Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
27 osób interesuje się tą książką
Kiedyś marzyła o przystojnym rycerzu, który ją ocali. Z czasem ta wizja stała się mroczniejsza.
Isadora Quinn jest samotna. Jedyną osobą, na której może polegać, jest jej ciotka. Od najmłodszych lat dziewczyna marzyła o tym, aby uciec z Bonesalt, gdzie wszyscy patrzą na nią z góry. Aby zebrać odpowiednią sumę pieniędzy na wyjazd, postanawia przyjąć posadę opiekunki cierpiącej na demencję matki spadkobiercy najbardziej bogatego i wpływowego rodu w okolicy.
Połowę twarzy Luciena Blackthorna znaczą rozległe blizny, a jego ekscentryczny sposób bycia i tajemniczość podsycają niepokojące plotki na temat Diabła z Bonesalt. Uznawany za winnego śmierci swojej żony i syna, budzi postrach wśród przesądnych mieszkańców rybackiej miejscowości.
Kiedy Isadora podejmuje pracę, nie wierzy w plotki na temat klątwy ciążącej na rodzinie Blackthornów. Wszystko się zmienia, gdy odkrywa mrożące krew w żyłach sekrety.
Ostrzeżenie:
Książka zawiera sceny przemocy, opisy brutalnych i perwersyjnych praktyk seksualnych, a także elementy horroru, które mogą wywoływać niepokój. Treść jest fikcją literacką i nie stanowi realistycznego odzwierciedlenia. Powieść przeznaczona dla dorosłych czytelników i czytelniczek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 631
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Media vita in morte sumus (Pośrodku żywota w śmierci jesteśmy)
LISTA UTWORÓW MUZYCZNYCH
Ta książka nie powstałaby, gdyby nie utalentowani artyści i artystki dostarczający mi inspiracji podczas tworzenia tekstu.
Myuu • Unspoken
Jaymes Young • Come Back For Me
Two Feet • Love Is A Bitch
Nothing But Thieves • Soda
Halsey • I Walk The Line
Kan Wakan • Why Don’t You Save Me?
Seafret • Oceans
SYML • Fear Of The Water
MISSIO • Bottom of the Deep Blue Sea
Koda • Curse
Lana Del Rey • Million Dollar Man
Fryderyk Chopin • Nokturn cis-moll, utwór w wykonaniu Alexandre’a Tharauda
Ruelle • Madness
Seafret • Drown
Franciszek Liszt • Marzenia miłosne, Nokturn III As-dur
Two Feet • Twisted
Dla Diane Ponieważ nawet osoby, które piszą baśnie ze szczęśliwym zakończeniem, potrzebują swojej dobrej wróżki.
Droga Czytelniczko! Aby zachować wierność światu i postaciom wykreowanym w mojej głowie, osadziłam tę historię w fikcyjnym miasteczku na fikcyjnej wyspie u wybrzeży Massachusetts. Przypomina ona nieco istniejącą wyspę Martha’s Vineyard, a cypel Bonesalt został zainspirowany przez znajdujące się na niej klify w Aquinnah. Na mojej wyspie zamieszkuje niezwykła społeczność rybacka, ponadto jest na niej współczesny zamek. Dziękuję, że postanowiłaś przeczytać moją książkę! Mam nadzieję, że spodoba Ci się historia Luciana i Isy <3 Keri
PROLOG
Piętnaście lat temu
– Mamo, chcę wracać do domu.
Sztywne taśmy przechodzące przez moją twarz ograniczają ruchy szczęki. Leżę na twardym łóżku na środku niemal pustej mrocznej celi. Zajadły chłód przenika mnie do szpiku kości, a nieustanny pomruk niepokoju jest tylko lekko przytłumiony przez leki, które siłą wcisnęli mi do gardła. Pasy bezpieczeństwa na nadgarstkach i kostkach mają sprawić, że nie wyskoczę z łóżka i nie pobiegnę za nią, kiedy wyjdzie.
– To miejsce to piekło.
Wygląda jak szpital, ale nie stworzyli go z myślą o uzdrawianiu. Ich metoda to istna udręka. Terapia awersyjna. Eksperymentalne procedury medyczne, które nie zostały zatwierdzone przez żadne organy zarządzające. Wątpię, że jakikolwiek praktykujący lekarz był kiedykolwiek wewnątrz tego budynku.
Biorąc pod uwagę, że znajduje się głęboko w północnych lasach Vermontu, aż dziw, że moi rodzice zdołali tutaj trafić.
– Jesteś chory, Lucianie. Tutejsi lekarze… pomogą ci. – Oczy matki, zapewne po wielu dniach płaczu, są zaczerwienione i opuchnięte, widzę wzbierające w nich łzy. – Sprawią, że poczujesz się lepiej.
– Wszystko… ze mną… w porządku – udaje mi się wykrztusić przez zaciśnięte zęby unieruchomione niepoddającym się paskiem ze skóry, który przyciska podbródek. Nacisk na szczękę powoduje pulsujące rwanie w czaszce. Ból tętni wyraźnie tuż za oczami, a postać matki rozmywa się za łzawą zasłoną, podczas gdy niewielkie fragmenty wspomnień tego, co mi tutaj zrobili, przemykają przez mój umysł.
Zastrzyki. Leki. Zaciski. Kajdanki. Elektrowstrząsy. Syk. Krzyki.
– Zabierz mnie do domu!
– Ma szczęście, że już nie żyje Chciałabym, żeby spotkało ją to, co najgorsze.
Jej palce zaciskają się na pasku modnej torebki, patrzy w przestrzeń, a usta wykrzywiają się w grymasie obrzydzenia. Jednak chwilę później mruga nerwowo, a na jej twarzy pojawia się wyraz satysfakcji.
– Mój Boże, czy masz pojęcie, co zrobiliby tutaj z pedofilką?
ROZDZIAŁ 1
Obecnie
– Wydajesz się zdenerwowana.
Dym papierosowy miesza się z ciepłym, słonym morskim powietrzem, które wpada przez uchylone okno, podczas gdy moja ciotka uderza kciukiem o kierownicę rytmicznie niczym metronom.
– Tak, ty też byś była, gdybyś zwracała jakąkolwiek uwagę na „plotki”, jak je tam nazywasz. – Jej policzki się zapadają, gdy zaciąga się dymem, nie odrywa wzroku od drogi przed sobą i nie patrzy na mnie.
Wiatr porusza moimi zbyt długimi włosami, ale nie zadaję sobie trudu, żeby je zaczesać. Stary grat, który moja ciotka pieszczotliwie nazwała Halem na cześć swojego byłego, sunie po nadbrzeżnej drodze. Poranne niebo zasnuły szare chmury, zwiastując burzę, a ciśnienie zdaje się dokładać całkiem sporą dawkę niepokoju do jej, już i tak dość wojowniczego, nastroju.
– Cóż to za radość ignorować wszystko dookoła siebie, to jak jedno wielkie kłamstwo.
Słyszałam różne plotki o posiadłości rodziny Blackthorne’ów. To współczesny zamek wzniesiony na skraju nadmorskiego klifu, znany pośród miejscowych pod nazwą Bonesalt ze względu na białą glinę i piasek, które pokrywają jego strome ściany. Obecnie jest własnością jedynego dziedzica rodziny, Luciana Blackthorne’a, czule nazywanego Diabłem z Bonesalt. A ja na najbliższych kilka miesięcy mam stać się towarzyszką jego chorej matki.
– No dobra, to co tam o nim mówią? Że biega nago po lesie i pożera zwierzęta żywcem? Albo że kąpie się w ludzkiej krwi? – pytam kpiąco, kręcąc z niedowierzaniem głową. – A nie, czekaj, mówisz, że podkrada się do miasta i nocami porywa dzieci z ich łóżeczek.
– Nabijaj się, ile chcesz, śmiało. Niedługo sama się przekonasz.
– O tym, że ludzie w tym miasteczku mają za dużo wolnego czasu? W sumie już to wiedziałam.
– Przekonasz się, że ten facet jest wariatem. Inaczej dlaczego nazywaliby go Szalonym Synem?
Ach tak, mówi się, że Lucian Blackthorne spędził nieco czasu na oddziale psychiatrycznym, co sprawiło, że dorobił się drugiego przezwiska. Niemniej jak w przypadku wszystkich innych niedorzecznych plotek, które o nim krążą, wcale nie mam pewności, że jest prawdziwa.
– Po prostu cię wkurza, że tak naprawdę nic o nim nie wiesz. W każdym razie nie znasz żadnych faktów.
– To denerwujące, że tak się ze wszystkim kryje. To nie w porządku – stwierdza. Wysuwa lekko język, oblizując wargę, po czym kręci głową. – Tylko ci, którzy trzymają się z daleka od ludzi, mają coś do ukrycia – dodaje.
– Może po prostu ceni sobie prywatność.
– Tak jak większość morderców.
Prycham, kręcę głową i odwracam wzrok, wiedząc, że to ją wkurzy. Z tego, co czytałam, jego żona popełniła samobójstwo, a syn zaginął. W jakiś sposób miejscowi doszli do wniosku, że to musiało być podwójne zabójstwo.
– Jeśli naprawdę byłabyś przekonana, że ją zabił, nie wiozłabyś mnie do jego domu – rzucam, spoglądając na nią ponownie. – A więc dlaczego mnie tam wieziesz?
– Bo znam cię wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że znalazłabyś sposób, by się tam dostać, z moją pomocą lub bez niej. Właśnie dlatego. A poza tym pomyślałam, że trasa będzie trwała wystarczająco długo, żeby udało mi się przekonać cię do zmiany zdania. – Zerka na mnie i fuka. – Powinnam była wiedzieć, że będziesz taka uparta. Wiesz, że nie musisz tego robić? Mogłabyś pracować w wielu innych miejscach…
– Na przykład obsługiwać w knajpie?
To przytyk do mojej ciotki, ale spróbowałabym wielu różnych nieprzyjemnych zajęć, zanim rozważyłabym to, co ona robiła dzień w dzień przez ostatnie dwadzieścia lat. Nie chcę być kolejną kobietą z rodziny Quinnów, która sprząta resztki w tym mieście.
– Ej, w The Shoal spotkało mnie dużo dobrego. Dobrzy ludzie. Dobra praca.
Gówniana płaca.
– Posłuchaj, nie robię tego po to, żeby cię wnerwić. Potrzebujemy pieniędzy. Ty ich potrzebujesz.
– Nie jest aż tak źle, Iso.
Jest aż tak źle.
Tempest Cove to miasto, którym rządzą przesądy. Wcina się w północne klify na niewielkiej wyspie u wybrzeży Massachusetts. To miejsce, gdzie większość rudowłosych ludzi nigdy nie znajduje sobie pary i nikt, niezależnie od tego, jak duże ma ambicje, nie wypływa z portu w czwartki ani piątki, ponieważ „gdy w niedzielę płyniemy, do brzegu dobijemy”. Panuje przekonanie, że kobiety na pokładzie przynoszą pecha, a gwizdanie sprowadza sztorm. Ponadto faceci o rozczochranych włosach i brudnych paznokciach to nie bezdomni, ale najczęściej zatwardziali rybacy wierzący, że dbanie o siebie przyniosłoby im pecha podczas połowów. Do diaska, każdego wieczoru połowa stałych klientów The Shoal wyglądała, jakby ktoś zgarnął ich z ulicy. A wszystko przez te ich wariackie przesądy.
Tutaj? To właściwie po prostu styl życia.
