Z wykrywaczem przez Polskę. Zabór pruski - Olaf Popkiewicz - ebook + książka

Z wykrywaczem przez Polskę. Zabór pruski ebook

Popkiewicz Olaf

0,0
59,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Olaf Popkiewicz, archeolog, dziennikarz, autor podcastów i poszukiwacz skarbów, redaktor programu POSZUKIWACZE HISTORII, wyrusza w fascynującą podróż przez Polskę.

Co było oczkiem w głowie Führera? Po kim zostały tylko guziki? Bursztynowa Komnata nie istnieje?! Słynny eksplorator-archeolog przemierza ziemie dawnego zaboru pruskiego w poszukiwaniu bezcennych skarbów historii. Kilkadziesiąt tysięcy godzin z wykrywaczem w dłoni przekuło się na fascynujący materiał dokumentujący znaleziska i opatrzony mnóstwem zdjęć z miejsc akcji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 402

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mapa

Wstęp

Pozwól­cie, Dro­dzy Czy­tel­nicy, że się przed­sta­wię. Nie będzie to zwy­cza­jowe wymie­nie­nie imie­nia i nazwi­ska, bo te wid­nieją prze­cież na okładce niniej­szej książki i wystar­czy zało­żyć sobie tę stronę pal­cem i spraw­dzić, po czym bez kart­ko­wa­nia wró­cić do prze­rwa­nej lek­tury. Poza tym, jeśli zde­cy­do­wa­li­ście się kupić tę książkę, to mogę zakła­dać, że były Wam one wcze­śniej znane. Sku­pię się raczej na wytłu­ma­cze­niu, kim jestem i czym się zaj­muję, gdyż te kwe­stie są klu­czowe do zro­zu­mie­nia pobu­dek, dla któ­rych zde­cy­do­wa­łem się niniej­szą pracę popeł­nić.

Archeologia i jej źródła

Jestem arche­olo­giem, czyli czło­wie­kiem, który zaj­muje się pozna­wa­niem prze­szło­ści rodzaju ludz­kiego poprzez bada­nie mate­rial­nych relik­tów jego dzia­łal­no­ści. To chyba naj­traf­niej­sza defi­ni­cja arche­olo­gii jako nauki i – co naj­waż­niej­sze – miesz­cząca się w jed­nym zda­niu zło­żo­nym. Nieco je roz­bu­do­wu­jąc, ale jed­no­cze­śnie nada­jąc mu formę bar­dziej kla­rowną dla nie­ar­che­olo­gów (za to przez arche­olo­gów znie­na­wi­dzoną), możemy uznać, że arche­olog to badacz odpad­ków po ludziach, któ­rzy żyli w prze­szło­ści. Odpadki te arche­olo­dzy zwy­kli nazy­wać źró­dłami arche­ologicznymi.

Pod poję­ciem źró­deł arche­olo­gicz­nych kryją się dwie zasad­ni­cze grupy odpad­ków, jakie zosta­wili po sobie nasi przod­ko­wie.

Pierw­szą grupę sta­no­wią pospo­lite śmieci, do któ­rych pro­duk­cji czło­wiek ma wyjąt­kowy talent i z wieku na wiek coraz bar­dziej go roz­wija. Co wię­cej, w parze ze zwięk­sza­niem ilo­ści wytwa­rza­nych śmieci idzie pod­wyż­sze­nie ich odpor­no­ści na pro­cesy roz­kładu, przez co stają się one prak­tycz­nie wieczne. Pro­duk­cję śmieci roz­po­częto od wyrzu­ce­nia z jaskini ogry­zio­nych kości, wkrótce doda­jąc do nich wdep­ty­wane w zie­mię odłupki krze­mien­nych narzę­dzi i sko­rupy potłu­czo­nych garn­ków, do któ­rych nie­ba­wem dołą­czyły żużle z pie­ców hut­ni­czych, by na prze­ło­mie XVIII i XIX wieku, w wyniku tak zwa­nej rewo­lu­cji prze­my­sło­wej, kon­sump­cję roz­wi­nąć do nie­spo­ty­ka­nych roz­mia­rów, a co za tym idzie asor­ty­ment śmieci zaczęto roz­sze­rzać nie­mal w nie­skoń­czo­ność. Opi­sane przeze mnie pospo­lite śmieci wyrzu­cane przez czło­wieka noszą w arche­olo­gii miano „arche­olo­gicz­nych źró­deł rucho­mych”. Mówimy o źró­dłach, ponie­waż to wła­śnie z nich arche­olog czer­pie swą wie­dzę o prze­szło­ści rodzaju ludz­kiego, a o rucho­mych, bo można je pod­nieść i ze sobą zabrać (cza­sem wkła­da­jąc do kie­szeni, a cza­sem przy pomocy szwa­gra i HDS).

Skarb arche­olo­giczny nie­ko­niecz­nie musi być skar­bem w potocz­nym tego słowa zna­cze­niu. Nie może tego pojąć opi­nia publiczna, co czę­sto rodzi opła­kane w skut­kach nie­po­ro­zu­mie­nia

W opo­zy­cji do źró­deł rucho­mych znaj­dują się „arche­olo­giczne źró­dła nie­ru­chome”, czyli takie, któ­rych nie da się zabrać nawet przy pomocy szwa­gra i HDS. Można je podzie­lić na dwie pod­grupy. Pod­grupę pierw­szą two­rzą nawar­stwie­nia powsta­jące w wyniku dzia­łal­no­ści czło­wieka. Wyobraźmy sobie te wszyst­kie wyle­wane przed dom pomyje, wyrzu­cane nie­do­pałki czy po pro­stu zie­mię, którą na pode­szwach butów przy­no­simy do domu. Każdy, kto kie­dyś, w trak­cie wizyty u rodziny na wsi, sta­nął przed sto­dołą, wie, o czym piszę. Można powie­dzieć, że teraz mamy kana­li­za­cję i nie trzeba wyle­wać pomyj na podwó­rze. Zgo­dzę się z tym i wskażę na współ­cze­sne osią­gnię­cia w kwe­stii two­rze­nia nawar­stwień arche­olo­gicz­nych, takie jak hałdy odpad­ków pro­du­ko­wa­nych przez miesz­czu­chów noszące miano wysy­pisk śmieci, dry­fu­jące po oce­anach wyspy zbu­do­wane z wor­ków folio­wych i pla­sti­ko­wych bute­lek czy plaże, na któ­rych zamiast zia­re­nek pia­sku zale­gają tony poli­ety­le­no­wych gra­nu­lek. Twier­dzę, że nie jest to ostat­nie słowo ludz­ko­ści w kwe­stii zaśmie­ca­nia swego oto­cze­nia i tym samym two­rze­nia wspo­mnia­nych źró­deł arche­olo­gicz­nych. Pod­grupa druga arche­olo­gicz­nych źró­deł nierucho­mych obej­muje róż­no­ra­kie prze­kształ­ce­nia kra­jo­brazu, do jakich pro­wa­dzi czło­wiek, wzno­sząc roz­ma­ite budowle. Budowle z kolei dzielą się na trzy kate­go­rie, które odzwier­cie­dlają trzy etapy roz­woju cywi­li­za­cyj­nego czło­wieka.

