Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Przekrocz granice strachu i odkryj, czym jest zakazana miłość w miejscu, w którym pogańska magia wciąż żyje.
Fallon, samotna dziewczyna o księżycowych włosach, niewiele wie o swojej przeszłości. Kiedy traci bliskich, powraca do odciętego od świata rodzinnego miasteczka, które zna tylko z opowieści. Opowieści, które wydają się zbyt niepokojące, by mogły być uznane za prawdziwe. W WeepingHollow władzę sprawuje zgromadzenie starszyzny, a obcy nie są mile widziani. Dziewczyna jednak pragnie poznać prawdę o swoim pochodzeniu.
Gdy spotyka Juliana, na którym ciąży przekazywana z pokolenia na pokolenie klątwa, nie wie jeszcze, z jaką siłą będzie musiała się mierzyć. W tym samym czasie miasteczkiem wstrząsa seria tajemniczych morderstw. Staje się więc jasne, że ktoś poluje także na Fallon.
Czy miłość i poświęcenie sprawią, że przełamane zostanie przekleństwo, które dręczyło mieszkańców od stuleci? Co jeszcze skrywa to miejsce?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 673
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU:
Tales of Weeping Hollow:
Hollow Heathens: Book of Blackwell
Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik
Wydawczyni: Maria Mazurowska
Redakcja: Bożena Sęk
Korekta: Kinga Dąbrowicz
Projekt okładki: Łukasz Werpachowski
Ilustracje na okładce: © aksol, © nadezhdash, © oldesign, © Christos Georghiou / Stock.Adobe.com
DTP: pagegraph.pl
Copyright © 2021 by Nicole Fiorina
Copyright © 2023 for the Polish edition by Niegrzeczne Książki
an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Mateusz Gwóźdź, 2023
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2023
ISBN 978-83-8321-754-3
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Monika Lipiec
Dla mojej córeczki Grace.
Zawsze mówiłam, że w poprzednim wcieleniu byłaś moją matką. Moja dzielna dziewczynko, z wielkim wstydem przyznaję, że czasem zapominam, kto właściwie matkuje komu.
Dziękuję, że jesteś sobą; uwielbiam Twoją niezłomną duszę, pragnienie wiedzy i nieustraszone podejście do życia. Stanowisz mieszankę wybuchową, dziecinko. Nie jestem pewna, czy świat jest na Ciebie gotowy. Działasz jednak stanowczo zbyt szybko. Zwolnij trochę i zwróć uwagę na to, co Cię otacza. Dostrzeż nawet najmniejsze, pozornie nieistotne momenty, które mogą z czasem nabrać znaczenia.
Dziękuję Ci za pomoc, której udzieliłaś mi przy tworzeniu tej opowieści. Dziękuję, że powołałaś Fallon do życia. Dzielenie się z Tobą moim snem stanowiło moją ulubioną część Zgasłych dusz.
Nie zapominaj, że jesteś kimś więcej niż tylko dziewczynką. Pozostań skromna i przede wszystkim zawsze bądź własną kochanką.
Buziaki, mama
Ścieżka dźwiękowa dostępna na Spotify
https://spoti.fi/30bzg5C
Fragment oryginału dostępny na stronie:
www.nicolefiorina.com
Informacje na temat fanklubów i tematów do dyskusji znajdziecie na końcu książki.
Mam nadzieję, że świat, który stworzyłam, przyniesie Wam dużo radości!
Bibi – w języku suahili: babcia.
Błękitny Księżyc – druga pełnia Księżyca w ciągu miesiąca kalendarzowego. Występuje raz na dwa i pół roku.
Kowen – neopogańska społeczność religijna.
Kraina Wiecznego Lata – nazwa zaświatów używana przez teozofów, wiccan oraz wyznawców niektórych współczesnych religii pogańskich oddających cześć ziemi.
Mabon – wiccański odpowiednik Święta Dziękczynienia.
Pełnia Burzowego Księżyca – lipcowa pełnia. Określenie pierwotnie używane przez rdzenne ludy Ameryki Północnej.
Pełnia Księżyca Żniwiarzy – wrześniowa pełnia. Określenie pierwotnie używane przez rdzenne ludy Ameryki Północnej.
Pełnia Różowego Księżyca – kwietniowa pełnia. Określenie pierwotnie używane przez rdzenne ludy Ameryki Północnej.
Pełnia Zimnego Księżyca – grudniowa pełnia. Określenie pierwotnie używane przez rdzenne ludy Ameryki Północnej.
Płaszczak – osoba spoza miasteczka, która nie przynależy do żadnego kowenu ani nie wywodzi się z rodzin założycielskich.
Samhain – święto obchodzone w tym samym czasie co Halloween, aby oddać cześć zmarłym.
Sawa – w języku suahili: w porządku.
KOWEN NORDYCKICH LASÓW
NAJWYŻSZY KAPŁAN: CLARENCE GOODY
BLACKWELLOWIE
Żywioł ducha – pochodzenie: Vættir
Obecny przywódca: Julian J. Blackwell
Brat Jolie Blackwell; syn Javina Blackwella (nieżyjącego) oraz Agathy Bianchi Blackwell; przodkowie: Horace Blackwell oraz Bellamy Blackwell
GOODY
Żywioł powietrza – pochodzenie: Njǫrd
Obecny przywódca: Zephyr Blue Goody
Brat Winnifred Goody; syn Clarence’a Goody’ego oraz Beatrix Ricci Goody (nieżyjącej)
WILDESOWIE
Żywioł ognia – pochodzenie: Loki
Obecny przywódca: Phoenix Loki Wildes
Brat Wrena Wildesa; syn Haydena Wildesa (nieżyjącego) oraz Amelii Ander Wildes; przodkowie: Kyden Wildes
PARISHOWIE
Żywioł wody – pochodzenie: Ægir
Obecny przywódca: Beckham Brooks Parish
Syn Pijanego Earla Parisha oraz nieznanej kobiety z płaszczaków (nieżyjącej)
DANVERSOWIE
Żywioł ziemi – pochodzenie: Jörð
Obecny przywódca: brak; ostatni znany Danvers: Foster (nieżyjący); mąż Clarice Woolf Danvers (nieżyjącej)
KOWEN ŚWIĘTEGO MORZA
NAJWYŻSZY KAPŁAN: AUGUSTINE PRUITT
PRUITTOWIE
Obecny przywódca: Kane Kos Pruitt
Brat Koraline Pruitt; syn Augustine’a Pruitta oraz Ginevry De Luca Pruitt (nieżyjącej)
CANTINI
Obecny przywódca: Cyrus Olen Cantini
Brat Camory, Kasera oraz Cilliana Cantinich; syn Darnella Cantiniego oraz Violi Conti Cantini; przodkowie: Matteo Cantini
SULLIVANOWIE
Obecna przywódczyni: Ivy Amaya Sullivan
Adora Oria Sullivan; członkostwo niepewne; oczekuje na zaproszenie
Fable Hazel Sullivan; członkostwo niepewne; oczekuje na zaproszenie
Córki Ronana Sullivana oraz Marcelline O’Connor Sullivan
ZAKON WEEPING HOLLOW
PRZEDSTAWICIELSTWO ŚWIĘTEGO MORZA: Augustine Pruitt, Viola Cantini
PRZEDSTAWICIELSTWO NORDYCKICH LASÓW: Clarence Goody, Agatha Blackwell
PRZEDSTAWICIELSTWO PŁASZCZAKÓW: Mina Mae Lavenza
.
Wierzę, że nic na tym świecie nie jest normalne, a my wszyscy jesteśmy potworami i odmieńcami. Oznacza to jednak, że w istocie możemy opuścić kryjówki i odnaleźć się nawzajem. Uważam, że coś niewspółmiernie bardziej ohydnego i okrutnego zmusiło każdego z nas do ukrycia się w mrocznych zakamarkach swojego umysłu. Cokolwiek by to było, na pewno nie jest normalne, gdyż normalność to kłamstwo, którym pęta się potwory i odmieńców.
Wmroku czają się rozmaite stworzenia. Potwory, duchy, widmowe nadprzyrodzone istoty spętane nieograniczoną energią, przykute do ziemi i błąkające się bez celu. Ich mrocznymi duszami karmi się bezustannie rosnąca otchłań, a większość nie wie nawet dlaczego. Ból, gniew, rozpacz, żałoba… Z biegiem lat emocje te jakby zlewają się w jedną i lwia część tych bytów zapomina, co właściwie przykuło je do padołu łez i uczyniło niewidzialnymi dla prawie każdego z nas.
Najokrutniejszym z uczuć jest miłość. Nawet długo po śmierci jest w stanie uczynić z nas najmroczniejsze z demonów.
Urodziłam się z jedną nogą w tym świecie, a z drugą w zaświatach.
– Jesteś z Grimaldich – mawiała zawsze Marietta.
Owszem, jestem z Grimaldich, ale bez względu na to, jak często powtarzałam tę mantrę, młody mężczyzna w kącie mojego pokoju uparcie pozostawał na stanowisku. Siedział skulony na krześle, przyciągając kolana do klatki piersiowej. Gdy trwała zima, zwykłam uchylać nieco okno, aby przez szpary wpuścić nieco lodowatego powietrza, ale nie drżał z zimna. Duchy odczuwały tylko trawiące je wygłodniałe emocje. Owszem, trząsł się, lecz było w nim coś osobliwego.
– Nie płacz – wyszeptałam skąpana w bladym świetle księżyca.
Na tyle już okrzepłam, że nie bałam się zbłąkanych dusz, które do mnie przychodziły, choć pozostawało to moją tajemnicą. Obecny gość różnił się jednak od innych, gdyż to pojawiał się, to znikał niczym kiepskiej jakości film telewizyjny. Miał sine usta, a włosy śnieżnobiałe niczym futro wilka polarnego. Za to jego oczy sprawiały iście demoniczne wrażenie. Były zimne jak odarta z gwiazd galaktyka, a zarazem przepełnione strachem.
Zdjęłam z nóg grubą kołdrę i stanęłam na zimnych drewnianych deskach.
– Jak ci na imię?
Jego skute lodem brwi zbliżyły się do siebie, gdy spojrzał na mnie spod grubych mokrych rzęs. Nadal drżał. Większość duchów była zaskoczona, że potrafię je dostrzec i nie boję się ich, lecz ten sprawiał wrażenie oszołomionego moim pytaniem. Nie był w stanie przypomnieć sobie swojego imienia, a to oznaczało, że umarł niedawno.
Sprawiał jednak wrażenie bardzo realnego, gdy przechodził między wymiarami.
Różnił się od innych.
Podłoga zaskrzypiała pod moim ciężarem, kiedy posuwałam się w jego stronę, toteż zatrzymałam się w połowie drogi, usłyszałam bowiem dochodzące ze schodów kroki Marietty.
– M-musisz m-mi pomóc – powiedział z wyraźną desperacją. – Z-znajdź m-mnie.
Drzwi do sypialni otworzyły się ze skrzypieniem, a ja popędziłam z powrotem do łóżka i skryłam się pod patchworkową kołdrą. Rozległ się odgłos zbliżających się kroków, zamknęłam więc oczy, aby udawać, że śpię. Włosy zasłaniały mi twarz, a ja poczułam napięcie w członkach, które skrywałam pod grubą ręcznie wykonaną kołdrą.
– Wiem, że nie śpisz, Luneczko – powiedziała Marietta swym jedwabistym głosem. Łóżko lekko się ugięło, gdy usiadła na jego skraju. Zdjęła ze mnie kołdrę, a ja odwróciłam się, aby spojrzeć jej w twarz. – Nie możesz tak przesiadywać po nocach – dodała, lekko stukając mnie palcem w nos. – Bo później prześpisz cały dzień.
