Wyspa Teo - Joanna Szczepkowska - ebook + audiobook + książka

Wyspa Teo ebook i audiobook

Joanna Szczepkowska

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nowy tom prozy Joanny Szczepkowskiej składa się z pięciu opowiadań, których fabuła toczy się w różnych epokach i środowiskach. Subtelnym motywem łączącym je jest związek człowieka ze światem przyrody oraz odległe, a jednocześnie jakże bliskie zagrożenie katastrofą ekologiczną. Ta zależność jest zagadkowa, ale niepodważalna.Natura, słońce i dziwne zjawiska, które w miarę upływu czasu stają się coraz bardziej istotne, niepozornie, ale skutecznie determinują losy bohaterów.

 

 

Opowiadania spadają na mnie nagle i bez związku z tym, co się dzieje na zewnątrz. Ten zbiór to kilka różnych historii, które połączyła zmienna pogoda i pewien nieduży pies. Zresztą i to nie jest oczywiste. Miałam wielką ochotę opowiedzieć je spokojnie, bez obowiązujaącego neurotyzmu.

Joanna Szczepkowska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 459

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 47 min

Lektor: Joanna Szczepkowska
Oceny
4,8 (11 ocen)
9
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dzazik

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajne opowiada, super się czyta. Już sama okładka świadczy o tym, że to będzie dobrze spędzony czas
00

Popularność




Opo­wia­da­nie bez końca

Te­raz, kiedy się wszystko za­czyna, jest druga w nocy, naj­ciem­niej­sza ze wszyst­kich go­dzin. Tu­taj na oce­anie, po­mię­dzy Afryką i Ame­ryką Po­łu­dniową, czarna i mroźna, jakby ni­gdy nie było słońca. Nie ma wia­tru, więc nie ma za­pa­chów, a gdyby na­wet były, bra­kuje ko­goś, kto by je wy­czuł. Na dwu­dzie­stym rów­no­leż­niku o tej po­rze rzadko co­kol­wiek prze­pływa, pew­nie dla­tego Dżonga lubi tu spać i jak każdy wie­lo­ryb przed snem buja się w głębi wody pio­nowo, ogo­nem do dna. Ogromny, szary ba­lon. Jak wszyst­kie wie­lo­ryby, jest za­wsze w pół­śnie – od­po­czywa tylko jedną po­łową mó­zgu, drugą czuwa, sły­szy i czuje. Dżonga (tak go na­zwijmy, co nam szko­dzi) ma przed sobą dużo ta­kich przy­stan­ków, wiele mil do Mem­phis, gdzie cze­kają tłu­ste, szare sa­mice.

Dżonga pływa sam, nie po­trze­buje stada, jak każdy taki sa­mot­nik, jest po­ra­niony przez ka­ła­mar­nice, a wi­sząc mię­dzy dnem i po­wierzch­nią, śni pew­nie o ko­ra­low­cach i błysz­czą­cych ła­wi­cach. Jak do­brze, że w głębi oce­anu są ta­kie ni­sze, gdzie można bez­piecz­nie za­wi­snąć na całe czter­dzie­ści dwie mi­nuty. Mi­nęło ich sporo, od­kąd Dżonga wpro­wa­dził swoje czter­dzie­sto­to­nowe ciało w stan uśpie­nia. Ka­ła­mar­nice też śpią, może na­wet tu bli­sko, ale nie ata­kują wi­szą­cych wie­lo­ry­bów. Te­raz jest ci­chy ro­zejm, jak za­wsze, kiedy za­nika gra­nica mię­dzy nie­bem i wodą, a ocean jest za­mknięty przed świa­tłem księ­życa.

Nie ma lo­dow­ców i ni­gdy nie było.