Pod­czas pierw­szego etapu czło­wiek dzięki swej pomy­sło­wo­ści sta­rał się o lep­szy byt i kiedy go osią­gnął, zabez­pie­czył się na wypa­dek, gdyby ktoś lub coś pró­bo­wało go pozba­wić zdo­by­czy cywi­li­za­cyj­nych. Kiedy te zabez­pie­cze­nia oka­zały się sku­teczne, decy­do­wał się posta­wić pomnik, który miał ów suk­ces upa­mięt­nić.

Lep­szy byt to przede wszyst­kim dach nad głową. Uło­że­nie na sobie kilku kij­ków i liści łopianu w celu zapew­nie­nia ochrony przed desz­czem czy zim­nem nie wpły­wało zbyt­nio na kra­jo­braz i nie zosta­wiało w nim trwa­łych śla­dów, przez co możemy jedy­nie podej­rze­wać, że ludz­kość takowe u swego zara­nia wzno­siła. Potem zaczęto kopać w ziemi dziury i nakry­wać je dachami, by po prze­by­ciu dłu­giej i krę­tej drogi ewo­lu­cji budow­nic­twa miesz­ka­nio­wego dojść do osie­dli skon­stru­owa­nych z wiel­kiej płyty. Zaspo­ko­je­nie bar­dziej zaawan­so­wa­nych potrzeb byto­wych wyma­gało prze­ko­pa­nia kana­łów, budowy śluz, two­rze­nia sztucz­nych zbior­ni­ków wod­nych oraz tycze­nia dróg, wzno­sze­nia mostów i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Te wszyst­kie przed­się­wzię­cia wyma­gały daleko idą­cej inge­ren­cji w kra­jo­braz, a była ona jedy­nie środ­kiem do osią­gnię­cia pro­fi­tów, w któ­rych efek­cie ludzie mogli żyć dłu­żej i mieć znacz­nie peł­niej­sze brzu­chy.

Dzięki budo­wie domów ludzi nie tra­piły desz­cze i zimno, a stawy rybne, obory i chlewy zapew­niały sytość, która jest gwa­ran­tem cywi­li­za­cji. Świa­do­mość ciężko wypra­co­wa­nego dobro­bytu zro­dziła tro­skę o jego utrzy­ma­nie. Z owej tro­ski czło­wiek zaczął dbać o zabez­pie­cze­nie mie­nia przed zwie­rzę­tami, a wraz z roz­wo­jem cywi­li­za­cji także przed innymi ludźmi, któ­rzy chcie­liby go tych dóbr pozba­wić. W ten spo­sób w ciągu tysiąc­leci roz­woju cywi­li­za­cja ludzka prze­szła od uło­żo­nych przed wej­ściem do jaskini kamieni i wbi­tych w zie­mię zaostrzo­nych kijów do schro­nów Linii Magi­nota.

Dawne nekro­po­lie nazy­wamy cmen­ta­rzy­skami. Sta­no­wią one cenne źró­dło pozna­nia prze­szło­ści rodzaju ludz­kiego. Dziwi, że w XXI wieku wielu Pola­ków wciąż odbiera takie bada­nia jako prze­jaw bez­czesz­cze­nia zwłok

Kiedy już żyło się dostat­nio, a wbite w zie­mię kije chro­niły przed dzi­kimi zwie­rzę­tami, czło­wiek miał czas na zama­ni­fe­sto­wa­nie swego zwy­cię­stwa nad śro­do­wi­skiem, prze­kształ­ca­jąc je w spo­sób spe­cy­ficzny już tylko dla rodzaju ludz­kiego. Posta­no­wił mia­no­wi­cie zosta­wić pamiątkę osią­gnię­tego try­umfu; coś, co pod­kre­śli­łoby jego domi­na­cję nad oto­cze­niem. Jako że w życiu czło­wie­czym pewne jest jedy­nie to, że kie­dyś umrzemy, upa­mięt­nie­nia te czę­sto doty­czyły szcząt­ków ludzi, któ­rym w ten spo­sób zapew­niano rodzaj nie­śmier­tel­no­ści.

U swego zara­nia zwy­czaj grze­ba­nia czy pale­nia zmar­łych wyni­kał z zasad bez­pie­czeń­stwa, aby zapach roz­kła­da­ją­cych się zwłok nie zwa­bił dra­pież­ni­ków. Z dru­giej strony prak­tyka ta dyk­to­wana była przy­czy­nami sani­tar­nymi (o któ­rych zasad­no­ści prze­kona się każdy, kto doświad­czy wąt­pli­wej przy­jem­no­ści oddy­cha­nia wonią roz­kła­da­ją­cych się zwłok). W dal­szej kolej­no­ści wyni­kała też z poczu­cia wspól­noty, z któ­rego brał się wza­jemny sza­cu­nek jej człon­ków. Bo wła­śnie umie­jęt­ność dzia­ła­nia w gru­pie zapew­niała rodza­jowi ludz­kiemu prze­wagę w nie­usta­ją­cej woj­nie z oto­cze­niem. Echa tego zja­wi­ska widzimy w zasa­dach naka­zu­ją­cych żoł­nie­rzom nie porzu­cać ciał swych pole­głych na polu walki.

Wraz z roz­ra­sta­niem się ludz­kich zbio­ro­wo­ści zaczęto upa­mięt­niać nie tylko poszcze­gólne jed­nostki, ale też całe spo­łecz­no­ści. Tak wymy­ślono cmen­ta­rze – spe­cjal­nie wyzna­czone miej­sca, w któ­rych składa się szczątki zmar­łych. Pozo­sta­jący zawsze po usy­pa­niu mogiły nad­miar ziemi lub kamieni wyko­rzy­sty­wano, two­rząc cha­rak­te­ry­styczne kopce. W ten spo­sób powstały kur­hany.