Odrzuciłam włosy z oczu i zerknęłam w stronę krzesła, na którym zasiadał duch.
Zjawa jednak zdążyła zniknąć.
Spojrzałam ponownie na nianię.
– Nie mogę zasnąć. Może opowiesz mi jakąś historyjkę?
– No proszę, mała życzy sobie opowieści. – Na purpurowych ustach Marietty wykwitł lekki uśmieszek, a bransolety na jej ręce zadzwoniły, gdy narzuciła na mnie kołdrę. – No dobrze, jedna historyjka, ale potem masz grzecznie spać. – Jej brwi przybrały kształt półksiężyców.
Pokiwałam z entuzjazmem głową.
– Dobrze, obiecuję!
– Chociaż z drugiej strony – zauważyła złowrogim tonem – nie mam pewności, czy jesteś gotowa to usłyszeć.
– Jestem, Marietto. Naprawdę!
– Już dobrze, dziecinko. Ale tę historię musisz usłyszeć od samego początku. – Marietta wzięła głęboki oddech i przysunęła się do mnie. – Dawno, dawno temu istniała odległa tajemnicza kraina. Z biegiem czasu zbudowano tam miasteczko, którego nie mogą ujrzeć przybysze, bo nie ma go na mapach. Co prawda jego nazwa nie jest tajemnicą i wielu wyprawiło się na poszukiwanie go, ale ukazuje się tylko tym, których samo wybierze. Nie jest to żadna bariera między światami, dzieją się tam jednak tajemnicze rzeczy. Jest to miasteczko magii i psot, w którym za przewodników służą mieszkańcom przesądy i gwiazdy na niebie, choć bywa równie nieprzewidywalne jak przypływ Atlantyku.
– Musisz wiedzieć – ciągnęła – że podwaliny pod tę krainę setki lat temu położyły dwa różne koweny. Choć bardzo się różniły, gwiazdy sprzyjały ich spotkaniu. Jeden z nich przypłynął łodzią, której pasażerowie uciekali przed okrucieństwem doświadczonym w ojczyźnie. W tym samym czasie wyrzutkowie z Nowego Świata przywędrowali z południa, uciekając przed taką samą udręką. Gdy przedzierali się przez leśną głuszę, zmagali się z niskimi temperaturami, a deszcz ze śniegiem atakował ich spierzchnięte twarze. Obie grupy zamierzały tam pozostać, roszcząc sobie prawa do odnalezionej krainy, więc rzuciły urok, rozpościerając nad nią niewidzialną tarczę, która ukrywa i broni ich lud, a miasteczko jest niewidzialne dla obcych. Nikt nie wiedział jednak, że te lasy już coś zamieszkiwało.
Zasłuchałam się, gdy Marietta ciągnęła swoją opowieść:
– Gałęzie brzóz szeptały, kruki snuły swą najmroczniejszą opowieść, a z każdym krokiem stawianym przez ciężkie buciory na opadłych liściach las zdradzał swe tajemnice, tkając historię tak jak czarna wdowa swą sieć. Jakby tego było mało, morze grzmiało proroctwami, gdy jego fale roztrzaskiwały się o niewzruszone klify, a zjawiskowo piękny księżyc w kolejnych fazach odbijał się od odwiecznych wód… Pewnego dnia miasteczko wezwie cię do siebie, księżycowa dziecino. Wiedz jednak, że zawsze będziesz mogła wybrać. Nigdy nie będziesz zmuszona do powrotu, ale jeśli się na to zdecydujesz, już się nie wycofasz. Będziesz mogła opuścić miasteczko, jeśli ono na to pozwoli.
– Do powrotu? Ale gdzie? – zapytałam, ściskając kurczowo kołdrę. Pragnęłam się dowiedzieć wszystkiego.
– Do miasteczka Weeping Hollow.
Gdy odsunęłam się od szklanych drzwi lodówki, w której przechowywano rozmaite napoje z kofeiną, spojrzałam w swe upiorne odbicie. Moja biała czupryna i jasnoniebieskie oczy zdawały się emanować bladą poświatą, przez co można było odnieść wrażenie, że utknął tam mój sobowtór. Im dłużej się sobie przyglądałam, tym bardziej się zastanawiałam, kto właściwie wpatruje się w kogo.
– Przepraszam – powiedział jakiś mężczyzna, otwierając lodówkę.
Spojrzałam na niego obojętnym wzrokiem. Miał na sobie niezapiętą koszulę w czerwoną kratę i upaprane dżinsy. Gdy sięgnął brudną ręką po mrożoną kawę, zauważyłam, że ma za paznokciami wżartą żałobę.
– To jak, zdecydowałaś się? – zwrócił się do mnie.
Dobre pytanie. Odpowiedź była jednak oczywista. Gdybym miała wątpliwości, na pewno nie tkwiłabym po północy na podniszczonej stacji Shell. Litera S się zepsuła i dyndała, przez co nazwa stacji została okrojona do Hell. Był to mój ostatni przystanek przed miasteczkiem, które do tej pory znałam jedynie z opowieści wygłaszanych pod rozgwieżdżonym niebem podczas bezsennych nocy. Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek tam wrócę.
Utytłany kierowca ciężarówki stał w miejscu, czekając na odpowiedź. Nadal jednak wpatrywałam się w miejsce, gdzie jeszcze chwilę wcześniej widniało moje odbicie. Machinalnie obracałam kciukiem pierścionek nastroju, który nosiłam na palcu serdecznym. Mężczyzna puścił drzwi, które automatycznie się zamknęły, po czym odszedł, mamrocząc coś pod nosem.
– Jak sobie chcesz. Cudak.
Cudak.
Otworzyłam lodówkę. Niska temperatura jej wnętrza sprawiła, że dostałam gęsiej skórki, a białe włoski jakby stanęły na baczność. Pragnęłam wejść do środka, zamknąć za sobą drzwi i zasnąć w mroźnych objęciach urządzenia. Mimo to wzięłam ostatnią kawę o smaku orzechów laskowych i skierowałam się do kasy. Starałam się nie zwracać na siebie uwagi, ale pozostawałam czujna.
Stacja Hell po północy była przecież jak drogowskaz dla pedofili i seryjnych morderców, a ja stanowiłam ofiarę doskonałą.
Samotna. Młoda. Dziwna. Nie każdemu przypadnie do gustu. Cudak.
Dziewczyna, za którą nikt nie zatęskni ani której nikt nie będzie szukał.
Po drugiej stronie kontuaru, za gablotą z losami na loterię, siedział ekspedient. Na mój widok podniósł łokcie z kontuaru, wyłączył komórkę i włożył ją do kieszeni. Proste czarne włosy opadły mu na oko, toteż odrzucił je na bok.
– Coś jeszcze? – zapytał z demonstracyjnym westchnieniem, ciągnąc puszkę z napojem po kontuarze, aby ją zeskanować.
– W zasadzie… – W moim głosie pobrzmiewała niepewność. Wyciągnęłam z torebki iPhone’a w etui z marmurowym nadrukiem. Zamierzałam otworzyć aplikację GPS, częściowo po to, aby uniknąć nieprzyjemnego kontaktu wzrokowego, gdyż rozmówca nie sprawiał wrażenia przyjaznego. – Trochę się zgubiłam. Wie pan, jak dojechać do Weeping Hollow?
Umorusany szofer, którego spotkałam przy lodówkach, stanął za mną, a kasjer obdarzył mnie pozbawionym wyrazu spojrzeniem. Następnie wbił wzrok w brudasa z tyłu.
– Łatwo tu stamtąd dotrzeć, ale nie na odwrót – powiedział z twardym akcentem Maine, lekko zachichotał i pokręcił głową.
Szofer wymamrotał pod nosem, żebyśmy się pospieszyli. Opuściłam rękę, w której trzymałam komórkę, po czym przesunęłam się, wbijając wzrok w moje czarno-białe oxfordy. Minęła już północ, a ja byłam zmęczona, zagubiona i nie miałam czasu na gierki.
– To znaczy?
Kasjer poklepał puszkę z napojem, a na jego twarzy wykwitł sztuczny uśmiech.
– Należy się trzy piętnaście.
– Dzięki za nic – wycedziłam, rzuciłam na kontuar pięciodolarówkę i wzięłam zakupiony napój.
Srebrny dzwoneczek zawieszony nad wyjściem zadzwonił, kiedy opuściłam budynek. Gdy wracałam do auta, poczułam łagodny powiew wiatru znad oceanu.
Byłam w drodze już jakieś trzydzieści pięć godzin. Zatrzymywałam się tylko, żeby zatankować i coś przekąsić w przydrożnym fast foodzie. Z każdym kilometrem moje powieki zdawały się coraz cięższe, toteż musiałam potrząsać głową, aby odpędzić sen. Zawsze byłam uparta. Odkąd pamiętam, starałam się wnosić do naszego domu w Teksasie wszystkie torby z zakupami naraz. Nie wahałam się obwieszać do granic możliwości ani używać zębów, żeby tylko uniknąć drugiej tury.
Wzmocniona kofeiną, wróciłam na drogę US1. Jechałam wzdłuż wybrzeża stanu Maine, wymijając po drodze nieliczne samochody, a kierowałam się wskazówkami, które dziadek podał w przysłanym liście. GPS nie rozpoznał położonego na uboczu miasteczka Weeping Hollow, Szlochająca Kotlina, a im dalej jechałam, tym bardziej system szwankował. Nagle dostrzegłam zjazd w Archer Avenue.
Niczym niewyróżniający się znak ledwo dało się dostrzec z wąskiej pustej jezdni. Przytłumione reflektory mojego srebrnego mini coopera zaczęły odgrywać rolę latarek, gdy powoli przejechałam obok wyblakłego znaku. Deszcze sprawiły, że prostokątna metalowa tabliczka z nazwą miasteczka zardzewiała. Taki sam los spotkał napis „POPULACJA: 665”. Gdy przejeżdżałam obok tablicy, ostatnia cyfra się przeobraziła i liczba zmieniła się w 666.
Przetarłam oczy. Byłam zmęczona, więc pewnie coś mi się przywidziało… prawda?
Jechałam dalej, powoli posuwając się wzdłuż niesamowitej alei obrośniętej z obu stron majaczącymi drzewami. Roiło się na niej od wynędzniałych sępów toczących walkę o zwierzęce truchło, tak że jezdnię pstrzyły plamy krwi i czarne skrzydła. Głód uczynił je bezwzględnymi, toteż z najwyższą niechęcią schodziły mi z drogi, a przejeżdżający przez ich terytorium mini cooper nie budził w nich respektu. Mozolnie posuwałam się naprzód przez jakieś pięć kilometrów, w końcu drzewa po obu stronach ulicy zaczęły rzednąć. Ich miejsce po lewej stronie zajęły nagrobki, a po prawej dało się dostrzec zaniedbany plac zabaw.
Lśniący księżyc wisiał wysoko na niebie, oświetlając zardzewiały żelazny znak zawieszony nad jedyną drogą do miasteczka… i z niego.
Weeping Hollow. Szlochająca Kotlina.