A w War­sza­wie jest te­raz go­dzina dzie­wiąta rano i je­sień tak upalna jak śro­dek lata, czego na szczę­ście nie czuje się w sa­mo­cho­dach z kli­ma­ty­za­cją, więc można spo­koj­nie... Nie, spo­koj­nie nie można ni­czego ro­bić ani o ni­czym my­śleć, tak przy­naj­mniej wy­gląda to na za­tło­czo­nej jezdni, gdzie kie­rowcy bęb­nią pal­cami o kie­row­nicę, cze­ka­jąc na ko­lejne świa­tła. Na przy­kład Be­ata (na­zwi­sko nie­ważne i tak wszy­scy mó­wią i pi­szą o niej po imie­niu, jakby była człon­kiem każ­dej ro­dziny), Be­ata dzien­ni­karka spie­szy się za­wsze, taki to za­wód, zwłasz­cza od­kąd udało się prze­bić do te­ma­tów go­rą­cych, glo­bal­nych, in­ter­wen­cyj­nych, trzeba do­trzeć na czas, zwłasz­cza dzi­siaj, zresztą za­wsze jest ja­kieś „zwłasz­cza” i ja­kieś „dzi­siaj”, waż­niej­sze od wczo­raj­szych.

Be­ata zmie­nia biegi, drugą ręką szuka ciem­nych oku­la­rów, które tkwią w ba­ła­ga­nie schowka nie­sprzą­ta­nym od lata. Gdzieś tu­taj mu­szą być, nie spo­dzie­wała się, że będą po­trzebne późną je­sie­nią. Dzień taki go­rący, a mimo to sa­mo­chód cza­sem wpada w nie­wiel­kie ka­łuże. Zo­stały po wczo­raj­szej zi­mie, która zja­wiła się na kilka go­dzin, sie­jąc ogromne płatki śniegu.

Sa­mo­chód ha­muje gwał­tow­nie, bo słońce na­pa­dło na szybę wła­śnie wtedy, kiedy przez jezd­nię biegł mały, biały pies, mal­tań­czyk chyba, więc Be­ata na­ci­snęła pe­dał ha­mulca, aż ja­kiś męż­czy­zna od­sko­czył, ła­piąc za rękę młodą ko­bietę. On ma na so­bie pu­chową kurtkę, a ona idzie w wio­sen­nej su­kience.

Sa­mo­chód ru­sza. Do­brze by było pod­je­chać na sta­cję, bo wskaź­nik pa­liwa jest bli­sko zera, ale do te­le­wi­zji już nie­da­leko, le­piej nie ry­zy­ko­wać spóź­nie­nia, a przede wszyst­kim ze­brać my­śli, za­nim się sta­nie przed ka­merą.

Za­po­wiedź pro­gramu o „po­ko­le­niu za­gro­żeń” musi być zwię­zła i dy­na­miczna, po­winna tra­fić do mło­dych lu­dzi, je­żeli są jesz­cze tacy wśród wi­dzów te­le­wi­zji. Można w to zwąt­pić, zwłasz­cza kiedy roz­ma­wia się ze swoim młod­szym bra­tem, który cho­dzi po domu w kap­tu­rze na­su­nię­tym na czu­bek nosa.

A Dżonga na­gle się po­ru­szył. Zo­stał mu prze­cież jesz­cze kwa­drans, a on po­trze­buje snu, żeby na­brać sił na po­dróż do Mem­phis. Ten szlak prze­pły­wał też jego oj­ciec, za­nim prze­kłuli go Lą­dowcy, wy­jąt­kowo okrutne stwo­rze­nia, które pły­wają ma­łymi ła­wi­cami po ta­fli wody. Wie­lo­ryby nie po­tra­fią ostrze­gać się wza­jem­nie przed Lą­dow­cami, na szczę­ście ci zda­rzają się bar­dzo rzadko i zwy­kle można ich wy­czuć przez cha­rak­te­ry­styczne drobne prądy.

Te­raz nie było ni­czego ta­kiego, nic, co za­bu­rzy­łoby rów­no­wagę ciem­nej go­dziny, a jed­nak Dżonga się wy­bu­dził. Zwy­kle cuci go szara fala świa­tła, a z nią pierw­sze ła­wice, które po­chła­nia na śnia­da­nie ra­zem z li­trami wody, po­tem pły­nie zna­nym tu­ne­lem, aż tam, gdzie ko­ra­lowce wi­dać bar­dzo wy­raź­nie.

Te­raz ni­czego tu nie ma, tylko woda czarna, uśpiona i zimna. Ni­gdy nie za­znał ta­kiej ciem­no­ści i ta­kiej pustki. Mach­nął ogo­nem, od­bił się w górę, zro­bił prze­wrót do po­zy­cji po­zio­mej i te­raz już musi pły­nąć, cho­ciaż w ciem­no­ściach kie­ru­nek jest nie­pewny. Za­nu­rzył się jesz­cze głę­biej, tam, gdzie każdy dźwięk sły­chać na­wet z da­leka. Je­żeli któ­ryś z wie­lo­ry­bów też się wy­bu­dził, to może daje znać, może wie wię­cej o tym, co się stało, więc Dżonga za­czął kie­ro­wać się zmy­słem słu­chu, nie zwra­ca­jąc uwagi na to, do­kąd pły­nie.