Zabez­pie­cza­nie ludz­kiej zbio­ro­wo­ści przed utratą wypra­co­wa­nego majątku, a także zdro­wia czy życia, począt­kowo pole­ga­jące na wko­py­wa­niu na sztorc zaostrzo­nych kijów czy ukła­da­niu kamien­nych mur­ków, szybko wzbo­ga­ciło się o nowy śro­dek zarad­czy. Zatknięta na pal głowa tygrysa, któ­rego bra­wu­rowa próba pożar­cia dziw­nych dwu­noż­nych małp zakoń­czyła się fia­skiem, tem­pe­ro­wała zapędy innych tygry­sów, jed­no­cze­śnie sta­no­wiąc świa­dec­two try­umfu tych ssa­ków, które kil­ka­set tysięcy lat póź­niej zaczęły nazy­wać się naczel­nymi. Był to zapewne pierw­szy pomnik wznie­siony przez rodzaj ludzki. Echa tej prak­tyki możemy zaob­ser­wo­wać nawet dziś, gdy sąsiad dział­ko­wiec ustraja krzaki porze­czek mar­twymi wro­nami, w nadziei że znie­chęci to krew­nia­ków nie­szczę­snych pta­szysk do zja­da­nia owo­ców. Od tej zatknię­tej na kiju czaszki poko­na­nego dra­pież­nika czy mar­twego ptaka na pło­cie sąsiada dział­kowca wie­dzie już pro­sta droga ku wspa­nia­łym pomni­kom boha­te­rów wojen­nych, któ­rzy wyma­chu­jąc sza­blami na kamien­nych coko­łach, pod­ku­tymi butami dep­czą poko­na­nych wro­gów (a w wer­sjach łagod­niej­szych – ich sztan­dary).

Kom­bi­na­cja form kur­ha­nów i zatknię­tych na kiju cza­szek ewo­lu­owała w zupeł­nie nową kon­struk­cję, która jest wspólna dla wielu cywi­li­za­cji ludz­kich, czyli pira­midę. Uni­wer­salny kształt wiel­kiego kamien­nego lub ziem­nego stożka jest spo­ty­kany od Bli­skiego Wschodu przez kon­ty­nent afry­kań­ski aż po Ame­rykę. Te gry­zące się z ota­cza­ją­cym je kra­jo­bra­zem spek­ta­ku­larne budowle są niczym innym jak mani­fe­stem ludz­kiej cywi­li­za­cji krzy­czą­cej: „Potra­fimy to zro­bić i nie jest to nasze ostat­nie słowo”. Rze­czy­wi­ście nie było, gdyż u zara­nia współ­cze­snej kul­tury euro­pej­skiej pira­midy prze­bite zostały przez wieżę Eif­fla.

Cywi­li­za­cje powsta­wały i upa­dały, ludzie prze­miesz­czali się, wojo­wali ze sobą, rodzili się i umie­rali, a odpadki po tych wyda­rze­niach coraz grub­szym kożu­chem pokry­wały matkę zie­mię. Z ziemi ster­czały poro­śnięte drze­wami ruiny zapo­mnia­nych budowli, a wody rzek pie­niły się wokół fila­rów dawno zbu­rzo­nych mostów. Bar­dzo długo ludz­kość nie zwra­cała uwagi na te relikty. Na przy­kład nasz słynny dzie­jo­pis Jan Dłu­gosz w swych Rocz­ni­kach, spi­sa­nych w dru­giej poło­wie XV wieku, wspo­mi­nał, co nastę­puje:

„Dwie oso­bli­wo­ści są w kra­inie pol­skiej cudowne, zadzi­wia­jące […]. Jedna, że na polach wsi Nochowa w pobliżu mia­sta Śremu w die­ce­zji poznań­skiej, a także we wsi Koziel­sko w pobliżu mia­steczka Łekna w powie­cie pałuc­kim rodzą się w łonie ziemi garnki, same z sie­bie, wyłącz­nie sztuką przy­rody, bez jakie­go­kol­wiek dopo­ma­ga­nia ludz­kiego, wszel­kiego rodzaju i róż­nych kształ­tów, do tych podobne, któ­rych uży­wają ludzie, deli­katne wpraw­dzie i mięk­kie, gdy tkwią jesz­cze w rodzin­nym swym grun­cie w ziemi, prze­cie gdy się je wyj­muje [stają się] szczelne i stward­niałe na słońcu i wie­trze”1.

Aż dziw bie­rze, że napi­sano to w cza­sach, kiedy Koper­nik pra­co­wał nad teo­rią helio­cen­tryczną, a Leonardo da Vinci eks­pe­ry­men­to­wał z machi­nami lata­ją­cymi. Z Dłu­go­szem roz­pra­wię się póź­niej. Fak­tem jest nato­miast, że mimo upływu stu­leci i wykształ­ce­nia się arche­olo­gii jako nauki w dal­szym ciągu nie udało się upo­wszech­nić wie­dzy, o co w arche­olo­gii wła­ści­wie cho­dzi.

Archeolog i skarby

Opi­nia publiczna w począt­kach XXI wieku stoi na sta­no­wi­sku, że arche­olog to gość, który szuka skar­bów. Taki pogląd pro­pa­go­wany jest w kul­tu­rze maso­wej i udziela się czę­sto samym arche­ologom, co pro­wa­dzi do serii zabaw­nych nie­po­ro­zu­mień. Aby unik­nąć powie­la­nia tego ste­reo­typu, opi­su­jąc zakres zain­te­re­so­wań arche­ologów, roz­myśl­nie mil­cze­niem pomi­ną­łem istotną grupę źró­deł arche­ologicznych, które odpad­kami prze­cież nie są i popu­lar­nie nazy­wane są skar­bami.

Skarby zosta­wi­łem na deser, chcąc naj­pierw wyja­śnić, czym zaj­muje się arche­olo­gia i czym są źró­dła arche­olo­giczne. Skoro ta kwe­stia została już naświe­tlona, przy­znam, że pośród arche­olo­gicz­nych źró­deł rucho­mych ist­nieje grupa, którą zwy­kło nazy­wać się skar­bami arche­olo­gicz­nymi. Śred­nio raz w mie­siącu zimo­wym i raz na tydzień latem szpalty gazet prze­szywa sen­sa­cyjna wia­do­mość, że arche­olo­dzy lub poszu­ki­wa­cze odna­leźli gdzieś skarb. Taka infor­ma­cja od razu przy­kuwa uwagę czy­tel­ni­ków. Więk­szość ludzi poprze­staje na prze­czy­ta­niu nagłówka, nie zagłę­bia­jąc się w istotę owego skarbu, który w powszech­nej świa­do­mo­ści postrze­gany jest jako coś, co da się spie­nię­żyć, polep­sza­jąc swój byt. Nie spo­sób nie zgo­dzić się z tą defi­ni­cją, tyle że coś, co arche­olo­dzy zwy­kli nazy­wać skar­bem, dziś nie­ko­niecz­nie tym skar­bem być musi. Arche­olo­gia bada prze­cież prze­szłość czło­wieka i na tej prze­szło­ści się sku­pia. A przez co naj­mniej sto tysięcy lat histo­rii rodzaju ludz­kiego ist­niały różne sys­temy war­to­ści, które nie­ko­niecz­nie pokry­wają się z tymi akcep­to­wa­nymi współ­cze­śnie. Aby opi­sać to bar­dziej przy­stęp­nie, posłużmy się przy­kła­dem mezo­li­tycz­nego łowcy-zbie­ra­cza Mariana (mimo wysił­ków całych poko­leń arche­olo­gów nie są nam znane imiona uży­wane w mezo­li­cie, nazwijmy go więc robo­czo Maria­nem).

Prze­szłość drze­mie dosłow­nie pod naszymi sto­pami i czę­sto ujaw­nia się w nie­spo­dzie­wa­nych momen­tach. Widoczna na zdję­ciu urna kul­tury wiel­bar­skiej spo­czy­wała nie­mal dwa tysiące lat pod dwu­dzie­sto­cen­ty­me­trową war­stewką pia­sku, by wyj­rzeć na świa­tło dzienne pod­czas badań cmen­ta­rzy­ska w oko­li­cach miej­sco­wo­ści Stara Rzeka

Marian zamiesz­ki­wał obecne zie­mie pol­skie jakieś dzie­sięć tysięcy lat temu i w spo­rzą­dzo­nej z bobrzej skóry sakwie ukrył piękne egzem­pla­rze krze­mieni. Obro­bione, mogły stać się nożami, gro­tami włóczni czy sie­kier­kami, a drob­niej­sze zbroj­ni­kami osa­dzo­nymi w drew­nie lub porożu. Krze­mień był bar­dzo cen­nym, nie­spo­ty­ka­nym w rejo­nach Mariana surow­cem, który przy­wę­dro­wał z połu­dnia i został wymie­niony na całą stertę bobrzych skó­rek. Gdyby odpo­wied­nio te krze­mienie połu­pać, można by uzbroić całe ple­mię w nową, dosko­nal­szą broń. Marian miał smy­kałkę do inte­re­sów i w tych krze­mieniach upa­try­wał lokaty kapi­tału na sta­rość, gdyż dożył sędzi­wego wieku trzy­dzie­stu pię­ciu lat. Nie­stety bogac­two Mariana nie umknęło uwagi mło­dych i wyjąt­kowo dra­pież­nych łow­ców o malow­ni­czych koł­tu­nach i wyma­lo­wa­nych na twa­rzach bar­wach wojen­nych. Zapro­po­no­wali Maria­nowi wymianę krze­mieni na zacho­wa­nie cią­gło­ści cie­le­snej. Natu­ral­nie taki układ nie­zbyt urzą­dzał Mariana i prze­czu­wa­jąc naj­gor­sze, posta­no­wił on ukryć swój skarb. Kiedy nastała noc, zako­pał go pod krzacz­kiem z dala od obo­zo­wi­ska. Nie wia­domo, czy zawistni łowcy, roz­sier­dzeni bra­kiem skarbu, zabili Mariana, czy może ten trzy­dzie­sto­pię­cio­letni sta­ru­szek cier­piał na demen­cję i zapo­mniał, gdzie ukrył swoje pre­cjoza. Jedno jest pewne. Ni­gdy po nie nie wró­cił. Mijały lata, a Maria­nowe krze­mienie spo­czy­wały sobie przy­kryte war­stwą pia­sku pod krzacz­kiem, który powoli prze­ro­dził się w drzewo. Drzewo dożyło swych dni, wyda­jąc cały las następ­ców. Potem przy­szli ludzie i wyrą­bali las, zamie­nia­jąc go w pole orne. Pole zale­wały wio­senne powo­dzie i mro­ziły zimy. Pew­nego dnia zadep­tały je nawet buciory tysięcy żoł­nie­rzy, któ­rzy upodo­bali sobie aku­rat to miej­sce, aby pozba­wiać się na nim życia w spo­sób hur­towy i spek­ta­ku­larny zara­zem. Tym­cza­sem skarb Mariana spo­czy­wał pod zie­mią, cał­ko­wi­cie nie­wi­doczny dla oka ludz­kiego, spo­ra­dycz­nie odwie­dzany przez myszy polne i krety, zupeł­nie nie­świa­domy upływu lat. Od czasu kiedy krze­mienie ostatni raz oglą­dały słońce, minęły tysiąc­le­cia.

Arche­olo­gia to nauka odkry­wa­jąca nie­znane karty histo­rii rodzaju ludz­kiego na pod­sta­wie ana­lizy mate­rial­nych relik­tów jego dzia­łal­no­ści. Przę­ślik i zapinka odna­le­zione w gro­bie cia­ło­pal­nym pozwa­lają na dosyć dokładne wska­za­nie ram chro­no­lo­gicz­nych tego pochówku, a antro­po­lo­giczna ana­liza szcząt­ków umoż­liwi okre­śle­nie płci pocho­wa­nych

Nagle skry­wa­jące skarb gro­bowe ciem­no­ści zaczęły rzed­nąć i przy akom­pa­nia­men­cie hałasu, który nie przy­po­mi­nał niczego sły­sza­nego w mezo­li­cie, krze­mienne buły wyj­rzały na świa­tło dzienne. Ope­ra­tor koparki zatrzy­mał pojazd i wysko­czył z szo­ferki. Schy­lił się i pod­niósł jedną z bry­łek. Ważąc ją w dłoni, nie ukry­wał roz­cza­ro­wa­nia. „Wszę­dzie pia­sek, a tutaj jakieś kam­loty…” Pogar­dli­wie rzu­cił za sie­bie krze­mień i wró­cił do prze­rwa­nej pracy.

Jak widać, upływ tysięcy lat cał­ko­wi­cie zde­wa­lu­ował war­tość mezo­li­tycz­nego skarbu i w XXI wieku zostałby on doce­niony tylko przez wąską grupę kone­se­rów, któ­rych zwy­kło się nazy­wać arche­olo­gami. Gdyby to oni do niego dotarli, szpalty gazet krzy­cza­łyby nagłów­kami, w któ­rych słowa „skarb” i „sen­sa­cja” zna­la­złyby pocze­sne miej­sce.

Aby skarb się zde­wa­lu­ował, nie muszą zresztą upły­nąć tysiące lat. Prze­szu­ku­jąc znisz­czone w ramach Akcji „Wisła” boj­kow­skie wsie, czę­sto natra­fiamy na depo­zyty pełne żela­znych sko­bli, zębów i okuć od bron czy kopa­czek. War­tość mate­rialną tych przed­mio­tów oce­niać można według cen obo­wią­zu­ją­cych w sku­pach złomu, lecz dla zako­pu­ją­cych je gospo­da­rzy, opusz­cza­ją­cych swe rodzinne wsie, by szu­kać szczę­ścia na Zie­miach Odzy­ska­nych, były one skar­bami, które pla­no­wali wyko­pać, gdy wrócą kie­dyś w rodzinne strony. Tak, Dro­dzy Czy­tel­nicy. Skarb arche­olo­giczny nie­ko­niecz­nie musi być toż­samy ze skar­bem współ­cze­snym. W arche­olo­gii skar­bem nazy­wamy ruchome źró­dła arche­olo­giczne, które w momen­cie ich depo­zy­cji przed­sta­wiały dla ukry­wa­ją­cego je czło­wieka wymierną war­tość.

Czym jest zabytek archeologiczny?

Omó­wi­li­śmy już zatem arche­olo­giczne źró­dła ruchome wraz ze skar­bami, źró­dła nie­ru­chome z nawar­stwie­niami arche­olo­gicz­nymi i pira­mi­dami, lecz symp­to­ma­tyczne jest, że ani razu w tym wywo­dzie nie padło słowo „zaby­tek”. Uczy­ni­łem to po raz kolejny z wyra­cho­wa­niem, aby uzmy­sło­wić Wam, że poję­cie „źró­dło arche­olo­giczne” nie jest toż­same z zabyt­kiem. Jeste­ście pew­nie zdzi­wieni, prawda? Śpie­szę więc z wyja­śnie­niem. Jak już pisa­łem, źró­dła arche­olo­giczne to mate­rialne relikty dzia­łal­no­ści czło­wieka, z któ­rych arche­olog czer­pie wie­dzę o prze­szło­ści rodzaju ludz­kiego. Ta prze­szłość może być bar­dzo odle­gła, lecz także nie­sa­mo­wi­cie bli­ska. Na przy­kład pewien dok­tor arche­ologii roz­po­czął bada­nia w ruinach zamku krzy­żac­kiego, za cel wyko­pa­lisk bio­rąc zawa­loną gru­zem piw­nicę sie­dziby kom­tur­stwa Zakonu Naj­święt­szej Marii Panny Domu Nie­miec­kiego w Jero­zo­li­mie. Przez dwa tygo­dnie jego stu­denci wywo­zili na tacz­kach gruz, by wresz­cie spod poła­ma­nych cegieł wyj­rzała posadzka zam­ko­wego lochu, a na niej sfa­ty­go­wany tek­tu­rowy kubek z McDo­nalda. Ten kubek stał się dla naszego naukowca źró­dłem arche­ologicznym, dzięki któ­remu uzy­skał pew­ność badaw­czą, że piw­nica została zawa­lona gru­zem na początku lat dzie­więć­dzie­sią­tych XX wieku. Jako doświad­czony badacz ów arche­olog nie zapa­ko­wał tego źró­dła w worek stru­nowy, nie opa­trzył metryczką ani nie włą­czył go do inwen­ta­rza zabyt­ków, tylko zmełł pod nosem prze­kleń­stwo i wyrzu­cił śmieć tam, gdzie jego miej­sce, czyli do kosza. Zabytki arche­olo­giczne to źró­dła ruchome lub nie­ru­chome, które dostar­czają bada­czom nowej wie­dzy o prze­szło­ści czło­wieka, a nie wszyst­kie wyko­pane spod ziemi szpar­gały, jak uwa­żają nie­któ­rzy.

Przejdźmy na chwilę do sedna, by znów na moment zboczyć z kursu

Skoro wyłusz­czy­łem Wam już, czym para się arche­olog, jeste­ście wstęp­nie gotowi, aby zro­zu­mieć ideę niniej­szej książki. Jest to publi­ka­cja dość nie­ty­powa. Ma cha­rak­ter prze­wod­nika po Pol­sce, ale napi­sa­nego przez arche­ologa, czyli kogoś, kto mniej szuka skar­bów, a bar­dziej pró­buje poznać prze­szłość czło­wieka poprzez relikty jego dzia­łal­no­ści. I wła­śnie po tych śla­dach minio­nych wie­ków spró­buję Was popro­wa­dzić. Nie ozna­cza to, że w swo­ich opo­wie­ściach przed­sta­wię suchą listę walą­cych się ruder i dziur w ziemi. Spró­buję tchnąć życie w te nad­szarp­nięte zębem czasu ostańce prze­szło­ści i spra­wić, byście zro­zu­mieli, że są one nie tylko sie­dli­skami nie­to­pe­rzy, szczu­rów i wszel­kiego robac­twa, ale przede wszyst­kim cie­niami wyda­rzeń fascy­nu­ją­cych, wzru­sza­ją­cych czy prze­ra­ża­ją­cych; wyda­rzeń, w któ­rych brali udział ludzie tacy sami jak my. Bo arche­ologia to nauka huma­ni­styczna, któ­rej celem jest pozna­nie czło­wieka, nie zaś gro­ma­dze­nie prze­rdze­wia­łych mie­czy i potłu­czo­nych garn­ków. Pozna­jąc naszą prze­szłość, możemy lepiej zro­zu­mieć sie­bie samych. Zapra­szam więc na wędrówkę po Pol­sce, która pozwoli Wam pojąć, dla­czego jeste­śmy tak spe­cy­ficz­nym naro­dem, i odro­binę odcza­ruje tę kra­inę wró­żek i jed­no­roż­ców, jaką w poję­ciu więk­szo­ści Pola­ków jest nasza prze­szłość. Będzie to swo­isty seans spi­ry­ty­styczny, w któ­rym zamiast tale­rzyka i świec uży­jemy mapy, samo­chodu oraz… wykry­wa­cza metali. Nie prze­wi­dzie­li­ście się, wykry­wa­cza metali. Tak napi­sa­łem i w pełni za to odpo­wia­dam. Nie­stety, pro­wo­kuje to kolejną dygre­sję.

O wykrywaczu min i tak zwanym detektoryzmie

To urzą­dze­nie geo­fi­zyczne poja­wiło się jako cie­ka­wostka jesz­cze w XIX wieku i posłu­żyło do zakoń­czo­nej fia­skiem próby wykry­cia poci­sku tkwią­cego w ciele ranio­nego przez zama­chowca pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Nie­po­wo­dze­nie wysił­ków zna­nego wyna­lazcy, Ale­xan­dra Gra­hama Bella, któ­rego następ­stwem była śmierć dwu­dzie­stego pre­zy­denta USA, na dłuż­szy czas pogrze­bało roz­wój wykry­wa­cza metali. Być może, gdyby Bell zorien­to­wał się, że ciało ran­nego Jamesa A. Gar­fielda pod­czas son­do­wa­nia wykry­wa­czem spo­czy­wało na mate­racu naszpi­ko­wa­nym sta­lo­wymi sprę­ży­nami, przy­rząd ten tra­fiłby pod strze­chy dużo wcze­śniej. Trzeba było jed­nak pocze­kać jesz­cze pół wieku, by wyda­rze­nia dużo gwał­tow­niej­sze niż strzał zama­chowca spro­wo­ko­wały powsta­nie urzą­dze­nia, które dziś można kupić w nie­zli­czo­nej licz­bie odmian i kolo­rów.

Wędrówki z wykry­wa­czem są świetną formą relaksu na świe­żym powie­trzu i ode­rwa­niem od zgiełku cywi­li­za­cji

Muszę z żalem przy­znać, że pod­sta­wo­wym moto­rem roz­woju rodzaju ludz­kiego od zara­nia cywi­li­za­cji były nie miłość czy sza­cu­nek, lecz wojna. Nie ina­czej miało się to w przy­padku wykry­wa­czy. Głów­nym impul­sem do prac nad urzą­dze­niem będą­cym w sta­nie wykry­wać metale było zasto­so­wa­nie przez woj­sko wybu­cho­wych puła­pek, zwa­nych powszech­nie minami. Gwał­towny roz­wój tech­niki mili­tar­nej, jaki nastą­pił pod koniec XIX wieku, dopro­wa­dził do opra­co­wa­nia mate­ria­łów wybu­cho­wych bar­dzo odpor­nych na warunki atmos­fe­ryczne, a do tego dys­po­nu­ją­cych siłą dużo prze­wyż­sza­jącą moc sto­so­wa­nego od śre­dnio­wie­cza czar­nego pro­chu. Wyna­le­zie­nie tro­tylu, hek­so­genu czy pen­trytu dzie­lił już tylko mały kro­czek od opra­co­wa­nia miny prze­ciw­pie­chot­nej. Woj­skowi aż piali z zachwytu nad małymi meta­lo­wymi pusz­kami, które ledwo muśnięte, wyska­ki­wały na pół­tora metra w górę, rażąc dzie­siąt­kami meta­lo­wych kulek, lub nadep­nięte, ampu­to­wały stopę, roz­war­stwia­jąc przy tym goleń jak łodygę rabar­baru. Były tanie w pro­duk­cji, a odpo­wied­nio ukryte – nie do zauwa­że­nia.

Ten zachwyt nie­ba­wem ustą­pił prze­ra­że­niu, kiedy oka­zało się, że owymi minami dys­po­nują nie tylko ci dobrzy, ale także ich prze­brzy­dli wro­go­wie (a może odwrot­nie?). Trzeba było zadbać, by liczba koń­czyn wal­czą­cych w II Woj­nie Świa­to­wej żoł­nie­rzy podzie­lona przez dwa dawała liczbę goto­wych do walki wojow­ni­ków, nie zaś zamie­niała się w kło­po­tliwe nie­pa­rzy­ste ilo­razy. W ten spo­sób wraz z wybu­chem naj­więk­szego kon­fliktu w dzie­jach ludz­ko­ści oby­dwie jego strony roz­po­częły prace nad urzą­dze­niem zdol­nym namie­rzać miny. Ponie­waż ich obu­dowy były wyko­nane z żelaza, naj­bar­dziej logiczne wyda­wało się opra­co­wa­nie apa­ratu zdol­nego to żelazo wykry­wać. Mniej wię­cej w tym samym cza­sie zarówno Bry­tyj­czycy, jak i Niemcy opra­co­wali wła­sne kon­struk­cje zwane wykry­wa­czami min (ang. Mine Detec­tor, niem. Minen­su­cher). Wkrótce wyka­zały one swą przy­dat­ność, ratu­jąc wiele ist­nień ludz­kich, nie tylko pod­czas wojny, lecz także po jej zakoń­cze­niu – miny bowiem nie prze­jęły się decy­zjami poli­ty­ków i kon­ty­nu­owały wojnę, mimo że tamci posta­no­wili już ją skoń­czyć.

Nie­jako z kro­ni­kar­skiego obo­wiązku nad­mie­nię, że ojcem pierw­szego alianc­kiego wykry­wa­cza min z praw­dzi­wego zda­rze­nia był pol­ski inży­nier Józef Kosacki, który roz­po­czął prace nad tym urzą­dze­niem jesz­cze przed wybu­chem wojny, by sfi­na­li­zo­wać swój pro­jekt już po tym, kiedy war­szaw­ska Wytwór­nia Radio­tech­niczna AVA, w któ­rej był zatrud­niony, została zajęta przez Niem­ców. Trzeba przy­znać synom Albionu, że doce­nili pol­ski wkład w ów wyna­la­zek, nada­jąc wykry­wa­czowi min skon­stru­owa­nemu przez naszego rodaka nazwę „Mine Detec­tor (Polish) Mark I”.

Już pod­czas II Wojny Świa­to­wej zauwa­żono przy­dat­ność wykry­wa­czy min w celach zupeł­nie nie­zgod­nych z ich pier­wot­nym prze­zna­cze­niem. Szybko zorien­to­wano się, że spraw­dzają się nie tylko w znaj­do­wa­niu nie­chcia­nych przez nikogo przed­mio­tów meta­lo­wych, czyli min, lecz także w… poszu­ki­wa­niu skar­bów. Pierw­szego przy­padku tego typu nie­re­gu­la­mi­no­wego uży­cia woj­sko­wego wykry­wa­cza min dopa­truję się w odkry­ciu doko­na­nym przez Niem­ców w 1942 roku na zamku w Kurzęt­niku, kiedy to z ruin krzy­żac­kiej warowni została wydo­byta śre­dnio­wieczna bom­barda, którą można dziś podzi­wiać na zamku w Kwi­dzy­nie.

Jak już wspo­mnia­łem, II Wojna Świa­towa była naj­więk­szym kon­flik­tem w dzie­jach ludz­ko­ści, nie tylko cha­rak­te­ry­zu­ją­cym się rekor­dową liczbą ofiar, lecz także zdo­bywcą grand prix w kate­go­rii liczby zaan­ga­żo­wa­nych w niego ludzi oraz, co za tym idzie, wykrę­co­nego licz­nika wypro­du­ko­wa­nych narzę­dzi nie­zbęd­nych do jego pro­wa­dze­nia. Śmiało można powie­dzieć, że dopro­wa­dziła do wytwo­rze­nia nie­spo­ty­ka­nej ilo­ści śmieci w rekor­dowo krót­kim cza­sie. Bo kiedy uci­chły działa, wszyst­kie te hełmy, manierki, menażki i kara­biny oka­zały się niczym wię­cej jak kło­po­tli­wymi śmie­ciami. Bra­ko­wało wody, chleba i opału, za to maga­zyny woj­skowe pękały w szwach od zam­ków do armat, lor­net noży­co­wych, masek prze­ciw­ga­zo­wych, gra­na­tów ręcz­nych, a także… wykry­wa­czy min.

Pośród wspo­mnia­nych maga­zy­nów na uwagę zasłu­gują przede wszyst­kim gigan­tyczne składy armii bry­tyj­skiej w holen­der­skiej Antwer­pii, bel­gij­skim Emblem, nie­miec­kim Hano­we­rze, a także w Ham­burgu, znane jako 15 Advan­ced Base Ord­nance Depot RAOC, które utwo­rzono w trak­cie dzia­łań wojen­nych. Mało kto wie, że owe maga­zyny użyt­ko­wane były aż do końca Zim­nej Wojny, a ostatni z nich zli­kwi­do­wano w 1992 roku. Jesz­cze oka­za­lej pre­zen­to­wały się maga­zyny US Army w Liège i Ver­dun, które zostały usta­no­wione na tery­to­rium Bel­gii i Fran­cji.

Sama Wielka Bry­ta­nia wypro­du­ko­wała pół miliona detek­to­rów pomy­słu naszego rodaka. Skła­do­wa­nie tego woj­sko­wego outletu, bez­u­ży­tecz­nego w warun­kach pokoju, sporo kosz­to­wało, a pań­stwa wynisz­czone wojną sta­rały się za wszelką cenę ciąć koszty. Trzeba więc było wymy­ślić jakieś poko­jowe zasto­so­wa­nie dla narzę­dzi wojny, które wyprze­da­wano na lewo i prawo. Maski prze­ciw­ga­zowe posłu­żyły rol­ni­kom do ochrony pod­czas opry­sków, meta­lowe zasob­niki na amu­ni­cję stały się skrzyn­kami na narzę­dzia, hełmy ema­lio­wano i zamie­niano w noc­niki, miski i dursz­laki, a z czasz spa­do­chro­nów szyto jedwabne poń­czo­chy. Przed­mioty te sprze­da­wano poni­żej kosz­tów wytwo­rze­nia, byle tylko uwol­nić od ich brze­mie­nia regały maga­zy­nów woj­sko­wych.

W ten wła­śnie spo­sób setki tysięcy nikomu już nie­po­trzeb­nych wykry­wa­czy min wyj­rzały z prze­past­nych ciem­no­ści woj­sko­wych skła­dów. Wyj­rzały nie­śmiało, bo nie były towa­rem pierw­szej potrzeby. Szybko jed­nak odkryto, że mogą stać się narzę­dziem do popra­wie­nia kon­dy­cji finan­so­wej przy­mie­ra­ją­cych gło­dem ludzi, a przy­naj­mniej dać nadzieję na taką poprawę. Po zakoń­cze­niu II Wojny Świa­to­wej narody Europy bory­kały się z gigan­tycz­nym kry­zy­sem, który z jed­nej strony wyni­kał ze spu­sto­szeń, jakie pocią­gnęła za sobą wojna, a z dru­giej – z roz­trwo­nie­nia mająt­ków naro­do­wych na bar­dzo dro­gie czołgi, krą­żow­niki i hau­bice, które te spu­sto­sze­nia spo­wo­do­wały. Jed­nak naj­więk­szego uszczerbku na majęt­no­ści Bel­gów, Holen­drów czy Fran­cu­zów nie spo­wo­do­wały naloty i bom­bar­do­wa­nia, tylko gra­bież­cza poli­tyka oku­panta, czyli III Rze­szy. Kiedy od 1943 roku Niemcy zaczęli prze­gry­wać na wszyst­kich fron­tach, ich rol­nic­two i prze­mysł nie nadą­żały z pro­duk­cją dla woj­ska, nie mówiąc o potrze­bach cywi­lów. Prze­ciw­dzia­łano temu poprzez masową gra­bież majątku oby­wa­teli państw oku­po­wa­nych. (Do dziś wśród Holen­drów żywe jest hasło: „Niemcy, oddaj­cie nam nasze rowery”). Przy­ci­śnięci nie­miec­kim butem miesz­kańcy państw Bene­luksu, aby nie umrzeć z głodu, musieli zamie­niać swe ukwie­cone ogródki na grządki warzywne. Kiedy gwał­towne ude­rze­nie alian­tów wyzwo­liło kraje Europy Zachod­niej spod hitle­row­skiej oku­pa­cji, wkra­cza­jący do Fran­cji, Bel­gii czy Holan­dii żoł­nie­rze sił sprzy­mie­rzo­nych nie mogli zwy­cza­jem wszyst­kich zwy­cię­skich armii plą­dro­wać zaj­mo­wa­nych tery­to­riów, gdyż ubie­gli ich w tym Niemcy i na dobrą sprawę nie było tam czego kraść.

Powo­jenna bieda powo­do­wała żąda­nie zadość­uczy­nie­nia ponie­sio­nych strat przez spraw­ców tego nie­szczę­ścia, czyli Niem­ców. Cóż jed­nak było robić, gdy Niemcy nie zdo­łali umknąć przed karzącą ręką spra­wie­dli­wo­ści i byli tak samo biedni jak narody pokrzyw­dzone przez III Rze­szę. Sami padli ofiarą sys­temu, w któ­rego inte­re­sie wal­czyli. Zra­bo­wane dobra zostały zaś sku­pione w gar­ści wąskiej grupy dzia­ła­czy par­tii nazi­stow­skiej, któ­rzy w porę sal­wo­wali się ucieczką do państw nie­re­spek­tu­ją­cych mię­dzy­na­ro­do­wych umów eks­tra­dy­cyj­nych. Krą­żyły słu­chy, że czmy­cha­jący jak zające hitle­row­scy nota­ble nie zdo­łali zabrać ze sobą wszyst­kich zra­bo­wa­nych bogactw i na wzór pira­tów ukry­wali to, czego nie byli w sta­nie wywieźć. Poszu­ki­wa­nie tych depo­zy­tów stało się spo­so­bem na choćby chwi­lowe zapo­mnie­nie o nędzy, jaka przez pierw­sze powo­jenne lata zaglą­dała w oczy Euro­pej­czy­ków.