Mój mini cooper, wyraźnie wyczerpany wymagającą podróżą przez liczne stany, zaczął prychać, zatrzymałam się więc przy znaku „Stop” przed placem, aby przyjrzeć się miasteczku, które do tej pory znałam tylko z opowieści. Zupełnie nie pasowało do pięknego stanu Maine. Sprawiało raczej wrażenie, jakby sam diabeł namalował na podartym płótnie miasteczko Salem, używając czarnego pióra i hebanowego atramentu, a następnie dla zabawy rzucił swe dzieło w przypadkowe miejsce, jakby go intrygowało, co się dalej stanie i co poczną z tym ludzie.
A ludzie się dostosowali.
Silnik zaczął się krztusić, lecz byłam zbyt zaaferowana widokiem, żeby zwrócić na to uwagę.
Zabytkowe latarnie oświetlały każdy róg chodnika. Pod rozgwieżdżonym północnym niebem, które niczym welon częściowo przesłaniały akwarelowe szare chmury, po sercu Weeping Hollow przechadzali się mieszkańcy, jakby wędrówki wzdłuż ponurych ulic o tej porze były czymś najzupełniej normalnym. Była prawie trzecia rano, i to na początku sierpnia. Ciarki przeszły mi po plecach. Po dwudziestu czterech długich latach wreszcie wróciłam tam, gdzie się urodziła i wydała ostatnie tchnienie moja matka.
Przekręciłam kluczyk w stacyjce, modląc się w duchu, aby rozległ się rozkoszny dźwięk budzącego się na nowo silnika. Krztusił się przez kilka sekund, lecz ostatecznie zadziałał, toteż poklepałam kierownicę, po czym objechałam altanę na placu.
– Dasz radę, malutki. Jeszcze tylko kilka kilometrów.
Dziadek mieszkał nad morzem w zabytkowym niebiesko-zielonym domu wzniesionym na tle oceanu i klifów. Widziałam go kiedyś na zdjęciu, które znalazłam w starym zakurzonym pudełku na strychu domu w Teksasie. Moja niania Marietta przyłapała mnie wówczas, jak siedziałam na wiekowej drewnianej podłodze, przeglądając dawne fotografie. Zapytałam ją raz, czy kiedykolwiek będę mogła wrócić do miasteczka ze zdjęć, które znałam tylko z opowieści.
– Możesz tam wrócić, ale tylko jeśli miasteczko będzie cię potrzebowało, Luneczko – odpowiedziała wówczas, kucnęła przede mną i zaczęła wyjmować mi z rąk fotografie.
Marietta była zwariowaną starą wiedźmą o jedwabistej skórze, czarnych paciorkowatych oczach i twardym kenijskim akcencie. Zwykła spędzać wieczory na ganku, kiwając się w bujanym fotelu i popijając z miedzianego kubka ze złym błyskiem w oku. Budziłyśmy w ludziach przerażenie, gdyż chodziły słuchy, że rzucamy uroki na chłopaków, którzy ośmielali się do mnie zbliżać. W rezultacie w szkole średniej nikt mnie nie zaczepiał, wszyscy bowiem się bali, że w ruch mogą pójść szmaciane laleczki wykonane przez moją wiedźmowatą nianię. Inna sprawa, że sama poniekąd w to wierzyłam.
Zgodnie z tym, co dziadek napisał w liście, w skrzynce pocztowej czekał na mnie klucz. Zaparkowałam samochód przy krawężniku, a bagaż postanowiłam wnieść za dnia. Kiedy szłam po schodach do ganku, niepokojącą ciszę zakłócał tylko dźwięk fal rozbijających się o nadmorskie skały.
Zamarłam w bezruchu, gdy poczułam na sobie przeszywające spojrzenie. Po chwili niechętnie się odwróciłam. Na sąsiednim ganku dostrzegłam wysoką, chudą i delikatną kobietę ubraną w wygniecioną białą koszulę nocną. Sztywne siwe włosy opadały jej na ramiona, długimi kościstymi palcami ściskała balustradę. Wbijała we mnie mroczne spojrzenie, toteż wstrząsnął mną dreszcz. Zmusiłam się do uniesienia lekko ręki w geście pozdrowienia, ale starowina nadal groźnie na mnie łypała. Mocniej ścisnęła balustradę, jakby się obawiała, że nawet najlżejszy powiew jest w stanie zdmuchnąć jej wątłe ciało, przez co sine żyły jeszcze wyraźniej rysowały się pod przezroczystą skórą. Oderwałam od niej wzrok i niezgrabnie weszłam do domu. Powiew z dziurki od klucza zmroził mi palce. Bezbłędnie trafiłam do niej kluczem i wówczas uderzył mnie kolejny zimny podmuch, zupełnie burząc moje białe włosy. Gdy wreszcie weszłam do środka, ciężkie frontowe drzwi zatrzasnęły się za mną. Oparłam się o nie, zamknęłam oczy i głęboko odetchnęłam, wypełniając płuca powietrzem. Śmierdziało stęchlizną, która wdzierała mi się do nosa, pokrywając przy okazji mózg.
Grunt, że mi się udało. Nareszcie dotarłam do domu dziadka, a czułam się tak, jakbym nagle pojawiła się na wyspie Duma Key – w jakimś fikcyjnym miejscu, które do tej pory znałam tylko z książek. Zauważyłam, że w domu jest chłodniej niż na zewnątrz. Moje kościste kolana zaczęły się trząść. Było oczywiste, że potrzebuję czegoś więcej niż cienkich czarnych rajstop, które nosiłam pod szerokimi szortami. Pomimo reakcji ciała czułam się jednak jak w domu. Uniosłam za sobą dłoń, na oślep odszukałam zamek i zasunęłam rygiel.
W ciszy nagle zagrzmiały dzwony, aż mimowolnie zadrżałam. Otworzyłam oczy i moje spojrzenie spoczęło na wykonanym z drewna wiśniowego zegarze stojącym, który rzucał na korytarz monstrualny cień. Ogłuszający dźwięk nadal pobrzmiewał mi w uszach, toteż raz jeszcze oparłam się o drzwi, założyłam zmierzwione włosy za uszy i lekko zaśmiałam się sama z siebie.
Dzwonienie wreszcie ucichło i stare domostwo na nowo ożyło.
Ruszyłam nieśmiało wzdłuż korytarza. Stare deski skrzypiały pod moim ciężarem, ściany zdawały się im wtórować. Nagle usłyszałam ciężki oddech dochodzący zza popękanych drzwi do sypialni, która mieściła się zaraz za korytarzem. Zbliżyłam się do nich na paluszkach, otworzyłam drzwi, aby zerknąć do pomieszczenia. W pokoju spał z otwartymi ustami człowiek, którego do tej pory znałam tylko z listów – wymienialiśmy je przez ostatni rok. Wcześniej nawet nie wiedziałam, że mam żyjącego dziadka. Gdy otrzymałam pierwszą kopertę z Weeping Hollow, kusiło mnie, żeby ją wyrzucić, ale ciekawość zawsze stanowiła mój osobisty kryptonit. Gdy zobaczyłam pierwsze słowo – „Luneczko” – wszystko się zmieniło.
Wreszcie wróciłam do domu.
Światło księżyca wdzierało się przez okno, oświetlając starca i jego sypialnię. Dziadek leżał na plecach, lekko oparty o wezgłowie. Skóra, która przypominała zużytą gumę, zwisała mu z kości. Był stary i pomarszczony, lecz w półmroku zdawał się emanować osobliwą poświatą, a otaczały go zabytkowe meble i ściany obite zielonym adamaszkiem. Ścianę naprzeciwko łóżka zdobiły zawieszone tam kapelusze typu fedora i kaszkiety. Na stoliku nocnym stała szklanka z wodą, w której pływały sztuczne zęby, oraz okulary w rogowej oprawce. Przystanęłam w drzwiach, aby mu się przyjrzeć.
Krzaczaste brwi miał nieco ciemniejsze niż szare kłaki gdzieniegdzie porastające mu jeszcze głowę. Dziadek zachrapał głośno, wydając z siebie bulgoczący dźwięk, zakaszlał, po czym na nowo zaczął ciężko oddychać z otwartymi ustami. Nie znałam go zbyt dobrze, ale oddychał z tak wielkim trudem, że za każdym razem dostawałam szczękościsku, a moje serce przeszywał ból.
Dopiero gdy jego choroba weszła w ostatnią fazę, wyznał mi prawdę w liście, który mnie tu przywiódł. Jego ostatnia wiadomość brzmiała dziwnie, jak bezgłośne wołanie o pomoc.
Dziadek był chory i nie chciał toczyć samotnych zmagań.
Nie wiedział jednak, że ja też jestem samotna.
– Przyjechałam, dziadku… – wyszeptałam w mrok. – Nareszcie wróciłam do domu.
Donośny pompatyczny głęboki głos niósł się po starym domu.
– Na tym kończymy niedzielne wiadomości z Weeping Hollow. Wesołego trzeciego sierpnia. Uważajcie na siebie i pamiętajcie, że nikt nie jest bezpieczny po trzeciej rano.
Następnie z radia zaczęły dochodzić pierwsze akordy piosenki Haunted Heart Christiny Aguilery, co ostatecznie wypędziło mnie ze skrzypiącego żelaznego łóżka.
W mojej nowej sypialni był portfenetr, przez który dostrzegłam szare chmury leniwie posuwające się po wilgotnym niebie. Przetarłam oczy, po czym zeszłam po schodach w tempie, którego nie powstydziłyby się chmury. Kierowałam się zmysłowym głosem Christiny, który zdawał się mnie wabić.
Po domu niosły się echa chrapliwych kaszlnięć. Gdy dotarłam do kuchni, dziadek siedział przy małym stoliku, który stał pośrodku pomalowanego na jasną żółć pomieszczenia. Obok postawił parujący kubek z kawą, a jego uwagę pochłaniała rozłożona przed nim gazeta. Zdążył się już ubrać w pomiętą zapinaną koszulę koloru kości słoniowej i w spodnie koloru khaki na szelkach. Na stopach miał kapcie oraz skarpetki w kratkę.
Wnuczce wypadało dać mu całusa w policzek, objąć jego wątłe ciało i uronić kilka łez, aby wyrazić, jak poruszona jest pierwszym spotkaniem z dziadkiem. Czytałam jednak listy od niego i dobrze wiedziałam, że Benny Grimaldi jest humorzasty i mało wylewny.
– Niepotrzebnie wstawałeś. Powinieneś odpoczywać w łóżku – powiedziałam lekko, wkraczając do słabo oświetlonej kuchni z widokiem na morze. Piosenka Christiny dobiegła końca i ze stojącego na stole radia popłynęły jakieś stare melodie.
Dziadek drgnął, gwałtownie podniósł głowę i oderwał od ust rękę, w której trzymał chusteczkę. Można by pomyśleć, że go przestraszyłam. Przeciągle spojrzał na mnie spod jasnobrązowej fedory, najwyraźniej szukając w mojej twarzy rysów swojej jedynaczki. Jego szkliste brązowe oczy zamarły, jak gdyby przeniósł się dwadzieścia cztery lata w przeszłość. Zupełnie jakby zobaczył ducha.
Szybko się jednak otrząsnął i powrócił do teraźniejszości.
– Słowo na dziewięć liter, które oznacza ani żywego, ani martwego… – wymamrotał, poprawiając ogromne okrągłe okulary, po czym ponownie skoncentrował się na krzyżówce.