*

Be­ata zmie­nia pas jezdni, na­ci­ska pe­dał ha­mulca, a stopy ma bose, bo tak lubi naj­bar­dziej, po pro­stu daje im od­po­cząć, za­nim za­łoży czer­wono-żółte buty na zie­lo­nym ob­ca­sie, o któ­rych po­tem będą pi­sać wszyst­kie plot­kar­skie por­tale. Tak, to jest kicz, tak, to jest ob­ciach i dno, żeby dzien­ni­karka od za­gro­żeń i po­waż­nych te­ma­tów ubie­rała się jak pod­rzędna ce­le­brytka, tak, jest przez to wzgar­dzona przez sza­nu­ją­cych się wi­dzów sta­cji, ale ten pro­sty trik ściąga uwagę mniej wy­ma­ga­ją­cych, a jest ich, co tu mó­wić, mi­liony i dzięki tym bu­tom wła­śnie mogą do­wie­dzieć się cze­goś o sta­nie świata.

Be­ata znowu na­ci­ska ha­mu­lec i to jest bar­dzo przy­jemne, bo szorstka po­wierzch­nia pe­dału de­li­kat­nie dra­pie bosą stopę.

A Dżonga się nie­po­koi. W ta­kich ciem­no­ściach można stra­cić po­czu­cie czasu i zgu­bić szlak, choć to jest chwi­lowe oczy­wi­ście, za­raz ru­szą błysz­czące ła­wice, księ­życ prze­bije się przez po­wierzch­nię, a wtedy bę­dzie sły­chać na­wo­ły­wa­nie del­fi­nów i skrzek mor­skiego ko­nika. Naj­waż­niej­sze to nie wpaść w pa­nikę i pły­nąć spo­koj­nie, aż świa­tło do­trze nad ocean.

Be­ata zerka na ze­gar, cho­ciaż jak za­wsze czas ma do­kład­nie od­mie­rzony, i tak nie umie się po­wstrzy­mać przed nie­ustan­nym spraw­dza­niem go­dziny, co­dzienną pa­niką, że nie zdąży i przy­je­dzie do stu­dia, kiedy już wszy­scy będą go­towi. Dzi­siaj to jest szcze­gól­nie ważne, prze­cież roz­ma­wia z kimś wy­jąt­ko­wym, za­wsze zresztą z kimś wy­jąt­ko­wym roz­ma­wia, wczo­raj to był pre­zes Fun­da­cji Eco Bał­tyk (alar­mu­jąca sy­tu­acja eko­sys­temu w mo­rzach i oce­anach, za­bój­czy pla­stik), a dzi­siaj psy­cho­lożka od mło­dzieży z my­ślami sa­mo­bój­czymi.

Swoją drogą, można by po pro­gra­mie za­gad­nąć ją w spra­wie brata, bo czy to jest nor­malne i co to może zna­czyć, że chło­pak na­wet w domu nie zdej­muje z głowy kap­tura od dresu, w każ­dym ra­zie ile razy Be­ata przy­jeż­dża do ro­dzi­ców, on sie­dzi przed kom­pu­te­rem z głową scho­waną w ten kap­tur i nie zrzuca go na­wet do obiadu. Ro­dzice już nie chcą o tym roz­ma­wiać, ma­chają tylko ręką, a zresztą na­wet gdyby mu coś po­wie­dzieć, to on i tak ni­czego nie sły­szy w słu­chaw­kach, które wci­śnięte ma w uszy i rano, i wie­czór, i kiedy śpi. Mama już na­wet nie pła­cze, jak kie­dyś.

Be­ata do­jeż­dża do czer­wo­nego świa­tła i jak za­wsze w tym sa­mym miej­scu za­czyna my­śleć, że ro­dzice się sta­rzeją i po­winna wziąć brata do sie­bie, w końcu ma duże miesz­ka­nie w cen­trum War­szawy, całe tylko dla niej i że to jest jed­nak ego­izm. Z dru­giej strony...

Jak za­wsze przy zmia­nie świa­teł ta myśl się urywa. Be­ata pa­trzy w boczne lu­sterko, a w sa­mo­cho­dzie obok dwoje dzieci gapi się na nią z ta­kimi mi­nami, jakby zo­ba­czyły ży­rafę przy kie­row­nicy. Be­ata kła­dzie bosą stopę na ga­zie i ru­sza w kie­runku ronda.

I wła­śnie te­raz świa­tło księ­życa prze­bija ta­flę wody. Tu w głębi jest słabe, ale wy­star­czy, żeby od­róż­nić kon­tury mor­skich ro­ślin. Dziwne. Nie ma żad­nej ła­wicy, nie ma na­wet więk­szych ryb. Może to jed­nak nie ten szlak? Dżonga nie ma pew­no­ści, pły­nie jed­nak da­lej, mimo że prąd jest zimny i czuje to na­wet przez swoją grubą skórę.

Na­gle, jakby na po­cie­sze­nie, po­ja­wia się jedna ryba, pła­ska i prze­zro­czy­sta, i cho­ciaż nie jest tak mała jak plank­ton, to jed­nak Dżonga ją po­łyka, bo może uda się cho­ciaż tro­chę na­peł­nić żo­łą­dek.

Pły­nie da­lej, można po­wie­dzieć – po omacku, bo tu­nel w tej wo­dzie jest ja­kiś obcy, a za­pach cał­kiem nie­znany. Na szczę­ście co ja­kiś czas pod­pływa tu jedna z tych prze­zro­czy­stych ry­bek bez łu­ski i wpada w otwartą pasz­czę, wy­peł­nia pustkę, choć Dżonga wcale nie od­czuwa przy­pływu sił. Po­łknął już sporo tych dziw­nych stwo­rzeń i na­dal jest bar­dzo głodny, więc goni za po­ży­wie­niem, które fruwa ra­czej, niż pły­nie, i nie za­wsze daje się zła­pać.

Te­raz, w tej chwili aku­rat, po­trzeba wię­cej sił, bo przy­szedł czas na oczysz­cze­nie nosa, więc Dżonga ska­cze w górę, prze­bija ta­flę i wy­rzuca z sie­bie stru­mień wody.

Sa­mo­chód mija osie­dle sza­rych do­mów z bal­ko­nami, które wy­glą­dają jak piw­niczne skła­do­wi­ska. Stare ro­wery, pu­ste półki, po­ła­mane krze­sła, na każ­dym bal­ko­nie można zo­ba­czyć coś ta­kiego. Tylko je­den jest pe­łen kwia­tów i pew­nie dla­tego za­wsze przy­ciąga uwagę. Dzi­siaj stoi tu wielki pies, stary, to wi­dać po zwie­szo­nym py­sku i po ogo­nie, któ­rym ma­cha po­woli, jakby oszczę­dzał siły.

Zwy­kle na tym od­cinku drogi Be­ata po­wta­rza so­bie py­ta­nia do wy­wiadu, a dzi­siaj przy­szedł jej do głowy wu­jek z Gli­wic, który tak wła­śnie ma­chał do niej ze swo­jego bal­konu. Umarł, kiedy była na stu­diach. Był bar­dzo stary, cał­kiem sam, a ona nie przy­je­chała na jego po­grzeb. Po pro­stu nie przy­je­chała i nie ma żad­nego wy­tłu­ma­cze­nia, nie było eg­za­mi­nów czy na­wet waż­nej randki. I na­gle te­raz, kil­ka­set me­trów przed ron­dem, po­ka­zał się jej tak, jak go pa­mięta, z ko­newką w ręku nad li­śćmi pa­protki... Dla­czego?

Wszyst­kie te my­śli za­głu­szył te­le­fon. Nie może ode­brać na ron­dzie, więc tylko zerka na ekran, a tam...

Be­ata szybko do­tyka słu­chawki, ale sły­chać tylko szum mo­rza, więc zwal­nia, żeby usły­szeć coś wię­cej, i wtedy po­łą­cze­nie się urywa. Krót­kie dźwięki klak­so­nów po­ga­niają sa­mo­chód, więc musi przy­spie­szyć, a kiedy za­pala się czer­wone świa­tło, jed­nym stuk­nię­ciem palca wy­biera nu­mer, jed­nak sły­szy tylko: Po­łą­cze­nie nie może być zre­ali­zo­wane. To głu­pie, ale na­wet ten głos wy­daje się za­chryp­nięty i przy­tłu­miony przez mo­rze.

Be­ata ru­sza na zie­lo­nym świe­tle i musi bar­dzo sku­pić my­śli, bo ina­czej zmyli drogę, to jest moż­liwe, a na­wet nie­unik­nione, kiedy w gło­wie po­ja­wia się ob­raz je­de­na­stu mło­dych lu­dzi na ło­dzi po­dob­nej do ko­szyka. Dzwo­nią do niej? Już te­raz?

Egipsi...

Be­ata do­wie­działa się o nich od brata, kiedy sie­dział w swoim ką­cie i na­kryty kap­tu­rem stu­kał w kla­wia­turę lap­topa.

– Co ro­bisz?

– Nic. Je­stem w gru­pie.

– Mogę zo­ba­czyć?

– Nie.

– Dla­czego?

– To za­mknięta grupa. Po­ni­żej dwa­dzie­ścia plus.

– Tylko spoj­rzę.

– I tak nic nie zro­zu­miesz.

Rze­czy­wi­ście. Kiedy udało się Be­acie zer­k­nąć na ekran, nie mo­gła roz­szy­fro­wać ani jed­nego zda­nia. Ja­cyś „Egipsi”, ja­kiś „an­ty­ko­dek­sik”, „eks­plorka na ło­dzi z pa­pi­rusu”. Za­pa­mię­tała nu­mer te­le­fonu, taki od­ruch dzien­ni­kar­ski...

– „Eks­plorka”? Je­dziesz na ja­kąś wy­prawę?

– Nie mogę – mruk­nął. – Nie mam osiem­nastki. Tylko osiem­na­ście plus mogą się za­ła­pać. – Na­su­nął kap­tur nad czu­bek nosa. – Mnie bra­kuje do­kład­nie mie­siąc, a oni mu­szą wy­pły­nąć. Poza tym mają już całą je­de­nastkę.

– Dla­czego je­de­nastkę?

– Bo tylu miał Thor Hey­er­dahl.

– A kto to jest?

– An­tro­po­log nor­we­ski. Zbu­do­wał taką łódź z pa­pi­rusu, jak sta­ro­żytni Egip­cja­nie. Pierw­sza mu się roz­pa­dła, ale drugą do­pły­nął do Bar­ba­dosu... I te­raz Egipsi zbu­do­wali to samo.

– I płyną na Bar­ba­dos?

– Nie. Do wy­spy śmieci na Pa­cy­fiku. Zo­ba­czyć.

– A ta... łódka jest z pa­pi­rusu? Na­prawdę? A skąd wy­pły­wają?

To było ostat­nie py­ta­nie, na ja­kie od­po­wie­dział spod tego kap­tura, bo praw­do­po­dob­nie „an­ty­ko­dek­sik” za­bra­niał mu kon­tak­tów z dzia­der­sami.

Od razu po­my­ślała, że to do­bry ma­te­riał o no­wym po­ko­le­niu, o tych za­mknię­tych gru­pach, więc za­pi­sała nu­mer pod na­zwą „Egipsi”, wsia­dła do sa­mo­chodu, do­tarła do portu i ukry­wa­jąc ka­merę pod kurtką, po­ja­wiła się tam jako przy­pad­kowa sa­mot­niczka, która lubi po­ga­dać z nie­zna­jo­mymi.

Oczy­wi­ście było moż­liwe, że któ­reś z tej je­de­nastki ją roz­po­zna, bo mało kto nie zna Be­aty, ale osiem­na­sto­latki to po­ko­le­nie, dla któ­rego te­le­wi­zor jest czymś w ro­dzaju sta­rego me­bla, dla­tego kiedy po­de­szła, na­wet nie ode­rwali się od pracy.

Ka­mera ukryta w kurtce na­gry­wała wiatr, ło­pot ża­gla i szum mo­rza, a obiek­tyw fil­mo­wał frag­menty twa­rzy i pod­ko­szulki zbry­zgane wodą.

