Wyspy odzyskane. Wolin i nieznany archipelag - Piotr Oleksy - ebook

Wyspy odzyskane. Wolin i nieznany archipelag ebook

Piotr Oleksy

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ta historia rozpoczyna się u kresu wojny, kiedy wyspy zostały odebrane wycofującym się Niemcom i włączone do terytorium Polski. Jedni stąd odjeżdżali – wypędzeni, drudzy zajmowali ich miejsca – wygnani. Wygnani przywieźli pamięć Kresów, wypędzeni zabrali pamięć krajobrazów dzieciństwa i setki lat historii.

Bohaterowie Wysp Odzyskanych układali sobie życie w bezpośrednim sąsiedztwie niepewnej granicy, zmagając się z niestabilną administracją, samowolą wojsk radzieckich, wszechobecnym szabrem i nieoswojonym żywiołem wody. Władze Polski Ludowej podejmowały zaś intensywne wysiłki, by znaleźć kulturowe i historyczne uzasadnienie dla odwiecznej polskości „starych Ziem Piastowskich”.

Piotr Oleksy sięga do własnych przeżyć oraz w głąb pamięci swoich dawnych i obecnych sąsiadów, mieszkańców wysp Wolin, Uznam i całego archipelagu u ujścia Odry. Nadając tym wspomnieniom szerszy kontekst, tworzy wciągającą, wielowątkową opowieść o tym, jak historia i geografia stały się siłami kształtującymi dynamiczną społeczność kilku pokoleń wyspiarzy.

„Oleksy kreśli impresjonistyczną biografię polskiego archipelagu, Rzeczpospolitej wyspiarskiej, bieguna Polski odrzańskiej. To nie jest książka lokalna, sentymentalna Heimatliteratur, tylko opowieść uniwersalna w swojej wyjątkowości, w której jest miejsce i na podpitego awanturnika Jana Papugę, i na rybaka Siwego Flaka, i na boga Trygława, i na wypędzonych Niemców, i na tajemnicze księstwo Gryfitów. Oleksy łączy charyzmaty historyka i reportera, węszy po czystych archiwach i brudnych portach, a wszystko to w miejscu, gdzie doszło do jednego z najdziwniejszych eksperymentów demograficznych w dziejach. Zmusza czytelnika do opuszczenia dobrze wyjeżdżonych intelektualnych kolein i zdania sobie sprawy, że nie ma jednej Polski, a jest wiele Polsk!” Zbigniew Rokita

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 299

Oceny
4,0 (79 ocen)
29
28
18
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PiotrDokurno

Nie oderwiesz się od lektury

Dla mnie bardzo ważna książka, mieszkam niedaleko. Ciekawie napisana. Prostująca moją wiedzę.
00
Sjoback

Całkiem niezła

Ksiazka jest zbiorem esejow o tytulowych wyspach. Najciekawsze są pierwsze rozdziały, te o najnowszej historii Wolina i Świnoujścia, rozwoju tutejszych struktur państwowych i społecznych. Potem Autor zmienia optykę i pokazuje historię przez pryzmat losów osób ważnych dla tych ziem - działaczy społecznych, literatów i oczywiście honorowego mieszkańca Świnoujścia - Jerzego Porębskiego. Dużo uwagi poświęca Autor rybołóstwu, do tego stopnia, że niektóre fragmenty poświęcone temu wątkowi nużą i nasuwają pytanie, czy nadal czytamy książkę o ziemiach, czy np. rybolostwie dalekomorskim. Po tym Autor porzuca wątki biograficzne i następuje niezbyt zrozumiały skok w czasy Słowian i wikingów. Rozumiem że zamysłem Autora było uniknięcie schematycznej narracji w stylu "Pierwsze ślady osadnictwa...", to jednak warto byłoby wprowadzić kontekst w którym dokonuje się tego rodzaju wolt chronologicznych. Podsumowując, po lekturze książki lepiej rozumiem te ziemie, chociaż niektóre fragmenty pomijałem j...
00
Zuzela84

Dobrze spędzony czas

Po lekturze zrozumiałem dowcip Poręby na jednym z koncertów (Poręba lekko podchmielony): my ludzie z wyspy bardzo lubimy Polaków....
00
beatamikrut

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała podròż do miejsc gdzie spędzamy wakacje.
00
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Sam reportaż interesujący choć nie zawsze jest stricte o Wolinie, choć oczywiście cały czas się przewija
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Krzysztof Wójcik / Forum

Copyright © by Piotr Oleksy, 2021

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Wojciech Adamski

Recenzja naukowa prof. Kazimierz Kozłowski (Uniwersytet Szczeciński)

Korekta Katarzyna Juszyńska, Iwona Łaskawiec

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Mapa d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-279-2

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Wołowiec 2021 • Wydanie I

To miejsce weszło we mnie i zabarwiło moje życie jak bejca.

Adam Nicolson, Sea Room. An Island Life, London 2001 [za:] Robert Macfarlane, Szlaki. Opowieści o wędrówkach, tłum. Jacek Konieczny, Poznań 2018, s. 129.

Jakiś zbójecki hyr tu władał, jakaś własna moralność. Co tu dużo gadać: mnie to brało. Wówczas odniosłem wrażenie (potem upewniłem się), że to nie jest jakiś wrodzony zmysł do łajdactwa, ale ciągłe upajanie się wolnością, akceptowanie prawa do urządzania się na swój sposób.

Czesław Schabowski, Archipelag urzeczonych, Poznań 1978, s. 7.

Czterdzieści i sześć

– Ale tu pięknie, jak tu pięknie, ależ macie widok – słyszałem od odwiedzających nas licznie gości. Myśl, że to, co widzę za oknem, to „piękny widok”, wryła mi się silnie w świadomość, choć sam stwierdziłem ten fakt wiele lat później, w czasie studenckich odwiedzin w domu rodzinnym. Tak, piękno zachwycało, nikt jednak nigdy nie pytał o przeszłość tego miejsca ani specjalnie o niej nie dyskutował.

Dorastałem więc w Lubinie na wyspie Wolin, żyjąc w podświadomym przekonaniu, że mieszkam w pięknym miejscu bez historii. Czasami wspomniano o zasiedlaniu i ukrytych przez Niemców skarbach. Najmocniej o historii przypominał dopiero rozkręcający się Festiwal Słowian i Wikingów w Wolinie. Przy różnych okazjach na szkolnej wycieczce można było usłyszeć legendę o Winecie. Niemniej zdawało mi się, że Historia, ta od wielkiej litery, która pasjonowała mnie od najmłodszych lat, jest gdzie indziej. Historia była w Krakowie, Gnieźnie, Warszawie, nawet pod Cedynią. Wszędzie, tylko nie tu. Tu były geografia, krajobraz i przyroda. Był Zalew Szczeciński, po którym żeglowaliśmy; był Woliński Park Narodowy, przez który chodziłem do szkoły; była plaża w Międzyzdrojach, o którą zabijali się turyści.