Byłam głupia, łudząc się, że wypyta mnie o podróż lub chociaż podziękuje za przybycie. W listach narzekał na gazeciarza, który z uporem maniaka zostawiał najnowsze wydania „Głosu Kotliny” przy skrzynce na listy zamiast przy drzwiach, na nieodpowiedzialnych nastolatków, którzy ciągle porzucali na skałach za domem potrzaskane butelki po wódce, albo na Jaspera Abbotta, który wpadł w szał podczas nocnego turnieju bingo w ratuszu. Dziadek natrząsał się też z durnych przesądów i tradycji, którymi nadal rządziło się miasteczko i jego mieszkańcy. Sprawiało to, że nie mogłam się doczekać kolejnych listów od niego, gdyż jego uprzedzenia dodawały mojemu szaremu życiu kolorytu.
Obróciłam się na pięcie i spojrzałam na pokryty kaflami blat, na którym leżały talerze, sztućce i oryginalne gadżety, a następnie lekko dotknęłam wciśniętego w kąt ekspresu do kawy, aby sprawdzić, czy nadal jest ciepły.
Słowo na dziewięć liter, które oznacza ani żywego, ani martwego.
– Nieumarły – powiedziałam, otwierając żółte szafki w poszukiwaniu kubka.
– Gówniana ta kawa – ostrzegł, po czym obdarzył mnie kakofonią wilgotnego kaszlu, takiego prosto z płuc. – Lepiej zwiedź se miasteczko. Tylko trzymaj się z daleka od knajpy, bo dosypują do kawy jakiegoś świństwa. Lepiej idź do Fasolki, tylko weź własny kubek. Nie przepadają za typkami z zewnątrz. Podjedz se też, boś chudziutka.
Gwałtownie odwróciłam się do niego.
– Nie zamierzam…
– Na cholerę się tłukłaś taki szmat drogi, Luneczko. Nikt cię tu nie prosił! – warknął głosem, w którym pobrzmiewała stal. Znowu dostał ataku kaszlu, więc zasłonił usta chusteczką, aż mu przeszło. – Nie chcę cię tutaj.
Uniosłam brwi, bo dotknął mnie do żywego.
W liście przyznał, że nie czuje się najlepiej, zostawił mi wskazówki, jak dotrzeć do Weeping Hollow, a nawet umieścił w skrzynce przeznaczony dla mnie klucz. Jeśli nie chciał, żebym do niego przyjechała, to po co ta ciuciubabka? Może zapomniał o ostatnim liście? Może był w znacznie gorszym stanie, niż przypuszczałam, i wszedł w fazę demencji?
– Ale przyjechałam i nie zamierzam cię tak zostawić. Z całej rodziny została nas tylko dwójka, więc wykorzystajmy ten czas tak dobrze, jak tylko damy radę.
Dziadek wymamrotał coś, po czym dostał kolejnego ataku kaszlu.
– Jak długo? Zadzwonię do Jonaha i załatwię ci robotę w domu pogrzebowym, żebyś się odczepiła. Nie chwytam, co cię kręci w truposzach… na mój gust to chore… Ale lepiej znajdź se coś do roboty… Jonah ci pomoże… – marudził.
Na początku chciałam studiować kosmetologię, ale kiedy Marietta umarła, nastąpiła mała zmiana planów. Podczas pogrzebu trumna była otwarta i choć byłam jedyną żałobniczką, która brała udział w prywatnej ceremonii, miałam towarzystwo: Mariettę. Stała obok mnie i wspólnie wpatrywałyśmy się w jej ciało zupełnie do niej niepodobne. Makijaż był kompletnie chybiony. Po raz pierwszy widziałam zwłoki, ale myślałam tylko, żeby zetrzeć jej kciukiem wściekłą czerwień, wyciągnąć z torebki matową szminkę Mac i jej usta przypominające serce pomalować barwą Del Rio.
Wówczas pojęłam, czemu chcę poświęcić życie.
W końcu żeby zostać przedsiębiorcą pogrzebowym, trzeba czuć do tego powołanie.
Piękno może przecież trwać nawet po śmierci, być jak ususzona róża o delikatnych sztywnych płatkach. Ponadczasowa i czarująca. Jak rzucony urok i pradawna opowieść. Jak historie zamrożone w czasie i zaklęte w ruinach.
Jak opowieści Marietty o Weeping Hollow.
– Powiedz mu, że nie chcę mieć do czynienia z rodzinami.
Nieswojo czułam się w obliczu żałoby, przez co sprawiałam wrażenie nieszczerej. Źle to rokowało dla biznesu, toteż uznałam, że tak będzie najlepiej dla wszystkich zainteresowanych.
– Dobra, dobra. O tym musisz już pogadać z Jonahem – odparł dziadek.
Wreszcie znalazłam kubek w głębi zagraconej szafki i zdjęłam go z półki.
– Dzięki, dziadku.
Starzec pokręcił głową.
– Mów mi Benny – wymamrotał. – Wszyscy tu tak mnie wołają.
Obdarzyłam go bezczelnym uśmiechem.
– Najpierw przestań mnie nazywać Luneczką, wtedy pogadamy.
Dziadek rzucił mi pozornie groźne spojrzenie.
– Będę cię nazywał, jak mi się spodoba.
W jego słowach pobrzmiewał jednak cień wesołości, a obok ust pojawiła mu się dodatkowa zmarszczka. Nadal próbowałam go zrozumieć, ale zaczęłam podejrzewać, że może jednak cieszy się moim widokiem.
– Pogadam z tym przedsiębiorcą pogrzebowym. Powiedz lepiej, co lekarz mówił o twoim kaszlu – powiedziałam, nalewając sobie kawy do kubka z napisem PRAWDZIWE KOBIETY WYCHODZĄ ZA DUPKÓW. Pewnie należał do mojej świętej pamięci babci.
Dziadek wziął do ręki spoczywający na stole ołówek, pochylił się nad gazetą i na nowo podjął zmagania z krzyżówką. Oparłam się o blat, zakładając nogę na nogę i zbliżając do ust kubek z gorącym napojem.
– Proszę, nie mów, że nie byłeś u lekarza… – podjęłam głosem, w który wstąpiły władcze tony.
Dziadek kilkakrotnie stuknął o stół gumką do mazania, unikając pytania w iście dziecinny sposób. Gdy wreszcie zerknął na mnie kątem oka, wzruszyłam ramionami.
– Jak sobie chcesz. Sama się z nim skontaktuję.
Dziadek odchylił się na oparcie drewnianego krzesła i wycelował we mnie czubkiem ołówka.
– Powinnaś coś o nas wiedzieć, Luneczko. Mamy tu inne zwyczaje. Temu wirusowi żaden lekarz nie da rady. Ty zresztą też. Mała porada. – Pomachał pomarszczoną ręką. – Lepiej zajmij się robotą pogrzebową. Ludzie padają jak muchy, więc nie będziesz się nudzić.
– „Zajmij się robotą”? – Zaśmiałam się. – Naprawdę myślisz, że tym sposobem będziesz mnie miał z głowy? Że będę czekała z założonymi rękami, aż umrzesz?
Dziadek oparł łokieć o gazetę i wrócił do krzyżówki.
– Jak wolisz. Wezmę kawę na zewnątrz i będę podziwiać widoki. – Odepchnęłam się od blatu i minęłam go. – Wybieram się później do miasta. Zrób mi tę grzeczność i nie umrzyj pod moją nieobecność.
Mruknął coś pod nosem i dodał:
– Jak się wybierasz do miasteczka, zostaw auto. Tutaj samochodami jeżdżą tylko napuszone snoby i chuliganeria. W garażu jest skuter.
Kiwnęłam głową, powstrzymując uśmiech. Zanim wyszłam prowadzącymi na zewnątrz bocznymi drzwiami, wzięłam leżący na kanapie wełniany koc i owinęłam się nim.
Dom w zasadzie nie miał ogródka. Minęłam wolno stojący garaż i wspięłam się po kamiennych stopniach, które prowadziły na skraj klifu. Głębokie błękitne wody Atlantyku rozpościerały się aż po horyzont, zlewając się z niebem. Przesycona solą morską mgła osiadała na moich policzkach. Zamknęłam oczy, wsłuchując się w ponurą pieśń morza, wiatr rozwiewał mi włosy. Znowu napiłam się kawy.
Dziadek miał rację. Była naprawdę gówniana.
Gdy otworzyłam oczy, dostrzegłam samotnego faceta siedzącego poniżej, na skraju skał, o które rozbijały się fale. Miał na sobie czarny płaszcz, a na głowę narzucił kaptur. Wpatrywał się w bezkres mrocznego oceanu pod zachmurzonym niebem. Sprawiał wrażenie zrelaksowanego i pogodzonego ze światem. Jedną rękę oparł o zgięte kolano, drugą nogę wyciągnął przed siebie. Patrzył w horyzont, jakby dostrzegł tam coś znacznie większego niż morze, coś, z czym pragnął zlać się w jedno.
Fale roztrzaskiwały się o skały, a biała piana zanikała u jego stóp, lecz woda nie oblewała nieznajomego. Zupełnie jakby był nietykalny. Rozejrzałam się, aby sprawdzić, czy ktokolwiek inny wyszedł tak wcześnie – w końcu słońce dopiero wzeszło. Okazało się, że tylko my dwoje wpatrujemy się w ten sam przepastny ocean pod tym samym zachmurzonym niebem, a dystans między nami jest znikomy.
Nagle ten człowiek podniósł leżący obok niego kamyczek, przyjrzał się mu, po czym cisnął go do oceanu. Kiedy zbliżyłam się do krawędzi urwiska, niechcący spowodowałam minilawinę, zwracając na siebie uwagę.
Facet obejrzał się za siebie.
Miał na twarzy czarną maskę, za to jego oczy koloru srebrnych niebios były równie uderzające jak śnieg podczas chłodnej zimowej nocy. Jasne i łagodne. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz. Tkwiliśmy w bezruchu, nie zamieniając ani słowa. Wpatrywał się we mnie, jakbym go przyłapała na jakiejś intymnej czynności – jakby właśnie kochał się z porankiem. Najrozsądniej byłoby odwrócić wzrok, ale nie potrafiłam się do tego zmusić. Powinnam była spojrzeć w innym kierunku, aby dać mu samotność, której wyraźnie pragnął. Kto wie, może normalna dziewczyna właśnie tak by postąpiła.
Ja tymczasem zawołałam do niego:
– Hej, co tam robisz?
Podniósł rękę, która do tej pory spoczywała na zgiętym kolanie. Jeśli cokolwiek odpowiedział, zagłuszyły go roztrzaskujące się bałwany, a w twarzy zasłoniętej maską nie widziałam jego ust. Mimo to ani na chwilę nie oderwał ode mnie wzroku.
Poczułam suchość w ustach, toteż spróbowałam przełknąć ślinę.
– Jestem Fallon. Fallon Morgan – krzyknęłam w nadziei, że usłyszy moje słowa, ale nie zawarte w nich zdenerwowanie.
Opuścił na chwilę głowę, po czym ponownie na mnie spojrzał. Przez długą chwilę bezwstydnie mierzyliśmy się wzrokiem. Uniosłam rękę, aby zasłonić uśmiechnięte usta. Zastanawiałam się, czy pod jego maską również kryje się uśmiech. Musiałam podejść bliżej do niego.
Rozejrzałam się po krawędzi skalistego klifu, poszukując ścieżki w dół. Po chwili ją znalazłam.
Spadł ze mnie koc. Zaczęłam boso schodzić w dół, jedną ręką chwytając się ostrych skał, aby utrzymać równowagę, a w drugiej nadal trzymając kubek z wychlapującą się gorącą kawą.