Żółta łódź, po­dobna do wiel­kiego ko­szyka, nie mie­ściła się w ka­drze i tylko cza­sem ob­raz śli­zgał się po ogrom­nym bia­łym ża­glu. Je­den z chło­pa­ków na­wet chęt­nie za­czął roz­ma­wiać, cał­kiem moż­liwe, że to było pod­szyte lę­kiem w ostat­nich chwi­lach przed od­cu­mo­wa­niem ło­dzi. Naj­le­piej sły­chać oczy­wi­ście głos Be­aty:

– Na­prawdę chce­cie tym pły­nąć?

– Tak.

– Ale z czego to jest? Mogę do­tknąć?

– Z pa­pi­rusu.

– Jak to z pa­pi­rusu? Po­to­pi­cie się!

– Nie... Można na tym pły­nąć.

– I sami to zro­bi­li­ście?

– Tak, sami. Z pa­pi­rusu i trzciny.

– Ale po co?

– Żeby po­pły­nąć czymś eko. Zrzu­ci­li­śmy się na pa­pi­rus, a po­tem ro­bi­li­śmy łódź w ga­rażu taty ko­legi, a jak była go­towa, to tylko cze­ka­li­śmy do dzi­siaj.

– Dla­czego aku­rat do dzi­siaj?

– Bo dzi­siaj Paula skoń­czyła osiem­na­ście lat i te­raz już wszy­scy je­ste­śmy peł­no­letni, a ro­dzice nie chcieli nam po­zwo­lić...

– A do­kąd pły­nie­cie?

– Na Atlan­tyk, do wy­spy śmieci. Zo­ba­czyć.

– Nie wy­star­czy in­ter­net?

– Ekran to stara sprawa. Nie ma za­pa­chów, nie ma trój­wy­miaru.

– Bę­dzie­cie na­gry­wać re­la­cje?

– Nie. My na­wet nie bie­rzemy ze sobą lap­to­pów, a ko­mórkę tylko jedną.

– Chce­cie być sławni? Bo ja...

– Nie. Nie chcemy.

Tu­taj roz­mowa się urywa, plecy chło­paka za­sła­niają obiek­tyw, a za­raz po­tem po­ja­wia się ręka, która od­wija ciężki łań­cuch. Ob­raz ło­dzi od­pły­wa­ją­cej w mo­rze udał się naj­le­piej, bo Be­ata już mo­gła wy­jąć ka­merę spod kurtki, więc wi­dać wy­raź­nie, jak żółty ko­szyk znika za ho­ry­zon­tem.

Co z tym zro­bić? Oczy­wi­ście po­czeka na roz­wój sy­tu­acji, bo to jesz­cze za mało, żeby był do­bry ma­te­riał, ale prze­cież tak czy ina­czej ta wy­prawa się skoń­czy – do­brze czy dra­ma­tycz­nie, ale ja­koś się skoń­czy, więc czy Egipsi chcą tego, czy nie, i tak po­wsta­nie do­bry re­por­taż.

I ta­kie to by­łoby pro­ste, gdyby nie brat, o któ­rym nie po­my­ślała, na­gry­wa­jąc to wszystko. Tak, jest dzien­ni­karką bez skru­pu­łów, tak, hoł­duje za­sa­dzie „Je­śli chcesz być dzien­ni­ka­rzem, mo­żesz mieć du­szę anioła, je­śli chcesz być do­brym dzien­ni­ka­rzem, mu­sisz mieć du­szę dia­bła”, i do­ty­czy to wszyst­kich, ale nie brata oczy­wi­ście. Musi po­wie­dzieć mu o na­gra­niu, bo ina­czej wy­rzucą go z grupy, a wtedy... Kto wie, co się pod tym kap­tu­rem na­ro­dzi.

Roz­mowa z bra­tem to było jedno z naj­trud­niej­szych za­dań w jej ży­ciu. Chło­pak za­mknął się w to­a­le­cie na kilka go­dzin, na­gle wy­szedł uśmiech­nięty i za­do­wo­lony jak ni­gdy. Udało mu się do­dzwo­nić na łódź i prze­pro­sić za sio­strę ce­le­brytkę, a oni uznali, że w su­mie „spoko”, po­pro­sili na­wet o nu­mer do niej, dla­tego po­dał, cho­ciaż we­dług niego to był żart. No ja­sne, że żart, bo an­ty­ko­dek­sik za­bra­nia kon­tak­tów z Sa­bin­kami.

– Co to są „Sa­binki”?