Poza tym mieszkańcy wierzą, że jeśli czyjś los splecie się z rodziną Blackthorne’ów, dana osoba będzie skazana na jakieś bliżej nieokreślone nieszczęście.
Co najpewniej wyjaśnia, dlaczego dostałam pracę, która miała polegać na zajmowaniu się panią Blackthorne, tylko na podstawie rozmowy telefonicznej. Nikt z Tempest Cove nie był na tyle szalony, aby się tego podjąć.
Po prostu byłam wystarczająco zdesperowana.
Z tego, co wiem, rodzina Blackthorne’ów posiada najlepiej prosperujące przedsiębiorstwo żeglugowe w całych Stanach Zjednoczonych, więc nie tylko ja jestem wariatką, która chce zarabiać. Jednak jeśli mam być zupełnie szczera, firma podobno ma główną siedzibę w Gloucester, gdzie jej pracownicy raczej nie wiedzą zbyt wiele na temat rodzinnej historii swoich pracodawców. Odwrotnie niż tutejsi mieszkańcy.
Zresztą to, co tutejsi mieszkańcy o nich wiedzą, może być tylko ich wyobrażeniem. Jedyną pewną rzeczą, jaką wiem o Blackthorne’ach, jest fakt, że są najbogatszą rodziną w Tempest Cove. Iście królewskim rodem posiadającym zamek, jedyny, o jakim słyszałam w tej okolicy. Można go dostrzec z dowolnego miejsca w centrum miasteczka.
Ach, Blackthorne’owie są także przeklęci. Podobno przez syrenę, choć niektóre wersje mówią o morskiej wiedźmie. To zależy, kto opowiada tę historię.
Wystarczy zapytać kogokolwiek w Tempest Cove, nikt nawet nie mrugnie okiem na wspomnienie o morskiej wiedźmie czy syrenie. Mieszkańcy wierzą w takie rzeczy niemal tak samo jak w Boga, który – jak się upierają – ocali ich przed całym złem tego świata.
W tym przed Blackthorne’ami.
– A co z edukacją?
Jej oczy nadal skupione są na drodze, nawet na mnie nie spojrzała, zaciągając się kolejny raz papierosem. To dobrze, bo już to przerabiałyśmy i nie chciałabym, żeby znów oglądała moją twarz wykrzywioną grymasem irytacji.
– Masz dar. I to taki, którego nie powinnaś zmarnować.
Od dzieciństwa wykazywałam niesamowitą zdolność odtwarzania muzyki ze słuchu – każdej jednej nuty, choć nigdy nie nauczyłam się czytać zapisu muzycznego. Zanim skończyłam szkołę sześć miesięcy temu, mój nauczyciel muzyki mówił o mnie jako o straconym potencjale. Wydaje mi się, że dokładne sformułowanie, jakiego użył, brzmiało: „Ogromna strata talentu”. Nie żeby kiedykolwiek wierzył, że byłabym w stanie coś osiągnąć, gdybym rozwijała swoje predyspozycje. W końcu dzieciaki w tym mieście były skazane na to, aby iść w ślady rodziców. Synowie zostawali rybakami, a córki ich samotnymi żonami. Tak było od pokoleń.
Choć tak się akurat składa, że moja matka była i nadal jest naczelną dziwką wyspy, dzięki której mężowie swoich samotnych żon sami nie czuli się samotni. No cóż, jest to pewne barwne odstępstwo od naszej małomiasteczkowej normy. Mój prawdziwy ojciec zmarł, kiedy się urodziłam, niemniej moja matka upiera się, że mógł to być każdy z mężczyzn, z którymi spała. Zawsze podkreślała, jakie to szczęście mieć całe cholerne miasteczko tatusiów. Kiedyś nazwała je moim osobistym królestwem. Tak jakby miało mi to ułatwić wpasowanie się w tę społeczność.
Ile bym dała, żeby umieć ignorować wszystkie potępiające spojrzenia i szepty mieszkańców. I sposób, w jaki kobiety zasłaniają swoich mężów i synów, gdy przechodzę obok nich – jakbym zamiast włosów miała węże zdolne zamienić ich w kamień.
Niestety dorastałam jako córka grzesznicy i z ich punktu widzenia sama już zawsze będę grzesznicą.
– Potrzebuję pieniędzy na naukę – mówię, rysując symbol dolara na szybie pokrytej warstwą nikotynowego osadu. – To właśnie problem. Mój niepraktyczny potencjał to moje przekleństwo. A twoim jest wtrącanie się w nie swoje sprawy.
– Jeślibym się nie wtrącała, mieszkałabyś teraz pod wiaduktem.
Mówiła prawdę, choć nie odwiedzałam mojej matki od tygodni, więc nie miałam pojęcia, czy nadal koczuje koło autostrady. Ostatnio, kiedy sprawdzałam, była pijana do nieprzytomności w towarzystwie jednego ze swoich licznych zaćpanych chłopaków.
– Chciałam tylko zaznaczyć, że twoja matka nie zawsze była zła.
Czasem zapominam, że jeśli ktoś może zrozumieć, jak to jest być córką miasteczkowej czarnej owcy, to właśnie siostra rzeczonej czarnej owcy. Może dlatego ciotka Midge jest tak zahartowana i zmęczona życiem. Może to przez moją matkę, a może chodzi o fakt, że musiała mnie wychowywać przez te wszystkie lata.
Niezależnie od tego, jaka jest prawda, obie jesteśmy przeklęte, dokładnie tak jak Blackthorne’owie, więc nie ma dla mnie sensu, że ciotka bierze stronę plotkarzy.
W miejscu, gdzie brzeg oceanu zaczynają porastać drzewa, ponad drogą unosi się gęsta mgła. Jakiś kształt po prawej stronie przykuwa moją uwagę, mrużę oczy, aby dojrzeć coś przez biały opar, ale gdy go mijamy, dostrzegam tylko zarys krzyża. Kolejny znajduje się kilka stóp dalej.
Obracam się na siedzeniu, żeby spojrzeć przez tylną szybę, i dostrzegam trzeci po przeciwnej stronie drogi.
– O co chodzi z tymi krzyżami?
– Różne kościółkowe typki przychodzą tu czasami i przypominają nam wszystkim, jak bardzo są bezużyteczni.
Pomimo że moja ciotka nosi krzyżyk na szyi, zawsze traktowała religię nieco pogardliwie. Chyba te wszystkie lata nauczania katechizmu sprawiły, że jej wiara nieco się wypaliła. Albo sprawili to ludzie, którzy próbowali wciskać jej religię na siłę, kiedy dowiedzieli się, że mój wujek ją zdradzał.
– Czy Blackthorne’ów zawsze tak nienawidzono? – pytam.
Ciotka wydmuchuje ostatni kłąb dymu i odpowiada, wyrzucając niedopałek przez okno:
– Myślałam, że nie lubisz plotek.
To prawda, nie lubię. Nienawidzę tego miasta i jego bajdurzenia, ale coś w tej rodzinie cały czas mnie intryguje.
– Chciałabym po prostu wiedzieć, czy to kwestia pokoleniowa, czy też ten Lucian jest jedynym przedstawicielem rodziny oskarżanym o morderstwo. – Przewracam oczami i w tej samej chwili dostrzegam kolejny krzyż na skraju drogi.
– Przewracaj oczami, ile chcesz, ale ty nie znałaś Amelii. Była księżniczką Tempest Cove. Wszyscy ją uwielbiali. A kiedy zaczęła się kręcić w pobliżu tego mężczyzny… No cóż, wszyscy wiedzieliśmy, że będą z tego kłopoty. Zawsze tak było z Blackthorne’ami.
– Amelia. To jest jego żona?
– Była jego żoną. Już jej tutaj nie ma, pamiętasz? – Ciotka uporczywie wpatruje się w przednią szybę, wzdycha i kręci głową. – Jaka szkoda. Ale odpowiadając na twoje pytanie, wydaje mi się, że zawsze coś było nie w porządku z tą rodziną. Nie wiadomo, czy w poprzednich pokoleniach mężowie mordowali swoje żony. Przynajmniej ja nic nie wiem na ten temat. Ale oni są tak bardzo skryci, że kto wie.
Fakt, że Lucian niemal nigdy nie zapuszczał się do miasta, sprawił, że pojawiły się iście mitologizujące plotki o tym, że jest jakąś wygłodniałą bestią, która poluje w okolicznych lasach.
– Wiesz, jest różnica między samobójstwem a zabójstwem. Sprawdzałam ostatnio, nigdy nie postawiono mu zarzutów o morderstwo.
Ciotka wybucha śmiechem i odrzuca głowę w tył, a potem posyła pełne zwątpienia spojrzenie w moim kierunku.
– Naprawdę sądzisz, że człowiek, który ma tyle pieniędzy i władzy, co on, mógłby zostać skazany?
Sądzę, że ludzie z tego miasta lubią wymyślać historie, kiedy fakty nie układają się dokładnie tak, jakby chcieli. Weźmy na przykład moją matkę. Wymyślili jej przydomek Syrena z Tempest Cove wyłącznie dlatego, że kobiety nie mogły pogodzić się z myślą, że ich mężowie są tak samo winni zdrady jak kobieta, z którą je zdradzali.
– Myślę, że niezależnie od wszystkiego nauka to nauka. A dowody nie biorą strony bogatych.
Na twarzy ciotki maluje się ponura wesołość, kiedy kręci z niedowierzaniem głową.
– Piękna. Mądra. Ale naiwna niczym mała foczka w basenie pełnym rekinów. – Kiedy spogląda w moją stronę, mogę przysiąc, że cienie dookoła jej oczu są jeszcze ciemniejsze, niż były. – Dowody nie zawsze są w stanie opowiedzieć pełną historię. Czasem musimy zawierzyć instynktowi, Iso. Pamiętasz o tym?
W ostatnich słowach ciotki słychać pewne wyrafinowanie. Potrafi być jawnie grubiańska i prostacka i wtedy jej osobowość przypomina zaśniedziałe srebro, które nie było polerowane przez dziesiątki lat. Niemniej bywają chwile, kiedy wydaje się o wiele bardziej błyskotliwa niż ja. Te słowa mają dać mi do myślenia, przypomnieć, że zaledwie kilka miesięcy temu popełniłam tragiczny w skutkach błąd, ignorując swój instynkt.
To myśl, którą decyduję się odrzucić. Nie potrzebuję teraz tych wspomnień, nie chcę, żeby ściągały mnie w dół i przeszkadzały w rozpoczęciu wszystkiego na nowo.
– Też jesteś ciekawa. Dlatego mnie tam wieziesz – mówię, wpatrując się w ciemne sylwetki mijanych drzew, żeby czymś się zająć. Korony drzew sprawiają, że nawet pomimo słońca na horyzoncie wydaje się, jakby nadal panował tu mrok nocy.
– Tak, jestem ciekawa. Tego, co zmieniłoby twoje zdanie.
Jęczę w duchu i znów kręcę głową.
– Tylko boska interwencja mogłaby sprawić, że odrzuciłabym taką kasę.
Czarny kształt pojawia się w moim polu widzenia, a ciotka Midge zaczyna gwałtownie hamować. Lecę do przodu w stronę deski rozdzielczej. Czuję twardy winyl pod dłońmi, a elektryzujące igiełki przebiegają mi po wyprostowanych rękach. Po chwili samochód zatrzymuje się z piskiem opon.
– Sukinsyn! – Ciotka Midge siedzi z wyprostowanymi rękami, a jej dłonie z bielejącymi knykciami zaciskają się na kierownicy.
Podnoszę głowę i widzę upiornie wirującą mgłę tańczącą w świetle samochodowych reflektorów. Zanim zdąży się rozwiać, dostrzegam na środku drogi czarne ptaszysko skaczące dookoła krwawych szczątków martwego zwierzęcia.
– Jezu. Co to, do diabła, jest? – Odpinam pasy bezpieczeństwa i wychylam się do przodu, żeby lepiej widzieć.
– Wrona? Nie mam pojęcia.
– Nie chodzi mi o ptaka.
Truchło zwierzęcia jest niemal nierozpoznawalne, to właściwie plama wnętrzności, które skubie przeklęte ptaszysko, zupełnie niespeszone światłami samochodu.
– A kogo to obchodzi? Cholerny zwierzak, niemal sprawił, że wypadłyśmy z drogi.
Ciotka naciska wściekle klakson, ale ptak nie zamierza się ruszyć. Właściwie w ogóle na nas nie patrzy, nadal ucztuje na padlinie. Widzę okrągły kształt, który trzyma w dziobie – to gałka oczna, którą szybko połyka. Krzywię się, wyobrażając sobie, że to ja leżę tam i jestem pożerana.
– Co, do diabła?
Gdy ciotka Midge omija ptaka, wyglądam przez okno pasażera, a kiedy ptak obraca głowę w moją stronę, marszczę brwi. Dostrzegam, że on sam nie ma jednego oka.
– Nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego – mówi siedząca tuż obok ciotka. – Nawet nie zwrócił na nas uwagi.
Odwracając się na siedzeniu, oddycham głęboko, żeby ukoić nerwy, i rzucam okiem przez tylną szybę.
Ptak nadal się nie poruszył.
– Musiał być wygłodzony albo coś takiego.
Słyszę ironiczny chichot i widzę, jak ciotka kręci głową.
– Boska interwencja powiadasz? A może być sam diabeł? Ten cypel jest przeklęty, mówię ci. Prze-klę-ty. Każde stworzenie, które tutaj żyje, tego doświadcza. Mam nadzieję, że w ostatecznym rozrachunku ciebie to nie spotka. Masz już dziewiętnaście lat, więc nie mogę ci już mówić, co możesz, a czego nie. Ale gorąco zachęcam cię, abyś rozważyła inne możliwości.
Nie ma innych możliwości, chyba że chciałabym pracować z moją najlepszą przyjaciółką Kelsey w Barnaby’s Baubles przy promenadzie, sprzedając zbyt drogie bibeloty tym nielicznym turystom, którzy odwiedzają nasze miasteczko. Albo jeszcze lepiej – wylewać resztki chowderu i piwa w The Shoal razem z ciotką Midge.
– Zamierzam podjąć się tej pracy. – Wynagrodzenie jest wystarczające, abym mogła spłacić część jej długów i zaległe raty kredytu za dom, a ponadto będę w stanie odłożyć na samochód, żeby w końcu stąd wyjechać. – Nic mi nie będzie. Słuchaj, rozumiem cię, chcesz się mną opiekować. – Robiła to od momentu, gdy matka zostawiła mnie na jej schodach i zdecydowała się odpuścić sobie rodzicielstwo. – Ale tak to właśnie wygląda. Wszystkie te rozmowy, że mam się stąd wyrwać… Nie zrobię tego dzięki muzyce albo pracując w miasteczku w sklepie z badziewiem dla turystów.
– Może mogłabyś to zrobić w ten sposób, gdybyś dała temu szan…
– Nie. Do zarabiania pieniędzy potrzebne są pieniądze, pamiętasz? Ty mi to powiedziałaś.
– Nie musisz słuchać wszystkiego, co mówię, dzieciaku. Wiesz o tym, prawda? – W jej spojrzeniu dostrzegam uśmiech, który tym razem dociera także do oczu. – Czasem gadam same głupoty.
– Powiedziałabym, że nawet częściej niż czasem.
Klepie mnie w ramię i parska.
– Mądrala.
Kilka mil dalej mgła się przerzedza i wyjeżdżamy z lasu na otwarty teren. Wita nas wejście do posiadłości – kuta żelazna brama z wytrawionym w metalu napisem Blackthorne Manor rozstawionym po dwóch stronach niezbyt zachęcająco wyglądającej czaszki z białymi kamieniami osadzonymi w oczodołach. Tuż obok podjazdu znajduje się srebrna metalowa skrzyneczka z czarnym przyciskiem. Ciotka Midge wyciąga rękę, aby go nacisnąć. Kilka sekund później brama się otwiera, a naszym oczom ukazuje się wąska droga dojazdowa obsadzona drzewami. Robi się szersza, dopiero gdy dojeżdżamy do zaniedbanego trawnika.
Nieuporządkowany krajobraz upstrzony jest pojedynczymi krzewami, które kiedyś musiały być wystrzyżone w określone kształty, ale teraz ich osobliwe krzywizny sprawiają, że rośliny wyglądają na stare i oklapnięte. Na samym środku okrągłego podjazdu stoi osuszona betonowa fontanna ozdobiona posągiem kobiety, która wyciąga w niebo jedną z rąk; druga jest ułamana w okolicy łokcia.
– To miejsce wygląda na zupełnie opuszczone – mówi ciotka Midge, zwalniając. W końcu zatrzymuje samochód.
Mój wzrok przenosi się na frontowe wejście, przyglądam się kamiennym schodom strzeżonym przez dwa złowrogie gargulce rozmieszczone po bokach. Stopnie prowadzą do wielkiej wieży umiejscowionej obok najbardziej ozdobnych drewnianych drzwi, jakie kiedykolwiek widziałam. Zostały wykonane z twardego wiśniowego drewna, tego samego, które osłania donice wymyślnie przyciętych, niewielkich przywiędłych krzewów.
Właściwie nigdy wcześniej nie widziałam na własne oczy zamku. Tylko na ilustracjach w książkach i w internecie. Zamek Blackthorne’ów wydaje się zbyt wyrafinowany na to miasto, czuję się tak, jakbym znalazła się w jakiejś średniowiecznej bańce czasu.
Drzwi się otwierają i pojawia się w nich mężczyzna w dopasowanym garniturze, ma siwe włosy i nosi okulary. Biorąc pod uwagę historie, które słyszałam, nie wygląda na to, że to pan tego domu, zwłaszcza że nie ma blizn, które ponoć szpecą twarz Luciana Blackthorne’a. Blizn, które zapewniły mu jego diabelski przydomek.
Diabeł z Bonesalt. Mój nowy szef.
Cóż to będzie za pożywka, kiedy ciotka Midge rozpocznie dzisiaj swoją wieczorną zmianę w The Shoal.
Wysiadam z samochodu i podążam za ciotką Midge. Wchodząc po schodach, napawam się opuszczonym pięknem tego miejsca. Nie wiem dlaczego, ale przemawia ono do jakiejś części mnie. Ciotka Midge ze swoimi spiętymi ramionami i zaciśniętymi szczękami wygląda niczym przestraszona na śmierć kotka, ale ja odnajduję w nim coś dziwnie intrygującego. Właściwie odczuwam panujący tutaj spokój. Niemal taki jak na cmentarzu.
Jakiś ruch przyciąga moje spojrzenie do okna na drugim piętrze wieży, dostrzegam w nim czyjąś ciemną sylwetkę. Otaczająca ciemność skrywa większą część twarzy tej osoby, ale to, co jest łatwo zauważalne, to fakt, że niektóre części tej postaci są potężne i imponujące. Z pewnością męskie. Jeśli miałabym zgadywać, powiedziałabym, że to Lucian Blackthorne. Albo jeden z jego ochroniarzy, o których krążą plotki.
To niesamowite, jak wiele historii może otaczać jednego człowieka.
– Isadora Quinn? – Starszy mężczyzna stojący w drzwiach unosi podbródek w nieco królewski sposób; na widok tego gestu roześmiałaby się połowa mężczyzn z miasteczka.
– To ona. – Ciotka Midge wykonuje ruch kciukiem w moją stronę. – Jestem jej ciotką. Upewniam się tylko, że wszystko jest w porządku, zanim ją tutaj zostawię.
Na jego twarzy pojawia się surowa mina, oczy patrzą na mnie oceniająco, co sprawia, że spoglądam w dół na strój, który wybrałam na pierwszy dzień nowej pracy. Dżinsy z przetarciami wciśnięte do gumowców oraz jedyna posiadana przeze mnie koszulka, która nie ma plam po kawie lub keczupie. Wyobrażając sobie, jak muszę wyglądać w jego oczach z moimi długimi kruczoczarnymi włosami i tatuażem widocznym na prawym przedramieniu. Przedstawia wykonany krwią napis Invulnerable, oczywiście kursywą, oraz ciemnym eyelinerem. Ciotka Midge porównuje go do Alice’a Coopera tylko po to, żeby zrobić mi na złość; zaczęłam myśleć, że sformułowanie „swobodny ubiór” oznacza tutaj coś zupełnie innego. Gość jest pewnie przekonany, że jestem lokalną chuliganką. Co ciekawe, ubieranie się w ten sposób sprawia, że kłopoty trzymają się ode mnie z daleka. Inni ludzie także. W szkole nazywano mnie gotką i uważano, że jeśli ktoś rozpęta tam kiedyś strzelaninę, to na pewno będę ja.
Nie mogli mieć wyobrażeń bardziej dalekich od prawdy. Podczas gdy moi koledzy i koleżanki z klasy imprezowali w weekendy i siali wszelkiego rodzaju spustoszenie, ja zostawałam w domu, żeby poczytać książki i posłuchać Chopina.
Jestem uprzejma, dopóki inni są uprzejmi dla mnie, ale bywam bezczelna, kiedy wymaga tego sytuacja.
– Miałam pojawić się w swobodnym stroju, prawda?
– Jak widać, każde z nas ma swoją definicję tego sformułowania. W porządku. Zapraszam, Isadoro.
– Wystarczy Isa albo Izzy.
Odsuwa się na bok, zapraszając nas przez drzwi, które są co najmniej dwa razy wyższe ode mnie. Duża mosiężna kołatka w kształcie lwiej głowy sprawia, że zaczynam się zastanawiać, czy ktoś faktycznie kiedykolwiek z niej korzystał, a potem, przechodząc przez próg, przyglądam się misternym rzeźbieniom zdobiącym futryny pozbawione innych ornamentów.
– Nazywam się Rand, jestem asystentem mojego pana, pana Blackthorne’a – mówi mężczyzna, stając za nami. – Rozmawialiśmy przez telefon.
Zatrzymujemy się w eleganckim holu z piękną ciemnoszarą marmurową podłogą, w której centralnym punkcie znajduje się herb, zakładam, że rodziny Blackthorne’ów. Nieprzyzwoicie wielki i krzykliwy kryształowy żyrandol wisi ponad schodami prowadzącymi na piętro, ciemne drewniane poręcze i pasujące do nich równie ciemne ściany przywodzą na myśl filmy w stylu gotyckiego horroru. Bogate gobeliny zwisają ze złoconych prętów, a ściany zdobią obrazy; mogłabym się założyć, że są warte więcej, niż moja ciotka zarabia przez cały rok. Może nawet przez dwa lata. Ekstrawagancja tego miejsca jest przytłaczająca, a jednak mroczne i ledwo dostrzegalne akcenty kryjące się pod tym wszystkim poruszają jakąś niewidzialną strunę w moim sercu.
Jakby w powietrzu unosił się ukryty nurt krążącego smutku.
– Mówiłaś, że grasz na pianinie, zgadza się? – pyta Rand, podczas gdy ja nadal badam nowe miejsce.
– Tak. Potrafię grać. Nie jestem żadnym Mozartem ani nic z tych rzeczy, ale znam trochę utworów.
– Pani Blackthorne lubi słuchać klasyki. Dobrze się czujesz w tym repertuarze?
– Chopin, Liszt, Bach… jasne.
– Wspaniale. Gabinet jest po lewej. Proszę za mną.
Rand prowadzi nas w stronę drzwi sklepionych w łuk, zakładam, że trzeba było dopasować je na specjalne zamówienie, a potem podążamy za nim przez otwartą przestrzeń pełną eleganckich mebli wykonanych z drewna wiśniowego i skóry.
Gdy wchodzę do środka, złożony aromat drogich cygar i bogactwa atakuje moje zmysły. Książki ustawiono na półkach obok kredensu, przynajmniej część z nich wydaje się być zbiorami dokumentów. Na błyszczącej powierzchni niemal pustego biurka leży stos białych kartek, który odbija przygaszone światło.
– Proszę usiąść. – Starszy mężczyzna wskazuje dwa niewielkie skórzane krzesła przed biurkiem, a następnie obchodzi je i siada na o wiele większym krześle po drugiej stronie.
Twarda powierzchnia zatrzymuje mój impet, kiedy ciężko opadam na siedzisko. W ramach pracy dorywczej wysprzątałam wystarczająco dużo domów poza Tempest Cove, żeby wiedzieć, że drogie meble nie są ani wygodne, ani praktyczne – to krzesło nie jest wyjątkiem. Choć, jak sobie wyobrażam, wiele biznesowych transakcji jest finalizowanych w tym pomieszczeniu, ale może właśnie o to chodzi.
– Przygotowałem umowę, o której rozmawialiśmy przez telefon. – Rand przesuwa połowę kartek w moim kierunku.
Kładę dokumenty przed sobą. Są spisane przytłaczającym językiem poważnego przedsiębiorcy, którym zapewne jest Blackthorne. Pomimo to patrzę surowo na klauzulę poufności znajdującą się na pierwszej stronie.
– Co to takiego?
– Dziewczyna do towarzystwa, którą zatrudniliśmy ostatnio, robiła sobie selfie, które potem publikowała w mediach społecznościowych. Mój pan bardzo ceni sobie prywatność. Gdy będziesz tutaj przebywać, możesz zupełnie swobodnie poruszać się po całym zamku, co niezmiennie stawia prywatność pana Blackthorne’a w potencjalnie zagrożonej pozycji.
– Jeśli sądzi pan, że Isa będzie robić zdjęcia męskiej bielizny, mogę pana zapewnić, że nie ma takiej opcji. – Ciotka Midge wydaje z siebie nieprzyjemne prychnięcie i stłumiony chichot. – Jego białe majtasy są przy niej bezpieczne. – Gdy tylko słowa wybrzmiewają, przebiegły uśmiech ciotki znika, a ona sama marszczy brwi. – Oczywiście profesjonalnie rzecz biorąc.
Z twarzą wykrzywioną grymasem, który musi być zarezerwowany dla najbardziej nieokrzesanych miejscowych, Rand ściąga ramiona w tył.
– Tak, oczywiście, niemniej chcielibyśmy zabezpieczyć się na każdą ewentualność. – Jego ciemne oczy zwracają się w moim kierunku niczym chmura burzowa.
Zakładam, że wyobraża sobie mnie jak większość nastolatków z mojego pokolenia, które mają konta w mediach społecznościowych. Prawda jest taka, że prawdopodobnie według standardów współczesnego świata nie istnieję, ponieważ nie mam nawet telefonu z internetem. Mój aparat to proste urządzenie, do tej pory korzystałam z niego, tylko żeby odbierać oszalałe telefony i wiadomości od ciotki Midge, gdy zasiedziałam się w bibliotece.
Bez wahania podpisuję dokument.
– Mam nadzieję, że w umowie nie ma zapisu o tym, że Isa musi tytułować go „swoim panem”, bo my, Quinnowie, do nikogo nie zwracamy się w ten sposób.
Gdybym nie wiedziała, że mam już tę posadę w kieszeni, ciotka Midge z pewnością stałaby się powodem, dla którego nasz rozmówca ponownie by to przemyślał.
– Zawsze byłyśmy kapitankami naszego własnego statku.
– W zupełności wystarczy pan Blackthorne. Choć nie spodziewam się, że będziesz miała z nim wiele do czynienia podczas pobytu w tym domu. Tak jak mówiłem, jest człowiekiem, który ceni sobie prywatność ponad wszystko. Poza tym jest bardzo zajęty.
Biorąc pod uwagę wszystkie miejskie legendy, które otaczają to miejsce, zastanawiam się, co sprawia, że człowiek taki jak Rand pozostaje wierny swojemu tak nielubianemu przez wszystkich pracodawcy. Pieniądze?
Wypełnienie i podpisanie dokumentów zajmuje nam kilka minut. Kiedy kończymy, wzdycham głeboko.
– Mam nadzieję, że nie przepisałam wam swojej duszy.
– Oczywiście, że to zrobiłaś. – W głosie Randa nie słyszę nawet śladu wesołości.
Siedzę zmrożona na swoim miejscu, ale ośmielam się spojrzeć w stronę ciotki Midge.
Dźwięk, który wypełnia po chwili pomieszczenie, można pomylić ze śmiechem, ale takim, którego ktoś nie używał przez kilka lat. Rand siedzi i zasłania dłonią usta, a jego oczy przepełnia rozbawienie.
Przez chwilę mam wrażenie, że znalazłam się w odcinku Strefy mroku, pokój traci kolory, stając się czarno-białą alternatywną wersją rzeczywistości.
Na szczęście śmiech nie trwa długo, zamiera z westchnieniem. Rand odsuwa chusteczkę od oczu i odchrząkuje.
– A zatem pozwól, że oprowadzę cię szybko po posiadłości rodu Blackthorne’ów.
– Czy nie powinnam najpierw poznać pani Blackthorne?
Upewnić się, że ta kobieta w ogóle mnie polubi.
– Zrobimy to na końcu. Z samego rana pani Blackthorne bywa raczej nieprzyjemna.
ROZDZIAŁ 2
Szesnaście lat temu
Odciągając kamyk włożony w miseczkę procy, celuję nią w żołądź zwisający z nadłamanej gałęzi, jeden z najbardziej ukrytych pośród porannego mroku i gęstych liści. Wypuszczam gumkę i pozwalam pociskowi przelecieć w powietrzu aż do momentu, gdy trafia w cel. Wtedy coś czarnego, o wiele większego niż żołądź spada na ziemię z głuchym uderzeniem.
– O kurczę, trafiłeś ptaka! – Mój najlepszy przyjaciel Jude podrywa się na nogi pośród szeleszczących zarośli, a ja szybko podążam jego śladem i przypadam do ziemi obok czegoś, co wygląda jak duży kruk. – Wybiłeś mu oko! Patrz! – dodaje ze swoim brytyjskim akcentem.
Tam, gdzie powinna być gałka oczna, widać tylko pozostałości tkanki w zakrwawionym oczodole. Okaleczone oko leży w odległości kilku stóp od ptaka.
– To był wypadek.
– Ja pierdolę, to obrzydliwe! Wygląda na to, że go zabiłeś. – Usta Jude’a rozciągają się w uśmiechu, kiedy na mnie patrzy. Zachwyt w jego oczach przypomina mi dziecięcą radość, nie wygląda teraz na szesnastolatka, z którym dorastałem przez całe moje życie. – Choćbyś chciał, nie dałbyś rady tego powtórzyć. Nieźle ustrzeliłeś to ptaszysko.
Klękam obok leżącego stworzenia i przyglądam się jego nieruchomej klatce piersiowej. Niektórzy wierzą, że zabicie ptaka to zły omen. Mówi się, że mewy przenoszą dusze rybaków, a zabicie albatrosa oznacza nieuchronne zagubienie się na morzu. Nie mam pojęcia, co oznacza zabicie kruka.
– To przynosi pecha.
– Nie, to wrony. Kruki to tylko złole, co jedzą padlinę. – Jude chwyta patyk leżący obok i podnosi małą ciemną gałkę oczną ptaka, po czym rzuca ją w moją stronę.
Odskakuję, ale oko ląduje na moich spodniach.
– Dupek!
Gałka spada na ziemię, a ja sięgam po kamień, żeby czymś w niego rzucić.
– Wyraz twojej twarzy! Bezcenny! – mówi, tłumiąc śmiech.
Nagle błysk czerni trafia w jego twarz, a Jude wydaje z siebie wrzask. Czarne skrzydła trzepoczą ponad nim, a ptak skrzeczy, dziobiąc i drapiąc szponami.
– Zabierz go! Zabierz go, kurwa, ode mnie! – Macha rękami, a kiedy sięgam po patyk, żeby odgonić ptaka, ten zostawia Jude’a w spokoju i skupia się na mnie.
Ostre ukłucie dzioba pali moją skórę, podnoszę ręce, żeby zakryć twarz. Ptak kracze, a jego szpony wbijają się we mnie, przestaje atakować moje kończyny i przechodzi do włosów, wyrywając ich kolejne pasma.
– Kurwa, złap jakiś kij!
Udaje mi się rzucić, a za chwilę pierwszy cios trafia mnie w łokieć. Krzyczę i opuszczam ręce, żeby ukoić trochę przeszywający ból. Otwieram zaciśnięte powieki i widzę, że obok mnie Jude stoi nisko na nogach, gotów zamachnąć się kolejny raz.
– Nie we mnie, idioto, w ptaka!
Tylko że nie ma żadnego ptaka.
– Nie widziałem, żeby odleciał. A ty? – Nieprzyjemny ton głosu Jude’a sprawia, że przechodzą mnie ciarki.
– Nie. Musiał po prostu… zniknąć.
Patrzę na korony drzew ponad naszymi głowami, pomiędzy liśćmi dostrzegam małe fragmenty nieba, ale nie widać na nim ptaka.
– Zniknąć. Tak, jasne.
Kiedy przenoszę wzrok z powrotem na mojego przyjaciela, widzę długie rozcięcie przy linii włosów, z którego zwisa skóra razem z kawałkiem wyrwanej tkanki.
Gdy uświadamia sobie ból, wyciąga rękę, aby dotknąć rany.
– Skubaniec wyrwał mi kawałek skóry!
Czuję ciągłe pieczenie na rękach, więc je podnoszę. Liczne zadrapania i plamki tam, gdzie ptak próbował wydziobać mi kawałki ciała, wypełnione są ciemnoczerwoną krwią. Wyglądam, jakbym przetrwał jakąś bitwę.
– Matka mnie zabije. Jutro po południu mamy pozować do rodzinnych portretów.
Jude podnosi szybko moją procę z ziemi i parskając, cicho stwierdza:
– W takim razie będziesz pasował do swojej makabrycznej rodziny.
Byłem pewien, że nie uniknę gniewu matki, ale gdy wyobraziłem sobie, że tkwię obok niej pokryty krwią, a mój ojciec, jak zwykle srogi i rozeźlony, stoi za mną i przygląda się całej sytuacji, nie mogłem powstrzymać śmiechu.
– Miejscowi z pewnością będą mieć używanie.
– Skoro już przy tym jesteśmy, myślałem, że będziesz bardziej łaskawym gospodarzem i podarujesz staremu przyjacielowi jakąś cipkę, skoro już tutaj utknąłem.
Jude i ja poznaliśmy się w szkole z internatem, do której wysłał mnie mój ojciec, ale byłem tam tylko do czasu, gdy udało mi się zadbać o to, żeby mnie wydalili za podpalenie kanapy w gabinecie dyrektora. Teraz byłem zmuszony codziennie brnąć przez nudne lekcje z prywatnym nauczycielem, a mój przyjaciel odwiedzał mnie tylko od czasu do czasu, kiedy nie było zajęć w szkole.
– Masz na myśli jedną z lokalnych dziewczyn? – zapytałem. – Złapałbyś wszy łonowe.
Odgłos głośnego śmiechu Jude’a niesie się po lesie, gdy wracamy na teren zamku.
– No cóż, nadal sądzę, że jakieś cycki i tyłeczek byłyby miłym dodatkiem.
– Dodatkiem do czego?
Jude wkłada dłonie do kieszeni koszuli i wyciąga stamtąd dwa idealnie zwinięte skręty.
– Jak ci się udało to zdobyć w tym Chateau de Prison?
– Powinieneś zwracać więcej uwagi na swoją służbę. Ogrodnik załatwił mi towar za niewielką opłatą.
Biorę jeden ze skrętów z jego dłoni i podsuwam pod nos, wciągając orzeźwiający zapach ziół i drewna.
– Spotkajmy się dziś wieczorem w jaskini, po tym, jak moja matka zażyje swoje valium.
– A dziewczyny? – pyta Jude, wkładając oba skręty z powrotem do kieszeni.
– Zapomnij o dziewczynach, stary. W tym mieście nie ma nic, co mogłoby cię zainteresować.
W Tempest Cove ludzie są dziwni. Uśmiechają się, flirtują, a potem plotkują za twoimi plecami. Kiedyś zabawiałem się z jedną miejscową dziewczyną, poprzestaliśmy na całowaniu i dotykaniu, a przed końcem tygodnia połowa miasteczka gadała o moim fiucie.
A nawet nie zadałem sobie trudu, żeby wyciągnąć go ze spodni.
Ale tak właśnie tutaj działają. Jeśli tylko mogą podzielić się jakimiś pikantnymi szczegółami, będą drążyć temat.
Las kończy się, przechodząc w otwartą przestrzeń trawnika przy posiadłości. Mijamy ogrodnika Eastona, który uśmiecha się przebiegle, co teraz ma dla mnie o wiele więcej sensu, niż miałoby dziesięć minut temu.
– Myślę, że jesteś w błędzie, kolego – mówi Jude, zwalniając i chwytając mnie za ramię. – Sądzę, że zdecydowanie jest tutaj coś, co może mnie zainteresować.
Podążam za jego wzrokiem w stronę podjazdu przed domem, gdzie jakaś kobieta podnosi z ziemi walizkę.
Jude robi kilka kroków, wyprzedzając mnie.
– Proszę pozwolić sobie pomóc.
Kobieta odwraca się w naszą stronę, a moje serce zatrzymuje się na chwilę.
Jej oczy, skrywane przez długie czarne rzęsy, mają kolor głębokiej szarości, wąską twarz okalają długie delikatne fale opadające na szczupłe ramiona, a jej sylwetka rozszerza się w miejscu obfitych piersi rozciągających obcisły sweterek. Kiedy odwzajemnia uśmiech Jude’a, widać, że jeden z jej przednich zębów jest delikatnie krzywy, na tyle, żeby unieść jej pełną wargę w lekko wykrzywionym uśmiechu. Niesamowicie piękna kobieta, która, jak zakładam, parząc na dojrzałość rysów twarzy, jest co najmniej dziesięć lat starsza ode mnie.
– Merci – odpowiada, a jej usta zaciskają się, gdy przesuwa wzrok na mnie. – Mam na imię Solange. Będę tutaj sprzątać. – Wyraźny francuski akcent dodaje jej zmysłowego uroku.
– Jude. – Mój bezpośredni przyjaciel wyciąga rękę w stronę młodej kobiety, ale ta, nawet podając mu dłoń, ani na chwilę nie traci kontaktu wzrokowego ze mną. Jude pochyla się, aby pocałować ją w rękę. – Miło mi cię poznać, Solange.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odpowiada. Uśmiecha się i wysuwa dłoń z jego ręki. – A ty musisz być Lucian.
Gdy wypowiada moje imię, czuję, jak przechodzi mnie dreszcz.
– Wiesz, jak mam na imię?
Jej szare oczy na chwilę odrywają się od mojego spojrzenia, ale po chwili znów na siebie patrzymy.
– Jesteś ranny – mówi, zupełnie ignorując moje pytanie.
– Co proszę?
– Krwawisz.
Szybki rzut oka na ręce przypomina, jak sponiewierało mnie to ptaszysko.
– Nic mi nie jest.
– Lucian! Próbowałam się do ciebie dodzwonić przez ostatnią godzinę.
Krzywię się, słysząc niechciany jazgot mojej matki. Staram się ją zignorować, kiedy stoi przy wejściu do zamku ze skrzyżowanymi ramionami w swoim beżowym konserwatywnym kostiumie ze spodniami.
– A tobie co się stało? – Ta czepialska kobieta schodzi po kamiennych schodach w moją stronę. Wydaję z siebie jęk, czekając na gwałtowny wybuch jej matczynej troski. – Wyglądasz, jakby cię krew zalała!
– O, widzę, że osłuchała się pani z moim językiem, pani Blackthorne. – Jude ukrywa chichot pod chrząknięciem.
Wyraz twarzy mojej matki jest jeszcze bardziej surowy niż przed chwilą, a ona sama chwyta mnie za rękę i za twarz.
Czuję, jak moje policzki od razu oblewają się rumieńcem, gdy dostrzegam rozbawione spojrzenie, jakie Solange rzuca Jude’owi.
– Nic mi nie jest, mamo.
– Masz dziury w ręku, Lucian. Jak to się stało?
– Zadarł z niewłaściwym ptakiem.
Drażni mnie rozbawiony głos Jude’a.
Matka szarpie moją rękę i wykręca ją, nie przerywając inspekcji.
– Tak jak mówiłem, nic mi nie jest.
– Może się wdać infekcja. Musisz to oczyścić. Chodź, pielęgniarka cię obejrzy…
– Dasz mi spokój? Powiedziałem, że nic mi nie jest! – Kiedy mój gniew w końcu dochodzi do głosu, wyrywam rękę z jej uścisku.
Matka lekko rozchyla usta, a jej oczy rozszerzają się w wyrazie zdumienia.
– Lucianie Dariusie Blackthornie, nie będziesz odzywał się do swojej matki w ten sposób. Jak wiesz, już i tak mocno podpadłeś ojcu.
To, co zaczęło się jako niewielka bitwa na jedzenie pomiędzy mną i Jude’em, przerodziło się w prawdziwą wojnę, kiedy wyłamaliśmy szybki bezpieczeństwa od gaśnic i rozpyliliśmy z nich proszek gaśniczy po całej kuchni i salonie, co spowodowało – jak sama szacowała – zniszczenia mebli i dywanów o wartości tysięcy dolarów.
Pomimo denerwująco szerokiego uśmiechu przyklejonego do twarzy Jude’a zgrzytam zębami, ale nic nie mówię.
– Idź doprowadzić się do porządku. Porozmawiamy później.
Solange robi szybki krok w jej stronę i wyciąga dłoń.
– Miło mi panią poznać, pani Blackthorne.
Utrzymując sztywne ramiona swojej zwyczajowej wyniosłej postawy, matka nadal patrzy na mnie surowym wzrokiem, nie zadaje sobie choćby trudu zwrócenia uwagi na dziewczynę, która stoi tuż obok.
Solange opuszcza wyciągniętą rękę i odchrząkuje.
Jezu Chryste, ta kobieta nie jest nawet w stanie zaszczycić spojrzeniem dziewczyny, która będzie prała jej zasikaną pościel, kiedy matkę nawiedzi kolejny koszmar wywołany valium.
– Jeśli mogłaby pani… pokazać mi mój pokój, zostawię tam swoje rzeczy i zabiorę się do pracy. – Pokorny ton głosu nie pasuje do tej Solange, która przywitała się ze mną, zanim pojawiła się moja matka.
– Jeszcze jedno, Lucianie. Dziś wieczorem masz się nawet nie zbliżać do jaskini. – Nadal ignorując nową pracownicę, matka odwraca się i wchodzi z powrotem po kamiennych schodach. Na ich szczycie zatrzymuje się i spogląda za siebie. – Idziesz?
Z uśmiechem zażenowania Solange odbiera swoją walizkę od Jude’a i unosi brwi, uważając, aby moja matka tego nie zauważyła.
– Jest czarująca – szepcze.
– Nie będę udawał. Twoja mamuśka – mówi Jude – jest gorsza nawet od mojej.
– Sprawi, że zacznę pić, zanim będę mógł to robić legalnie.
Pomimo tego irytującego spotkania z matką w jakiś sposób jestem skupiony na kobiecie, która weszła za nią do środka.
– Ale trzeba przyznać, że to niezła dupa.
Marszczę brwi i odwracam się, żeby spojrzeć na mojego przyjaciela, który z zamkniętymi oczami oblizuje usta.
– Solange, nie twoja mamuśka. Jeśli kiedyś jej nie zaliczysz, obawiam się, że nie będziemy mogli być dalej przyjaciółmi. Proponuję, żebyśmy ją zaprosili na nasz wieczorek.
– A co, do diabła, miałaby robić z dwójką szesnastolatków?
– Nie jesteśmy tacy jak większość szesnastolatków. – Kładzie mi rękę na karku i przyciąga mnie bliżej. – Jesteśmy obrzydliwie bogaci i niesamowicie przystojni. Nie wspominając o tym, że nie chcę dostawać resztek po twoim ojcu. Lepiej się pospieszyć i skosztować jej w pierwszej kolejności.
– Co to niby miało oznaczać?
– Naprawdę sądzisz, że twój ojciec, człowiek posiadający więcej nałogów niż księża ruchający sprośne zakonnice, nie będzie chciał w któryś momencie jej zaliczyć?
Uderzam go pięścią w ramię.
– Gdybyś zapomniał, to przypominam ci, że jest żonaty z moją matką, dupku.
– Tak samo jak mój staruszek jest żonaty z moją mamuśką. Co nie przeszkadza mu ruchać wszystkiego, co nosi obcisłą kieckę.
– Twój ojciec nie wie, czym jest rodzina. Gdyby miał jakieś wyobrażenie na ten temat, nie wysyłałby cię do szkoły z internatem. Albo do mnie za każdym razem, kiedy wracasz na wakacje.
– To prawda. Ale podziwiam jego pasję dla zajęć dodatkowych. – Jude odwraca się w moją stronę, na jego ustach błąka się półuśmiech. – Oddam ci całą zawartość mojego lewego jądra, jeśli zaprosisz Solange do jaskini dziś wieczorem.
Wykrzywiam usta w grymasie obrzydzenia, kręcę głową i robię parę kroków, aby go wyprzedzić.
– Nie dotknąłbym twojego nasienia, nawet gdybyś dawał mi razem z nim fundusz powierniczy. Odwal się.
– Miałem na myśli mojego pierworodnego. – Jude rusza za mną, podbiega i znów się odwraca. – Żartuję. Ale serio, wszystko, czego chcesz, jest twoje.
– W jaki sposób miałbym niby to zrobić? Jest nowa. Zazwyczaj pierwszy tydzień upływa im na wchodzeniu w dupę moim rodzicom. Ona na pewno będzie robić to samo.
– Dokładnie. Jest nowa. Będzie chciała się przypodobać. – Chwyta mnie za ramiona i zatrzymuje w miejscu. – Uratowałem cię dzisiaj przed przeklętym ptakiem. Mógłbyś mi się odwdzięczyć.
– Porównujesz ze sobą dwie zupełnie różne rzeczy.
– Nie, porównuję jednego niebezpiecznego ptaka z innym. Czy ty widziałeś jej cycki? – Ściska mnie za ramiona, jakby wyobrażał sobie, że trzyma je w dłoniach. – Nie byłbym w stanie objąć ich dłońmi, nawet gdybym bardzo chciał. Muszę przelecieć tę dziewczynę, zanim eksplodują mi jaja.
– No to ty ją zaproś.
– To nie to samo. – Jude w końcu mnie puszcza i krzyżuje ręce na piersi. – Kiedy nie ma twojego ojca, jesteś panem tego domu. Każ jej przyjść.
– Jak?
– Użyj niesławnego uroku Blackthorne’a. A jak inaczej?
ROZDZIAŁ 3
Obecnie
Wyglądam przez okno dawnego gabinetu mojego ojca. Nawet dwa lata po jego śmierci w tym pokoju nadal unosi się zapach cygarowego dymu i tanich perfum jego ostatniej dziwki.
Po tym, jak zdrowie psychiczne mojej matki gwałtownie się pogorszyło, ojciec pozwolił temu miejscu popaść w ruinę. Zajął się piciem ginu przez cały dzień i spędzeniem czasu z prostytutkami, które kazał Randowi sprowadzać dla siebie spoza wyspy.
Czuję tępy ból wewnątrz czaszki promieniujący na prawą stronę głowy i przykładam dłoń do miejsca, gdzie widać łyse fragmenty pomiędzy włosami. Wykonując niewielkie koliste ruchy, próbuję zmniejszyć ćmiące uczucie, które zalęgło się głęboko. Ciche dzwonienie w uszach przybiera na intensywności na tyle, że czuję uderzenie ostrego bólu.
Przymykam oczy i oddycham przez nos, aż to minie, potem rozluźniam mocno zaciśnięte szczęki.
– Przyjechała, sir – odzywa się z tyłu Makaio.
Robię niepewny wydech, ale nie odwracam się w stronę stojącego za mną wielkiego Hawajczyka. Ma sześć stóp i pięć cali wzrostu, jest ode mnie tylko nieznacznie wyższy, ale jego masa sprawia, że widać między nami sporą różnicę. Jest śmiercionośny, posiada doświadczenie w walkach MMA. Nie podoba mi się pomysł, żeby ochroniarz cały czas za mną chodził, ale już tyle razy ktoś próbował mnie zabić, że mam powody, aby korzystać z jego usług. Znam go niemal połowę swojego życia – on i Rand byli wieloletnimi współpracownikami mojego ojca. To jedyna dwójka ludzi na świecie, której ufam.
– Czy Rand ma ją tutaj przyprowadzić, żeby ją pan poznał?
– Rand każdego dnia pomagał mojemu ojcu podejmować decyzje dotyczące milionów dolarów. Jestem pewien, że poradzi sobie z zatrudnieniem towarzyszki dla mojej matki.
– Ta wygląda młodo. Niezła laska, ale nie potrafi się ubrać.
W ogóle nie obchodzi mnie ta nowa dziewczyna. Rzadko się zdarza, żeby długo tu wytrzymały, więc nie widzę sensu zagłębiania się w nieistotne szczegóły, które nie są mi do niczego potrzebne. Nie wiem, czy to dlatego, że z moją matką trudno wytrzymać, czy też z powodu przebywania w tym domu przypominającym rozkładające się zwłoki, ale wszystkie miały tendencję do rzucania tej pracy, zanim na dobre ją zaczęły.
– Poproś Giulię, żeby przyniosła mi kawę.
– I śniadanie?
– Nie, nie jestem głodny.
– Jak to w ogóle możliwe? Nie rozumiem.
Uśmiecham się pomimo mojego nastroju.
– Ważę jakieś sto funtów mniej niż ty. I nie mam takiej relacji z jedzeniem jak twój kulinarny romans.
– Jedzenie nie zdradza. Nie wkurza się i nie jęczy za każdym razem, jak mam na nie ochotę. Nie muszę się martwić, że pojawi się jakiś dupek, które zwinie mi je sprzed nosa.
– To zależy od tego, co jesz.
Makaio prycha i kiwa głową.
– Powiem Giulii, żeby przyniosła kawę.
Dziękuję mu i ponownie odwracam się do okna. Z tego miejsca mogę ogarnąć wzrokiem las otaczający cały teren posiadłości i spojrzeć dalej, gdzie fale oceanu tańczą w oddali za krawędzią stromego klifu.
Posiadłość Blackthorne’ów to symbol zbytku, forteca zaprojektowana tak, aby oddzielić bogatych od biednych. Mój pradziadek wybudował zamek na najwyższym klifie, żeby można było go dostrzec z każdego miejsca w Tempest Cove. Ponura pamiątka mająca przypominać kolejnym pokoleniom, że nigdy nikt nie powinien splatać swojego losu z rodziną Blackthorne’ów. Mówi się, że fundamenty tego miejsca zostały zrobione ze zmiażdżonych kości jego wrogów. Bardzo dramatyczne. Nawet moja własna rodzina nie jest odporna na wymyślanie takich historii.
Widok oceanu płynnie przechodzi w inny obraz, a moje odbicie w szybie się wyostrza – dostrzegam kilka makabrycznych blizn, które ciągną się przez dolną część policzka. Kiedy obracam głowę nieco na bok, widzę drugą, nieoszpeconą połowę twarzy, tę, która nie została porwana na strzępy tamtej nocy. Dotykam jej dłonią i czuję namacalny dowód widzianej w odbiciu groteski, nierówny pejzaż mojej skóry. Obrażenia były tak głębokie, że nawet korekcja blizn nie potrafiła ich ukryć.
Kiedy czuję zbliżające się znane uczucie odrazy, dłonie instynktownie zaciskają się w pięści. Uderzyłem nimi już w wystarczającą liczbę luster, żeby wiedzieć, że niszczenie przedmiotów nie sprawi, że zniknie. Nie zmieni tego, co się stało. Ale ból sprawia mi przyjemność.
– Mój panie? – Gdy słyszę głos Giulii, poskramiam frustrację i tylko częściowo odwracam się do kobiety. – Czy będzie pan potrzebował moich usług dzisiejszego wieczoru? – pyta, stawiając filiżankę kawy na podkładce na biurku.
Czasem się pieprzymy. To część umowy, którą z nią zawarłem, umowy, dzięki której dla mnie pracuje, a jej córka chodzi do prestiżowej szkoły z internatem zamiast do którejś z publicznych szkół na kontynencie, gdzie pełno handlarzy narkotyków.
– To nie będzie konieczne.
Lubię oddawać się przyjemnościom z kobietami, ale nie jest to wystarczające. Nigdy nie jest. Giulia się adaptuje, ulega wszystkim moim prośbom, ale potrzebuję czegoś, co sprawiłoby, że dostałaby mdłości.
A dziś po prostu nie mam energii, żeby przebrnąć przez te zwykłe rzeczy.
Jeśli nie znałbym jej tak dobrze, mógłbym pomylić jej ściągnięty wyraz twarzy z rozczarowaniem. Ale wiem, że to nie to.
– Dobrze.
Nie tak dawno drwiłaby na samą myśl o tym, że mogłaby pochylać głowę w wyrazie takiej uległości. Obecnie jest o wiele bardziej posłuszna, bez jakiegokolwiek komentarza czy sprzeciwu. To nie znaczy, że ma coś przeciwko temu, że ją odsyłam. Pomimo jęków, pocałunków i pozornie ciepłych czułości jestem pewien, że mój widok odrzuca ją na tyle, że musi udawać przyjemność podczas seksu. Nawet orgazm osiąga wtedy, gdy ma zamknięte oczy, tak jakby jedno spojrzenie na mnie mogło go zepsuć.
– Czy to cię zadowala? – pytam.
– Pańska satysfakcja mnie zadowala, sir.
– Ale ulżyło ci, że nie musisz dzisiaj mnie pieprzyć? Tego wstrętnego i odrażającego Szalonego Syna.
– Nie myślę o panu w ten sposób.
– Wszyscy myślą o mnie w ten sposób. Ty także.
Jeśli opuściłaby głowę jeszcze niżej, całowałaby podłogę.
– Czy potrzebuje pan ode mnie czegoś jeszcze?
Odwracam się tyłem do niej i w szybie dostrzegam, jak niespokojnie się wierci. Wszyscy oprócz Makaio są przy mnie niespokojni. Jeśli moja twarz nie wystarczy, żeby ich przestraszyć, plotki na mój temat z pewnością sprawią, że będą spięci.
– Nie. Niczego nie potrzebuję.
Patrzę, jak się wycofuje, a gdy wychodzi z mojego gabinetu, światło w korytarzu zostawia delikatny poblask na szybie.
Kolejne uderzenie bólu, silniejsze niż wcześniej, dzwonienie w uszach jest niczym igła przebijająca bębenki. Kolejne spazmy bólu przeszywają szczękę; zaciskam zęby, trzymając się za głowę z obu stron.
Kurwa. W ciągu ostatniego roku się nasiliły, są niemal nie do zniesienia. Ból dociera do oczodołów i przez chwilę widok za oknem rozmywa się w impresjonistyczny obraz zieleni i niebieskości.
Poprzez ciężkie powieki staram skupić się na wodzie, na czymś, co mogłoby odciągnąć myśli od tej agonii. Lekarz kiedyś mówił mi o obiekcie skupienia. Zawsze potem następują tylko postrzępione rozbłyski światła i zawroty głowy.
Głosy przed drzwiami mogą być prawdziwe lub wyimaginowane, trudno powiedzieć, ale stają się coraz głośniejsze – skupiam się na tym dźwięku, żeby odciągnąć uwagę od bólu. Kobiecy głos o delikatnej intonacji, ale to wystarcza, żeby przebił się przez dzwonienie.
Zataczam się w stronę drzwi i przyciskam ucho do drewna. Zimne deski i twarda powierzchnia, na których się opieram, przynoszą mi pewną ulgę, zamykam oczy i słucham, jak mówi. Potem dobiega mnie głos Randa, który papla o historii posiadłości Blackthorne’ów. W następnej chwili rozbrzmiewa kolejny kobiecy głos, głęboki i zachrypnięty, jakby należący do palaczki, a potem znów ten pierwszy. Dźwięk jest taki kojący, a melodyczne vibrato śmiechu sprawia, że przestaję słyszeć bolesne dzwonienie.
Uchylam odrobinę drzwi i dostrzegam tylko plecy, kiedy nowo przybyłe razem z Randem idą w dół korytarza.
Kruczoczarne włosy dziewczyny poruszają się dookoła jej szczupłych ramion, podczas gdy ona ogląda ściany domu. Starsza kobieta idzie obok niej, sądząc po jej zahartowanych rysach, być może to jej matka. Czarnowłosa dziewczyna odwraca się na tyle, że odsłania mi swój profil, i, mój Boże, jest piękna. Ma złotawą skórę, wysoko osadzone kości policzkowe i idealny kształt nosa. To pewien rodzaj olśniewającego piękna, które wkrótce zostanie stłamszone przez jałową posępność tego miejsca.
