia: – Tak na marginesie: szukałem cię z zupełnie innego powodu. Próbuję się z tobą skontaktować od godziny.
W jego tonie wychwytuję jakąś ponurą nutę, która wywołuje u mnie lekki niepokój. Wtedy dociera do mnie, jak dziwny jest sam fakt, że mnie szukał. Facet nie pogonił nastoletnich chłopaków ze zbyt lepkimi łapami, odkąd miałam piętnaście lat. Cash Iverson niemal zginął wówczas pod kołami pick-upa Russa, kiedy okazało się, że kretyn podstępem namówił mnie, bym pojechała z nim do miejsca, które lokalsi nazywają Bareback Bluff[2]. Oczywiście była to decyzja, której natychmiast pożałowałam, gdy dotarło do mnie, co tak naprawdę kryje się pod tą nazwą.
– Wszystko gra?
Delikatne drgnięcie powieki mówi mi, że coś jest mocno nie tak. Spoglądając przez okno, Russ oddaje mi tabletki, nie spoglądając nawet na nie.
– Nie bierz za dużo, dobrze? Włóż je do apteczki, żebym wiedział, że nie połkniesz wszystkich naraz.
Serce tłucze mi się w piersi, gdy spoglądam na tabletki. Ostatnią partię, którą skonfiskował, spuścił w toalecie. Coś musi być na rzeczy.
– Co się stało?
Kiedy widzę, że zaciska usta, moje obawy tylko się potęgują, a wówczas wypuszcza powietrze nosem.
– Jakąś godzinę temu znalazłem Noyę, w ogrodzie za domem. Dorwał ją wilk.
[2] Bareback Bluff (z ang.) – w wolnym tłumaczeniu: „jazda na oklep” lub „ściema na golasa”.
THIERRY
Wyspa Chevalier, Luizjana
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
The Isle of Sin and Shadows
Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik
Wydawczyni: Agnieszka Nowak
Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania
Korekta: Kinga Dąbrowicz
Projekt okładki i ilustracja na okładce: © Stephanie Saw / Seventhstar
Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski
Copyright © 2021. THE ISLE OF SIN & SHADOWS by Keri Lake
Copyright © 2024 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Anna Zaborowska-Cinciała, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-258-1
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek