Wyspa kości. Tajemnice Weeping Hollow. Tom 2 - Fiorina Nicole - ebook

Wyspa kości. Tajemnice Weeping Hollow. Tom 2 ebook

Fiorina Nicole

4,5

Opis

Dwie zagubione dusze i zakazane uczucie, które je połączy. Witaj w WeepingHollow, miasteczku, gdzie nocą budzą się cienie, które nawiedzają Twoje sny.

Adora – uwięziona w ciasnych ramach swojego życia, zgorzkniała i załamana dziewczyna, próbująca zdjąć klątwę ze swej matki, która została wprowadzona w stan śpiączki. Codziennie gnębi ją tęsknota za morzem…

Stone – wyrzutek uważany za potwora. Przez całe życie nienawidzony i źle traktowany. Wychowany z dala od WeepingHollow, jest piątą ze Zgasłych Dusz.

Życie Adory się zmienia, gdy dziewczyna znajduje na plaży nieznajomego mężczyznę wyrzuconego przez fale. Jest nim Stone… Choć tych dwoje dzieli niemal wszystko, połączy ich miłość, gwałtowna i niepowstrzymana jak morze w czasie sztormu. Jednak w nawiedzonym miasteczku WeepingHollow, do którego niewielu miało szansę dotrzeć, a nieliczni je opuścić, ich uczucie zostanie wyklęte.

Jaką cenę przyjdzie im zapłacić za to, by mogli być razem?

Rozdzierająca serce, słodko-gorzka historia miłosna w świecie pełnym tabu, pradawnej magii i pogańskich rytuałów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 899

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (43 oceny)
29
10
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
klaudiaciacho

Nie oderwiesz się od lektury

Już dawno żadna książka mnie tak nie poruszyła i nie wywołała we mnie tylu emocji. Przeżywałam, płakałam, wkurzałam się i miałam ochotę milion razy udusić główną bohaterkę. Ale kocham tę historię i zapamiętam ją na długo. Ten tom podobał mi się bardziej, niż pierwszy❤️‍🩹💔
50
kaszanna
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Przez pierwsze 150stron kilka razy miałam ochotę przerwać czytanie, a potem nagle okazało się, że jest czwarta w nocy, a ja nie mam najmniejszej ochoty na sen. Ta książka, podobnie jak jej poprzedniczka, jest pisana emocjami. Zdecydowanie lubię to!
20
justa87

Nie oderwiesz się od lektury

Książka mega wciągająca i polecam. Jedyne co to nie potrafilam polubic Adory...
20
ninjaax3

Nie oderwiesz się od lektury

Seria Tajemnice Weeping Hollow to cudo. obie części są magiczne, kreatywne, czasami przerażające i tak bardzo trafiają w czytelnika. Książki są długie ale nic tutaj nie dzieje się przypadkowo. Nie ma tutaj zapychaczy, mam wrażenie że każdy wątek jest równie ważny. Tutaj wszystko pięknie łączy się w jedną całość. Jest mi przykro że to już koniec, chociaż chciałabym jeszcze poznać historię Zephyra i jego klątwę również złamać razem z autorką. Może jeszcze będzie nam to dane, na co liczę z całego serca.
20
Garbielka

Nie oderwiesz się od lektury

Już sama notatka autorki stworzyła nastrój dla przyszłej historii, zabierając Cię w podróż do Weeping Hollow. Absolutnie kocham Stone'a i jego starą duszę, ponieważ ma jedną z najsłodszych dusz.
10

Popularność




Karta tytułowa

Rubieże, które dzielą życie od śmierci, są co najmniej mroczne i nieokreślone. Któż może powiedzieć, gdzie pierwsze się kończy, a drugie zaczyna?

– EDGAR ALLAN POE

(przeł. S. Wyrzykowski)

I żyliśmy długo i szczęśliwie

Niniejsza opowieść jest zadedykowana parom, które spotkał tragiczny kres. Oto szczęśliwe zakończenie, na które zasługujecie.

…żadne na świecie słowa nie są w stanie odmalować jej istotnej potworności i grozy.

– EDGAR ALLAN POE

(przeł. M. Stemar)

DLA MOICH WIERNYCH PEŁNYCH PASJI CZYTELNICZEK I CZYTELNIKÓW

MARZEC 2021 – STYCZEŃ 2023

Zdarza się, że nagle usłyszymy piosenkę, która do złudzenia przypomina tajemniczy portal. Wystarczy jeden akord, a na nowo przeistaczamy się w nastolatków, którzy zmagają się ze złamanym sercem, zdradą i przeświadczeniem, że sprawy nigdy nie ulegną poprawie. Popełniamy kretyńskie błędy, gdyż nie dbamy o jutro. Takie pomyłki stanowią zaczątek najlepszych opowieści, które zawierają się w tej jednej szczególnej piosence.

Dobrze wiecie, o czym mówię. Chodzi o utwory, które przypominają nam o jakiejś dawno zaginionej bądź zmarłej osobie. Nagle w głowie wykwita jej uśmiech, który przysłania wszystko inne, przez co na nowo odczuwamy ból straty. Ta jedna toksyczna piosenka łamie nam serca, ale i tak słuchamy jej do upadłego, gdyż przypomina nam o drogich nieobecnych. Pozwala w pewien sposób spotkać ich ponownie. Nawet jeśli to tylko iluzja.

W moim przypadku wystarczy, że usłyszę piosenkę Under Pressure zespołu Queen.

Istnieją też piosenki, które zawierają w sobie całe pory roku.

Odkąd skończyłam szesnaście lat, każda letnia wyprawa do Chicago to swoista podróż w czasie. Chłopak, który był moją pierwszą miłością, zawsze całował mnie tak, jakby od naszego ostatniego spotkania nie upłynął kolejny rok. Można było odnieść wrażenie, że wszystkie jego sympatie to wyłącznie zapchajdziury, a tylko mnie darzy prawdziwym uczuciem. Pewnego razu zabrał mnie na nocną przejażdżkę swoją czerwoną hondą. Mknęliśmy autostradą I-290, zmierzając w kierunku miejskich świateł. Jechaliśmy z opuszczonymi szybami, przygrywał nam zespół Pretty Ricky, a ja byłam opatulona w jego błękitną bluzę z kapturem. Co rusz zauważałam spojrzenie jego brązowych oczu, w których widniało odbicie tablicy rozdzielczej. Nie potrafiliśmy na długo oderwać od siebie wzroku. Ręce też nas świerzbiły. Nigdy nie starczało nam czasu, choć raz po raz obiecywaliśmy sobie, że jakoś damy radę. Gdy tylko słyszę piosenkę Your Body, przypomina mi się jego czerwona honda zaparkowana pod domem mojej cioci w przeddzień mojego wyjazdu. Wypłakiwaliśmy się wówczas i ściskali, bo nie chcieliśmy się rozstawać. Piosenka ta za każdym razem uzmysławia mi, jak to jest darzyć szaloną miłością chłopaka, który mieszka druzgocące tysiąc sześćset kilometrów ode mnie. Przypomina mi też, że nasze uczucie nie przetrwało próby czasu.

Czasem wspominam też ostatnią klasę szkoły średniej, kiedy bez pamięci zakochałam się w chłopaku, który ostatecznie mnie złamał, gdyż nigdy nie odwzajemnił mojego uczucia. Podkręciliśmy wówczas Desperado, żeby nie usłyszeli nas jego rodzice, zamknęliśmy się bowiem w jego sypialni i leżeliśmy na pozbawionym prześcieradła materacu, obdarzając się pieszczotami. Kiedy z kolei woziłam go do szkoły moim sunfire’em (mimo że raz po raz łamał mi serce – idiotka ze mnie!), przygrywał nam utwór Burn autorstwa Ushera. Radio było rozkręcone na cały regulator, gdy nie starczało mi odwagi, aby powiedzieć mu, że mnie niszczy. Ilekroć słyszę tę piosenkę, przypominam sobie, jak to jest być wykorzystaną w momencie największej słabości.

Kiedy miałam dziewiętnaście lat, spędziłam lato z facetem, który miał mi powiedzieć: I’m going to marry you one day… Tak przynajmniej sobie mówiłam. Pewnego dnia wybraliśmy się na plażę. W jego pontiacu grand amie pobrzmiewały rytmy piosenki I Wanna Love You w wykonaniu Akona, piasek przyczepiał się do naszych opalonych ciał, włosy lepiły mi się do policzków, a lipcowy wiatr przypominał duszny gorący oddech. Spędziliśmy sporo czasu zagrzebani w piachu, z którego raz po raz wyswobadzali nas uczynni nieznajomi. Podczas każdego przymusowego postoju tańczyłam w czarnym bikini, a on całował mnie, kiedy nikt nie patrzył. Za każdym razem smakował solą i alkoholem, który przemyciliśmy na plażę. Nasze pocałunki okazały się zbyt niebezpieczne dla nadwrażliwej dziewczyny i zbyt namiętne dla chłopaka, który niczego nie wiedział o miłości. Cechowała nas radość życia przyprószona uzależnieniem, które nie pozwoliło nam chociaż na dzień rozłąki. Dopiero z perspektywy czasu widzę, że ani on, ani ja nie wierzyliśmy tak naprawdę, że nasz związek ma przyszłość. Wakacyjna przygoda sprawiła, że gdy tylko słyszę głos Akona, przypominam sobie, jak to jest zakochać się w najlepszym przyjacielu. Stało się to, zanim doczekaliśmy się potomstwa, doznaliśmy z rąk Śmierci strat i wspólnie stawiliśmy czoło rozlicznym trudnościom. Byliśmy beztroscy, nieodpowiedzialni i dzicy.

Wierzę, że chwile nacechowane głęboką emocją mogą odcisnąć trwały ślad na wszystkich elementach wszechświata; mogą się zespolić z piosenką, zapachem, a nawet z muśnięciem wiatru. Książki przypominają pod tym względem piosenki, gdyż stanowią swoistą kapsułę czasową, w której tkwią doświadczenia autora. Niektóre postaci stanowią odzwierciedlenie nas samych. Inne z kolei poddajemy nieświadomej projekcji, pozwalają nam bowiem na nowo dokonywać wyborów. Sprawia to, że targające nami gwałtowne emocje przeistaczają się w krew postaci, nasze strachy zakopują się w ich szpiku, a smutek przemienia się w ich łzy.

Szczerze mówiąc, obawiałam się dziewczyny, którą byłam, gdy pisałam tę książkę, i tego, co mi zrobiła. Włożyłam w moich bohaterów dużo serca, zmuszając ich do czynów, na które sama nie potrafiłam się zdobyć. Miałam nadzieję, że jeśli tylko dopiszę jeszcze jedno słowo, one more word, przegnam wszelkie smutki, żale i dręczącą mnie niepewność.

Rozpacz to szczególny rodzaj bólu, który przypomina widmową agonię. W moim przypadku przybrała postać ciągu słów na ekranie, a niniejsza opowieść wessała mnie, zmełła na proszek i wypluła. Niniejsza powieść, jak każda inna mojego autorstwa, stanowi kolejny nostalgiczny ślad, który pragnę po sobie pozostawić. Jest piosenką, która przypomina mi o bolesnym pragnieniu kogoś, kto nigdy nie będzie mój. Przynajmniej nie tym razem.

Jestem gotowa na ból, którego doświadczę za każdym razem, gdy ktoś wspomni o Wyspie Kości. Pisałam tę książkę tak długo chyba tylko z powodu strachu, który przed nią odczuwałam.

Ostatecznie udało mi się dobrnąć do końca, gdyż potrzebowała jej jedna konkretna osoba. Wielkiego wsparcia udzieliła mi też grupa NF Gang oraz niezłomni, pełni pasji i niezwykle wyrozumiali Czytelnicy. Czasem wyobrażam sobie, że otwierając książkę, biorą mnie za rękę i towarzyszą mi na każdej stronie. Wybieramy się tym sposobem na randkę, uciekając choć na krótką chwilę od rzeczywistości.

W końcu od zawsze podążamy tą samą ścieżką. Nawet jeśli mieszkamy na drugim końcu świata.

A teraz możemy wreszcie powiedzieć, że dotarliśmy na linię mety.

No dalej, strzelcie sobie kawkę, weźcie mnie za rękę i wybierzcie się ze mną na przygodę, którą dla nas przygotowałam. Niektóre fragmenty będą powolne niczym ciche opady śniegu. To celowy zabieg. Nie zabraknie też wściekłych fal, ostrego języka i stronic wypełnionych krwią. Kto wie, może w pewnym momencie stracicie wątek? Obiecuję jednak, że ostatecznie wszystko połączy się w klarowną całość… lecz być może dopiero za drugim razem. Mam też nadzieję, że podczas wyprawy na Wyspę Kości i do Weeping Hollow uda mi się was rozbawić, gdyż nie ma miłości bez śmiechu.

Dotarliśmy do końca, więc pozostało tylko jedno pytanie:

To jak, wybierzemy się na randkę?

Całusy, Nicole

RODZINY ZAŁOŻYCIELSKIE

KOWEN NORDYCKICH LASÓW NAJWYŻSZY KAPŁAN: CLARENCE GOODY

DANVERSOWIE

Żywioł ziemi – pochodzenie: Jörð

Obecny przywódca: Stone Danvers

Syn Fostera (nieżyjącego) i Clarice Woolf Danvers (nieżyjącej)

BLACKWELLOWIE

Żywioł ducha – pochodzenie: Vættir

Obecny przywódca: Julian Jai Blackwell

Brat Jolie Blackwell; syn Javina Blackwella (nieżyjącego) oraz Agathy Blackwell; przodkowie: Horace Blackwell oraz Bellamy Blackwell

WILDESOWIE

Żywioł ognia – pochodzenie: Loki

Obecny przywódca: Phoenix Loki Wildes

Brat Wrena Wildesa; syn Haydena Wildesa (nieżyjącego) oraz Amelii Ander Wildes; przodek: Kyden Wildes

GOODY

Żywioł powietrza – pochodzenie: Njǫrd

Obecny przywódca: Zephyr Blue Goody

Brat Winnifred Goody; syn Clarence’a Goody’ego oraz Beatrix Ricci Goody (nieżyjącej)

PARISHOWIE

Żywioł wody – pochodzenie: Ægir

Obecny przywódca: Beckham Brooks Parish

Syn „Pijanego” Earla Parisha oraz nieznanej kobiety z płaszczaków (nieżyjącej)

KOWEN ŚWIĘTEGO MORZA NAJWYŻSZY KAPŁAN: AUGUSTINE PRUITT

PRUITTOWIE

Obecny przywódca: Kane Kos Pruitt

Brat Koraline Pruitt; syn Augustine’a Pruitta oraz Ginevry DeLuca Pruitt (nieżyjącej)

CANTINI

Obecny przywódca: Cyrus Olen Cantini

Brat Camory, Kasera oraz Cilliana Cantinich; syn Darnella Cantiniego oraz Violi Conti Cantini; przodek: Matteo Cantini

SULLIVANOWIE

Obecna przywódczyni: Ivy Amaya Sullivan

Adora Oria Sullivan; członkostwo niepewne; oczekuje na zaproszenie

Fable Hazel Sullivan; członkostwo niepewne; oczekuje na zaproszenie

Córki Ronana Sullivana oraz Marcelline O’Connor Sullivan

ZAKON WEEPING HOLLOW

PRZEDSTAWICIELSTWO ŚWIĘTEGO MORZA: Augustine Pruitt, Viola Cantini

PRZEDSTAWICIELSTWO NORDYCKICH LASÓW: Clarence Goody, Agatha Blackwell

PRZEDSTAWICIELSTWO PŁASZCZAKÓW: Mina Mae Lavenza

Zgasły i syrena

W oceanie zrodzona,

Jej serce wzburzonym morzem,

Łzy rozdzielonych kochanków,

Błagających o wyzwolenie.

Jej oczy niczym szmaragdy,

Umysł ostry jak brzytwa,

Uroda zaiste grzeszna,

A utracony luby ślepy.

Ze słodkim smutkiem

Pieśnią wzywała go do siebie,

W głębiny wabiła,

Pocałunków się domagała.

Ich miłość zakazana

I melancholijna

Pod grzmiącymi falami

Wyzwolenia szukała.

Ona pragnęła ucieczki,

On odnalezienia,

Dwa serca siebie złaknione

Szukały się, aż utonęły.

OBSERWOWAŁEM

DAWNO WAS NIE BYŁO. A MOŻE NIGDY

NO TAK. PRZECIEŻ NIE MOŻECIE WYJECHAĆ, PRAWDA? Pamiętam, jak kręciliście się w centrum miasteczka, przypatrując się mieszkańcom. Śledziliście moich sąsiadów. Bez reszty pochłaniała was obserwacja bliźnich, przez co ani razu nie pomyśleliście, że was także ktoś może śledzić.

Dostrzegałem was jednak od samego początku.

Pojawiliście się mniej więcej wtedy, kiedy Fallon wróciła do Weeping Hollow.

Nieźle wówczas namieszała, czyż nie?

No dalej, nie wstydźcie się. Nie kryjcie się już w cieniu.

Niechże was uścisnę. Dawno się nie widzieliśmy.

Tylko uważajcie pod nogi. Gus Hobb miał załatać tę dziurę w chodniku, ale pokpił sprawę. Kilka tygodni temu zlecił mu to Augustine Pruitt, najwyższy kapłan Świętego Morza i obecny burmistrz, który uczynił z tego wrednego dupka swoje osobiste popychadło. Parę miesięcy temu mieliśmy tu burzę. Złamała się wtedy gałąź drzewa i rozwaliła Gusowi witrynę, przez co biedaczysko popadł w długi. Tylko praca dla Augustine’a miała mu pozwolić na odzyskanie warzywniaka, toteż przemienił się w lokalne przynieś, podaj, pozamiataj. Na pewno widywaliście go tu i ówdzie. To ten kulejący marudny stary piernik, który jest święcie przekonany, że świat sprzysiągł się przeciwko niemu.

Taka bywa naturalna konsekwencja pesymizmu. Jak poddacie się fatalizmowi, będziecie wszędzie dostrzegać tylko wrogów. Musicie wiedzieć, że Gus zawsze chadzał na skróty i domagał się jałmużny. Jeśli wzorem Hobba będziecie robić wszystko po łebkach, wasza nieudolność prędzej czy później się zemści. Czy wspominałem, że Gus nie uczy się na własnych błędach? Wierzcie mi na słowo: szybka kasa to ulotna kasa.

Ale gdzie się podziały moje maniery? Wejdźcie, zapraszam!

Od razu przyjemniej, czyż nie? Już prawie grudzień, a wiecie, co to oznacza? Niedługo obchodzimy Dzień Założycieli. Na centralnym placu odbędzie się uroczyste rozpalenie pochodni, a rodzina Cantinich zorganizuje coroczny bal. Zgadza się. Dzień Założycieli już za kilka tygodni, a ja nie mogę się doczekać waszej reakcji na to, co tym razem przygotowaliśmy!

Straszny dzisiaj ziąb. Lepiej zamknę drzwi, zanim znowu zacznie sypać śnieg.

Jeszcze nie odwiedziliście mojego sklepiku, prawda?

Witajcie w księgarni Cuda-Niewidy.

Nie pozwólcie, żeby odstraszyła was nazwa mojego skromnego przybytku. Cuda-niewidy to u nas norma, a my naprawdę chcemy, żebyście poczuli się jak w domu. Przynajmniej tak długo, jak długo pozwoli na to miasteczko. Rozpalę w kominku i zaparzę kawusi. Bez krępacji, rozgośćcie się! Kanapa przed kominkiem jest szczególnie wygodna. Wasze ciuchy zdecydowanie nie przystają do tej pory roku. Lepiej weźcie dodatkowy koc. Tak, właśnie ten.

Na waszym miejscu czym prędzej udałbym się do butiku Astralna Moda, kiedy tylko przestanie sypać. Potrzebujecie czegoś cieplejszego, a Adora Sullivan zna się na rzeczy. Może wam uszyć ciuchy, których nie znajdziecie nigdzie indziej. Można by powiedzieć, że dziewczyna jest najlepiej strzeżoną tajemnicą miasteczka. Z drugiej strony wszystko tutaj jest utajnione, gdyż Weeping Hollow to sekret sam w sobie.

Właściwie jak udało się wam nas odnaleźć? Jak udało się wam przekroczyć barierę?

Nasz mały świat rządzi się innymi prawami. Już prawie grudzień, ale nie powinno to robić różnicy. Płaszczaki pewnie szwendają się po miasteczku, jakby nadal trwała jesień, lecz Weeping Hollow to miejscowość widmo zagubiona w ostrej zimie. Zupełnie jakbyśmy byli uwięzieni w śnieżnej kuli.

Byłbym zapomniał. Pijecie kawkę z cukrem?

Głupie pytanie. Dobrze wam z oczu patrzy. Tacy jak wy uwielbiają cukier.

Kojarzycie Minę Mae, która prowadzi jadłodajnię? Mówi z akcentem stanu Maine i zawsze potrafi mnie rozbawić, kiedy pyta, czy życzę sobie kawy z cukrem. Powiem wprost: po mojemu jej naleśniki to jedyne, co w tym miasteczku nie zeszło na psy. Zawsze wychodzą wprost idealnie: puszyste, nasycone masłem i z chrupkimi krawędziami. Można by pomyśleć, że sama jest wiedźmą, ale Mina Mae to zwyczajny płaszczak. Na kulinarnej arenie nie ma jednak sobie równych.

No dobra, może zmieniła stosowany syrop. Nawet ja nie wiem, czy wyszło to jej rarytasom na dobre. Widzicie te ubrane w grube płaszcze i starowiny, które w puszystych nausznikach akurat rozsiadły się na ławce przed altanką? Upierają się, że weszła w jakiś układ ze Zgasłym. Nasza lokalna dobra wróżka przestała używać syropu klonowego Pruitta, przez co przerzuciliśmy się na wyroby z farmy Goody’ego. Ciągle o tym plotkują, rzucając jej oskarżycielskie spojrzenia, ale Mina wszystkiego się wypiera. Co poniektórzy zaczęli nawet bojkotować jej knajpę, choć i tak ukradkiem zajadają jej przysmaki, bo nikt nie potrafi się im oprzeć.

Tak… Mina Mae to porządna kobieta.

Spodobał się wam ten bibelot? Ta pozytywka jest starsza niż wasze dusze. Na przestrzeni lat uzbierałem całkiem zacną kolekcję, lecz z tego cacka jestem szczególnie dumny. Niegdyś należało do wiedźmy imieniem Circe. Nakręćcie pozytywkę i przyłóżcie do ucha. Wsłuchajcie się w melodyjkę.

Jest równie tajemnicza, jak hipnotyzująca.

Zalecam jednak ostrożność. Jeśli będziecie jej słuchać zbyt długo, zatracicie kontakt z rzeczywistością. Wiecie co? Lepiej odłożę ten klamot na miejsce. I tak nie jest na sprzedaż.

Ta książka też nie.

Ciekawscy jesteście, co? No dobra, podejdźcie, to uchylę rąbka tajemnicy.

Troszkę bliżej.

Bliżej…

Ta księga zawiera tajemnicę przełamania klątwy Zakazanej Dziewczyny.

Dlaczego przewracacie oczami? Przecież nie ściemniam.

W końcu przeczytałem ją wielokrotnie.

Jej stronice zawierają zakodowane wskazówki, ale nigdy nie udało mi się ich rozgryźć.

Lepiej wyjrzyjcie przez okno. Widzicie centralny plac?

Funkcjonariusz Stoker zawsze od dziewiątej rano do południa przesiaduje na schodach ratusza. Lokalny posterunek jest zbyt mały, żeby poradzić sobie ze wszystkimi petentami, a jest ich coraz więcej. Na odległość można odnieść wrażenie, że Stoker to inteligentny człowiek o nienagannej reputacji, ale to tylko pozory. Jest równie bezużyteczny jak hiena cmentarna w spopielarni.

Nie, Carrie Driscoll już tu nie mieszka, coś mi jednak mówi, że doskonale wiecie, co przytrafiło się blond piękności, która urabiała sobie kowen Świętego Morza. W sumie szkoda. Była w końcu piękną młodą kobietą, która zniknęła w równie tajemniczy sposób jak River Harrison.

No dobrze, zdradzę wam małą tajemnicę.

Obie zginęły z ręki jednego ze Zgasłych. Ich ciała spłonęły, a prochy rozniosły się po miasteczku. Jeśli cechuje was sceptyczne usposobienie, możecie sami przeprowadzić małe śledztwo. Problem w tym, że musielibyście cofnąć się w czasie, aby na własnej skórze doświadczyć innej opowieści, a czas podąża tu splątanymi ścieżkami.

Skoro o czasie mowa: mało kto wie, że graffiti widniejące na ścianach niektórych budynków wymalowała Kioni Ali. Mówię o tej młodej artystce, która podczas festynów sprzedaje swoje malowidła w namiocie babci. Kiedyś namalowała na ścianie sklepu z narzędziami podobiznę białej ćmy, ale prowadzący interes Jeremy Clayton zamalował jej dzieło. Jeszcze nie miał świadomości, że we wrześniu straci uwielbianą przez wszystkich córkę imieniem Beth. Wszyscy przecież wiedzą, że ćmy to omeny śmierci. Aż mnie korci, by uwierzyć, że Kioni próbowała go przestrzec.

Wróciła tam jakiś czas później, aby namalować bukiet czarnych balonów. Opatrzyła go jakimś cytatem, którego już nie pamiętam. Tym razem Jeremy nie zamalował obrazu, bo było mu już wszystko jedno.

Malowidło do dziś zdobi tamtą ścianę. Jeśli będziecie mieli okazję, przejdźcie się pod sklep z narzędziami. Swoją drogą jestem przekonany, że to Kioni. Nieraz widziałem ją przy pracy. Wiem o wszystkim, co dzieje się w okolicy.

No tak, pytaliście o najnowsze wydanie „Głosu Kotliny”.

Sporo się zmieniło, czyż nie?

Gdy klątwa Zgasłych Dusz została przełamana, odwołano wszelkie nocne festyny. Jedyny wyjątek stanowi Dzień Założycieli. Bez znakomitej muzyki, dobrej zabawy i cydru Miny Mae z zatrutych jabłek pozostaje nam rozmowa o ofiarach wśród mieszkańców. Co prawda w ostatnich miesiącach mieliśmy więcej umrzyków niż zazwyczaj, ale to, co mam na myśli, to coś innego.

Nie chodzi też o nadmiarowe zgony wywołane surową zimą.

Zmagamy się bowiem z prawdziwym kryzysem.

Gdy słońce zachodzi około trzeciej po południu, wyludniają się ulice miasteczka i centralny plac. Mieszkańcy zamykają drzwi i okna na cztery spusty, ale niewiele to daje. Inna sprawa, że lepsze to niż samotna noc na zewnątrz. Każdy, kto przed zmrokiem nie schroni się w środku, jest zdany tylko na siebie, a na to nikt nie ma ochoty.

Dekady później obecny kryzys zostanie opisany w książkach historycznych na potrzeby przyszłych pokoleń.

Terror rozpoczął się tego dnia, gdy Zgasły imieniem Julian Blackwell przełamał klątwę Zgasłych Dusz. Od pokoleń dotknięci nią mężczyźni nosili maski, gdyż widok ich twarzy zmuszał ludzi do konfrontacji ze swoimi największymi strachami, przez co umierali na atak serca.

Julian o mało nie zabił Fallon i siebie. Niektórzy twierdzą, że zepchnął dziewczynę z urwiska. Inni się upierają, że pociągnęła go za sobą. Nie brakuje też takich, którzy są przekonani, że Julian skoczył za nią. My znamy jednak prawdę, nieprawdaż? Przecież wiemy, że Zgasły poszedłby w ogień za księżycową dziewczyną. W końcu byliśmy tego dnia na klifie. A przynajmniej tak mi się wydaje, bo wyglądacie jakoś inaczej. Byliście może u fryzjera?

Wiecie, co mawiają o teoriach spiskowych. Tylko wasza wiara czyni je prawdziwymi. Ale wróćmy do Juliana, który przełamał klątwę, przywracając Fallon do życia. W pewnym sensie pierwsze uderzenie jej wskrzeszonego serca dało miasteczku nowy początek.

No tak, przecież to was najbardziej interesowało. Chcecie się dowiedzieć, czy klątwa naprawdę została przełamana. Trzeba było pytać od razu!

Owszem, klątwa została przełamana, ale próżno szukać dawnych Zgasłych przechadzających się po ulicach bez masek. Tylko członkowie Zakonu ich widzieli. Tamtego pamiętnego dnia zwołali tajne zebranie, w którym udział brali tylko oni, czterej Zgaśli (z wyjątkiem zaginionego Zephyra), oraz sama Fallon.

Tak się składa, że i ja ukradkiem poszedłem na to spotkanie, choć nikt mnie nie dostrzegł. Być może nie powinienem wam tego mówić, lecz Julian Blackwell zachowywał się tak, jakby coś ukrywał. A ściślej biorąc, jakby kogoś chronił.

I tak dowiadujecie się stanowczo za dużo, kiedy czaicie się między budynkami, śledząc mieszkańców, jakby stanowili stronice jakiejś książki. Nawet gdybym wiedział wszystko, i tak bym wam nie powiedział. Sami powinniście trzymać buzie na kłódkę. Tajemnice to nasza najcenniejsza waluta. Im więcej wiecie, tym jesteście bogatsi. Jeśli będziecie rozdawać zawartość swoich portfeli, staniecie się bezużyteczni i nikt nie obdarzy was zaufaniem. Milczenie naprawdę jest złotem. Jeśli będziecie paplać, mogą was nawet wziąć za świrów, których nikt nie potraktuje poważnie. Przecież znacie los Zwariowanego Jaspera.

Niemniej coś tu muszę przyznać – w końcu mieszkacie tutaj już od kilku miesięcy.

Jesteście jednymi z nas, czy wam się to podoba, czy nie.

Niech będzie. Coś wam zdradzę. Augustine obiecał Julianowi Blackwellowi, że jeśli uda mu się przełamać klątwę, zostanie ułaskawiony. Wiedzcie, że był wówczas obrzydliwie pewny swego. Nikt nie wierzył, że Julian odniesie sukces. A tymczasem wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu tak się stało.

A to oznaczało, że chcąc nie chcąc, Augustine musiał wywiązać się z obietnicy.

Przecież Zakon nigdy nie łamie raz danego słowa.

Zgadza się. Przełamując klątwę, Julian uniknął okrutnej śmierci w Wiklinowym Panu. Dokonał wyczynu, który wydawał się niemożliwy. Nie przechwala się jednak swoim osiągnięciem, zwłaszcza zważywszy na to, co się wydarzyło od tamtego dnia.

Zgaśli się ukrywają.

Fallon Morgan to teraz Fallon Grimaldi, gdyż przyjęła nazwisko po Bennym. Nadal pracuje w Domu Pogrzebowym St. Christopherów.

Pewnego dnia młoda, a zajadła dziennikarka imieniem Geneva, która dopiero co ukończyła Akademię, przydybała Fallon na skrzyżowaniu Main Street i Bram Boulevard. Wypytała ją wówczas o wydarzenia na klifie sprzed kilku tygodni. Fallon jednak nabrała wody w usta. Jeśli wierzyć artykułowi, który ukazał się w „Głosie Kotliny”, dziewczyna udziela bezwarunkowego poparcia Kowenowi Nordyckich Lasów, lecz sama nie przeszła oficjalnej inicjacji.

Jeśli Fallon wdała się w matkę, idę o zakład, że też będzie chodziła swoimi ścieżkami.

Od dnia przełamania klątwy dzielne ranne ptaszki, którym udało się przetrwać noc, ledwie wstaną, udają się do Fasolki i przed dziewiątą trzydzieści do głowy uderza im Posmak Śmierci. Zauważają wówczas karawan, za którego kierownicą siedzi Fallon. Pojazd kursuje wzdłuż Main Street, zbierając pozostałości po upiornej minionej nocy. Czyli mówiąc po ludzku – nieboszczyków.

Jeśli wydawało się wam, że można przełamać klątwę bez konsekwencji, to myliliście się grubo. Za wszystko jest do zapłacenia cena, która przywraca równowagę.

Cienie, które dotychczas zamieszkiwały oblicza Zgasłych, musiały gdzieś się podziać, a księżycowa dziewczyna od tygodni podąża ich morderczym śladem.

Czym są Cienie, zapytacie?

Pamiętacie, jak wspominałem o coraz krótszych dniach, coraz dłuższych nocach, zamykających się na noc mieszkańcach i śmierci terroryzującej miasteczko? Dzień trwa zaledwie sześć godzin, co skazuje nas na osiemnaście godzin przerażającej walki z Cieniami, czyli widmowymi sylwetkami, które opanowały ukryte przybrzeżne miasteczko, gdy opuściły oblicza Zgasłych. Co poniektórzy twierdzą, że to one są przyczyną czarnych jak smoła nocy i prześladujących nas ostatnio problemów z czasem.

Naprawdę myśleliśmy, że przełamanie klątwy pozwoli kowenom zakopać topór wojenny. Cóż to była za żenująca pomyłka! Miasteczko jest podzielone jak nigdy. Przełamanie klątwy Zgasłych Dusz stanowiło zaledwie pierwszy krok.

Macie szczęście, że nie natknęliście się jeszcze na Cienie. Nikt nie przeżył pierwszego spotkania z nimi, a zajadłość tych złowrogich istot rośnie z dnia na dzień, kalając miasteczko.

Czy wspominałem, że nie da się ich zabić?

Cienie nie są już uwięzione w niczyich twarzach.

Czają się w mroku, wyczekując na moment nieuwagi. Polują na swe ofiary niczym nieugięci nocni drapieżcy, podążając ich śladem, aż nieszczęśnikom oczy same się zamkną. Gdy tylko tak się stanie, zapominają o świecie. Pochłania ich mrok. Kiedy zamkną oczy, są zdani tylko na siebie. Wówczas, drodzy przyjaciele, Cienie uderzają, sprowadzając na nich sny bądź koszmary.

To wszystko, co na razie wiemy.

Nie bądźcie głupi i posłuchajcie mojej rady: lepiej nauczcie się spać z otwartymi oczami.

Jeśli wydawało się wam, że dawniej miasteczko żyło w strachu, czekają was niezapomniane wrażenia.

Popatrzcie tylko. Śnieg ustał w samą porę.

Lepiej się pospieszcie, zanim od nowa zacznie sypać, ale nie używajcie drzwi frontowych. Wyjdźcie na zaplecze przez czarne drzwi, przez te między dwoma regałami na książki. Obiecuję, że jeszcze się spotkamy. A na razie utrzymajmy naszą pogawędkę w tajemnicy, dobrze?

Moje imię? Przecież je znacie, kochani.

W końcu nieraz usłyszeliście mój głos.

To ja, Freddy o Poranku.

NOC PO PRZEŁAMANIU KLĄTWY

MIASTECZKO WEEPING HOLLOW

4 LISTOPADA 2020 ROKU

NORDYCKIE LASY

Noc nadeszła szybciej, niż powinna. Rosnące pod przepastnym szarym niebem wysokie smukłe drzewa uginały się pod naporem wiatru. Julian zbliżał się do serca kniei, wbijając srebrne spojrzenie w słońce, które tego dnia zachodziło niemożliwie szybko. Burza już przeminęła, pozostawiając po sobie księżycową mżawkę.

Stanął pod gasnącym niebem, napawając się deszczem.

Krople chlastały go po twarzy, spływając po policzkach. Każde kapnięcie przypominało mu o przeszłości, stanowiąc zarazem przebaczenie za grzechy. Nie mógł co prawda zmienić przeszłości, lecz darowanie winy najzupełniej mu wystarczyło.

Tego dnia dokonał niemożliwego.

Przełamał klątwę Zgasłych Dusz.

Podążająca u jego boku Fallon wzięła go za rękę.

Po raz pierwszy spędziła cały dzień, podziwiając oblicze Zgasłego, którego pokochała. Napawała się widokiem włosów koloru najczarniejszej nocy, wspaniałych srebrnych oczu, wyraźnie zarysowanych kości policzkowych, kształtnego nosa i bruzdy między brwiami. Nadciągająca noc sprawiła jednak, że uśmiechy, którymi go obdarzała, były przelotne.

– Coś się dzieje? – wyszeptała, wbijając wzrok w złowrogie niebo. Nie oczekiwała od Juliana odpowiedzi, lecz na jego czole pojawiły się zmarszczki, pogłębiając zmartwienie Fallon.

Dopiero tego poranka przełamali klątwę, która dręczyła miasteczko od stuleci. Wszystko wskazywało jednak, że nie będą mogli się nacieszyć wspaniałymi wieściami, gdyż nadciągało jakieś złowrogie zjawisko.

Nagle usłyszeli niosący się po kniei wrzask, który przykuł ich uwagę.

Julian obdarzył Fallon spanikowanym spojrzeniem, po czym pociągnął ją za rękę i popędzili przez leśną głuszę.

Listopadowy ziąb chlastał ich po twarzach pospołu z nocnym wiatrem.

Gdy dotarli na skraj lasu, stanęli jak wryci.

Zobaczyli bowiem leżącą na ziemi panią Edwin, na której obliczu widniało przerażenie, a obok wyraźnie przestraszonego Becka Parisha. Oczy pani Edwin, wyraźnie pobladłej, były okrągłe jak spodki, jakby dopiero co kopnął ją prąd. Panika tak ją obezwładniła, że nie mogła się podnieść i rzucić do ucieczki. Była całkowicie sparaliżowana. Otaczało ją pięć cienistych sylwetek, które nie wypuszczały jej ze swego kręgu. Ich kończyny przypominały ciemny płynny dym. Postacie były wysokie i zwinne, a ich zarysy podrygiwały w rytm lodowatych podmuchów wiatru.

Pani Edwin po raz kolejny wrzasnęła, wyrywając Juliana z zapatrzenia.

Pociągnął Fallon za siebie i oboje zawiesili przerażone spojrzenia na osobliwych postaciach zbliżających się do staruszki.

– Zrób coś, Julian! – krzyknął Beck, nie próbując nawet ukryć wzbierającej w nim paniki. Zerkał szklistym wzrokiem to na Juliana, to na istoty zagrażające jego strażniczce.

Julian pojął desperację Becka, która udzieliła się również jemu.

Wiedział, że jeśli prędko nie zareaguje, Fallon lub Beck mogą stać się kolejnymi ofiarami. Myśl ta sprawiła, że w jego żyłach popłynęła czysta adrenalina. Zacisnął pięść, wydał z siebie przeszywający ryk, opadł na kolano i uderzył pięścią w ściółkę leśną. Ziemia zadygotała, wrzask Juliana coraz bardziej potężniał.

Beck się zgarbił, zasłaniając uszy, i zacisnął powieki.

Ryk Juliana zdawał się zatapiać szpony w jego umyśle.

Zupełnie jak piła przecinająca kości.

Nagle zapadła cisza, a pięć cieni wyparowało niczym mgła, pozostawiając po sobie tylko mroczne wspomnienie.

Powiewy wiatru zdmuchnęły z kręgu liście, tak że martwe ciało pani Edwin spoczywało na nagiej glebie. Jej oblicze było blade jak prześcieradło.

Beck podbiegł do niej, niemal ślizgając się po ściółce, i wziął jej ciało na ręce.

Julian chwiejnie odsunął się trochę. Wyczyn, który pozwolił mu przegnać tajemnicze istoty, wycisnął z niego siódme poty.

Zaczęli się schodzić pozostali członkowie Kowenu Nordyckich Lasów. Byli wśród nich pan Edwin i jego córka Josephine.

Pan Edwin zupełnie stracił panowanie nad sobą; płakał niepowstrzymanie, kręcąc głową.

– Nie! – Fallon zamarła w bezruchu, zasłaniając usta obiema dłońmi. Łzy wypełniały jej oczy, nie spływały jednak po policzkach.

Zjawił się Phoenix Wildes i pochylił się nad zdezorientowanym Julianem, który nadal klęczał osłabiony wysiłkiem. Phoenix chwycił Juliana za brodę, aby zajrzeć mu w oczy, lecz zobaczył tylko jego ponure oblicze.

Wyraz twarzy Juliana zdruzgotał Phoenixa, który nie nawykł do widoku rysów pobratymcy. Wszyscy czterej musieli jednak w biegu uczyć się siebie nawzajem.

– Co się stało? – zapytał Phoenix. W jego głosie pobrzmiewała rozpacz.

Julian nie odpowiedział, próbując zrozumieć, czego właściwie był świadkiem.

– Julian! – krzyknął ponownie Phoenix, w którego oczach pojawiła się zgroza.

– Nie mam pojęcia – wystękał Julian, obrzucając knieję wzrokiem, jakby szukał w niej odpowiedzi. Podparł się dłonią, rozmyślając o mrocznych postaciach, które wypaliły dziurę w jego pamięci. – Próbowałem. Próbowałem, ale było za późno – powiedział drżącym głosem, po czym wbił w Phoenixa przerażone spojrzenie, gdyż pojął niepokojącą prawdę. – Wygląda na to, że kiedy przełamałem klątwę, przypadkiem uwolniłem zamieszkujące nas potwory.

Zgromadzili się członkowie Nordyckich Lasów. Była wśród nich Agatha Blackwell, której gruby warkocz sięgał aż do pasa. Położyła dłoń na ramieniu Juliana.

– Cokolwiek to było, na pewno wróci – powiedziała do syna, starając się nie okazywać emocji. – Coś mi mówi, że to dopiero początek.

Agatha odwróciła się do drugiego Zgasłego, choć dopiero po chwili rozpoznała w nim Phoenixa bez maski. Gdy jednak dostrzegła w jego złotych oczach znajomą agonię, zupełnie się rozkleiła.

Zbadała wzrokiem jego kanciaste rysy, wąską brodę, dwa pieprzyki pod oczami i bruzdę między brwiami. Dostrzegła w nim chłopca, którego zawsze traktowała niczym syna, odkąd jego matka odeszła.

Phoenix spojrzał gdzieś w bok.

– Musimy odnaleźć Zephyra. Nikt go nie widział, odkąd klątwa została przełamana – powiedział, rozglądając się po ludziach z Kowenu Nordyckich Lasów. Zbierało się coraz więcej osób, przez co panika rozprzestrzeniała się niczym pożar.

Zgaśli pojęli prawdę.

Na bogów, odczuli ją każdą cząstką swego jestestwa.

Wkradała się między nich widmowa niegodziwość, lecz Zgaśli po raz pierwszy odczuli pełnię własnego człowieczeństwa. Nie potrzebowali wiele czasu, aby pojąć, że złowrogie cienie do niedawna zamieszkiwały ich ciała.

Potwory najmroczniejsze ze wszystkich wdarły się do ich rodzinnego miasteczka, a noc stanowiła ich terytorium łowieckie.

Agatha ogarnęła wzrokiem zgromadzony w lesie kowen, który tracił panowanie nad sobą. Gałęzie smętnie zwisały, jakby i drzewa poddały się rozpaczy.

– Otrząśnij się, Julianie – nakazała Agatha natarczywym szeptem, choć jej głos wyraźnie drżał. Tej jednej emocji nie potrafiła ukryć. – Ty zresztą też, Phoeniksie. Jesteście podporami Nordyckich Lasów. Musicie świecić przykładem.

Julian zerknął na Phoenixa.

Wyprostowali się jak na komendę, stając twardo na ziemi.

Julian stanął na baczność, po czym wbił w matkę srebrne spojrzenie, zaciskając pięści. Żyły wyraźnie zaznaczyły się na jego przedramionach.

Agatha odchrząknęła.

– Julian nie dał rady tego powstrzymać. – Spojrzała na otoczonego przez rodzinę Edwinów Becka, który przyciskał do piersi zmarłą strażniczkę. – Jeśli te stwory powrócą, tylko wasza czwórka zdoła ocalić nasze miasteczko.

– Piątka – poprawił Julian, zaciskając zęby. Patrzył na matkę wzrokiem pełnym winy. Zazdrośnie strzegł tajemnicy zaginionego Zgasłego, którą zamierzał zdradzić tylko w przypadku przełamania klątwy. Wszystko wskazywało na to, że nadszedł stosowny moment. – Powinniście o czymś wiedzieć.

PROLOG

ADORA

WIEK: SZEŚĆ LAT

NOC WILCZEJ PEŁNI KSIĘŻYCA

DOM SULLIVANÓW

7 STYCZNIA 2004 ROKU

Przytłumione szepty wiły się niczym wstążki, ślizgając się po drewnianej podłodze.

– Odezwij się, na miłość boską! – błagał tata. Jeszcze nigdy nie usłyszałam w jego głosie tak ogromnej rozpaczy, lecz było oczywiste, że mówi cicho, abym go nie usłyszała. – Powiedz coś, Marcy. Nie zmuszaj mnie do tego.

Mama jednak uparcie milczała.

Nagle drzwi frontowe otworzyły się z przeraźliwym jękiem. Podłoga zaskrzypiała pod naciskiem stóp członków Kowenu Świętego Morza. Do domu musiała wkroczyć przynajmniej trójka. A może czwórka lub piątka? Nie miałam pojęcia.

– Co oni tu robią? – zapytała wyraźnie przestraszona Fable, przytulając swojego pluszowego jednorożca. Światło bijące od ustawionej między naszą trójką lampy naftowej oświetlało jej miękkie, pokryte piegami policzki. – Chyba nie zamierzają zabrać mamy? Nie chcę, żeby ją zabrali!

– Cśśśś… Nikt nie zabierze nam mamy. Przecież nie możemy opuścić Weeping Hollow, pamiętacie? Jesteśmy tu bezpieczne – wyszeptałam, obdarzając siostry dziarskim uśmiechem. – Chcą tylko jej pomóc, żeby poczuła się lepiej. A powiedzcie, pamiętacie jeszcze „czy boisz się ciemności”? To ta zabawa w chowanego, tylko…

Fable kiwnęła głową, w jej oczach zabłysła nadzieja.

– …z latarkami!

– Ano. Mama będzie się dobrze bawiła, zobaczycie. A teraz ciszej, bo nie mogę ich dosłyszeć.

Ivy pochyliła się w moją stronę.

– Ty i twoje historyjki…

Zebrałyśmy się we trójkę po drugiej stronie drzwi mojej sypialni, toteż zrobiło się całkiem duszno, lecz powietrze było chłodne. I to bardzo. Miałam na sobie maminą czerwoną sukienkę. Była piękna; uroku dodawały jej wąskie ramiączka i jedwabisty materiał. W przypływie desperacji okryłam bose stopy jej rąbkiem. Musiałam zbliżyć się do źródła przytłumionych głosów, które słyszałam przez szparę między drzwiami a podłogą. Nadal jednak nie mogłam nic zrozumieć.

Wstałam z podłogi i sięgnęłam do mosiężnej gałki, która okazała się zimna jak lód. Zawiasy zaskrzypiały, gdy otworzyłam drzwi.

Ivy gwałtownie westchnęła.

– Nie rób tego, Adoro! Usłyszą cię! – wyszeptała nerwowo. – Tu jest bezpieczniej!

– Muszę się dowiedzieć, o co chodzi.

Nieco szerzej uchyliłam drzwi sypialni, aby się przecisnąć. Następnie ostrożnie zeszłam po schodach.

Ivy poczłapała za mną. Nigdy nie pozwoliła mi na samotną konfrontację z nieznanym.

Chwyciłam lodowate drewniane tralki i wcisnęłam między nie głowę.

Przez krótką chwilę słyszałam echo głosu mamy przestrzegającej mnie, że jeśli raz wsadzę głowę między tralki, utknę tam na amen. Jej głos był jednak tylko wspomnieniem.

Na parterze zauważyłam pana Pruitta, panią Cantini i tatę, którzy stali w kręgu, prowadząc obok drzwi jakąś szeptaną dysputę. Przybycie naszego najwyższego kapłana w pełni uzmysłowiło mi doniosłość tego, co miało wydarzyć się tej nocy. Ciarki przeszły mi po plecach. Zadrżałam, gdy tata się przesunął, odsłaniając stojącego między nimi chłopca, którego twarzy nie mogłam jednak dostrzec. Zapragnęłam ujrzeć jego oblicze i dowiedzieć się, kim jest.

Oczy taty były wyraźnie zaczerwienione i nabrzmiałe, jakby łzy sprały go na kwaśne jabłko.

– Nie powiedziała, dlaczego tak postąpiła – wyjęczał. – Nie mam pojęcia, co ją popchnęło do tak szalonego czynu.

– To zupełnie niepodobne do Marcy – wymamrotała pani Cantini. – Mam pełne rozeznanie we wszelkich tajemnicach Weeping Hollow, ale nic z tego nie rozumiem. Potrzebuję więcej czasu. – Położyła rękę na ramieniu taty. – Rozgryziemy to, Ronan. Przysięgam. A tymczasem zapewnimy twoim dziewczynkom bezpieczeństwo.

Rozmowa trwała jeszcze chwilę, lecz zasłonięty chłopiec nie odezwał się ani słowem.

Nagle tata pokręcił głową, po czym wszyscy zniknęli mi z pola widzenia.

Fable cicho jęknęła.

Ivy pociągnęła mnie za ramię.

– Fable się boi. Lepiej wracajmy.

– Kim był ten chłopiec?

– Nie mam pojęcia. Nie przyjrzałam się mu. Wracajmy do sypialni.

– Nie – zaparłam się, gdyż musiałam się dowiedzieć, kim jest i po co przybył.

– Adoro… – Ivy naparła na mnie, aby wyszeptać mi coś do ucha. – Cokolwiek zamierzają zrobić, mają dobre powody, żeby to przed nami ukrywać.

– Jak masz pietra, to wracaj do mojego pokoju. Ja zostaję.

Usłyszałam kroki Ivy. Zostawiła mnie, żeby pocieszyć Fable.

Na dłuższą chwilę zapadła cisza, po czym na nowo usłyszałam głosy. Chwile, które spędziłam na szczycie schodów, zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Ponownie skryłam nogi w fałdach ślicznej czerwonej sukienki mamy.

Gdy usadowili się w salonie, ostrożnie zeszłam po schodach. Powoli i cicho, aby uniknąć wykrycia.

Schowałam się w chłodnym cieniu, pozostając na ostatnim stopniu, po czym wychyliłam głowę, aby mieć dobry widok na salon.

Kobiety ze Świętego Morza otoczyły mamę. Recytowały jakąś nieznaną mi inkantację, dzierżąc czarne świeczki.

Mama siedziała w bujanym fotelu, który stał pod oknem. Długie czarne włosy opadały jej na twarz. Sprawiała wrażenie niezwykle małej, jakby jej stopy ledwo sięgały podłogi. Bujała się w fotelu, zapatrzona w nocny ocean, ale jej ruchy cechowała zdradzająca skrytą zajadłość brutalna werwa. Przypominały dudnienie serca; fotel poruszał się tak gwałtownie, że co chwilę migała mi podłoga, na której stał.

Tata zakrył usta dłonią, po czym zasłonił sobie oczy.

Nie chce tego oglądać, pomyślałam. Jeśli tata nie chciał tego widzieć, mnie też przeszła ochota. Przerażający widok sprawił jednak, że nie mogłam ruszyć się z miejsca. Byłam równie uwięziona jak mój rodziciel, lecz w przeciwieństwie do niego nie potrafiłam unieść ręki, aby zasłonić sobie oczy.

Pan Pruitt zbliżył się do taty i ścisnął mu ramię, aby podnieść go na duchu.

Ivy się ewakuowała, przez co ja nie mogłam sobie na to pozwolić.

Tak mocno zacisnęłam piąstkę na drewnianej tralce, że straciłam czucie w palcach. Nadal wpatrywałam się w gwałtowne podrygiwanie maminego fotela, wsłuchując się w szeptane inkantacje, które niosły się po pokoju. Nagle okno gwałtownie się otworzyło i do domu wpadł wiatr, lecz przybyli nie przerywali. Mama zadrżała gwałtowniej, a wiedźmy poczęły zawodzić jeszcze głośniej. Wtórował im lodowaty powiew.

Sekundy upływały w żółwim tempie, jednocząc się z nocą.

Nagle kobiety ze Świętego Morza przerwały zaklęcie, jak na komendę robiąc krok do tyłu, po czym jakaś niewidzialna siła poderwała je do góry niczym marionetki.

Chłopiec, który stał przed mamą w środku kręgu, obrócił głowę i spojrzał mi w twarz. Jego piwne oczy lśniły tak, jakby pomieszkiwała w nich błyskawica, toteż nerwowo przełknęłam ślinę.

Kane Pruitt, podpowiedziała mi pamięć.

Słyszałam o nim niejedną plotkę. Ponoć był uwięziony w rezydencji Pruittów, którą po raz pierwszy opuścił dopiero tej nocy.

Zasłoniłam usta dłonią, aby uciszyć oddech i powstrzymać krzyk. Chciałam zażądać wyjaśnień, zapytać, co zrobił mojej mamie. Słowa zamarły jednak w moim umyśle, przeistaczając się w lodowate rzeźby ustawione na postumentach strachu.

Rzucił mi cyniczny uśmieszek.

Było w nim znacznie większe szaleństwo niż w maminym grymasie.

Kane odwrócił się do mnie tyłem, po czym opuścił domostwo tylnymi drzwiami. Nie powiedział ani słowa.

Gdy pan Pruitt i pani Cantini się pożegnali, tata przygotował sobie drinka i zatonął w miękkiej kanapie, która stała obok bujanego fotela. Przez chwilę wpatrywał się w mamę. Tym razem bujała się spokojnie, ustało łomotanie o drewnianą podłogę. Tata przyglądał się jej przekrwionymi oczami, nie odzywając się ani słowem. Patrzył na nią, aż zmogło go zmęczenie. Zdrzemnął się, chrapiąc niemiłosiernie.

Odczekałam trochę, a gdy uznałam, że już śpi, wyłoniłam się z cienia.

Wtedy bujany fotel znieruchomiał.

Głowa mamy obróciła się o dziewięćdziesiąt stopni, wbiło się we mnie spojrzenie niebieskich oczu, w których ziała pustka. Poczułam się przyszpilona do ściany, na której wisiały fotografie rodzinne pochodzące ze szczęśliwszych czasów. Uwiecznione na nich uśmiechy kołysały się nad moją głową. Ozdobione imitacjami liści pozłacane ramki sprawiały wrażenie, że lada chwila mogą spaść na podłogę.

Czarne włosy mamy, które zazwyczaj nosiła odrzucone do tyłu, opadały jej na blade policzki. Pokręciłam głową, gdyż siedząca w fotelu kobieta zupełnie nie przypominała mojej rodzicielki.

– Znowu włożyłaś moją sukienkę – powiedziała dziwnym głosem, który dotąd usłyszałam tylko raz. Pobrzmiewały w nim oskarżycielskie tony. Były to pierwsze słowa, jakie wygłosiła tamtej nocy. Palce, które spoczywały na podłokietnikach fotela, wyraźnie się napięły. – Chodź do mnie.

Nie odpowiedziałam. Trwałam w absolutnym bezruchu. Sukienka była tak długa, że opadała mi na zaciśnięte palce stóp, przez co czułam się uwięziona. Inna sprawa, że nie miałam ochoty się zbliżyć.

Zaczęłam nerwowo przebierać palcami.

Choć przecież to była moja matka. Nie miałam powodu się jej obawiać.

– Chodź, Adorciu – ponagliła mnie i teraz jej głos zabrzmiał bardziej znajomo. – Mamusia opowie ci historyjkę.

Zrobiłam niepewny krok naprzód.

A potem następny.

Minęłam tatę, który nadal warczał jak traktor, po czym stanęłam bezpośrednio przed mamą.

Patrzyła na mnie poważnie, niewzruszenie.

Wydawało mi się, że wpatruję się w łypiący na mnie portret.

Wyciągnęłam przed siebie niepewnie rękę, stanęłam na palcach i odgarnęłam jej włosy z twarzy. Nawet nie drgnęła, gdy to uczyniłam. Kiedy opadłam na pięty, spojrzałam na nią raz jeszcze. Tym razem bardziej przypominała kobietę, do której nawykłam. Wyglądała ślicznie, zupełnie jak mama, która każdego ranka śpiewała i pływała ze mną w morzu. Jak mama, która każdej nocy potrafiła ululać mnie troskliwie do snu i opowiadała mi historie o pięknych syrenach i przystojnych piratach.

Tamtej nocy sprawiała jednak inne wrażenie. Zniknął gdzieś blask w jej oczach.

Wspięłam się jej na kolana.

– Spójrz na mnie, słoneczko – wyszeptała, gładząc mnie po włosach.

W domu nadal unosił się zapach wypalonego kadzidła, w którym wyczułam nutkę suszonych kwiatów z domieszką świeżej ziemi. Gdy się odwróciłam do mamy, zdjęła naszyjnik i założyła mi go na szyję. Wisiała na nim pusty medalion w staromodnym stylu.

Mama zawsze miała na sobie ten naszyjnik.

Podarowała mi go teraz, choć była do niego przywiązana.

Następnie oplotła mnie ramionami, po czym spojrzałyśmy za okno, gdy rozpoczęła opowieść.

– W przeciwieństwie do wielu historii, które ci opowiedziałam, ta zaczyna się od chłopca. Zaginionego chłopca, którego imię przepadło w mroku dziejów. Mieszkał wśród drzew, choć knieja nie była jego domem…

CZĘŚĆ IWYBRZEŻE

ROZDZIAŁ PIERWSZY

STONE

WIEK: TRZYNAŚCIE LAT

LASY CHESAPEAKE, STAN MARYLAND

KWIECIEŃ 1853 ROKU

Sarna stała zaledwie metr, dwa metry od nas, choć nie wychodziliśmy z kryjówki nieopodal małej wioski. Tropiliśmy zwierza już jakiś czas, a Paco nadal nie opuścił swojej pozycji. W przeciwieństwie do mnie nie potrafił zdobyć się na zabicie zwierzęcia, choćby mięso miało utrzymać przy życiu jego rodzinę.

Nie chodziło o odwagę czy brawurę. Nie wystarczały też same umiejętności, choć oczywiście nie były one pozbawione znaczenia. Nigdy nie udało mi się zidentyfikować cechy, która pozwala na odebranie zwierzęciu życia. Podejrzewałem, że głód, którego nieraz doznaliśmy z matką, zrobił swoje. Dopiero po jakimś czasie nauczyliśmy się obywać bez jedzenia przez kilka dni.

Trwała akurat wiosna. Słońce wisiało nisko nad horyzontem, poranek był chłodny. Ciężko oddychałem po długim biegu, choć kwietniowe powietrze było tak boleśnie zimne, że moje płuca zdawały się skute lodem. Paco nie odzywał się ani słowem, gdy czailiśmy się za rozległą kępą krzaków. Za ubiór służyły nam skóry i niedźwiedzie futra. Wyczekiwaliśmy na dogodną okazję, otoczeni przez truciznę.

Las spowijała cisza.

Poranek był bezgłośny. Sarna też.

Zwierzę było wyczerpane pościgiem. O to właśnie nam chodziło. Trzy istoty zajmowały wąską przestrzeń, knieja zamarła w bezruchu.

Prawdopodobieństwo sukcesu Paca malało z sekundy na sekundę. Wiedziałem, że jeśli nie wróci ze zdobyczą, po raz kolejny rozczaruje swojego ojca.

Zupełnie nie rozumiałem rozterek przyjaciela.

W końcu sam zaledwie kilka lat wcześniej poznałem radość łowów.

Każdego ranka przed polowaniem modliłem się do bogów, aby zapewnili mi powodzenie. Składałem ofiary Matce Ziemi i Niebiańskiemu Ojcu, po czym prosiłem Ducha, aby zjednoczył mnie z upolowanym zwierzęciem. Za każdym razem, gdy odbierałem ofierze życie, czułem to w głębi duszy.

Z biegiem lat uprościłem ten rytuał. Pojąłem, że nie muszę uzewnętrzniać własnej duchowości, gdyż i tak doskonale rozumiem, co robię. Nieważne, czy chodziło o ryby, zające, przepiórki, czy jelenie o wspaniałym porożu; w ostatecznym rozrachunku stanowiliśmy jedność.

Twarz Paca wykrzywił grymas, jakby przeszył go ból albo dopadły mdłości. Znałem ten wyraz twarzy; dostrzegałem go za każdym razem, gdy Paco wbijał wzrok w zdobycz. Nerwowo zacisnął spocone palce na rękojeści noża, wpatrując się w sarnę, która mokrym czarnym nosem grzebała w lśniących liściach.

Górna warstwa śniegu powoli topniała; pod moimi rakietami śnieżnymi pozostał już tylko cieniutki biały całun. Nadal czekałem na ruch przyjaciela.

– No dalej, Paco – wyszeptałem w jego ojczystym języku. – Rób, co trzeba.

Większość chłopców potrafiła polować, a ja nie stanowiłem wyjątku. Inni trzynastolatkowie zadowalali się jednak królikami i wiewiórkami, lecz mnie interesowała zdobycz, która wyżywi nas przez więcej niż jeden dzień.

Podejmowałem się każdego wyzwania. Wiedziałem, że precyzja zapewni zwierzęciu szybką śmierć. Obawiałem się jednak, że Paco nie stanie na wysokości zadania. Rozumiałem, że zdobycz tylko niepotrzebnie się nacierpi, jeśli mój przyjaciel spapra robotę.

Wielokrotnie przerabialiśmy tę samą lekcję. Nieraz demonstrowałem mu poprawną technikę. Pojedyncze ukłucie w niewłaściwym miejscu mogło skazać łagodnego ssaka na nieopisane katusze.

Na brwiach Paca wykwitł pot, lecz chłopak zrobił krok naprzód. Śnieg zachrzęścił pod naciskiem jego stopy. Sarna poderwała głowę, Paco zamarł w bezruchu. Po chwili zwierz poszedł w jego ślady.

Upływały długie sekundy.

– Nie dam rady – wyszeptał wreszcie, jakby sama ta myśl sprawiła mu ból.

Spojrzałem ponownie na sarnę; było jasne, że lada chwila znów pomknie przez las. Nie mogłem ryzykować większego opóźnienia, toteż wyrwałem Pacowi ostrze.

Zacisnąłem palce na rzeźbionej drewnianej rękojeści. W mym umyśle natychmiast rozległo się echo miejsca, w którym niegdyś przebywało ostrze, moje gardło nabrzmiało. Pod powiekami rozlała mi się czarna plama, pozostawiając zaledwie jedno wspomnienie: przemarsz zdeterminowanego plemienia; osobliwe twarze wykrzywiały wilcze grymasy, w oczach widniał głód i zgroza. Otaczający mnie chłód zadrżał, zima wdarła się do mych uszu. Wreszcie wspomnienie zamigotało, po czym roztrzaskało się na kawałeczki.

Teraz. To jedno słowo pojawiło się w mym umyśle, przepędzając wszelkie inne myśli. Pognałem za sarną. Gałęzie choin uginały się z chrzęstem, aby zrobić mi przejście.

Gdy po raz pierwszy doświadczyłem przeszłości dotkniętego przedmiotu, od razu pojąłem, że moja maska to nie jedyne, co odróżnia mnie od bliźnich. Matka nakazała mi jednak, żebym o tym nie myślał. Poleciła mi też utrzymać to w tajemnicy. Moja moc nie była ani normalną cechą, ani darem – zupełnie jak przewodnictwo, którym darzyła mnie ziemia. Pod tym względem niczym nie różniła się od Ciemności kalającej me oblicze.

Przyspieszyłem kroku. Oddech i bicie serca pulsowały mi w uszach.

Rzuciłem się na sarnę, oplatając rękami jej ciało. Wykorzystałem własną siłę i impet natarcia, aby zwalić ją na ziemię. Następnie powtórzyłem dobrze wyćwiczoną procedurę: chwyciłem sarnę za nos, odchyliłem jej głowę i zatopiłem ostre jak brzytwa ostrze poniżej ucha. Pozwoliło mi to przeciąć aorty i rozpłatać jej gardło.

– Niech twoje ciało nakarmi nasze powłoki, a twoja pamięć nasze dusze – wyrecytowałem w lokalnym języku, po czym dobiłem zwierzę głębokim pchnięciem. Pozbawione życia brązowe oczy sarny wbijały puste spojrzenie w szare poranne niebo. – Nos omnes connexae – wyszeptałem, trzymając w ramionach zdobycz. Ciężko oddychałem wpatrzony w ponury nieboskłon. Krew sarny kalała mi skórę.

Zabijanie zwierząt zawsze odbijało się na mej duszy. W pewnym sensie poświęcałem kawałek własnego jestestwa. Dopiero po spożyciu zdobytego mięsa na nowo czułem się sobą.

Paco towarzyszył mi w drodze powrotnej do wioski. Wiedziałem, że ciało sarny zostanie potraktowane z należytym szacunkiem. Minęliśmy drzewo, na którym między gałęziami umieszczono głowę upolowanego dzień wcześniej samca, aby jego duch mógł podziwiać wschody i zachody słońca. Stanowiło to przekaz dla innych zwierząt oraz przypomnienie, co przeznaczyli mu bogowie.

Zbliżył się do nas ojciec Paca. Na jego twarzy pojawił się dumny uśmiech.

– Znakomita robota, Paco.

– To przecież… – zaczął Paco, ale przerwałem mu.

– …żaden problem – dokończyłem.

Paco wbił we mnie zaskoczone spojrzenie, gdyż odezwałem się w obecności jego ojca.

– Paco świetnie się sprawił – ciągnąłem, kiwając głową. – Rodzina może być z niego dumna.

Wiedziałem, że nie powinienem go okłamywać, lecz nie mógłbym znieść widoku jego rozczarowanej miny.

Ciało sarny ześlizgnęło się z mych ramion na ziemię. Otrzepałem zakrwawione ręce i dopiero wówczas zauważyłem, że drżą niepowstrzymanie. Zupełnie jakby pragnęły się oczyścić z krwi i poczuć znajomy dotyk rękawic.

Pojawiła się moja matka, udaliśmy się więc na brzeg rzeki, aby zmyć krew z mego ciała, zanim nią przesiąknę.

– Nie brakuje ci odwagi, ale masz miękkie serce. Kiedyś cię to zgubi – przestrzegła po angielsku, kiedy znaleźliśmy się na osobności.

– Miękkie?

Zza ucha wymknął się jej kosmyk długich blond włosów, gdy zdjęła kaptur. Podbiegła nagle i z całej siły mnie popchnęła.

Zrobiłem krok wstecz, a na twarzy matki wykwitło niezadowolenie.

– Nie ulegaj tak łatwo, Stone. Ani kroku wstecz. Przecież jesteś ode mnie większy i silniejszy. Mogłeś z łatwością dać mi odpór. Wycofałeś się tylko dlatego, że jestem kobietą. – Zacisnęła szczęki, obrzucając mnie surowym spojrzeniem. – Twoje serce jest słabe. Jak papier.

Worek na ziarno nagle mi zaciążył.

– Jesteś kobietą i moją matką.

– I co z tego? Musisz przede wszystkim chronić siebie. Nie możesz nikomu ulegać. Nawet gdyby chodziło o kobietę czy matkę. – Odwróciła się, ruszając dalej. – Skoro o tym mowa, wyświadczasz Pacowi niedźwiedzią przysługę. Tylko umacniasz złe nawyki. Musi się tego nauczyć, więc następnym razem się nie odzywaj – moralizowała władczo. – Masz być niewidoczny i niezłomny, pamiętasz? Stań się skałą, nie papierem. Tylko w ten sposób przetrwasz w świecie zamieszkanym przez ludzi, na których nie można polegać.

Odwróciłem się od niej.

– Masz rację – przyznałem, unikając oskarżycielskiego wzroku, który nadal na sobie czułem. – To się nie powtórzy. Już nigdy z nimi nie porozmawiam.

Gdy dotarliśmy do strumyka, kucnąłem, nabrałem wody w dłonie i opłukałem sobie ramiona i kark. Następnie energicznie wyszorowałem ręce. Kiedy popatrzyłem na taflę wody, ujrzałem odbicie pokaźnego worka na ziarno, który sprawiał, że moja głowa zdawała się trzy razy większa. Obok zobaczyłem wykrzywioną twarz matki. Spuściłem głowę, gdyż pojąłem, co się święci. Wiedziałem, co zaraz powie.

– Jak długo tu jeszcze zostaniemy?

Dużo podróżowaliśmy, lecz nigdzie nie zagrzaliśmy miejsca. Prędzej czy później mieliśmy przenieść się do następnej wioski albo dołączyć do kolejnego plemienia. Woleliśmy małe nieustępliwe społeczności niż wielkie metropolie rojące się od potencjalnych ofiar. Moich ofiar.

Matka była uzdolnioną szwaczką, co pozwalało jej zapracować na schronienie. Ja z kolei zdobywałem akceptację dzięki umiejętnościom łowieckim. Mimo to prędzej czy później mieszkańcy zawsze zaczynali się zastanawiać, dlaczego noszę worek na głowie. Żądali wówczas wyjaśnień, dlaczego nie mogę pokazywać twarzy i dlaczego nawet w lecie noszę rękawice. Doskonale jednak wiedziałem, że nie mogę sobie pozwolić na zdjęcie pancerza.

Wzmagająca się ciekawość miejscowych oznaczała, że musimy uciekać, zanim wymuszą na matce drastyczne środki. Nie mogli przecież stanąć twarzą w twarz z przerażającą mroczną otchłanią, która czaiła się w worku.

Matka im zdradziła, że moja twarz jest przeklęta i każdy, kto ujrzy ją na własne oczy, padnie ofiarą swych najgłębszych strachów. Oznaczało to, że nigdy nie widziałem w lustrze własnego odbicia, gdyż zawsze istniała szansa, że zgładzi mnie moje własne przekleństwo.

Śmierć stanowi ponoć część naturalnego cyklu życia. Ta, którą zadawała moja wygłodniała fizjonomia, była jednak okrutnym i bezprawnym wyjątkiem.

„To wina twojego dziadka” – zwykła mawiać matka, lecz uparcie odmawiała dalszych wyjaśnień, ucinając temat. Nigdy nie zdradziła imienia mojego ojca, kimkolwiek był. Rzecz jasna, nieraz go sobie wyobrażałem. Zastanawiałem się, jak mógł wyglądać. Rysowałem nawet jego wymyślone podobizny, bo byłem przekonany, że jeśli odnajdę jego twarz, poznam i własną.

Mimo to zawsze zostawiałem pusty owal.

Wiedziałem jednak, że moje serce nie jest ani chłodne, ani puste. Coś w nim tkwiło.

Pojmowałem, że stać mnie na więcej.

Ale nie miałem pewności, co właściwie reprezentuję.

Matka wyciągnęła z kieszeni sukienki rękawice, które mi wręczyła.

– Zaczynają zadawać niewygodne pytania. Zima dobiega końca, więc powinniśmy się zbierać. Łatwiej będzie nam podróżować.

Nałożyłem rękawice i kiwnąłem głową, choć moje serce przeszyła igła rozczarowania. Paco był moim jedynym przyjacielem. Tylko on nigdy nie kwestionował osobliwości, którą reprezentowała moja maska.

Prawda była jednak taka, że zasłużyłem sobie na rozczarowanie.

Wiedziałem przecież, że lepiej nie zawierać przyjaźni.

Matka nigdy nie popierała naszej zażyłości, gdyż leżało jej na sercu dobro wyższe. Chciała ochronić osoby postronne przede mną, a mnie przed światem. Pragnęła tylko mnie wyleczyć, nigdy bowiem w pełni nie pogodziła się z dziwną istotą, którą zrodziła.

Jak długo skrywałem twarz, tak długo byłem niegroźny.

Nie stwarzałem zagrożenia większego niż mężczyzna wyposażony w dwie pięści i wybuchowy temperament.

Inna sprawa, że mało kto pozwolił mi to kiedykolwiek udowodnić.

Zawsze samotnie stawialiśmy z matką czoło światu, ale w pewnym momencie zacząłem tęsknić za tym, co nigdy nie miało stać się moim udziałem. Czy dla trzynastolatka normalne było samolubne pragnienie czegoś więcej? Biorąc pod uwagę moje obecne położenie, nie potrafiłem sobie wmówić, że w wyższych aspiracjach jest coś zdrożnego.

Przed zaśnięciem zawsze czytałem swoją dwudziestą pierwszą książkę. Świat mych snów opanowały jednak pająki, które próbowały mi coś uświadomić, przez co budziłem się, powracając do ponurej rzeczywistości. Nie potrafiłem zasnąć ponownie, gdyż wiedziałem, że przypominają mi o tkwiącej we mnie wielkości. Byłem też święcie przekonany, że ktoś na mnie czeka.

ROZDZIAŁ DRUGI

ADORA

PORANEK NOWIU

DOM SULLIVANÓW

15 LISTOPADA 2020 ROKU

Morze miało tendencję do zbieractwa.

Moje najwcześniejsze wspomnienie pochodziło z wieku sześciu lat. Trzymałam się wówczas maminego biodra, choć moja rodzicielka sama nie sięgała dna oceanu. Zmagałyśmy się z jedną brutalną falą po drugiej, lecz utrzymywałyśmy się na powierzchni, choć z najwyższym trudem. Pamiętam jednak jej maniakalny płacz, nad którym nie potrafiła zapanować.

Nigdy jej nie powiedziałam, że gdy wpadła w histerię, ocean chwycił moje włosy w słony uścisk, wydzierając moją ulubioną spinkę w kształcie bzu. Nie wspominałam też, że wcisnął mi słone palce do gardła, kradnąc oddech.

Pamiętam też dwuczęściowy pastelowy strój kąpielowy, który miałam w wieku ośmiu lat, podobnie jak moje siostry i najlepsza przyjaciółka imieniem Adeline. Kojarzył mi się on z pewnym czerwcowym dniem. Mama nie potrafiła już mówić, a my bawiłyśmy się na płyciźnie. Tata zanurzył wówczas mamę w głębinach. Moja rodzicielka powróciła z nabrzmiałymi oczami, ale pozbawiona uśmiechu. Tata natomiast stracił swój pierścionek zaręczynowy. Twierdził później, że szczególnie zdradliwa fala zerwała mu go z palca. Nigdy nie odzyskał pierścionka, a mama uśmiechu.

Kiedy miałam z kolei dziesięć lat, Adeline umarła; spędziłam wtedy noc na wybrzeżu. Moja głowa spoczywała na rękach złożonych jak do modlitwy. Czułam się obolała na ciele i duszy. Przebudziła mnie fala, która przykryła mnie niczym koc, zmywając mi z twarzy łzy.

Pamiętam też pewną chłodną październikową noc. Miałam wówczas czternaście lat, a mama nie potrafiła już chodzić. Zbudowałam wtedy z siostrami namioty, wykorzystując jako surowiec wyrzucone przez ocean kawałki drewna oraz zużyty brezent z rybackiej szopy taty. Chciałyśmy przenocować na plaży, ale morze zmusiło nas do ewakuacji. Potężna fala zgasiła nasze ognisko, a wody oceanu zagarnęły moje lśniące purpurowe sandały.

Nie udało mi się ich odnaleźć.

Morze miało skłonność do chomikowania. Odbierało nam i to, co ceniliśmy, i to, co zapomniane. Mimo to zawsze ciągnęło mnie do oceanu; nie potrafiłam zignorować jego zewu. Zawsze musiałam wkroczyć na cmentarzysko rzeczy zaginionych, dzikich i ukochanych.

Zeszłam z ostatniego stopnia kamiennych schodów i położyłam dłonie na podniszczonej bramie, wyczuwając pod palcami wyraźną szorstkość. Wpatrzyłam się w przepastny mlecznobiały horyzont, po czym ogarnęłam wzrokiem moje ukochane czarne morze.

Nagle w palec wbiła mi się drzazga. Gwałtownie łyknęłam powietrze i odwróciłam dłoń, żeby przyjrzeć się zranieniu. Drzazga głęboko utknęła pod skórą. Brzydko to wyglądało. Nacisnęłam i mój palec przeszył całkiem satysfakcjonujący ból, który nieco przypominał ukłucie malutkim nożykiem.

Byłam osobą, która potrafiła czerpać z bólu swoistą przyjemność. Może wynikało to z tego, że przypominałam piękną muszlę, która skrywała jednak ocean wściekłości. Zacisnęłam pięść, chcąc jak najdłużej utrzymać drzazgę pod skórą. Kto wie, może zakorzeni się równie głęboko jak nieoczekiwana zima, która zawitała do nas pewnej nocy i już nigdy nas nie opuściła?

Sporo się zmieniło. Wszędzie leniwie opadały łagodne płatki śniegu, spowijając miasteczko ponurą ciszą, przez co przypominało plan filmu noir. Opuściłam rękę i wzięłam głęboki oddech, wypełniając płuca zimowym chłodem. Następnie odetchnęłam i otworzyłam bramę. Palec, w którym tkwiła drzazga, wyraźnie pulsował.

Plaża była czysta i lodowata. Rąbek mojej sukienki sunął po piasku, gdy zmierzałam na bosaka w stronę brzegu. Ponad falami niósł się chłodny poranny wietrzyk, który dął mi w uszach, obrzucając twarz i oczy ziarnkami piasku.

Gdy doszłam do linii wody, jedną ręką podgarnęłam rąbek sukienki, przyciskając go do biodra. W drugiej dzierżyłam szklaną butelkę, w której umieściłam wiadomość. Zamarłam w bezruchu, stojąc zaledwie kilka centymetrów od wody. Rzucałam oceanowi bezgłośnie wyzwanie, aby zagarnął i mnie.

Pragnęłam, żeby obdarzył mnie miłością. Poczułam dreszczyk ekscytacji, gdy moje łydki ogarnęły ciemnobłękitne fale, jakby morze chciało wystawić mnie na próbę. Przypływ sprawił, że moje zdrętwiałe stopy zaczęły powoli pogrążać się w piasku. Ocean jednak wycofał się beze mnie; upodobał sobie co prawda to wybrzeże, ale nie darzył mnie wystarczającym uczuciem, aby o mnie zawalczyć. Nie było to moje pierwsze spotkanie z nim, lecz i tak serce przeszyła mi igła rozczarowania. Jak zawsze.

Gdy spojrzałam w górę, wypuściłam z ręki sukienkę, która pogrążyła się w kolejnej fali. Księżyc w nowiu przypominał ducha: przezroczysty krąg przyszpilony do nieba koloru popiołu. Nadszedł czas, toteż odkorkowałam butelkę i wyciągnęłam ukrytą w niej wiadomość.

Powierzyłam kartce wszystkie niesforne myśli.

Śnieżnobiały świstek był pokryty wyznaniami napisanymi wymyślną kursywą. Ponownie wsunęłam list do butelki, zakorkowałam ją, po czym rzuciłam w mgłę.

Morze się cofnęło, zaciskając białe pieniste szpony na moim żałosnym liście.

Tajemnica odpłynęła, jakby ocean jednak się na nią cieszył. Można było pomyśleć, że morze pragnie tkwiącego we mnie przerażającego zła. List, który powierzyłam mu po ostatniej pełni księżyca, nie wystarczył. Ocean zawsze pragnął więcej, żądając daniny również w czasie każdego nowiu. Zupełnie jakby chciał sobie zawłaszczyć wszystkie początki i zakończenia.

Miłość, którą darzyłam morze, była równie niechciana, co toksyczna.

Ono domagało się coraz więcej, a ja posłusznie wypełniałam jego wolę, obdarzając je niezmiennym uczuciem. Nadal oczekiwałam na dzień, kiedy wyleczy się z zachłanności, względnie zabierze również mnie.

– Adoro – usłyszałam śpiewny głos Fable, który niósł się na przesyconym morską solą wietrze. Odruchowo zacisnęłam dłoń na naszyjniku. Swoboda, którą odczuwałam, znikła jak kamfora. – Wszystko w porządku? – Płowe włosy okalały twarz i ramiona mojej młodszej siostry, która stała na tarasie. Jej pokryte piegami policzki przypominały oświetlającą mnie konstelację, lecz w jej oczach widniało wyraźne przemęczenie. – Wracaj do środka. Tata przygotował śniadanie.

PŁATKI ŚNIEGU OPADAŁY NA ZDOBIĄCE tył domu portfenetry. Gdyby dobrze się przysłuchać, ledwie słyszalny dźwięk nieco przypominał cichy, lecz rytmiczny stukot. Melodia była tak piękna, że bardziej pasowała do piosenki niż do Weeping Hollow.

Tata sam przygotował naleśniki. Wyspa kuchenna uginała się pod ciężarem zawierających dżemy i galaretki słoików o kraciastych pokrywkach.

Ivy siedziała w kącie ławy otoczona ręcznie szytymi, bogato zdobionymi poduszkami. Wiązała akurat liny, żeby ułatwić zadanie rybakom, gdy będą mogli wrócić na pełne morze.

Moja starsza siostra przypominała burzliwą noc. Długie czarne proste włosy z przedziałkiem pośrodku opadały po obu stronach jej twarzy jak księżyc w pełni. Obrazu dopełniały bladoniebieskie oczy z domieszką błękitu. Tego poranka była wyraźnie otępiała, a palce splatające wytarte liny poruszały się machinalnie. Była to konsekwencja wielu nieprzespanych nocy.

Usiadłam na hokerze obok Fable, a tata popchnął w moją stronę jeden ze słoików.

– Udało mi się zdobyć twoje ulubione masło z orzechów laskowych.

Zatrzymałam dłonią słoik. W mym umyśle natychmiast pojawiła się twarz Adeline. „Niemożliwe”, mamrotała z pełną buzią, przez co ledwo mogłam ją zrozumieć. Z ust wypadały jej okruszki. Na podłodze między nami stał talerz z krakersami posmarowanymi masłem orzechowym. Urządziłyśmy sobie małe zawody: naszym zadaniem było zjeść ich sześć w ciągu minuty. Nasz chichot zakłócał spokój późnej nocy. Pozostało zaledwie dziesięć sekund, toteż wciskałyśmy sobie do ust po dwa krakersy naraz. Odezwał się minutnik i padłyśmy na podłogę sparaliżowane śmiechem. Twarze i palce miałyśmy utytłane lepkim masłem, chichrałyśmy się jak wariatki, aż zabrakło nam tchu. Leżałyśmy z otwartymi buziami, z których wypadła na wpół przeżuta masa, lecz nie potrafiłyśmy złapać oddechu.

Poczułam na karku ciepło bijące od trzaskającego w kominku ognia. To przywołało mnie do teraźniejszości.

Gdy uniosłam głowę, zauważyłam, że tata się przygląda, jak zamieniam masło orzechowe na dżem.

– Myślałam, że pani Cantini zużyła już resztki – powiedziałam, rozsmarowując dżem na naleśniku.

– Nie inaczej – odparł szybko, krążąc po kuchni z upapranymi mąką rękami, w których trzymał naczynia. – Powiedzmy, że miałem szczęście w nieszczęściu. Musiałem dzisiaj wcześnie wstać, bo Cienie dorwały Tima, czyli złotą rączkę Violi. Odwiedziłem ją, żeby naprawić uszkodzoną balustradę. – Tata chwycił szmatkę, która leżała na skraju zlewu, i wytarł sobie czoło, nie patrząc na mnie. – A kiedy wchodziłem już na werandę, przydybała mnie pani Madder. Jak zwykle wybrała właściwy moment. Musiałem zabić jej okna deskami. – Westchnął. – Nie zrozum mnie źle, prywatnie uwielbiam panią Madder, ale czasem doprowadza mnie do szału.

Z naszej trójki najbardziej przypominałam ojca. Oboje mieliśmy blond włosy, choć on zaczął już siwieć, oraz zielone oczy. Kiedy się uśmiechał, wykwitała wokół nich siatka zmarszczek, choć nieczęsto dało się ją zobaczyć.

Jędrną skórę odziedziczyłam z kolei po mamie. Powiedziała mi niegdyś, że zawdzięczamy ją oceanowi, którego wody pozwolą nam na zawsze zachować urodę i młodość.

– Viola dobrze wie, że moje dziewczynki przepadają za dżemem na śniadanie. Zna też twoje zamiłowanie do masła orzechowego, Adoro – wyrecytował, jakby cytował Violę, przekazując nam jej słowa.

Gdyby jednak poświęcali mi więcej uwagi, wiedzieliby, że ostatnio raczyłam się masłem orzechowym ponad dwanaście lat temu.

Tata plótł bez ładu i składu, a Fable wbiła we mnie spokorniałe oczy. Jej policzki i nos pokryte były piegami, które poruszały się w taki sposób, jakby usiłowała zwalczyć niepewny uśmiech. Było jasne, że ona też zauważyła osobliwe zachowanie ojca.

Następnie zerknęła na siedzącą w kącie kuchni Ivy, a ja podążyłam wzrokiem tam gdzie ona. Wymieniłyśmy się ukradkowymi, lecz wymownymi spojrzeniami.

Zdarzało się, że wspominałyśmy dzieciństwo, czasy, zanim opuściła nas mama. Jadaliśmy wówczas wspólnie posiłki w tej właśnie kuchni. Działo się to w zamierzchłych czasach, kiedy nadal dręczyła nas Klątwa Zgasłych Dusz, a nie grasujące po ulicach miasteczka Cienie. Przed Terrorem naszym największym zmartwieniem była piętrząca się góra nieuregulowanych opłat. Wówczas Kane nie odebrał nam jeszcze matki, nikt nie podejrzewał też, że Adeline zginie z ręki jednego ze Zgasłych.

Tata pochylił się nad wyspą kuchenną, po czym wsunął do ust kopiasty widelec jedzenia.

– No co?

– Nic takiego – zaśpiewała Fable, przyciągając do siebie jedno z moich czasopism.

Było to oryginalne wydanie „Vogue’a” z grudnia roku tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego, egzemplarz z mojej prywatnej kolekcji. Leżało na wyspie kuchennej od poprzedniego wieczora, gdyż pracowałam akurat nad sukienką dla Violi, potrzebowałam zatem inspiracji.

Tata dziabnął widelcem kolejną pokrytą masłem warstwę.

– Kiedy zajmowałem się oknami pani Madder, skończyło mi się drewno. Zaraz wybieram się do miasta, żeby uzupełnić zapasy. Muszę jeszcze zająć się naszymi oknami. Mam tylko nadzieję, że nie wyprzedali wszystkiego.

Deski nie miały ochronić nas przed Cieniami, ponieważ złowrogie istoty znikąd nie przychodziły. Po prostu się pojawiały. Dodatkowe zabezpieczenia zakładaliśmy w obronie przed włóczęgami z zachodniej strony miasteczka, mogli bowiem mieć chrapkę na nasze pieniądze albo zapasy jedzenia. Albo na jedno i drugie. W zasadzie zabierali wszystko, na czym mogli położyć brudne łapska.

– Adoro – wskazał mnie widelcem – mogłabyś dzisiaj zamknąć sklep godzinę wcześniej? Musimy na pierwszą być u Pruitta i wrócić do domu przed zmrokiem.

– Godzinę wcześniej? – powtórzyłam. I tak zamykałam wcześnie, gdyż słońce zachodziło o trzeciej po południu. – Nie ma mowy. Nadal mam dużo do zrobienia, a kończy mi się czas. Nie mogę sobie pozwolić na przestój w pracy.

Już za sześć tygodni miał się odbyć bal z okazji Dnia Założycieli, lecz nie nadążałam z realizacją zamówień. Większość mieszkanek Weeping Hollow zapłaciła zaliczki rok wcześniej, zaraz po ostatnim balu, a ja do tej pory powinnam była się uporać ze wszystkimi zleceniami. Co prawda moje klientki zmagały się z pustymi spiżarniami, niezabitymi oknami i wyczerpanymi bateriami w latarkach, lecz i tak płaciły mi bez gadania. Bal stanowił w końcu najbardziej prestiżowe wydarzenie roku, a moja rodzina potrzebowała pieniędzy. Musiałam wywiązać się ze zobowiązań bez względu na Terror.

Inna sprawa, że mocno się martwiłam. Nie byłam pewna, jak długo przetrwamy z ograniczonymi przychodami. Tata nie mógł łowić ryb, port był zamknięty, a całe miasteczko dogorywało w powolnej, acz bolesnej agonii.

Na szczęście mogliśmy się podratować Dniem Założycieli, gdyż mieszkańcy nadal interesowali się balem. Podejrzewałam, że tak będzie zawsze, bez względu na zagrożenia, z którymi będziemy musieli się zmierzyć. Martwiła mnie jednak perspektywa odwołania balu.

Siedząca obok mnie Fable powoli wertowała czasopismo, tak że charakterystyczny szelest przewracanych kartek zakłócał niezręczną ciszę.

– Na to musisz znaleźć czas – upierał się tata. – Chodzi przecież o spotkanie w Komnacie Świętego Morza. Będą tam Augustine, Viola, Cyrus i Kane. Nasza obecność jest obowiązkowa.

Palce Fable zamarły w bezruchu. Obu moim siostrom wyraźnie zrzedły miny.

Imię Kane’a poruszyło czułą strunę, toteż kurczowo chwyciłam krawędź hokera. Drzazga w palcu otarła się o drewno i moją dłoń przeszył intensywny ból. Pomimo to docisnęłam palec, aby podtrzymać kłucie, które pozwoliło mi zignorować narastający gniew i skoncentrować się na tym, co mówił tata. Spotkanie. No tak, spotkanie.

Usłyszałyśmy o nim po raz pierwszy. Czyżby to był powód osobliwego zachowania ojca?

– Czy chodzi o Cienie? – zapytała Fable, przewracając kolejną kartkę w piśmie. – Znowu kogoś dorwały?

Nie patrzyła na tatę, gdy odpowiadał:

– Nie. Sama wiesz, że nie mogę o tym otwarcie rozmawiać.

Była to jego standardowa wymówka na takie okazje. Co do zasady unikał trudnych tematów, które mogły zakłócić względny spokój domostwa Sullivanów. Zamiatał śmieci pod dywan.