Ale jest młoda. Zdecydowanie za młoda.
Moja matka pożre ją żywcem, zanim ten tydzień dobiegnie końca.
To będzie wielka strata.
ROZDZIAŁ 4
Szybkie oprowadzanie po domu zajmuje nam ponad godzinę, a udało nam się obejść tylko zachodnie skrzydło zamku. Głównym motywem przewodnim w każdym pomieszczeniu jest bogactwo. Rodzina Blackthorne’ów zdecydowanie ma więcej pieniędzy, niż ktokolwiek z miejscowych byłby w stanie sobie wyobrazić. Nawet ciotka Midge, która zazwyczaj uważa elegancję za bezsensowny zbytek, parę razy stanęła jak wryta z szeroko otwartymi oczami.
Biorąc pod uwagę, jak bardzo opuszczony wydaje się budynek z zewnątrz, nikt nie przypuszczałby, że w środku, w jego żyłach, nadal pulsują takie bogactwo i luksus.
Pomimo mojego subtelnego sprzeciwu Rand nalegał, aby ciotka poszła z nami, ponieważ nie trzeba żadnego psychoanalityka, żeby stwierdzić, że moja ciotka wcale nie poczuła się lepiej po naszym krótkim spotkaniu godzinę temu. Podziwiam poświęcenie, z jakim się mną opiekuje, zwłaszcza po tym piekle, które przeszłam kilka miesięcy temu, ale jej apodyktyczna natura jest jednym z powodów, dla których nie mogę się doczekać, kiedy wyjadę z tego miasta. Przypominam sobie dwie młode wiewiórki uwięzione w klatce, jeden z chłopców mieszkających na końcu naszej ulicy zamknął je tam po tym, jak wdrapały się po nogawce jego spodni. Chłopcy śmiali się okrutnie, gdy małe zwierzątka biegały w kółko za cienkimi kratami. Raz za razem. Nigdy nie jadły. Nigdy nie odpoczywały. Wdrapywały się na szczeble klatki, jakby nie zdawały sobie sprawy, że coś trzyma je w tej ciasnej przestrzeni. W końcu obie zdechły.
To nie będę ja. Nie w tym mieście.
– Dopóki tu jesteś, jeśli będziesz głodna, obsługa w kuchni jest do twojej dyspozycji. Pracuje u nas wykwalifikowany szef kuchni, który z chęcią przyrządzi to, na co będziesz miała ochotę. – Rand wyrywa mnie z zamyślenia, opowiadając o kolejnych udogodnieniach dostępnych w tym miejscu.
Wykwalifikowany szef kuchni? O co, do diabła, miałabym poprosić szefa kuchni? Nawet nie wiem, co taki szef kuchni gotuje.
– Luksusowo – szepcze mi do ucha ciotka Midge, kiedy podążamy za Randem ciemnym korytarzem. – Nadal nie podoba mi się to miejsce. Sprawia, że włoski na karku stają mi dęba.
Przesuwam spojrzeniem po wysokich sufitach i ciemnych ścianach. Po obu stronach wiszą misternie wykonane portrety, założę się, że to krewni; bogactwo rodzinnej historii, jakiego jeszcze nigdy nie widziałam.
– Mnie się podoba. I będę w domu w weekendy.
– Co dzieje się tutaj w weekendy? To wtedy odczyniają te swoje seanse? – pyta chichotliwie ciotka Midge, a ja cicho jęczę, kolejny raz rozglądając się po ścianach.
– Wtedy mój pan cieszy się swoją prywatnością – odpowiada Rand, zatrzymując się na szczycie schodów górujących ponad holem, przez który weszłyśmy do domu. – Ludzie otaczają go o wiele częściej, niżby chciał, więc w weekendy odpoczywa od społecznych interakcji. Jednak może się zdarzyć, że zostaniesz wezwana, aby wziąć udział w przyjęciu lub okolicznościowej kolacji w roli dodatkowej pomocy.
– Co? Będzie serwować jedzenie innym bogaczom?
Drwina w głosie ciotki sprawia, że zaczynam żałować, że pozwoliłam jej przyjść ze mną. Jak bardzo dziecinnie musi wyglądać, że ciotka towarzyszy mi podczas rozmowy o pracę.
– Chętnie pomogę. W sposób, jaki będzie konieczny – mówię i nawet nie patrząc na nią, czuję jej palące spojrzenie, kiedy potwierdzam moją decyzję o przyjęciu tej pracy.
– Wyśmienicie. – Schodzimy po schodach, a Rand znów przyjmuje rolę przewodnika i prowadzi nas w stronę frontowych drzwi, gdzie przystajemy przed herbem Blackthorne’ów. – Mniemam, że jest pani usatysfakcjonowana naszym porozumieniem?
Pytanie jest skierowane do Midge, a gdy ta krótko kiwa głową, czuję, jak rozpala się we mnie płomień irytacji. Jakby to ciotka miała możliwość stawiać wymagania czy też wykazywać się tutaj jakąkolwiek hardością. Tak jakby ten człowiek był zobowiązany cokolwiek jej wyjaśniać, podczas gdy ona powtarzała wszystkie wścibskie plotki o tej rodzinie. Znam moją ciotkę na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że to ta chwila, kiedy zacznie zadawać bezczelne i szalenie niestosowne pytanie, jak na przykład: „Czy to prawda, że Lucian Blackthorne zamordował swoją żonę i syna?”.
Powiedz coś, podpowiada mi głos w głowie, ale słowa nie są w stanie wydobyć się z moich znieruchomiałych ust.
– Chyba tak. Czy trzeba jej podawać jakieś leki albo coś takiego?
Odpowiedź ciotki wprawia mnie na chwilę w osłupienie. Tak wielkie, że prawie nie doceniam tego, jak ważne jest jej pytanie, sama nie wpadłam na to, żeby je zadać. Jezu.
– Panią Blackthorne opiekuje się pielęgniarka, która dba o jej wszystkie medyczne potrzeby, od czasu do czasu odwiedza ją także lekarz. Rola towarzyszki ogranicza się tylko do spędzania z nią czasu w takim wymiarze, jaki pani Blackthorne uzna za zadowalający. Może to być przechadzka po ogrodzie lub czytanie książki. Przyznaję, że jest dość zagorzałą bibliofilką.
– Wygląda na to, że wasza dwójka będzie się świetnie dogadywać. – Ciotka przewraca oczami, krzyżuje ręce na piersi i przybiera swoją zwyczajową postawę obronną. – A więc… mam po nią przyjeżdżać, żeby odbierać ją przed weekendem? Jak to działa?
– Pan Blackthorne ma osobistego kierowcę, który będzie do dyspozycji panny Quinn, jeśli będzie potrzebowała pojechać do miasta w jakimkolwiek celu.
– Jego osobisty kierowca? Czy on sam go nie potrzebuje? – Jestem zupełnie niezorientowana, jeśli chodzi o sprawy bogaczy, i nie wiem, czy dojeżdżają do pracy jak inni ludzie.
– Większość służbowych spraw udaje mu się załatwiać zdalnie, z wykorzystaniem komputera. A te, które wymagają osobistego kontaktu z innymi, są załatwiane tutaj, w jego gabinecie. Mój pan rzadko opuszcza swój dom. Czasem odbywa podróże służbowe na stały ląd lub do innego stanu, ale nie robi tego zbyt często.
Obraz wiewiórek wspinających się po prętach klatki znów pojawia się w moim umyśle i mimowolnie marszczę czoło.
– Nie spodziewam się, żebym ja sama także miała często zapuszczać się do miasta.
– Oczywiście nie licząc odwiedzin u swojej ciotki – wtrąca Midge.
– Oczywiście.
– Jeśli jest pani usatysfakcjonowana udogodnieniami, które będzie miała do dyspozycji pani siostrzenica, chciałbym zaznajomić pannę Quinn z jej codziennymi obowiązkami, aby mogła rozpocząć swój dzień z panią Blackthorne.
– Tak, jasne. – Ciotka Midge kiwa głową, podnosząc kciuk. – Przyniosę tylko jej bagaże.
– Makaio czeka przy samochodzie, zabierze rzeczy osobiste panny Quinn. Nie musi już pani wracać, może pani spokojnie odjechać.
– Aha. Hmm… a zatem chyba musimy się pożegnać, nie? – Niepewność nie znika z oczu ciotki, kiedy podchodzi i mnie przytula. – Masz komórkę, dzwoń do mnie, jeśli będziesz czegokolwiek potrzebowała. Albo jeśli cokolwiek wyda ci się podejrzane – szepcze.
Kiwam głową, chwytam ją za łokcie i odsuwam od siebie, po czym uśmiecham się tak, jakbym nie była diabelnie zdenerwowana przed spotkaniem z panią domu.
– Wszystko będzie dobrze. Zadzwonię wieczorem, okej?
– Ja myślę – mówi ciotka i odwraca się, żeby podać rękę Randowi.
Przez chwilę sytuacja robi się dość niezręczna, ponieważ Rand jedynie muska jej dłoń, a potem wyciąga chusteczkę i wyciera ręce, jakby oblazły go zarazki.
– No to ja już pójdę. – Ciotka wsuwa ręce do kieszeni; chyba nie wie, co powinna z nimi zrobić. – Do zobaczenia… Do zobaczenia w weekend.
– Jedź bezpiecznie.
Nie odprowadzam jej do drzwi, bo obawiam się, że wykorzystałaby tę chwilę jako ostatnią deskę ratunku, żeby jakoś przekonać mnie do zmiany zdania.
Teraz, kiedy postawiłam stopę wewnątrz tego zamku, już nic mnie nie przekona. Panuje tu pewna niepokojąca atmosfera, ale nie pustka i osamotnienie, którego się spodziewałam. Chyba nie jest tu również tak strasznie, jak spodziewała się ciotka Midge; gdyby nie to, wątpię, że ustąpiłaby tak szybko. Czuć tu bicie serca, choć jest ono odległe i ukryte pośród kości tego miejsca.
Rand otwiera jej drzwi, patrzę z holu, jak przez chwilę w nich stoi – na tym wielkim progu wygląda na bardzo małą, niemal rysunkową postać trzymającą się krawędzi własnej koszulki. Jeszcze jedno spojrzenie za siebie, a potem schodzi po kamiennych schodach, gdzie czeka na nią ogromny mężczyzna, mający chyba ponad sześć stóp wzrostu, o ciemnej karnacji i czarnych włosach związanych z tyłu w koczek. Biorąc pod uwagę to, jak wygląda, zakładam, że jest Polinezyjczykiem.
W chwili, gdy Rand zamyka za nią drzwi, po raz pierwszy sobie uświadamiam, że naprawdę jestem zdana tylko na siebie.
– Lubisz herbatę?
Pytanie wyrywa mnie z zamyślenia. Odchrząkuję.
– Nie, niespecjalnie. Jestem raczej kawoszką.
– Szkoda. Pani Blackthorne uwielbia herbatę, gdy ją pije, jest chyba najbardziej serdeczna.
Wygląda na to, że cierpliwość, jaką ta kobieta ma dla ludzi, jest jeszcze mniejsza niż stan mojego konta bankowego. Ale z pewnością nie będzie gorsza od ciotki Midge, kiedy próbowała rzucić palenie jakiś rok temu. Humorzasta jak nietoperz opalający się na plaży.
– Chodźmy, myślę, że nadszedł czas, żebyś ją poznała.