Przyroda przeważała nad historią do tego stopnia, że niemiecka przeszłość mojej wioski i całego regionu wydawała mi się raczej częścią historii naturalnej niż ludzkiej. Z okna w kuchni widziałem kościół, za którym znajdowały się dwa poniemieckie cmentarze. To było oczywiste i naturalne: nasz cmentarz jest pod lasem, tu są dwa poniemieckie. Odwiedzała nas czasami pani Herta, która była Niemką i mieszkała przy ulicy Wodnej, a przed wojną w naszym domu, i chętnie opowiadała, jak wszystko wtedy wyglądało. Było to dla mnie jako chłopca zwyczajne i tylko trochę ciekawe. Wszystko dookoła było poniemieckie i fakt ten wydawał się tak oczywisty, iż na pewnym etapie życia myślałem chyba, że wszystkie stare domy na świecie są poniemieckie.

My zaś żyliśmy tu, w tym pięknym miejscu, rytmem wyznaczanym przez sezon oraz czas poza sezonem i wydawało się, że tylko przyroda i krajobraz: Bałtyk, plaża, Zalew, wyróżniają nas w świecie. Lubiłem słuchać opowieści o różnych regionalnych tradycjach – z Podhala, Małopolski i Wielkopolski, którą znałem najlepiej. Wszystkie wydawały mi się interesujące, chyba głównie dlatego, że u nas nic takiego nie istniało. Pamiętam jednak, że drażniły mnie wszelkie gwary, nawet wielkopolska, z którą regularnie obcowałem. Nadużywane przez kuzynostwo słówko „tej” brzmiało dziwnie i męczyło. Zapytałem kiedyś mamę lub tatę, czy u nas też są jakieś słówka, których inni nie używają. Powiedzieli, że nie, bo tutaj po wojnie przyjeżdżali ludzie z całej Polski i musieli się jakoś dogadać, więc wyszło na to, że mówi się tu czystą polszczyzną. To mi się podobało, żałowałem jednak, że nie mamy swoich ciupag czy innych symboli odrębnej kultury. Wtedy oczywiście tak ich nie nazywałem, rozumiałem jednak, że muszle, które kupują u nas turyści, to coś innego niż ciupagi.

W społeczności, która zaczęła się kształtować siedemdziesiąt pięć lat temu, trudno oprzeć poczucie regionalnej tożsamości na historii. Nasze myślenie o przeszłości jest zdominowane przez perspektywę narodową, więc trudno pozbyć się przekonania, że to wszystko było „nie nasze”. Zwłaszcza że to, co najbardziej „swoje”, osadnicy zostawili za sobą. Twórcy PRL-owskiej propagandy próbowali pokazać, że było odwrotnie, że całe Nadodrze należało u zarania do nas, a obecnie je odzyskujemy. Trudno powiedzieć, jakie znaczenie miało to wtedy dla ludzi przytłoczonych problemami powojennej codzienności.

Z ponad czterdziestu wysp leżących u ujścia Odry do Morza Bałtyckiego znakomita większość jest przede wszystkim siedliskiem wielu gatunków ptaków, a niekiedy też dzików. Niewysokie, czasem zalewane, porośnięte głównie trzcinami, gdzieniegdzie bujniejszą roślinnością lub nawet pokaźnymi drzewami, mają swoje nazwy, z reguły dość barwne: Wielki Krzek i Mały Krzek, Wiszowa Kępa, Wydrza Kępa, Koński Smug. Na przeważającą część z nich się nie pływa, nie prowadzą przez nie codzienne lub nawet niecodzienne ścieżki wyspiarzy. Można by powiedzieć, że przede wszystkim urozmaicają widok ogromnej przestrzeni Zalewu i dla większości z nas jest to ich podstawowa funkcja. Wyjątek stanowi tych kilka wysp, leżących w pobliżu sołectw Przytór i Łunowo, na których mieszkają krowy. Wypas krów na wyspach praktykowali przez długie lata Niemcy. Po 1945 roku zaprzestano tej formy hodowli. Wraz z krowami zniknęły owady, a w konsekwencji także sporo gatunków ptaków. Odtworzenie tego bogactwa wymagało powrotu krów – i tak się też stało. Zwierzęta są wożone na wyspy wiosną i pozostają na nich do jesieni.

Zamieszkane są tylko wyspy Wolin, Uznam, Karsibór i Chrząszczewska. Na pierwszej z nich mieszka kilkanaście tysięcy osób. W sezonie letnim liczba ta wzrasta do ponad stu tysięcy. Do naszego kraju przynależy tylko mniejsza część Uznamu, ale za to z największym miastem na wyspie, którym jest Świnoujście, liczące około czterdziestu jeden tysięcy stałych mieszkańców. Karsibór jest w zasadzie sztuczną wyspą. Była to część Uznamu do 1874 roku, kiedy to rozpoczęto budowę Kaiserfahrt, czyli Kanału Cesarskiego (zwanego obecnie Piastowskim), który znacznie skrócił drogę wodną ze Szczecina do Bałtyku. Tak powstała wyspa Caseburg lub Kaseburg, obecnie Karsibór, z wioską o tej samej nazwie. Mieszka w niej około siedmiuset osób. Na ostatniej z wysp – Chrząszczewskiej – znajduje się kilka gospodarstw oraz zakład karny.

Zanim Odra wpadnie do Morza Bałtyckiego, musi pokonać Zalew Szczeciński, który jest największym akwenem słodkowodnym w Polsce – sześć razy większym od jeziora Śniardwy i trochę większym od węgierskiego Balatonu. Określenie „zalew” uznać trzeba za mylące, wprowadzono je po 1945 roku, wcześniej akwen ten nazywano Zatoką Szczecińską. Tak naprawdę jest to jednak laguna przybrzeżna, czyli część morza odcięta od niego przez barierę w postaci rafy lub piaszczystego wału. Z taką właśnie laguną połączyła się Odra. Dalszą drogę do Bałtyku rzeka znalazła przez trzy cieśniny: Dziwnę, której wody oblewają wyspę Wolin od wschodu, Świnę, rozdzielającą Wolin i Uznam, oraz Pianę, która odgranicza archipelag od zachodu. Woda w tych cieśninach płynie z południa na północ, bo przecież to Odra wpada do Bałtyku. Czasami bywa jednak odwrotnie – północny wiatr wpycha wodę morską do cieśnin, tworząc zjawisko cofki. W ten sposób około trzech tysięcy lat temu powstały wyspy w delcie Świny: wsteczny prąd spowodował tu akumulację piasku i mułu. Cofka sprawia również, że poziom wody wzrasta oraz zwiększa się stopień zasolenia Zalewu, w którym żyją gatunki ryb niespotykane w akwenach typowo słodkowodnych, takie jak śledź czy troć.

Gdy cofka jest bardzo silna, promy z wyspy Wolin na wyspę Uznam nie pływają. Centrum Świnoujścia nie ma wtedy bezpośredniego połączenia z resztą kraju. Zdarza się to raz–dwa razy w roku, najczęściej w lutym lub listopadzie. Dawniej z podobną sytuacją mieliśmy do czynienia również, gdy na Świnie spiętrzyła się kra. Obecnie jednak portowe lodołamacze oraz same promy są o wiele mocniejsze, a przede wszystkim zimy już nie są takie jak kiedyś. W przypadku cofki izolacja trwa nie dłużej niż dzień lub dwa. Jeśli akurat nie toczy się kolejny śmiertelny spór w polskiej polityce, to do Świnoujścia z tej okazji zaglądają telewizje informacyjne i przypominają Polkom i Polakom, że część ich kraju stanowi miasto leżące na wyspie, które nie ma stałego połączenia z lądem. Na razie, bo budowa tunelu właśnie ruszyła. Gdy zostanie ukończony, dokona się fundamentalna zmiana w naszej przestrzeni.

Połączenie promowe jest niezwykle uciążliwe. Tak zwany mały prom w samym centrum miasta pozostaje dostępny w ruchu samochodowym tylko dla mieszkańców Świnoujścia. Duży prom, kursujący w pobliżu Karsiboru, obsługuje wszystkich innych. Mały prom płynie siedem minut, a odbija co dwadzieścia. Duży na pokonanie trasy potrzebuje trochę ponad dziesięć minut, odbija zaś najczęściej co pół godziny. Świnoujście jest więc oddalone od kraju o wiele bardziej, niż wskazywałaby odległość. Szczególnie latem, gdy kolejka na duży prom, z którego korzystają turyści, rozciąga się na kilka kilometrów. Postoimy w niej nawet do trzech godzin. Dla mieszkańców wyspy Wolin Świnoujście pełni funkcję lokalnej metropolii. Tam udajemy się do szkoły, do pracy, do większych i ciekawszych sklepów lub restauracji. Oznacza to jednak, że swój samochód należy zostawić na prawobrzeżu, a Świnę przebyć małym promem jako pieszy lub rowerzysta. Konieczność pokonania tej trasy samochodem oznacza, że czas kilkunastokilometrowej podróży wydłuży się o mniej więcej godzinę. W sezonie turystycznym należy z tej opcji zrezygnować lub udać się w podróż we wczesnych godzinach rannych.

Przeprawa jest również męcząca dla mieszkańców Świnoujścia, mimo że obecnie mają swój mały prom, o nazwie Bielik, na wyłączność. W okresie wzmożonego ruchu, na przykład przy okazji świąt, oznacza to jednak kolejkę na kilkadziesiąt minut. A w dzień powszedni wydłuża podróż do Szczecina z półtorej godziny do ponad dwóch.

Prom wydaje się jednak kluczowy dla naszej wyspiarskości. Wyspę Wolin łączą z resztą kraju dwa mosty: w Wolinie i w Dziwnowie. Nie brakuje turystów, którzy będąc w Międzyzdrojach, nie zdają sobie potem sprawy, że znajdują się na wyspie (chyba że w Dziwnowie podniosą akurat most zwodzony). W przypadku Świnoujścia nie jest to możliwe. Wyspowość tego miasta odbija się również w mentalności jego mieszkańców. „Na drugą stronę” wybierają się tylko, gdy zajdzie poważna potrzeba. I zazwyczaj jadą od razu co najmniej do Szczecina. Jak już się przepłynęło, to nie ma sensu zatrzymywać się gdzieś bliżej, w małych miejscowościach. Świnoujście, ze względu na swój wyspiarski charakter, wytworzyło wszystko, co niezbędne jego mieszkańcom. W sprawach życiowych czy urzędowych nie muszą raczej udawać się „na drugą stronę”, a wielu z nich taki wyjazd postrzega jako niemałą eskapadę. Wyjątkiem są pracownicy stoczni i kilku mniejszych zakładów znajdujących się na Warszowie, czyli dzielnicy Świnoujścia położnej na wyspie Wolin.

Co ciekawe, określenia „na drugą stronę” używają mieszkańcy zarówno prawo-, jak i lewobrzeża Świny. Porozumienia jednak brak – drugą stroną jest zawsze ta druga. Mieszkaniec wyspy Uznam, a więc centralnej części miasta, znajdując się na wyspie Wolin, powie, że jest „na drugiej stronie”. I nawet jeśli miałby tam spędzić cały dzień albo i dwa, nadal będzie to dla niego „druga strona”. Wracając, powie zaś po prostu, że płynie do Świnoujścia.

Pamiętam, że na początku liceum koledzy ze Świnoujścia patrzyli na nas dojeżdżających, a w zasadzie dopływających, trochę jak na przybyszów z innej krainy. Miało to jednak swoje plusy – zdarzało się, że prom nie pływał, więc byliśmy zwolnieni ze szkolnego obowiązku. Przez jakiś czas w liceum panowała zasada, że dojeżdżającym nie można wstawić nieobecności na pierwszej lekcji. Wtedy oczywiście promy rzadko kiedy pływały zgodnie z rozkładem. Kilka lat temu realizowałem projekt edukacyjny w liceum, którego jestem absolwentem. Po skończonych lekcjach nauczycielka zapytała nas, czy to koniec pracy na dziś. Odparliśmy, że teraz jedziemy do szkoły w Międzyzdrojach.

– Ojej, na drugą stronę – powiedziała z prawdziwym żalem w głosie.

Prom tworzy również cały szereg codziennych praktyk i swoistych obyczajów, w pełni znanych tylko mieszkańcom wysp. Wybierając się rano do liceum, jechałem trzydzieści minut PKS-em, następnie wsiadałem na prom (pływałem więc przynajmniej dwa razy dziennie). Przed przeprawą gromadziliśmy się całą grupą znajomych – w ten sposób zawiązywały się trwałe i wieloletnie przyjaźnie. Wiele razy wracałem do domu kilka godzin później, niż planowałem, właśnie dlatego, że uciekł mi prom, a PKS odjechał. Przeprawa wymusza co prawda punktualność, ale nie pomoże ona w sytuacji, gdy na prom wjedzie karetka na sygnale. Wtedy odbija on natychmiast. Specyficzną lokalną grupą zawodową są promiarze, czyli załoga obsługująca przeprawę. Zwala się na nich wiele własnych niepowodzeń: odbił minutę za wcześnie, źle ustawił samochody, przez co ja się nie zmieściłem, wpuścił kogoś innego zamiast mnie… Żaden świnoujski kierowca nie odmówi sobie wyklinania na promiarza w sytuacji, gdy przyjdzie mu parkować na promie na skrajnej pozycji, przy samej barierce.

– Ten to zawsze ustawia mnie z boku! – rozlega się w samochodzie.

Promiarze są więc bacznie obserwowani. Na początku pierwszej dekady XXI wieku, gdy bezrobocie w Polsce było bardzo wysokie, postrzegano ich jako grupę dobrze zarabiającą. Nie omieszkano im wypomnieć, że „biorą dwa tysiące za machanie łapą”.

Józef Pluciński, świnoujski historyk i wieloletni dyrektor Muzeum Rybołówstwa Morskiego, pisze o przeprawie promowej między wyspami Wolin a Uznam:

Pierwszą udokumentowaną informację o jej istnieniu w tym rejonie, stanowił dokument z 1230 roku, wystawiony przez opata Gottschalkaz klasztoru Stolpe koło Anklam, w związku z przekazaniem prawa do przeprawy przez księżnę Mirosławę. W dokumencie wymienione zostało pierwszy raz nawet imię przewoźnika – Teodoryk. Jest to więc jedna z najstarszych, o ile w ogóle nie najstarsza, udokumentowana przeprawa promowa w Europie, której nie zastąpił most lub tunel. Przypuszczać można, że równie stare jak przeprawa, były narzekania na jej funkcjonowanie i obsługujących ją przewoźników. W dokumencie z 1530 roku ganiono ich lenistwo, grubiaństwo oraz chciwość1.

W powojennej historii Świnoujścia ogromne znaczenie miał statek Piast, który regularnie kursował między tym miastem a Szczecinem od grudnia 1945 roku, wożąc ludzi oraz zaopatrzenie. W pierwszych latach po wojnie dwa brzegi Świny spinał holownik Władysław IV. Początkowo woził tylko pasażerów, lecz po drobnych przeróbkach mógł zmieścić nawet dwie furmanki. W następnych latach pojawiły się większe jednostki, a przeprawa stawała się coraz bardziej regularna i gwarantowała lepszą przepustowość. W pamięci mieszkańców regionu oraz turystów zapisały się szczególnie dwa urokliwe, małe promy przewożące wyłącznie pasażerów pieszych: Fafik i Filutek. Prawie każdy znał też Bolka, psa, który pływał promami. Ten kundelek uchodził za pupila załogi dużych promów – regularnie kursował między brzegami, wysiadał i po krótkim spacerze wracał, zawsze reagując na dzwonek zapowiadający odbicie od brzegu. Był to chyba jedyny mieszkaniec wysp, dla którego nie istniało pojęcie „drugiej strony”.

Wyspą w pełnym tego słowa znaczeniu jest też Karsibór – nie przeszkadza w tym ani jego sztuczność, ani połączenie mostowe z wyspą Wolin. Znajdująca się na Karsiborze wioska to formalnie dzielnica Świnoujścia. Gdy więc jej mieszkańcy chcą załatwić sprawy urzędowe i wiele innych życiowych kwestii, muszą przejechać mostem, a następnie udać się na prom. Co ciekawe, wyspa ta nie miała stałego połączenia z lądem aż do 1966, gdy zbudowano liczący trzysta osiemdziesiąt metrów most Piastowski. Na wyspę Wolin można było się dostać wyłącznie własną łódką. Z wyspą Uznam łączył zaś Karsibór obsługiwany siłą ludzkich mięśni niewielki prom linowy, który przecinał Kanał Piastowski. Do lokalnej legendy przeszedł Goliat, człowiek obsługujący tę przeprawę.

– To było wielkie chłopisko, a wypić umiał tyle, że nawet Rosjanom imponował – wspominał Józef Pluciński.

Wyprawa z Karsiboru w podróż samochodową w głąb kraju oznaczała więc konieczność skorzystania z jego usług, następnie dotarcia do przeprawy w Świnoujściu i przepłynięcia na wyspę Wolin. W dni targowe na Karsibór, który był rolniczym zapleczem miasta, pływał prom umożliwiający bezpośredni transport do centrum.

Stary obrotowy most w Wolinie, który zbudowano w miejscu, gdzie Dziwna jest najwęższa, liczy sto trzydzieści pięć metrów długości. Przejedziemy nim na wysepkę zwaną Wolińską Kępą, po czym wjedziemy na krótki, kilkudziesięciometrowy mostek. Zaledwie taka odległość oddziela wyspę Wolin od stałego lądu. Wyspa liczy dwieście sześćdziesiąt pięć kilometrów kwadratowych powierzchni. To więcej niż Malta.

Krajobrazowo jest bardzo różnorodna. Gdybyśmy zdecydowali się objechać (lub obejść) ją dookoła, to po wyruszeniu w Wolinie na północ, zgodnie z nurtem Dziwny, pojedziemy piękną starą aleją, wzdłuż łęgów i pól. Po kilku kilometrach, gdy aleja się skończy, otoczy nas typowy nizinny krajobraz rolniczy. Z Sierosławia widzimy już Wyspę Chrząszczewską, a przy Zastaniu Dziwna rozlewa się, tworząc Zalew Kamieński. W Dziwnowie cieśnina łączy się z Bałtykiem, więc musimy tu odbić na południowy zachód. Jedziemy wzdłuż morskiego wybrzeża, po lewej ręce zaś mijamy małą krainę malowniczych i czystych jezior (między innymi Kołczewo, Żółwińskie, Czajcze). Na środku wyspy krajobraz jest na przemian lesisty i polny. Położone tam Warnowo czy Żółwino to urokliwe wioski, zdające się leżeć z dala od cywilizacji.

Już od Kołczewa teren robi się pagórkowaty, wyspę porasta też coraz gęstszy las. Od Wisełki jedzie się serpentyną, raz do góry, raz w dół wzdłuż klifowego wybrzeża. Droga prowadzi przez las bukowy. Najwyższy z klifów liczy ponad dziewięćdziesiąt metrów wysokości. Pozwalają podziwiać panoramę Zatoki Pomorskiej, bo tak nazywa się ta część Bałtyku. Warto więc się zatrzymać i powędrować na wzgórze Gosań, na którym znajduje się punkt widokowy.

Za Międzyzdrojami możemy się skierować dalej na zachód, nizinnym, zalesionym cyplem, wciśniętym między Bałtyk a Zalew Szczeciński. Tą drogą dotrzemy do Świnoujścia i Świny. Możemy też skręcić na południe, gdzie za chwilę po prawej będziemy mieli jeziora Wicko Małe i Wicko Wielkie (są de facto częścią Zalewu), a po lewej wysokie wzgórza pokryte lasem bukowym. Jeśli odbijemy w lewo do Wicka i wjedziemy ulicą Widokową na samą górę, to przez chwilę możemy się poczuć jak w Bieszczadach urozmaiconych widokiem wysp wstecznej delty Świny.

Trzymając się wybrzeża, wyruszymy na wzniesienie, na którym znajduje się wioska Lubin, położona pięćdziesiąt–sześćdziesiąt metrów nad poziomem morza. Stąd roztacza się widok na wyspy, Świnoujście, Karsibór i ogromną przestrzeń Zalewu aż po Nowe Warpno oraz Trzebież, czyli miejsce, gdzie Odra wpada do tego akwenu. Dalsza podróż jest możliwa tylko pieszo, rowerem lub łodzią, bo tu droga kończy się przy granicy Wolińskiego Parku Narodowego. Kierując się od Lubina na wschód, w stronę Wolina, będziemy podróżować wzdłuż wysokich, stromych, piaszczystych klifów. Wyspa Wolin ma kształt zbliżony do trójkąta, którego aż dwa boki mają charakter wybrzeża klifowego.

Jeszcze innych wrażeń dostarczy nam Karsibór. Wioska, a właściwie dzielnica Świnoujścia o tej samej nazwie co wyspa, leży nad samą wodą, wśród szuwarów, w bezpośredniej bliskości ma wysepki i kanały między nimi. Na Karsiborze nie brakuje również rozległych pól, trzcinowisk oraz lasu. Polska część wyspy Uznam to przede wszystkim Świnoujście – miasto, którego centrum jest rozpięte między Świną a najszerszą w tej części Europy piaszczystą plażą. Granica powodowała, że przez lata na tym kończył się nasz wyspiarski świat, jednak wejście do strefy Schengen spowodowało, że wszystkie drogi i szlaki wyspy Uznam stanęły przed nami otworem. Zaczęło być widoczne, że nasze wyspy są częścią szerszego krajobrazu i świata przyrody, na które składają się plaże Uznamu, tutejsze jeziora, leśne pagórki i obszary nizinne, a także liczne cyple i cypelki nad Pianą. W pewnym momencie cieśnina rozlewa się, tworząc Achterwasser, czyli Zatokę Uznamską. Tam, między Damerow a Zempin, wyspa jest szeroka na zaledwie kilkaset metrów. Najdalej wysunięty na północ cypel, na którym znajduje się park krajobrazowy, zdaje się czasami być na równym poziomie z taflą morza. A stąd przecież już tylko rzut beretem na Rugię.

Świat wyspiarskiej przyrody wyróżnia się wszędobylskością dzików, żyjących już w pewnej harmonii z ludźmi, zwłaszcza turystami, którzy chętnie je dokarmiają i fotografują, a także obecnością jelenia europejskiego, sporadycznymi odwiedzinami foki szarej, widocznymi efektami pracy bobrów oraz obecnością żubrów w zagrodzie Wolińskiego Parku Narodowego. Przede wszystkim jest to jednak świat różnorodnego ptactwa, od mew i rybitw, przez czaple siwą i białą oraz mniejsze gatunki, aż po dominującego tu kormorana. Te rzadkie i znajdujące się pod ochroną ptaki żyją nad Zalewem Szczecińskim cały rok w liczbie kilkudziesięciu tysięcy sztuk. Jest to bez wątpienia ewenement, który spędza sen z powiek miejscowym rybakom. Kormoran to bowiem ich największy konkurent. Symbolem Wolińskiego Parku Narodowego jest zaś bielik. Dostrzeżenie go z lubińskich klifów rzeczywiście nie stanowi wielkiego problemu.

Określenie „kraina czterdziestu czterech wysp” utrwaliło się już w lokalnej świadomości, lecz niestety przyjdzie je zmienić. Teraz będzie wysp czterdzieści sześć. Dwie nowe powstają dlatego, że na Zalewie Szczecińskim pogłębiany jest tor wodny ze Świnoujścia do Szczecina. Będzie głębszy o całe dwa i pół metra. Tor ma ponad sześćdziesiąt siedem kilometrów długości i dwieście pięćdziesiąt metrów szerokości. Z tą ogromną ilością wydobytej ziemi coś trzeba zrobić; a więc – wyspy. Skorzystają z nich na pewno kormorany i czaple. Na jednej z nich planowana jest nawet przystań.

Jean Genet pisał w Dzienniku złodzieja: „Rozprawia się nieraz o wpływie pejzażu na uczucia, nigdy jednak o tym, jak działa na postawę moralną”2. W 2016 roku wspólnie z Mateuszem Sikorą zaczęliśmy poznawać losy osadników, którzy przybyli na wyspy w pierwszych latach po II wojnie światowej. Rozmawialiśmy z ostatnimi z nich, odkrywając trudne, a zarazem niezwykle barwne historie. W ten sposób o wiele bardziej zrozumiały stał się dla mnie również punkt widzenia Niemców, którzy wtedy opuścili ten region. Od tego czasu zacząłem inaczej patrzeć na dobrze znaną mi przestrzeń. Z jednej strony uderzyło mnie, w jak dużym stopniu nadal żyjemy na gruzach cywilizacji, która odeszła przed siedemdziesięciu laty. Z drugiej zaś, poznając perspektywę ludzi, którzy w ogromnie trudnych warunkach tworzyli tu swój świat na nowo, zacząłem rozumieć, dlaczego takim, a nie innym przeobrażeniom uległy wyspiarskie przestrzeń i infrastruktura. Patrząc na domy, te obecne i te, po których pozostały tylko fundamenty, a także na drogi, ścieżki i dukty, wyobrażałem sobie, jak musieli je postrzegać ludzie przybywający tu z różnych stron świata, po latach wojennej traumy. Ponadto uderzało mnie, jak bardzo ich sposoby życia zdefiniowała wyspiarskość: wszechobecność wielkiej wody, oddalenie od centrum kraju, problemy komunikacyjne. Owa przestrzeń działała na osadników, oni zaś stopniowo ją kształtowali. Z wielką mocą zadziałały tryby Historii. Właśnie tej pisanej wielką literą, determinowanej postanowieniami wielkiej trójki z Poczdamu, polityką ZSRR wobec Polski i Niemiec oraz przemianami politycznymi w powojennej Polsce. Historia i geografia przestały być w moich oczach przeciwieństwami. Stały się siłami wspólnie kształtującymi losy moich dawnych i obecnych sąsiadów, tworzącymi specyficzną i dynamiczną społeczność wyspiarzy, wpływającymi na ich uczucia oraz postawy i wybory życiowe.

Lekcje Chama

Britta Wuttke zwykła mawiać, że obudziła się, dokonując „skoku w świadomość” w 1945 roku. Pięć lat po swoim urodzeniu. Od tego momentu pamięta dobrze otaczający ją świat, a siebie w nim postrzega jako osobę. I niech nikt nie próbuje Britcie tłumaczyć, że o pełnej świadomości w przypadku pięcioletniego dziecka nie można mówić, bo już wtedy zaczęło jej towarzyszyć przeświadczenie, że dynamiczną rzeczywistość rozumie o wiele lepiej niż znakomita większość dorosłych. Obecnie jest lekarką, autorytetem w dziedzinie akupunktury oraz cenioną pisarką. W 2010 roku została Honorową Obywatelką Międzyzdrojów. Niektórzy uznają ją też za ostatnią z pomorskich wiedźm, dziedziczkę Sydonii von Borck oraz piratki Stenki z jeziora Gardno. Zdania na temat dziecięcej mądrości nie zmieniła.

Wydaje się, że ten skok w świadomość w 1945 roku można dość łatwo wytłumaczyć. Co prawda wojna trwała już ponad pięć lat i miała się ku końcowi, jednak dla mieszkańców Misdroy (Międzyzdrojów), malowniczego kurortu na wyspie Wollin (Wolin), dopiero wtedy stała się ona czymś namacalnym, bolesnym i w pełni realnym. Nie żeby wcześniej w okolicy zupełnie nic się w związku z wojną nie działo. To właśnie z pobliskiego Swinemünde (Świnoujście) 22 sierpnia 1939 roku wypłynął w stronę Gdańska pancernik Schleswig-Holstein, zaś samoloty z bazy wojskowej w Dievenow (Dziwnów) wzięły udział w ataku na polskie pozycje na Helu. Nieopodal Misdroy, nad Kleiner Vietziger See (jezioro Wicko Małe), zbudowano poligon doświadczalny wyrzutni rakiet V3, które miały być nazistowską superbronią, jednym z elementów rozstrzygających wojnę na korzyść Trzeciej Rzeszy. Na wyspie Kaseburg (Kasibór) z kolei stworzono bazę okrętów podwodnych. W regionie nie brakowało też obozów pracy przymusowej. Niemniej życie w Misdroy w tym czasie toczyło się w dość normalnym kurortowym rytmie, wyznaczanym przez kluczowy dla tego miast cykl sezon – czas po sezonie.

Osada zaczęła się rozwijać jako kurort już w pierwszej połowie XIX wieku, jednak znaczący wzrost jej popularności wśród letników przypada na przełom stuleci. W 1895 roku rozpoczęto budowę mola, liczącego około trzystu metrów długości. W latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku rozwinęło się zaplecze noclegowe kurortu. W tym czasie odwiedzało go od dwudziestu do trzydziestu tysięcy letników rocznie. Po sezonie Misdroy znów stawał się senną miejscowością, promenada pustoszała, wszystko spowijał „ten własny sos”, jak mawia Britta. Z czasem miejscowość nabierała coraz bardziej elitarnego charakteru, między innymi za sprawą powołanej tu w 1919 roku Baltenschule (Szkoły Bałtyckiej), założonej przez intelektualistów wypędzonych z państw bałtyckich. Konserwatywna szkoła z internatem, której celem było wychowanie przyszłych dżentelmenów i członków elity narodowej, szybko zyskała dobrą opinię. Rodziny szlacheckie z Pomorza oraz Prus Wschodnich i Prus Zachodnich zaczęły tam umieszczać swoje dzieci. Na przykład w latach 1938–1942 uczniem szkoły był Claus van Amsberg, późniejszy mąż królowej Holandii Beatrycze.

Wspomniane wyżej kwestie wojskowe dotyczyły więc cywilów jedynie w stopniu, w jakim informowała o nich propaganda. Lokalną społeczność o wiele bardziej poruszyły dwukrotne wizyty w tym regionie Adolfa Hitlera, który 22 marca 1939 roku udał się w podróż morską ze Swinemünde do zajętej właśnie przez Niemców Kłajpedy. Dwa dni później Führer powracał tą samą drogą. W portowym mieście zatrzymywał się tylko na chwilę, jednak wzbudzeni kolejną zdobyczą terytorialną mieszkańcy witali go tłumnie i z wielkim entuzjazmem. Niewielką społeczność Misdroy poruszyła też zapewne sprawa hrabiego Eryka von Zedtwitza, miejscowego malarza marynisty, którego zesłano do obozu pracy przymusowej w Deutsch Krone (Wałcz). Zubożały hrabia, urodzony w Czechach i zakochany w Bałtyku, zawinił odmową wznoszenia okrzyku „Heil Hitler” oraz demonstracyjnym brakiem zachwytu dla nazistowskiej władzy.

Wojna zaczęła docierać do wyspy Wollin, a tym samym do małej Britty Wuttke, dopiero gdy żołnierze 2 Frontu Białoruskiego Armii Czerwonej pod dowództwem marszałka Konstantego Rokossowskiego zaczęli się zbliżać do Provinz Pommern (Prowincji Pomorze). Najpierw pojawili się uchodźcy. W pierwszym momencie rządzący tą prowincją gauleiter Franz Schwede-Coburg zupełnie nie docenił powagi sytuacji i jeszcze 25 stycznia 1945 roku na zebraniu grupy terenowej NSDAP stwierdził, że „kto mówi o ewakuacji, winien zostać natychmiast rozstrzelany”3. Kilka dni później wydał jednak rozkaz opuszczenia południowych i środkowych obszarów prowincji. Część ludności udała się wtedy w kierunku Gdańska, a inni – właśnie w stronę portów leżących w ujściu Odry.

Pod koniec lutego zaczęto ewakuację całej prowincji i tak Britta wraz z mamą Olgą znalazły się w Meklemburgii. Tam zrozumiała, że pojęcia „swój” i „obcy” są bardzo płynne.

– Pamiętam, jak któregoś dnia podniósł się krzyk, że w studni utopiło się dziecko. Zbiegli się wszyscy, ciało wyłowiono i nagle ktoś z mieszkańców miasta rzucił od niechcenia: „Ach, to dziecko uchodźców”. Po czym ludzie rozeszli się bez większego zainteresowania – opowiadała, przedstawiając jedno ze swoich pierwszych wspomnień z dzieciństwa.

Ten i podobne przypadki wpłynęły zapewne na przekonanie, że tak naprawdę u siebie człowiek może być tylko w swoim własnym domu i w swojej małej ojczyźnie. Natychmiast po zakończeniu działań wojennych matka Britty podjęła decyzję o powrocie. Ogromną część drogi przebyły pieszo. Do Misdroy dotarły pod koniec maja. Britta pamięta, że potok ludzi płynął w drugą stronę, a one z matką uparcie posuwały się w przeciwnym kierunku.

„Pierwszy i ostatni raz w życiu moja matka szła pod prąd”, powie po ponad sześćdziesięciu latach w filmie Sploty jednego warkocza4.

Idąc do domu, przeszły przez Swinemünde – miasto, na które 12 marca 1945 roku samoloty 8 Floty Powietrznej USA zrzuciły w ciągu siedemdziesięciu minut aż tysiąc sześćset dziewięć ton bomb. Przyniosło to śmierć około pięciu tysiącom osób, przede wszystkim uciekinierom z Prus Wschodnich. Było to drugie największe – po nalocie na Drezno – bombardowanie w czasie tej wojny. Trudno wyjaśnić militarny sens zniszczenia miasta, które od kilkunastu tygodni było wielkim obozowiskiem dla uchodźców. Jedna z pierwszych bomb trafiła we wpływający do portu drobnicowiec Andros, na którym znajdowało się około sześciuset osób, uciekinierów z okolic Allenstein (Olsztyna). Statek zatonął natychmiast, uratowano zaledwie kilkanaście osób. Przerażają opisy pierwszych godzin i dni po bombardowaniu. Okolice obecnego nabrzeża portowego oraz przepięknego parku zdrojowego, gdzie ludzie koczowali, oczekując na transport, tworzyły krajobraz jak po hekatombie. Dwudziestoletni Jakob Weyers, który w czasie bombardowania znajdował się w bunkrze, wspominał: „Cały teren pokryty był lejami po bombach. Wszędzie leżeli ranni lub zabici ludzie. Ludzkie wnętrzności i części garderoby wisiały na gałęziach drzew. Mnóstwo było także zabitych koni”5.

Armia Czerwona dotarła do Dziwny na początku marca 1945 roku. Kluczowe dla zdobycia wyspy Wollin było opanowanie miasta o tej samej nazwie. 6 marca radzieccy żołnierze zdołali przełamać niemiecki opór na moście i wedrzeć się do miasta, jednak dość szybko musieli się wycofać. Ponowne natarcie, tym razem skuteczne, nastąpiło dopiero dwa miesiące później, 4 maja 1945 roku (w tym czasie nad Dziwnę przybyła również 3 Armia Uderzeniowa radzieckich wojsk pancernych oraz żołnierze 1 Armii Wojska Polskiego). Dalsze opanowanie wyspy nie stanowiło już problemu. Samo miasto Wollin, które było centrum handlowym regionu, zostało zniszczone w siedemdziesięciu procentach. Piękna starówka legła całkowicie w gruzach. Cywilni mieszkańcy dziwili się jednak, że pociski niszczące miasto lecą z zachodu. W tym wypadku dowództwo niemieckie postanowiło bowiem zastosować taktykę spalonej ziemi i ostrzelało Wollin z pancernika stojącego w Karsiborze.

Przez pierwszych pięć miesięcy po zdobyciu wysp pełen nadzór nad nimi przejęły wojska radzieckie. Przynależność państwowa ziem, które nie leżały na wschodnim brzegu Odry, była niejasna. Oprócz wysp chodziło również o Szczecin i ziemie na północny zachód od niego. Sprawa miała znaczenie strategiczne – kto kontroluje ten region, ten kontroluje ujście Odry. Geopolityczne położenie Niemiec u progu zimnej wojny również nie było określone, więc polskim władzom, a przede wszystkim władzom ZSRR zależało na tym obszarze. Decyzja zapadła na konferencji wielkich mocarstw w Poczdamie, która zakończyła się 2 sierpnia 1945 roku. Polska otrzymała Szczecin, przyszły powiat wielecki, z Trzebieżą i Policami, oraz wyspy Wolin, Karsibór i wschodnią część wyspy Uznam, ze Świnoujściem. Przyłączenie tego miasta do Polski pozwalało kontrolować drogę wodną do Szczecina.

W okresie przejściowym miejscowi Niemcy nie dopuszczali myśli, że wyspy mogą trafić do Polski. Wiele osób ruszyło więc wkrótce śladami Britty i jej matki, decydując się na powrót do domu. Szczególnie zauważalne było to w mieście Szczecin. W maju 1945 roku mieszkało tutaj zaledwie sześć tysięcy osób, a w lipcu ta liczba wzrosła do stu tysięcy6. Masowo wracano również w okolice Międzyzdrojów. Gdy polska administracja w końcu przejęła formalną władzę nad regionem na początku października 1945 roku, wyspiarski powiat był jednym z najmniej wyludnionych na Pomorzu Zachodnim. Z czterdziestu trzech tysięcy pięciuset sześćdziesięciu mieszkańców, żyjących tu w maju 1939 roku, pozostało aż trzydzieści tysięcy. Wyludnienie wynosiło trzydzieści jeden procent. To niedużo, gdyż na całym Pomorzu Zachodnim średnia wyludnienia wynosiła siedemdziesiąt osiem i pół procent7. Historyk Kazimierz Golczewski pisał, że Pomorze Zachodnie było w 1945 roku „przestrzenią bez narodu”. Jak widać, wysp to nie dotyczyło.

Złodroże

Przebudzenie Britty, jej skok w świadomość, wiązało się z początkiem polskiej historii jej miasta, a w zasadzie z okresem, gdy Misdroy powoli i boleśnie przeradzał się w Międzyzdroje. Swoją drogą, Britta hołduje oryginalnej teorii na temat pochodzenia tej nazwy. W Polsce przyjmuje się, że ma ona korzenie słowiańskie i oznacza miejsce leżące między zdrojami. Zdrój zaś to strumień lub źródło wody. Britta twierdzi jednak, że niemiecka nazwa Misdroy wywodzi się od Misdrogge. „Mis” odnosi się tu do niemieckiego, czy szerzej, do germańskiego słowa oznaczającego „mieszać”, „mylić”, a „drogge” do polskiej „drogi”. Ten germańsko-słowiański zlepek Britta przenosi na współczesny język polski jako „Złodroże”. Nie pytałem jej nigdy o to wprost, lecz mnie wydaje się jasne, że chodzi tu nie o spory lingwistyczne, lecz o opowieść o charakterze tego miejsca. Środowisko, w którym „obudziła się” i w którym przyszło jej dorastać, było właśnie tym germańsko-słowiańskim zlepkiem – miejscem, gdzie mieszały się i brutalnie zderzały losy ludzi z różnych stron świata, języków i kultur. Złodrożem właśnie.

„Ojciec nigdy nie miał karabinu na ramieniu, a mimo to dwukrotnie, w czasie dwóch wojen światowych, trafił do niewoli”, mówi Britta na początku filmu Sploty jednego warkocza. Richard Wuttke był marynarzem, zaczął pływać na statkach w wieku czternastu lat jako chłopiec pokładowy, a skończył jako sternik. „9 grudnia 1914 roku ojciec płynął na statku Baden z węglem z Brazylii. Trafili prosto w bitwę o Falklandy i zostali zatopieni. Ojciec znalazł się na wyspie Man. Cywil jeńcem wojennym”, tłumaczy dalej Britta w filmie.

Po raz drugi trafił do niewoli 21 maja 1945 roku. Żołnierze radzieccy zorganizowali w Misdroy łapankę i w ten sposób Britta straciła ojca na kilka lat.

Od maja do października 1945 roku wyspy pozostawały pod wyłączną jurysdykcją Armii Czerwonej. Do głównych zadań stawianych żołnierzom przez dowództwo należało wykorzystanie potencjału gospodarczego i infrastrukturalnego regionu. Po konferencji poczdamskiej, gdy stało się jasne, że prędzej czy później pojawią się tu Polacy, przybrało to formę demontażu i wywożenia cenniejszych maszyn i urządzeń oraz infrastruktury zbrojeniowej. Do prac wykorzystywano przede wszystkim miejscową ludność niemiecką. Dla przykładu: w nieodległych Policach zdemontowano całą fabrykę benzyny syntetycznej – pracowało przy tym około dwudziestu tysięcy Niemców. Podobno Bolesław Bierut miał osobiście zabiegać u Józefa Stalina o pozostawienie tego nowoczesnego zakładu dla państwa polskiego. Bezskutecznie. Oczywiście nie tylko Armia Czerwona, która wkrótce przemianowała się na Radziecką, traktowała Niemców jako bardzo tanią siłę roboczą. Była to również praktyka polskich władz na „Ziemiach Odzyskanych”. Pełnomocnik rządu na Pomorze Zachodnie Leonard Borkowicz pisał w tym czasie do Bieruta: „Żaden niemiec i żadna niemka nie może siedzieć bezczynnie w okresie kopania kartofli”8.

W szczególnie trudnym położeniu znalazły się niemieckie kobiety. Padały masowo ofiarą gwałtów dokonywanych nie tylko przez żołnierzy radzieckich oraz polską milicję, lecz także zwykłych bandytów. Na zamkniętych dla świata wyspach musiało być naprawdę ciężko, skoro jednym z większych wyzwań, z jakimi musiała się zmierzyć polska administracja po objęciu władzy na tym terenie, stały się choroby weneryczne wśród kobiet. W styczniu 1946 roku przymusowe badanie lekarskie wszystkich kobiet niemieckich w wieku od piętnastu do pięćdziesięciu lat nakazał Władysław Matula, Pełnomocnik Rządu RP na obwód Uznam–Wołyń (tak wtedy zapisywano nazwę Wolin), a później starosta powiatu wolińskiego: „Wobec zastraszającego się rozszerzania chorób wenerycznych”, jak pisał w swoim zarządzeniu9.

Problemem zarówno dla Polski, jak i radzieckiego wojska była kwestia kosztów leczenia Niemców, zwłaszcza w obliczu niedoboru lekarzy. Kierownik Wydziału Zdrowia w Urzędzie Pełnomocnika Rządu na Pomorze Zachodnie pisał w swoim sprawozdaniu z 28 sierpnia 1945 roku: „Na lekarzach Niemcach polegać nie można, bo – albo są to ludzie zupełnie załamani psychicznie, albo tak zastraszeni, jakby każdy z nich miał szereg zbrodni na sumieniu, albo intrygują przeciw Polsce, gdzie i jak tylko mogą. Wyjątki są, ale bardzo nielicznie”10. Trudno nie wyczuć propagandowej nuty w tym fragmencie sprawozdania. Kiedy jednak przyjmiemy, że oddaje ono w jakimś stopniu rzeczywistość, to należy stwierdzić, że do takich wyjątków musiał należeć międzyzdrojski lekarz Alfred Trost – po nadejściu Armii Czerwonej jedyny medyk na wyspie Wolin.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

Czterdzieści i sześć

1J. Pluciński, Z dziejów świnoujskiej przeprawy promowej, Świnoujście 2017, s. 13.

2J. Genet, Dziennik złodzieja, tłum. P. Kamiński, Gdańsk 1992, s. 59.

Lekcje Chama

3L. Adamczewski, Burza nad Provinz Pommern. Upadek Prowincji Pomorskiej Trzeciej Rzeszy, Zakrzewo 2012, s. 12.

4Sploty jednego warkocza, reż. P. Kulik, Polska 2012.

5L. Adamczewski, Burza nad Provinz Pommern…, s. 281.

6K. Steffen, Ucieczka, wypędzenie i przymusowe wysiedlanie Niemców z województwa szczecińskiego w latach 1945–1950 [w:] Niemcy w Polsce 1945–1950. Wybór dokumentów, t. 3: Województwo poznańskie i szczecińskie, red. W. Borodziej, H. Lemberg, Warszawa 2001, s. 210.

7K. Golczewski, Początki władzy polskiej na Pomorzu Zachodnim [w:] Przeobrażenia społeczne na Pomorzu Zachodnim w latach 1945–1947, red. Z. Dulczewski, Poznań–Słupsk 1964, s. 16.

8K. Steffen, Ucieczka, wypędzenie i przymusowe wysiedlanie Niemców…, s. 227; informacja o rozbiórce fabryki w Policach tamże, s. 219. Tu i dalej we wszystkich cytatach ze źródeł zachowano pisownię oryginalną.

9Niemcy w Polsce 1945–1950. Wybór dokumentów…, dok. 186, 1946 styczeń 14 – Zarządzenie Pełnomocnika Rządu RP na obwód Uznam-Wołyń Władysława Matuli w sprawie przymusowych badań lekarskich wszystkich niemieckich kobiet w wieku 15–50 lat.

10Tamże, s. 223.