Wreszcie dotarłam na niższy poziom, gdzie siedział nieznajomy. Z uniesionymi brwiami częściowo skrytymi pod kapturem obserwował, jak chwiejnie pokonuję skały. Aż mi ciarki przeszły po plecach, gdy wstał, bawiąc się kamykiem, który trzymał między palcami. Jego ciało zadrżało, jakby lada chwila miał się rzucić do ucieczki, lecz coś trzymało go w miejscu.
Obeszłam go i wspięłam się na wyższą skałę.
– Nie mogłam cię dosłyszeć.
– I uznałaś to za zaproszenie?
Odwrócił się, obdarzając mnie pełną uwagą. Jasne było, że obserwuje każdy mój ruch.
Spojrzałam na niego, gdy wreszcie odzyskałam równowagę. Jego zimne oczy wypędziły ze mnie resztki ciepła. Ciarki przeszły mnie całą od stóp do głów, nie zdziwiłabym się, gdyby zmroziły również moją kawę. Bacznie mi się przyglądał, jakby próbował wywnioskować, kim jest dziwna dziewczyna, która zakłóciła mu spokojny poranek.
– Jak ci na imię? – zapytałam. Zerknął w górę i w dół, ponownie skupiając się na wodzie, po czym pokręcił głową. – No dobra… – Napiłam się kawy. Fala roztrzaskała się o skały, mocząc mi bose palce. Lodowata woda przeszyła mnie tysiącem igieł, ale nie odskoczyłam. Gdy mu się przyjrzałam, zauważyłam, że jego spojrzenie jest całkowicie wyzute z zainteresowania. Wpatrywał się tylko w jakiś punkt na horyzoncie mrocznych wód. – Zawsze tu rano przychodzisz?
– Nie zawsze. – Schylił się i podniósł kilka kamyków. Podskoczyły w jego dłoni, a jeden wślizgnął się między palec wskazujący i kciuk.
– Lubisz wodę?
Żyła na jego szyi zaczęła pulsować. Cisnął daleko kamyk, który kilkakrotnie odbił się od gładkiej powierzchni za poszarpanymi falami.
– Nienawidzę.
– To po co tu przyszedłeś?
Wzruszył ramionami, a ja przyjrzałam mu się z boku. Facet był wysoki, na oko miał z metr dziewięćdziesiąt. Rzucił w morze kolejny kamyk, tym razem z półobrotu.
– A jak ci powiem, zostawisz mnie w spokoju?
– Zależy, czy będziesz ze mną szczery.
Jakby nieco się rozluźnił. Wziął głęboki oddech, po czym znowu wbił w wodę spojrzenie.
– I tak bym cię zmylił.
– Może i tak. Ale wiesz co? Jestem obca, więc nie masz powodu mnie oszukiwać.
Pochylił głowę i wreszcie popatrzył na mnie z prawdziwym zainteresowaniem. Staliśmy w oddaleniu zaledwie kilku metrów, ale wystarczyło jedno jego spojrzenie, żeby zaparło mi dech w piersiach. Jego oczy, zimne niczym pociski, przeskanowały moją twarz z budzącą niepokój dokładnością, jakby chciał mnie dogłębnie przeanalizować.
Nagle ponownie wbił wzrok w ocean, a ja się poczułam, jakby wypuścił mnie z ramion.
– No dobra. Uwierzyłabyś, gdybym powiedział, że kiedy rzucam kamyki, tworzą kręgi na wodzie, które przypominają fale dźwiękowe? – Cisnął kolejny kamyczek. – I że te fale mogą dotrzeć na drugi koniec oceanu, tym sposobem dostarczając wiadomość?
– Tak – powiedziałam. Kolejna fala rozbiła się o naszą skałę, pozostawiając pianę u jego stóp. – Mogę jakoś pomóc?
W jego dłoni znowu pojawiły się kamyki.
– To samotna robota.
– Może i tak. – Ogarnęłam wzrokiem skałę, na której staliśmy, a następnie się pochyliłam i postawiłam za nami kubek. – Może w dwójkę uda nam się szybciej przesłać wiadomość do adresata. Poza tym – ciągnęłam, starając się utrzymać równowagę – jestem zajebistą miotaczką kamieni. – Uśmiechnęłam się do niego, wyciągając dłoń. Nie miałam pojęcia, czy odwzajemnił uśmiech. Jego oczy pozostawały równie nieprzystępne i martwe jak ciała, które przewijały się przez kostnicę w Teksasie.
– No dobrze. – Wręczył mi kamyczek. – Zobaczmy, na co cię stać.
– Tylko jeden?
– Nie zmarnuj go.
– To się nazywa ciśnienie. Ale dobra. – Podrzuciłam kamyk, lecz straciłam równowagę, gdy próbowałam go złapać. Facet chwycił mnie za ramię, ratując od wpadnięcia do oceanu.
– Kamienie to nie zabawki – upomniał mnie. Rzucił wzrokiem na rękę, którą trzymał na moim ramieniu, odchrząknął i cofnął ją tak gwałtownie, jakbym go sparzyła.
– Przepraszam, zawaliłam sprawę – pokajałam się zaniepokojona jego pełną sprzeczności reakcją.
– Typowa pomyłka żółtodzioba – odparł, prostując ramiona.
Nad nami wrzeszczały mewy. Pogładziłam palcami gładką powierzchnię kamyka. Czułam na sobie chłodne spojrzenie nieznajomego spowijające moje ciało niczym koc wykonany z jakiegoś zimnego, szorstkiego, ale zarazem dziwnie swojskiego materiału. Znowu dostałam gęsiej skórki. Chciałam się otrząsnąć, toteż wzięłam zamach i rzuciłam kamień.
Poleciał tylko kilka metrów, uderzył w lustro wody i zatonął.
– Zwracam honor. Doprawdy… zajebiste – stwierdził facet sarkastycznie.
– Hej! – krzyknął ktoś w oddali. Gdy się odwróciłam, dostrzegłam kobietę z wałkami we włosach, w płaszczu i gumiakach. Wygrażała nam gazetą, choć była oddalona o dobrych kilkadziesiąt metrów. – Mówiłam ci, żebyś trzymał się z daleka od naszego terytorium!
Maszerowała w naszym kierunku wzdłuż krawędzi klifu, wbijając w nas wzrok i grożąc, że wspomni o wtargnięciu podczas kolejnego spotkania w ratuszu.
Szybko popatrzyłam na mojego towarzysza. Skinął lekko głową, a w kącikach jego oczu pojawił się ślad rozbawienia. Następnie ruszył w swoją stronę, zwinnie poruszając się po kamieniach. Kobieta ponownie krzyknęła. Odruchowo na nią zerknęłam, lecz gdy ponownie spojrzałam za facetem, zdążył już zniknąć.
Wzięłam chłodny prysznic i spędziłam większość poranka na rozpakowywaniu bagażu. Później posłałam sporych rozmiarów łóżko, w którym przespałam poprzednią noc.
Moja sypialnia na drugim piętrze była całkiem spora. Miała własną łazienkę, a z okna rozpościerał się widok na nabrzeże. Wysoko sklepiony sufit wieńczyły dębowe belki. Portfenetr prowadził na balkon, z którego można było zejść schodami do ogrodu.
Zeszłam po nich na przerośnięty trawnik, po czym przedarłam się do garażu, który jeśli wierzyć dziadkowi, skrywał skuter.
Po kilku próbach udało mi się otworzyć drzwi. Gdy złożyły się pod sufitem, opadły na mnie tumany kurzu. Wzdłuż ścian stały szeregi pudeł ułożonych jedno na drugim. Minęłam przykryty plandeką pojazd, za którym odnalazłam biały skuter.
Sprawiał wrażenie od dawna nieużywanego, kluczyk był w stacyjce. Przejechałam białym paznokciem po karoserii. Z boku pojazdu pod cienką warstewką kurzu dostrzegłam pozostałości srebrnego emblematu. Takiego samego jak na popękanych skórzanych okładkach albumów, które znalazłam na strychu w Teksasie.
Pięcioramiennej gwiazdy opatrzonej pięcioma symbolami. Całość wpisana była w okrąg.
Uruchomiłam silnik, skuterek przez chwilę się krztusił, w końcu ożył na nowo. Poprawiłam skórzane spodnie, skryłam włosy pod kaskiem, po czym objechałam najbliższą okolicę i ostatecznie skierowałam się do centrum.
Więcej ludzi wylegało na ulice Weeping Hollow w nocy niż za dnia. Ustawioną na środku centralnego placu altanę otaczały małe sklepiki; była wśród nich księgarnia o nazwie Cuda Niewidy, urząd pocztowy, Warzywniak Hobba, gabinet lekarski, Sklepik na Rogu oraz wspomniana przez dziadka kawiarnia Fasolka.
W ponurym miasteczku dominowały przytłumione odcienie pomarańczy, żółci i brązu, które zupełnie nie przystawały do lata. Można było odnieść wrażenie, że w mieścinie panuje wieczna jesień, która nie ustępuje nawet na początku sierpnia. Sztuczne jesienne liście oplatały centralną altanę, witryny udekorowano dyniami i belami siana. Przygnębiający zapach uschłych liści niósł się na ostrym wietrze, który w niczym nie przypominał ciepłego wesołego zefiru właściwego Teksasowi.
Zaparkowałam skuter przed Jadłodajnią Miny Mae, kluczyk wsunęłam do kieszeni. Atmosfera wewnątrz lokalu znacznie różniła się od ponurego nastroju na zewnątrz. Wzdłuż kontuaru ciągnęły się wyściełane miękkim pluszem hokery. Przed głodnymi klientami rozpościerała się kuchnia. Obsługa i kelnerzy, odziani w pasiaste biało-czarne koszule oraz upaprane jedzeniem fartuchy, poruszali się szybko, aby się uporać z naporem klientów typowym dla godziny szczytu. Ich ruchy cechował pozorny chaos, mimo to zręcznie unikali kolizji. Gdy weszłam do środka, wszyscy obecni obrzucili mnie wzrokiem. Szybko jednak stracili zainteresowanie mało ciekawą nieznajomą, wracając do pracy albo do swojego towarzystwa.
Wzięłam menu z przegródki zamocowanej do tabliczki z napisem „Sam wybierz miejsce” i zajęłam wolny boks pod oknem. Gdy usiadłam, rozejrzałam się po lokalu.
Jadłodajnia Miny Mae sprawiała wrażenie tygla, w którym mieszały się żony ze Stepford, miłośnicy plotek i stali bywalcy posilający się tu każdego dnia od ponad pięćdziesięciu lat.
Trzy staruszki w ekstrawaganckich kapeluszach otaksowały mnie wzrokiem i zaczęły między sobą szeptać. Co prawda skupiłam się na menu, ale i tak czułam na sobie ich spojrzenia.
– Niech zgadnę – rozległ się nagle głos, a ja odruchowo spojrzałam w górę. – Jesteś Fallon Morgan?
Przy moim stole stanął facet. Na oko miał jakieś dwadzieścia pięć lat, ubrany był w beżowe spodnie i kaszkiet.
– Zgadza się – odpowiedziałam, po czym rozejrzałam się, aby się upewnić, że na pewno mówi do mnie, choć właśnie wymienił moje imię. – Jestem Fallon Morgan, a ty ubierasz się tak samo jak mój dziadek.
– Marudny stary Benny? – Usiadł naprzeciwko mnie, zwalając na stół stertę książek i papierów, po czym oparł łokcie o blat. Kiwnęłam głową i oparłam się o siedzenie. Nadal byłam przekonana, że pomylił mnie z inną Fallon Morgan. W końcu nikt jeszcze z własnej woli ze mną nie usiadł. – Potraktuję to jako komplement. Powiem tak. – Pochylił głowę i uniósł palec. – Ten facet to prawdziwa legenda.