– Jasne. – Czuję niepewność i ciarki przechodzące mi po plecach.
Kiedy miałam szesnaście lat, zostałam poproszona, żeby spędzić jeden wieczór z moimi dziadkami stryjecznymi: ciotką Sophie i jej cierpiącym na zaawansowane stadium stwardnienia rozsianego mężem – jedynym bratem mojego dziadka. Ciotka Sophie chciała wyjść ze swoimi dawno niewidzianymi przyjaciółkami i potrzebowała odpoczynku od codziennego zajmowania się mężem. Jakie było moje zadanie? Upewnić się, że nie utopi się we własnej ślinie. Więc za każdym razem, kiedy słyszałam, jak wujek Conlan się krztusi, miałam wsadzić rurkę do jego gardła i odessać wszystkie płyny. Sama myśl o tym przyprawiała mnie o gęsią skórkę, ale dopiero gdy faktycznie miałam to zrobić, zaczęłam panikować. Okazało się, że nie potrafię umieścić rurki w odpowiednim miejscu, cała się trzęsłam, a on patrzył na mnie, jakbym była idiotką. To właśnie wtedy przyrzekłam sobie, że nigdy więcej nie znajdę się w takiej sytuacji.
A jednak oto jestem właśnie tutaj i chwytam pierwszą okazję, aby zapewnić rozrywkę starszej samotniczce.
Jednak podczas rozmowy kwalifikacyjnej Rand zapewniał mnie, że pani Blackthorne jest niemal w pełni mobilna i sprawna, czasem tylko wymaga niewielkiej pomocy przy poruszaniu.
Zamiast tak jak poprzednio wejść na schody, idziemy w głąb korytarza na parterze, mijamy pokój po prawej stronie, który sprawia, że zwalniam. Każdy cal ściany jest pokryty lustrami, wielkimi ozdobnymi taflami i malutkimi lustereczkami. Lustrami o dziwnych kształtach. Cały pokój poświęcony odbiciom. Przedziwne. Nie potrafię nawet wyobrazić sobie posiadania tak wielkiej przestrzeni, żeby przeznaczyć ją na coś tak bezużytecznego. W domu miałam wrażenie, że ciotka Midge i ja cały czas wpadamy na siebie.
Z zapatrzenia wyrywa mnie dzwonek telefonu, Rand zatrzymuje się na środku korytarza.
– Przepraszam na chwilę – mówi i przykłada telefon do ucha. Robi trzy kroki do przodu. – Tak? – pyta, a ja patrzę na jego profil i dostrzegam, jak marszczy brwi. – Chyba sobie żartujesz. Dziewczyna zniknęła nagle i zupełnie bez uprzedzenia, nie powiedziała ani słowa naszemu domowemu lekarzowi ani pielęgniarce. Zostawiła niezamknięte drzwi na balkon, narażając panią Blackthorne na wielkie niebezpieczeństwo. – Intensywność jego głosu zanika, gdy on sam podąża dalej korytarzem. – Jakiekolwiek halucynacje, które twierdzi, że miewa od czasu odejścia, są najpewniej spowodowane gryzącymi ją wyrzutami sumienia.
Halucynacje? Udając, że nie słucham rozmowy, jeszcze raz zaglądam do pokoju z lustrami. Po chwili czuję delikatne klepnięcie w ramię. Wzdrygam się instynktownie, a kiedy się odwracam, dostrzegam Randa, nadal ma przy uchu telefon. Unosi palec i po chwili znów odchodzi.
– Ma szczęście, że mój pan nie wie o całym tym zajściu, wtedy wyrok sądu tego dnia byłby o wiele mniej bezstronny. – Jego głos odbija się echem w korytarzu, a ja oddalam się w przeciwnym kierunku, przechodzę obok windy i mijam kolejne pokoje.
Po chwili docieram do drzwi na końcu korytarza i zatrzymuje się w pół kroku, serce podskakuje mi do gardła, kiedy zaglądam przez przeszklone drzwi.
Sufit tego pomieszczenia tworzy żelazna konstrukcja w kształcie kopuły ze wstawionymi w nią szybami, przypomina mi skrzyżowanie szklarni i klatki dla ptaków. To atrium z drewnianą podłogą. Porannego światła jest już na tyle dużo, że oświetla ażurowe pajęczyny otulające całe pomieszczenie. Gdzieniegdzie widać umierające rośliny – patrząc na ilość porozrzucanych doniczek, to miejsce musiało kiedyś tętnić życiem. Na samym środku stoi najpiękniejszy czarny fortepian, jaki kiedykolwiek widziałam. Taki jak z moich snów, w których siedzę przy instrumencie i gram swoje własne kompozycje dla zgromadzonej publiczności zasłuchanej w moją muzykę. Zanim sobie to uświadomię, wchodzę do pokoju i staję przy tym wielkim pianinie. Rzucam ukradkowe spojrzenie w stronę drzwi i przeciągam palcami po białych i czarnych klawiszach. Z boku, na okrągłym stoliku, stoi szklanka z bursztynowym płynem i niemal roztopionymi kostkami lodu.
Rozglądam się w poszukiwaniu jakiegoś człowieka, ale poza kilkoma meblami, stosem książek i czymś, co wygląda jak lampa uliczna w stylu wiktoriańskim, jakich nie widuje się w Tempest Cove, nie ma tu nikogo. Pnącza wspinające się za oknem kojarzą mi się ze starą londyńską uliczką.
Fascynujące.
Mogę sobie tylko wyobrażać, jak wygląda to pomieszczenie zimą.
Ponownie odwracam się i naciskam klawisze, aby wydobyć dźwięk akordu. Nie byłabym go w stanie rozpoznać, nawet gdyby ktoś mi za to zapłacił, ale jest on na tyle popularny, że występuje w wielu utworach, które grałam. Klawisze zachowują się zupełnie inaczej niż w starym pianinie w szkole, mocno zużytym i zniszczonym przez czas. Są równe i gładkie, niemniej nieco bardziej sztywne niż te, do których przywykłam. Gdy wygrywam na nich prosty pasaż, czuję, jakby były cięższe, a ich dźwięk jaśniejszy. Czasem mój nauczyciel muzyki prosił, żeby grała na koncertach, kiedy jego sprawdzony pianista był niedostępny. Jedno wysłuchanie utworu zawsze wystarczało, żebym była w stanie zapamiętać go w całości, co do jednej nuty. Zawsze lubiłam stały rytm w muzyce i to miarowe tik-tik-tik wydawane przez metronom.
Nagle dopada mnie dziwne uczucie, przestaję grać i odwracam się, ale widzę tylko cień ruchu za uchylonymi drzwiami.
– Rand?
Czuję dreszcz i włoski na skórze stają mi dęba. Obchodzę fortepian, żeby mieć lepszy widok na korytarz – jestem pewna, że ktoś tam jest.
– Rand, czy to ty?
Cieniutkie macki łaskoczą mnie w kark, pocieram to miejsce dłonią, aby pozbyć się pełzającego mrowienia.
Jest środek dnia, Iso. Uspokój się.
Mam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, więc rozglądam się po pokoju.
– Halo?
– Panno Quinn!
Z gardła wyrywa mi się krzyk, robię krok do tyłu, kładąc rękę na piersi.
Rand zagląda do pokoju.
– Nie chciałem cię przestraszyć. I przepraszam za opóźnienie. Idziemy?
Zamykam na chwilę oczy, oddycham głęboko i potakuję. Następnie podążam za nim, wychodzimy z pokoju, idziemy korytarzem do srebrnych dwuskrzydłowych drzwi, które okazują się być windą. Oczywiście, że w tym domu jest winda. Dlaczego miałoby jej nie być?
– Tą windą można się dostać tylko do dwóch miejsc. Pokoi pani Blackthorne oraz gabinetu mojego pana. Przestrzegam panią przed myszkowaniem na trzecim piętrze, ponieważ pan Blackthorne jest bardzo wyczulony…
– Na punkcie swojej prywatności – kończę zdanie za Randa. – Rozumiem.
– To dobrze. – Rand naciska przycisk na ścianie, a panel ponad drzwiami pokazuje poszczególne numery, najpierw trzecie piętro, potem drugie. – Możesz swobodnie poruszać się po wszystkich pomieszczeniach z wyjątkiem sypialni mojego pana i oczywiście katakumb.
Rozlega się dźwięk dzwonka i srebrne drzwi się rozsuwają. Rand gestem dłoni zachęca mnie do wejścia do windy.
– Katakumby? – pytam.
– Najniższy poziom zamku. Znajduje się tam mauzoleum czy raczej ossarium rodu Blackthorne’ów.
Znów ogarnia mnie uczucie chłodu.
– Mauzoleum? W sensie takie z… ludzkimi szczątkami? W tym domu?
– Tak. Ród Blackthorne’ów otrzymał specjalne pozwolenie, dzięki któremu może grzebać swoich przodków tutaj, na terenie posiadłości. Niemniej nie masz wstępu do katakumb.
– Oczywiście. – Dlaczego miałabym w ogóle chcieć myszkować pośród martwych ciał?
– Byłabyś zdziwiona, co są w stanie zrobić niektórzy ludzie, aby zobaczyć to, czego im nie wolno. Lepiej, żebyś tego nie próbowała. Jeszcze jeden drobiazg, o którym chciałbym wspomnieć. Jeśli przypadkowo spotkasz się z panem Blackthorne’em, radzę ci, żebyś nie utrzymywała z nim zbyt długo kontaktu wzrokowego. To go… irytuje.
Facet musi być przewrażliwiony na punkcie swoich blizn. Rozumiem to.
– Jasne. Ale z tego, co rozumiem, to nie łazi po domu bez celu.
– Poza tym, że chodzi do swojego biura i na siłownię, raczej nie.
– Macie tutaj siłownię?
– Jak również basen i zadaszoną bieżnię. Mój pan był dość aktywnym sportowcem, kiedy był młodszy. Możesz z nich korzystać, jeśli chcesz.
Jezu, potrzebują chyba całej ekipy, żeby codziennie to wszystko wysprzątać. Nie chciałabym dostać zlecenia na ten dom, kiedy jeszcze pracowałam w firmie sprzątającej.
Winda zatrzymuje się na drugim piętrze i jej drzwi otwierają się bezpośrednio na pomieszczenie wyglądające jak salon. Stoi w nim wyglądająca jak antyk sofa obita czarnym atłasowym materiałem, tak przyjemnym, że od razu chciałabym go dotknąć. Cała ściana po lewej stronie jest zajęta przez przeszklony kredens z gablotami pełnymi figurek, które z daleka wyglądają na porcelanowe lalki. Są ich setki. W świetle wpadającym przez okno dostrzegam ich paciorkowate oczy, które patrzą przed siebie przez warstwę szkła. Każda z nich jest ustawiona na czymś w rodzaju stojaczka.
Obrazek jak z koszmaru.
Wchodzę do pokoju i kolejny powiew chłodu muska moją skórę, atmosfera opuszczenia w tym miejscu staje się niemal namacalna.
– Pani Blackthorne jest w posiadaniu najcenniejszej i najbardziej pożądanej kolekcji porcelanowych i biskwitowych lalek na świecie.
– Czyli zbiera je od dłuższego czasu?
– Odkąd była małą dziewczynką. Proszę usiąść na sofie. Przyprowadzę ją – informuje i wychodzi.
Jednak ja jeszcze nie siadam. Cały czas bym się wierciła, przez co jeszcze bardziej skupiłabym się na moich skołatanych nerwach.