– Ta­kie od suk­ce­sów w te­le­wi­zji.

– A dla­czego „Sa­binki”?

– Nie wiem. Tak się mówi. Po­da­łem twój nu­mer, ale na pewno nie za­pi­sali.

Be­ata bębni pal­cami w kie­row­nicę, bo musi jak naj­szyb­ciej wy­do­stać się z korka i zna­leźć miej­sce, gdzie nie trzeba bę­dzie ma­new­ro­wać mię­dzy sa­mo­cho­dami. Ko­mórka dzwoni znowu, więc szybko prze­łą­cza na gło­śno­mó­wiący i pró­buje wy­ło­wić sens słów, które za­głu­sza szum mo­rza. Głosy są nie­wy­raźne, ale jed­no­cze­śnie czymś bar­dzo prze­jęte i to jest na­prawdę nie­po­ko­jące. Oni wy­krzy­kują ja­kieś jedno słowo, więc co to może być, jak nie wo­ła­nie o ra­tu­nek! Be­ata na­ci­ska klak­son i wy­mi­ja­jąc na pa­sie sa­mo­chód, krzy­czy:

– Po­wtórz­cie! Czy po­trzeba wam po­mocy?

Z ca­łego szumu prze­bija się tylko jedno słowo, ale nie można go zro­zu­mieć, kiedy auta te pisz­czą klak­so­nami...

Be­ata wy­kręca kie­row­nicę naj­szyb­ciej jak może i robi ma­newr, ja­kiego nikt się nie spo­dziewa – wy­prze­dza sa­mo­chody, musi prze­cież do­trzeć do miej­sca, gdzie bę­dzie mo­gła coś usły­szeć, cho­ciaż to słowo staje się co­raz bar­dziej wy­raźne:

– Wie­lo­ryb! Wie­lo­ryb!

Wie­lo­ryb w Bał­tyku? Prze­cież nie mo­gli już do­trzeć na inne mo­rze! Łą­czy się z pre­ze­sem Fun­da­cji Eco Bał­tyk, mówi mu wszystko w dzien­ni­kar­skim skró­cie, a on:

– Mo­to­rówki! – krzy­czy. – Trzeba tam po­słać gło­śne mo­to­rówki, one prze­kie­rują wie­lo­ryba!

Be­ata po­syła mu nu­mer do Egip­sów i na­gle sa­mo­chód pod­ska­kuje, jakby na­po­tkał ja­kieś wznie­sie­nie. To tylko tory tram­wa­jowe, a na przy­stanku kilka żół­tych wa­go­nów.

Dżonga za­nu­rza się w wo­dzie. Oczy­ścił nos, po­wi­nien czuć się dużo le­piej, ale ta zimna ot­chłań bu­dzi zbyt wiele lęku. Coś jest nie tak – ciało od­czuwa siłę przy­cią­ga­nia, a to się prze­cież nie zda­rza. Wie­lo­ryby pły­wają da­leko od dna.

I te­raz, kiedy tram­waj ru­sza z przy­stanku, sa­mo­chód staje na środku to­rów. Be­ata prze­kręca klu­czyk w sta­cyjce, raz, drugi, ale war­kot sil­nika jest słaby i krótki. Tram­waj...

Zo­stawmy to. Tak, zo­stawmy to zda­rze­nie wła­śnie w tej chwili. Opo­wiem wam kilka in­nych, z ta­jem­nicą w środku, a cała ta hi­sto­ria prze­pły­nie przez nie raz z więk­szą, raz z mniej­szą siłą. Wszystko się prze­cież prze­plata i wiąże ze sobą. Za­błą­kany wie­lo­ryb może wpły­nąć na ży­cie dzien­ni­karki, a strzęp pla­stiku wrzu­cony do rzeki za­de­cy­do­wać o dro­dze wie­lo­ryba. Wszystko i tak za­leży od po­gody.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska
Ilu­stra­cja na okładceJo­anna Szczep­kow­ska
Re­dak­tor pro­wa­dzącaMo­nika Koch
Ko­rektaAnna Na­li­kow­ska Ewa Tu­rek
Co­py­ri­ght © Jo­anna Szczep­kow­ska, 2023 Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2023 Pu­bli­shed by Ar­ran­ge­ment with Be­ata Sta­siń­ska Li­te­rary Agency
ISBN 978-83-8032-911-9
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.