Uniosłam brwi.
– Czyżby? – zapytałam, a koleś w odpowiedzi kiwnął głową. – A swoją drogą, skąd znasz moje imię?
– Wieści szybko się rozchodzą. Nawiasem mówiąc, mam na imię Milo. Skąd jesteś? Niech zgadnę… Nowy Jork?
Zdjął kaszkiet, odsłaniając ciemnoblond kręcone włosy zaczesane na bok. Był bardzo szczupły, miał uduchowione oczy koloru ciemnego miodu, a jego uśmiech zdradzał bogate doświadczenie.
Uniosłam lekko głowę.
– Nowy Jork? Skąd ten pomysł?
– Wyróżniasz się z tłumu, i to bardzo. – Nakreślił palcem koło ogarniające moją garderobę. – Nosisz całkiem szykowne ciuchy.
Przygryzłam wargę, zerkając na luźną jedwabną bluzkę, która była najtańszą rzeczą, jaką miałam w szafie. Nagle zrobiło mi się głupio.
– Pudło. Jestem z San Antonio – sprostowałam, wbijając w niego wzrok.
– No proszę, kto by pomyślał?
Do boksu zbliżyła się starsza kobieta o długim siwym warkoczu, który zwisał jej z ramienia. Z jej ust wyrwał się urywany pisk. Staruszka zakryła usta dłonią, ale w jej oczach zatańczyły wesołe ogniki.
– A niech mnie. Jesteś wnuczką Benny’ego. – Kelnerka o uroczej twarzy zaśmiała się z niedowierzaniem. – Uścisnęłabym cię, ale nie chcę cię nastraszyć. – Spojrzała na mojego rozmówcę. – Milonie Andrews, daj jej trochę prywatności. Ledwo przyszła, a już atakują ją paparazzi.
Machnęłam pobłażliwie ręką i uśmiechnęłam się do niej.
– Jest w porządku. W sumie miło dla odmiany pogadać z kimś, kto nie ma kija w tyłku.
– Skoro mowa o Bennym… – Cmoknęła językiem. – Nie daj się zwieść pozorom. Facet ma serce. Bardzo, bardzo głęboko, ale jednak.
Milo zerknął na mnie i obdarzył mnie krzywym uśmiechem.
– Mina Mae i Benny znają się od bardzo dawna, jeśli wiesz, o co mi chodzi. – Uniósł wymownie brwi.
Mina trzepnęła go w głowę.
– Nie rozpuszczaj plotek, chłopcze.
– Szanowna pani, dobry reporter melduje tylko fakty – bronił się Milo, unosząc przed sobą dłonie.
Mina pokręciła głową, po czym ponownie spojrzała na mnie, zbliżając długopis do notatnika.
– To na co masz ochotę, moja droga?
– Dwie kanapki z bagietki i dwie kawy. Ja stawiam – uprzedził mnie Milo.
Mina zamknęła notatnik i razem z długopisem umieściła go w kieszeni fartucha.
– Pamiętaj, Fallon Morgan to nie płaszczak – powiedziała pewnie, kiwnęła głową i odeszła.
– Czasem naprawdę się jej boję – przyznał Milo, wbijając w nią wzrok. – Ale z drugiej strony nikt nie robi takich kanapek jak ona.
Po śniadaniu Milo namówił mnie na wspólny spacer po miejskim skwerze. Maszerowaliśmy ramię w ramię po chodniku z płytek ułożonych w jodełkę. Mierzący jakieś metr osiemdziesiąt trzy Milo niósł pokaźny stos książek, który sięgał mu barku. Stawiał co prawda wielkie kroki, ale nadążałam za nim, a on raczył mnie opowieściami o Weeping Hollow i jego mieszkańcach.
– Nie przyjeżdża tu wielu płaszczaków. Wiesz, ludzi z daleka. Nie próbuj nawet dowiedzieć się czegokolwiek o świecie zewnętrznym. To miasteczko jest uwięzione w czasie. Zadbali o to założyciele, którzy odcięli je od świata, żeby ochronić nas przed społeczną manipulacją. Wiemy tylko to, czego dowiemy się od płaszczaków i z internetu, jeśli jakimś cudem znajdziemy połączenie. – Zatrzymał się i spojrzał mi w oczy, gdy dotarliśmy do przejścia dla pieszych. – Nawet nie próbuj używać tutaj komórki. W sumie szansę masz tylko w Fasolce, ale uważaj, czego szukasz, bo zawsze ktoś ma cię na oku. – Odwrócił wzrok i ruszył dalej. – Weeping Hollow jest odcięte od świata, a władzę sprawują tu dwa koweny. Ty wywodzisz się z Morganów i Grimaldich, a to oznacza, że jesteś tu niezwykle ważna. To tylko kwestia czasu, zanim…
Milo przeszedł na drugą stronę ulicy, nawet się nie oglądając. Rozejrzałam się w obie strony, po czym dogoniłam go tak szybko, jak pozwalały mi czarne buty nad kostkę na obcasie.
– Tylko kwestia czasu zanim co?
Zatrzymał się na środku drogi i spojrzał mi w twarz.
– Zanim przejdziesz inicjację, rzecz jasna – powiedział, jakby to była najoczywistsza rzecz pod słońcem, a moje pytanie dowodziło głupoty, po czym wbił w moją oszołomioną twarz spojrzenie piwnych oczu. – Właśnie dlatego przyjechałaś, prawda? – W jego wzroku pojawiło się zaskoczenie. – Naprawdę nic nie wiesz?
Uniosłam ręce w geście zrezygnowania.
– A co mam wiedzieć?
Milo wznowił marsz z uśmiechem niedowierzania. Po chwili uniósł palec wskazujący.
– Chyba zaczynam rozumieć, dlaczego Tobias Morgan cię stąd zabrał – mamrotał bardziej do siebie niż do mnie, ale wzmianka o ojcu przykuła moją uwagę. – Dwa wiedźmie koweny były zaplątane w zamotanej sieci, ale Grimaldi i Morganowie…
– Wiedźmie koweny? – Czułam w stopach zaczątki bąbli, toteż chwyciłam go za rękę, aby zwolnił. – O czym ty mówisz?
Przystanął i przysunął się do mnie. Tweedowy kaszkiet ocieniał mu połowę twarzy.
– Mówię serio. Twoja matka, Freya Grimaldi, pochodziła z Kowenu Nordyckich Lasów. – Wskazał w kierunku kniei. – Nordyckie Lasy to pustkowia, gdzie zamieszkują niższe warstwy społeczne. Za to twój ojciec – wskazał palcem w kierunku morza – przynależał do Kowenu Świętego Morza, czyli lokalnej elity, która rządzi wschodem aż po Księżycową Plażę. Wpakowałaś się w konflikt, który rozpętał twój ojciec, zanim stąd wyjechał. – Milo poklepał mnie po głowie. – Prędzej czy później będziesz musiała się przyłączyć do Świętego Morza. Tam jest twoje miejsce.
Wiedźmy??
Milo nie przystawał, lecz ja stanęłam jak wryta.
Wzmianka o wiedźmach przypomniała mi o dziwnym zachowaniu Marietty, która często zamykała się na strychu o najdziwniejszych porach. Pamiętałam szepty niosące się po stromych drewnianych schodach oraz jej przejmujące opowieści o bogach i boginiach władających Weeping Hollow. Byłam jednak przekonana, że to tylko bajki.
Nordyckie Lasy i Święte Morze. Tak dawno nie słyszałam tych nazw. Nie mogłam jednak uwierzyć, że tata należał do jakiegoś kowenu. Tobias Morgan służył przecież w siłach powietrznych kraju, który hołdował zupełnie innym przekonaniom. a czynił to z odwagą i oddaniem, aż zginął na wojnie zaraz po moich piętnastych urodzinach.
A jednak Weeping Hollow było jak najbardziej prawdziwe. Czy opowieści o nim również mogły być zgodne z faktami? Czy właśnie dlatego tata wybrał Mariettę na moją nianię i przywiózł ją z tego miasteczka do Teksasu?
– Hej! – zawołałam, gdy dogoniłam Milona, który wysforował się o ponad trzy metry. – Przecież nie jestem żadną wiedźmą. Przyjechałam zaopiekować się Bennym i dopilnować, żeby mu się poprawiło. A co, jeśli nie mam ochoty uczestniczyć w… tym, o czym mówiłeś?
Milo zwolnił, lecz unikał mojego wzroku. Po chwili wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia, ale nic dobrego z tego nie wyniknie. Twoje miejsce jest w Świętym Morzu. – Spojrzał w moje nieufne oczy i twarz mu złagodniała. – Wiem, że trudno w to wszystko uwierzyć, więc na razie umówmy się, że nic nie mówiłem. Wiem za to, gdzie mogą coś poradzić na kaszel Benny’ego.
Gęste ponure chmury sunęły po niebie nad placykiem, gdy zatrzymaliśmy się przed witryną, której dekoracje były utrzymane w jesiennych klimatach. Kolebiący się czarny szyld wystający z muru nad nami informował, że stoimy przed Apteką Blackwellów. Boki popękanych schodów prowadzących do drzwi udekorowano zabytkowymi latarniami, dyniami i szyszkami, po obu stronach wejścia znajdowały się okna w stylu francuskim.
Milo otworzył drzwi i przytrzymał je piętą brązowego skórzanego buta, aby wpuścić mnie do środka. Zatrzasnęły się za nami, a ja obrzuciłam sklepik zafascynowanym łapczywym wzrokiem.
Zwisające z sufitu pnącza żywych roślin sięgały aż do starych półek, na których stały słoiki opatrzone ręcznie napisanymi etykietkami. Pod ścianami ustawiono zbiorniki ze składnikami, wśród których były zioła, kwiaty, przyprawy i olejki eteryczne. Milo zadzwonił przy kasie, a ja podeszłam do olejków i zaczęłam się napawać ich aromatami, od sandałowca po rumianek i olibanum.
– Są niesamowite – wymruczałam, zamknęłam oczy i wszystkimi zmysłami chłonęłam ciepły leśny zapach.
– To moja podstawowa mieszanka – odezwał się kojący kobiecy głos. – Szpilki świerkowe i liście cynamonowca, olibanum, rumianek niebieski i… – Strzeliła palcami.– A tak! Olejek wrotyczowy. Wnosi harmonię do ciała i ducha.
Uniosłam głowę i ujrzałam kobietę o delikatnych rysach i kruczoczarnych włosach przeplatanych siwymi pasemkami. Była drobnej budowy i równie dobrze mogła mieć czterdzieści albo pięćdziesiąt lat, ale zdradzały to tylko zmarszczki i plamy wątrobowe, którymi upstrzone były jej dłonie. Trzymała w nich słoiki, które przyniosła z zaplecza.
W jej oczach dostrzegłam nagle zaskoczenie.
– Niemożliwe – wyszeptała, z trudem chwytając powietrze, po czym gwałtownie odstawiła trzymane przedmioty na kontuar obok kasy. Następnie zbliżyła się do mnie i przeczesała delikatnymi dłońmi moje białe włosy. – Freya?
Zamarłam, gdy wpatrywała się we mnie pełnymi nadziei oczami.
– Freya była moją matką.
– No tak. – Westchnęła, opuszczając dłoń, i na jej twarz wypłynęło zażenowanie. – Bardzo mi przykro, moja droga. Miałam wrażenie, że… spoglądam w przeszłość. – Obdarzyła mnie bladym uśmiechem, w którym tkwiła moc starych wspomnień.
– Znała pani moją matkę?
Czułam się dziwnie. Kobieta, która dała mi życie, najprawdopodobniej jadała u Miny Mae, odwiedzała aptekę, w której właśnie stałam, i chadzała ulicami Weeping Hollow. Mieszkańcy miasteczka znali ją od zawsze, a ja – krew z jej krwi – nie miałam takiej możliwości. Mieli luksus wspomnień, na które nie mogłam liczyć. Poczułam nagle przypływ zazdrości o to odcięte od świata miasteczko, ono bowiem przez pewien czas nie było odcięte od mojej matki.
Kobieta kiwnęła głową.
– Była dla mnie jak siostra. Byłyśmy nierozłączne, dopóki… – Urwała i potrząsnęła głową. – No wiesz… Ale nawet ty nie byłaś w stanie nas rozdzielić. – Zachichotała lekko. Nie trwało to jednak długo, zaraz w jej oczach zalśniły łzy. – Myślę o niej codziennie. Bardzo cię kochała, Fallon. – Otarła oczy i wzięła głęboki oddech, aby odzyskać panowanie nad sobą. – Zgaduję, że chodzi o Benny’ego? Chyba mogę coś poradzić na ten paskudny kaszel.
– Zgadza się, proszę pani – wtrącił Milo. – Za każdym razem, kiedy staruszek kaszle, całe miasto się trzęsie. Już się nam kręci w głowach.
Nasuwało mi się wiele pytań. Stałam jak słup, przyglądając się tylko krzątaninie właścicielki apteki, która zdejmowała z półek odpowiednie słoiki. Kiedy wróciła do kontuaru, zaczęła je otwierać i przesypywać zawartość do marmurowej miski. Następnie zmiażdżyła i pokruszyła liście, tworząc potrzebną mieszankę.
– Ta herbata dobrze mu zrobi na gardło. Jest słodka jak miód, ale zostawia gorzki posmak, zupełnie jak melasa. Benny jest uparty, więc będziesz musiała go dopilnować.
Milo oparł się jednym łokciem o kontuar i zwrócił się do mnie:
– Słyszałaś, Fallon? Pani Agatha zna się na rzeczy, a na pewno lepiej, niż ten dureń doktor Morley.
Wreszcie na siłę się ruszyłam i podeszłam do Milona, a Agatha obdarzyła nas oszczędnym uśmiechem, który miał skryć jej rozbawienie.
– Przecież pani wie, że mam rację. – Uniósł pojednawczo dłoń. – Nie ma sensu oszczędzać komplementów, jeśli są zgodne z prawdą.
– Jesteś jedyny w swoim rodzaju, Milo – zaśpiewała Agatha, kręcąc głową. Przesypała mieszankę do oddzielnego słoja, który umieściła w torbie.
– Ile się należy? – zapytałam, odzyskując wreszcie panowanie nad głosem.
Agatha spojrzała na mnie czułym wzrokiem.
– Pierwsza dawka jest gratis. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że po tak długim czasie mogłam cię znowu zobaczyć. Kiedy ostatnio się spotkałyśmy, byłaś tylko berbeciem… Prawdę powiedziawszy, nigdy nie wierzyłam, że ten dzień nadejdzie. Długo zostaniesz?
– Bardzo dziękuję. Zamierzam zostać, póki Benny’emu się nie poprawi. – Nie wiedziałam, co innego powiedzieć.
Obdarzyła mnie kolejnym, nieco bardziej wymuszonym uśmiechem i skrzyżowała ręce.
– Tak czy siak, cieszymy się, że wróciłaś. Daj mi znać, jak pójdzie z Bennym.
Pożegnaliśmy się, po czym Milo i ja wyszliśmy z apteki i na chwilę zatrzymaliśmy się na chodniku. Kiedy ruszyliśmy z powrotem w kierunku mojego skutera, mgła okrywająca gładkie ulice była jeszcze gęstsza niż wcześniej. Było dopiero popołudnie, ale słońce już sprawiało wrażenie wypalonego, jakby spędziło cały dzień na bezskutecznych próbach przedarcia się przez chmury.
Gdy dotarliśmy do przejścia dla pieszych, Milo się zatrzymał, coś bowiem przykuło jego uwagę. Patrzył w głąb ulicy, która niknęła we mgle. Na horyzoncie majaczyły lasy.
Po chwili z wilgotnych oparów stopniowo wyłoniły się cztery sylwetki jedna po drugiej. Byli to mężczyźni ubrani w czarne płaszcze, znoszone spodnie zwykłe lub dżinsowe i buty z cholewami. Patrzyli prosto przed siebie, lecz ukrywali twarze przed światem. Jeden nosił bandanę, drugi halloweenową podobiznę królika, a trzeci pozbawioną ozdób czarną maskę. Wiodący ich człowiek miał na głowie czaszkę impali, której rogi celowały w zachmurzone niebo.
– Kim oni są? – niemal wyszeptałam wpatrzona w zbliżającą się grupę.
Milo położył mi rękę na ramieniu i przyciągnął mnie do siebie.
– Beck, Zephyr i Phoenix. Czwórka potomków założycieli Kowenu Nordyckich Lasów, choć dawno temu było ich pięciu.
– A ten czwarty? – zapytałam.
Mężczyzna w zwierzęcej czaszce na głowie był mniej niż cztery i pół metra ode mnie, ale wyraźnie zwolnił. Wbił we mnie spojrzenie znajomych srebrnych oczu, niewzruszonych i pętających, ponownie zapierając mi dech w piersiach. Nie mogłam oderwać od niego wzroku. Uwolnił mnie, dopiero gdy odwrócił głowę.
– Ten koleś pośrodku? To Julian Blackwell, syn Agathy.
Julian. Mężczyzna z wybrzeża.
Przeszli obok, nie zwracając na nas uwagi. W ich kroku dało się dostrzec poczucie celu i niezachwianą pewność. Każdy nosił pancerz, który czynił go nieczułym i nieugiętym.
Milo mocniej ścisnął moje ramię.
– Nazywamy ich Zgasłymi Duszami.
Dom Pogrzebowy St. Christopherów mieścił się w pobliżu wjazdu do Weeping Hollow. Stał w otoczeniu pofałdowanego cmentarzyska upstrzonego koślawymi drzewami, grobowcami i mauzoleami. Opuszczone tory kolejowe przecinały główną drogę, niknąc w zaczynającej się za budynkiem leśnej głuszy.
Była środa, a ja podążałam krętym korytarzem za Jonahem St. Christopherem IV, aż dotarliśmy do spiralnej klatki schodowej. Jonah był znacznie młodszy, niż przypuszczałam. Miał jakieś trzydzieści pięć lat, ubrany był w dopasowane dżinsy i śnieżnobiałą zapinaną koszulę z cienkim czarnym krawatem do kompletu. Jego włosy były przycięte krótko, profesjonalnie i stylowo.
– Twoje biuro będzie w piwnicy – wyjaśnił, gdy szliśmy w dół po spiralnych schodach. Zatrzymał się w połowie drogi, chwycił krętą balustradę i potrząsnął nią. Była wyraźnie poluzowana. – Uważaj, tutaj trzeba jeszcze zrobić remont.
Gdy tylko zeszłam z ostatniego stopnia, jakaś dziewczyna wstała od biurka tak gwałtownie, że krzesło na kółkach odbiło się od znajdującej się za nią cementowej ściany. Powitała mnie szerokim przyjaznym uśmiechem.
– Ale super! – wykrzyknęła.
Zauważyłam, że nosi krzykliwie żółte buty marki Vans. Za ucho wetknęła różowy długopis ozdobiony tęczowym pomponem. Była zdecydowanie najbardziej kolorowym stworzeniem, jakie napotkałam od przybycia do miasteczka. Spod kitla wystawała jej obcisła pasiasta koszula o długich rękawach, mieniąca się żółcią, ciemnym różem i intensywnym kobaltem. Jej wściekle czerwone włosy aż się zakołysały, gdy energicznie wyciągnęła do mnie dłoń.
– Jestem Monday Mitchell, a ty to pewnie Fallon. Nie martw się. – Pochyliła się, nieco zniżając wesoły głos. – Jonah powiedział mi wczoraj, że nie chcesz mieć do czynienia z rodzinami. Spoko, zajmę się tym.
Jonah włożył ręce do kieszeni dżinsów.
– Nie ukrywam, że bardzo mi ulżyło, kiedy zadzwonił Benny. Naprawdę potrzebowaliśmy dodatkowej pomocy. – Przysunął się do Monday i kiwnął głową. – Monday cię nauczy, jak tu wszystko działa. Będziesz odpowiedzialna za ubiór, makijaż i umieszczanie DN-ów w trumnach.
Uniosłam nieco brwi i spojrzałam na Jonaha.
– DN-ów?
– Drogich nieobecnych – wyjaśniła Monday, puszczając oko do Jonaha.
Zacisnął usta, redukując je do wąskiej kreseczki.
– Będziesz też musiała utrzymywać sprzęt i pokój do przygotowywania zwłok w należytej czystości. Jedno i drugie jest na parterze.
– Jasne, nie ma problemu.
Rozejrzałam się po piwnicy.
Biurko Monday było pokryte zdjęciami zmarłych, lecz efekt nieco łagodziła kolekcja figurek, z których część miała nieproporcjonalnie wielkie głowy. Po drugiej stronie piwnicy stało puste biurko, na którym ustawiono stareńki komputer. Na końcu pomieszczenia dostrzegłam piętrowe łóżko i komodę.
– Rzecz jasna, musisz być dostępna siedem dni w tygodniu i dwadzieścia cztery godziny na dobę – przypomniał mi Jonah, jakbym była zupełnym żółtodziobem.
Przez ostatnich pięć lat praca przedsiębiorcy pogrzebowego stanowiła całe moje życie. Doskonale wiedziałam, że praca do późnej nocy i nagłe telefony są wpisane w jej naturę. Przedsiębiorca musi być gotowy odsunąć wszystko na dalszy plan, aby zaopiekować się zmarłym.
Jonah zbliżył się do biurka, podniósł z niego jakiś czarny przedmiot i wrócił do mnie.
– Zawsze noś ze sobą ten pager.
Wręczył mi urządzenie, a ja spojrzałam na Monday, unosząc brew.
– Pager?
Po powrocie do gabinetu Jonaha podpisałam umowę o poufności, po czym wyjaśnił mi, w czym lokalne procedury dotyczące zmarłych i roboty papierkowej różnią się od standardowych.
Od razu wzięłam się do pracy. Spędziłam resztę poranka na sprzątaniu pokoju do przygotowywania zwłok oraz pokojów wystawowych, gdzie przechowywano oferowane przez zakład trumny i wyściółki do nich. Nie miałam nic przeciwko, bo zawsze szanowałam każdy rodzaj pracy, nawet tak przyziemnej jak czyszczenie toalety czy zmywanie z podłogi płynów fizjologicznych.
Do wielkogabarytowej lodówki przyczepiona była kolorowa karteczka. Napisana cudacznym charakterem pisma notka zachęcała, żeby sobie nie żałować. Okazało się, że Monday wypełniła ją kanapkami z Jadłodajni Miny. Wybrałam kanapkę po włosku, po czym postanowiłam przejść się po cmentarzu, aby wydostać się z zatęchłego budynku i nieco odetchnąć świeżym powietrzem.
Poranna mgła zniknęła, opadłe liście chrzęściły pod naciskiem moich roboczych butów, gdy zwiedzałam labirynt nagrobków. Z drzew wyrastały pokręcone konary, które przypominały kończyny czyhające na przechodniów.
Powietrze było wilgotne i pachniało historią.
Cuchnęło też śmiercią.
Gdzieś tutaj pod uświęconą ziemią pogrzebano moją matkę. Ta myśl tłukła mi się po głowie przez cały bezcelowy spacer między nagrobkami, popękanymi i wykoślawionymi przez erozję. Zmusiłam się do oderwania wzroku od wygrawerowanych nazwisk, gdyż nie byłam jeszcze gotowa na spotkanie z matką. Jej duch nigdy mnie nie odwiedził, a ja jakąś cząstką siebie zawsze wierzyłam, że nie chce mnie znać, bo to ja odebrałam jej życie.
Ledwie ugryzłam kawałek zimnej kanapki, zza pokaźnego buku wychynęła płomiennie ruda czupryna. Podeszłam bliżej i zauważyłam Monday, która rozsiadła się na uschłej trawie. Obok niej spoczywał uderzająco kolorowy pojemnik na jedzenie w kształcie czaszki, a z ust dziewczyny wystawała marchewka.
Przełknęłam kęs kanapki.
– Więc tu się ukryłaś – powiedziałam. Nie licząc nas dwóch oraz grabarza, który pracował kilka metrów od nas, cmentarz był opustoszały. – Przedsiębiorca pogrzebowy, który zajada na cmentarzu. Typowe.
– Brzmi jak początek fatalnego dowcipu – odparła z uśmiechem Monday, poklepała sąsiedni skrawek ziemi, a następnie przesunęła pojemnik z jedzeniem, aby zrobić mi miejsce. – Usiądź ze mną – nalegała. – To najlepszy widok w mieście.
Opadłam na ziemię obok niej i skrzyżowałam nogi.
Wyczułam, że Monday patrzy na mnie badawczo. Gdy odwzajemniłam spojrzenie, szybko odwróciła oczy.
Kiedy dorastałam, inne dzieciaki były dla mnie miłe tylko dlatego, że obawiały się moich widmowych cech. Miałam w końcu platynowoblond włosy, skórę bladą jak naga kość oraz zimne niebieskie oczy – dwie kryształowe kule, których spojrzenia nikt nie wytrzymywał dłużej niż sekundę.
Rówieśnicy traktowali mnie dobrze tylko ze względu na plotki. W zasadzie nie miałam prawdziwych przyjaciół.
Te problemy okazały się jednak trywialne, gdy tylko ukończyłam szkołę średnią i wkroczyłam w dorosłe życie. Musiałam wówczas zmagać się ze znacznie większymi problemami: z zarabianiem pieniędzy, wyborem zawodu czy znalezieniem dachu nad głową. Nie odziedziczyłam po rodzicach żadnego statusu społecznego, a to oznaczało, że będę musiała go wywalczyć sama.
Włożyłam do ust ostatni kęs kanapki włoskiej. Przyglądałam się kopiącemu dół grabarzowi, który przewiązał twarz czarną bandaną. Monday szturchnęła mnie kolanem w udo, odwracając moją uwagę.
– Prawdę powiedziawszy, przyjechałaś w samą porę. Zbliża się Dzień Stawiania Oporu Przesądom, Mabon, Samhain…
Wyciągnęłam przed siebie nogi, krzyżując łydki. Wiedziałam, że Mabon to wiccański odpowiednik Święta Dziękczynienia, a Samhain obchodzi się podczas Halloween, aby oddać cześć zmarłym. Ale…
– Dzień Stawiania Oporu Przesądom?
– Nie znasz go?
– Pierwsze słyszę.
– Po mojemu to idiotyczne święto. Nie można zaufać celebracji, którą stworzono w dziewięćdziesiątym dziewiątym roku. Nie można polegać na roku, kiedy grupa LFO zdobyła popularność. Wiesz przecież, co się z nią stało… – Urwała i spojrzała na moje uniesione brwi. Pokręciłam głową, gdyż nie miałam bladego pojęcia, o czym opowiada. Aż jej szczęka opadła. – Jaja sobie robisz? Przecież Rich kopnął w kalendarz, a potem było tylko gorzej. Zespół się rozpadł, a jak tylko zeszli się na nowo, kolejny członek wykitował. Mówię serio. Prze-są-dy. – Pokręciła głową i odgryzła kawałek marchewki. – Nie wierzysz w takie sprawy, co?
– Uważam, że wiara w przesądy przynosi pecha – odparłam ze śmiechem.
Zapadła niezręczna cisza. Dziewczyna popatrzyła na mnie, a ja odwzajemniłam jej spojrzenie. Czekałam, aż zauważy sprzeczność w mojej odpowiedzi. Nagle wargi jej zadrżały. Wychodziło na to, że Monday ma trzysekundowy zapłon. Uwielbiałam takie jak ona.
– Dobra, teraz chwytam. – Kiwnęła głową, obdarzając mnie leniwym uśmiechem.
– Skąd to wszystko wiesz? Myślałam, że Weeping Hollow jest odcięte od informacji na temat świata zewnętrznego.
– Lubię muzykę z lat dziewięćdziesiątych – odparła, wzruszając ramionami. – A jak masz do czegoś słabość, zawsze znajdziesz sposób. Ale wróćmy do Dnia Stawiania Oporu Przesądom. Festiwal odbywa się w nocy, więc całe miasteczko wylega na ulice.
Natychmiast pomyślałam o Julianie, mężczyźnie ze skał, którego poprzedniego dnia ponownie spotkałam. Milo nazwał go Zgasłą Duszą. Rano znów się wyprawiłam na skraj klifu, ale tym razem się nie pokazał.
– Chyba już pójdę – powiedziałam z rozkojarzeniem. Mój umysł przebywał gdzie indziej: wśród skał, niespokojnych głębokich błękitnych wód, zwierzęcych czaszek i srebrnoszarych tęczówek.
Monday odwróciła głowę, szeroko otwierając oczy.
– Jasna sprawa. Jak nie staniesz się częścią miasteczka, wezmą cię za jedną z płaszczaków. – Złamała marchewkę, nawet na nią nie zerkając. – Moje kumpele też chcą cię poznać. Powiedziałam im, że od dzisiaj tu pracujesz.
Wszystko wskazywało na to, że każdy już wie, kim jestem, a ja nie nawykłam do takiej atencji. Owszem, nigdy nie narzekałam na brak uwagi, ale z reguły ludzie trzymali się ode mnie z daleka. Machali do mnie, uśmiechali się, lecz traktowali mnie co najwyżej jak znajomą. Rozmowa z Monday była jednak iście surrealistyczna, bo dziewczyna naprawdę mnie słuchała, zadawała pytania i wykazała zainteresowanie dalszymi spotkaniami. Do tej pory spędzałam większość czasu samotnie, a przez ostatnie sześć lat koncentrowałam się wyłącznie na karierze. Stałam się pracoholiczką, która za towarzystwo miała tylko umarłych. Przygotowywałam zwłoki do pochówku, zwierzając się duchom z moich osobliwych snów. Opowiadałam im, jak nie mogłam zasnąć przez parę z mieszkania 7901, która wykłócała się o niewierność. Upierałam się, że piwny ping-pong nie zasługuje na miano sportu. Marudziłam, gdy Netflix porzucił mój ulubiony serial.
Wówczas pojęłam prawdę.
Psiakrew. Zmieniłam się w kopię dziadka.
– Święte Morze… – ciągnęła Monday. – Przynajmniej siostry Sullivan, Milo, Maverick, Cyrus i Kane. Na pewno natkniesz się na nich przed Dniem Oporu. Zobaczysz, idealnie do nich pasujesz. Inna sprawa, że i tak tu jest twoje miejsce. Aha, i jeszcze jedno. – Aż ją poderwało, gdy przyszedł jej do głowy pomysł. – W przyszłym tygodniu po pracy idziemy na zakupy, poszukamy dla ciebie sukienki i maski. Maska to mus.
– Jasne, o ile nadal tu będę – zgodziłam się, gdy tylko usłyszałam imię Milona.
Znałam tu co najmniej dwie osoby, więc udział w obchodach mógł się okazać całkiem bezbolesny. Milo wspomniał, że tata kiedyś należał do Kowenu Świętego Morza. Ciekawość zaczynała brać we mnie górę, gdyż chciałam zanurzyć się w świecie, z którego wywodziliśmy się z tatą. Nurtowało mnie też, czy opowieści Milona o tym, że moi rodzice parali się magią, zawierają choć krztynę prawdy.
Z tatą relacje utrzymywałam na odległość z uwagi na zobowiązania, jakie miał w stosunku do naszego kraju, a ja szanowałam jego oddanie siłom powietrznym. Może faktycznie miał dobry powód, żeby trzymać mnie i swoją przeszłość na dystans? Czy naprawdę chciałam się w to mieszać?
Oparłam się o drzewo i spojrzałam na grabarza, który właśnie pił wodę z butelki. Nie zdjął bandany, jego ręka spoczywała na rękojeści wbitej w ziemię łopaty. Był szczupły, z głową ostrzyżoną na jeża. Zerknął w naszym kierunku, lecz bandana skrywająca jego twarz sprawiła, że nie sposób było odczytać jego intencji. Przypomniał mi o Zgasłych Duszach oraz o człowieku, którego spotkałam na wybrzeżu – o Julianie.
– A Zgasłe Dusze? Będą tam?
Monday też zerknęła na grabarza.
– Generalnie nie biorą udziału w uroczystościach. Na twoim miejscu trzymałabym się od nich z daleka. – Dyskretnie wskazała głową grabarza, który nadal wbijał w nas wzrok.
No tak, był przecież jednym z nich. Oderwałam od niego oczy i spojrzałam na Monday.
– A dlaczego?
– Beck raczej się nie narzuca i powinien zostawić cię w spokoju. Inni zresztą też, o ile nie będziesz ich zaczepiać. – Monday przysunęła się do mnie. – Ale wszyscy wiedzą, że oni praktykują czarną magię. Mówię o draństwie, którego nie warto tykać dziesięciometrowym kijem. Święte Morze ma swoje zasady, czego nie da się powiedzieć o nich. River Harrison głęboko wierzy, że to oni rzucili zły urok na Jaspera Abbotta i facet od tego oszalał.
– Zły urok – powtórzyłam, a na mojej twarzy wykwitł pozbawiony wesołości uśmiech. Nie chodziło nawet o to, że nie wierzyłam w magię czy w czarnoksięstwo. W końcu od zawsze byłam otwarta na to, czego nie można dostrzec gołym okiem, bo swoje zobaczyłam i dobrze wiedziałam, że za kulisami świata czają się nadprzyrodzone moce. Z drugiej strony na własnej skórze doświadczyłam, jak to jest padać ofiarą uprzedzeń. Zbyt często byłam tematem najmroczniejszych plotek w okolicy.
– A nie przyszło ci do głowy, że koleś mógł po prostu zwariować? Właściwie dlaczego mieliby to zrobić?
– Żeby go ukarać za brak dyskrecji. Tak przynajmniej gadają. – Monday nagle zamilkła, choć oczekiwałam na ciąg dalszy opowieści. Ugryzła kawałek marchewki, głośno przeżuła kęs i obrzuciła cmentarz mętnym wzrokiem. – Spotkajmy się tutaj o północy. Chcę ci coś pokazać.
– Ale dlaczego…
Pomachała przed sobą ręką, uciszając mnie.
– Po prostu się spotkajmy. Sama się przekonasz.
Było wpół do dwunastej w nocy