Świet­nym rekwi­zy­tem w tej zaba­wie w poszu­ki­wa­nie skar­bów stały się wykry­wa­cze min, które można było nabyć za gro­sze w wiel­kich woj­sko­wych maga­zy­nach, zrzą­dze­niem losu znaj­du­ją­cych się w kra­jach Bene­luksu i we Fran­cji. Nie przez przy­pa­dek tak zwany detek­to­ryzm ma wiel­kie tra­dy­cje wła­śnie w tych pań­stwach i twier­dzę, że to owe opra­co­wane przez Józefa Kosac­kiego wykry­wa­cze min wal­nie się do tego przy­czy­niły. Z początku był to spo­sób na zwią­za­nie końca z koń­cem, który wraz z szybko popra­wia­jącą się sytu­acją eko­no­miczną na Zacho­dzie prze­ro­dził się w hobby.

Wśród wielu ludzi panuje prze­ko­na­nie, że nad­rzęd­nym celem arche­ologa jest wydo­by­wa­nie z ziemi róż­nych cen­nych przed­mio­tów, któ­rymi następ­nie zapeł­nia gablotki muze­alne. Nic bar­dziej błęd­nego. Arche­olo­gia bada prze­szłość czło­wieka na pod­sta­wie mate­rial­nych relik­tów jego dzia­łal­no­ści. Po zakoń­czo­nych bada­niach co efek­tow­niej­sze zabytki ruchome są cza­sem eks­po­no­wane w muze­ach, cała reszta tra­fia zaś do prze­past­nych maga­zy­nów

Polska drugim Beneluksem

Po dru­giej stro­nie żela­znej kur­tyny pano­wała jesz­cze więk­sza bieda, lecz woj­ska Układu War­szaw­skiego nie miały zwy­czaju wyprze­da­wa­nia demo­bilu wła­snym oby­wa­te­lom, któ­rym, deli­kat­nie mówiąc, nie­zbyt ufano. Przy­mie­ra­jący gło­dem Kowal­ski też sły­szał o zako­pa­nych w ziemi nazi­stow­skich skar­bach, lecz w ich poszu­ki­wa­niu musiał się zado­wo­lić zaostrzo­nym dru­tem lub różdżką. Tak było do momentu, gdy na mocy mię­dzy­na­ro­do­wych umów na początku lat sie­dem­dzie­sią­tych żela­zna kur­tyna lekko się unio­sła, co umoż­li­wiło Pola­kom wyjazdy na Zachód w celach zarob­ko­wych, a Niem­com nostal­giczne wycieczki na utra­cone bez­pow­rot­nie tery­to­ria, nazwane przez poli­ty­ków Zie­miami Odzy­ska­nymi. Ni­gdy nie odby­wało się to w prze­ciwną stronę, a powód był bar­dzo pro­sty. W 1960 roku gospo­darka RFN stała się drugą co do wiel­ko­ści – po USA – gospo­darką na świe­cie, przez co mie­sięczny dochód Polaka w 1970 roku był równy wyna­gro­dze­niu za cztery godziny pracy w Niem­czech. Z tej przy­czyny funk­cjo­nu­jące pod­ów­czas w Pol­sce okre­śle­nie „bogaty Nie­miec” można uznać za 2.

Dzięki miaż­dżą­cej róż­nicy zarob­ków nawet nie­zbyt dobrze sytu­owany oby­wa­tel RFN sta­wał się boga­czem w oczach miesz­kań­ców kraju nad Wisłą. Za nie­miec­kie marki można było kupić wszystko, a szcze­gól­nym zain­te­re­so­wa­niem przy­by­szów znad Renu cie­szyły się pamiątki po III Rze­szy, które dotych­czas, z wia­do­mych wzglę­dów, były przez Pola­ków trak­to­wane z obrzy­dze­niem i pogardą. Owa pogarda zni­kała jed­nak w chwili, gdy nie­miecki tury­sta zechciał za nie zapła­cić twar­dymi dewi­zami, w wyniku czego Polacy zaczęli odkry­wać ukryte piękno w kor­dzi­kach SS czy por­tre­tach Adolfa Hitlera. Tak naro­dziło się w Pol­sce grono kolek­cjo­ne­rów nie­mieckich mili­ta­riów z cza­sów II Wojny Świa­to­wej. Jako że nie­ba­wem popyt prze­ści­gnął podaż, ci szczę­ścia­rze, któ­rym udało się zała­twić pasz­port do dru­giego obszaru płat­ni­czego, mogli tam pod­jąć pracę i za zaro­bione pie­nią­dze przy­wieźć do Pol­ski pierw­sze wykry­wa­cze, któ­rych na Zacho­dzie nie nazy­wano już wykry­wa­czami min. W ten spo­sób w obli­czu nara­sta­ją­cego w RWPG kry­zysu eko­no­micz­nego, zwia­stu­ją­cego począ­tek końca bloku wschod­niego, kle­piący biedę Polacy mogli zaznać gorączki poszu­ki­wa­nia skar­bów, którą Holen­drzy czy Bel­go­wie prze­żyli ćwierć wieku wcze­śniej. Jak widać, w jed­nym i dru­gim przy­padku u pod­wa­lin hobby zwa­nego detek­to­ry­zmem stały tra­giczna sytu­acja eko­no­miczna oraz brak per­spek­tyw, które wraz z poprawą warun­ków mate­rial­nych prze­ra­dzały się w rodzaj rekre­acji. Kiedy dzi­kie lata dzie­więć­dzie­siąte minęły, a Pola­kom zaczęło się żyć lepiej, zarzu­cili zgubny pro­ce­der szu­ka­nia z wykry­wa­czem z chęci zysku, zamie­nia­jąc go na hob­by­styczne kopa­nie dziur w ziemi.

Detektoryzm a sprawa polska

Roz­rywka ta stała się popu­larna do tego stop­nia, że w końcu zain­te­re­so­wali się nią nasi sza­nowni poli­tycy, któ­rzy, szcze­gól­nie przed wybo­rami, lubią być tytu­ło­wani słu­gami narodu. Ich zain­te­re­so­wa­nie wyni­kało z faktu, że wybory się wła­śnie zbli­żały, a ludzie, któ­rzy zdą­żyli już nazwać się eks­plo­ra­to­rami, mogli stać się ponad­stu­ty­sięcz­nym elek­to­ra­tem. Swym zwy­cza­jem poli­tycy zaczęli się więc przy­mi­lać do poten­cjal­nych wybor­ców, a ci, uwie­rzyw­szy w swą siłę, gło­śno zaczęli ją mani­fe­sto­wać i ogła­szać się ratow­ni­kami naro­do­wej spu­ści­zny histo­rycz­nej. Jak uza­sad­niali swój wkład w rato­wa­nie owej spu­ści­zny? Otóż według wer­sji kano­nicz­nej mieli oni wydo­by­wać z ziemi stare przed­mioty, które wsku­tek zale­ga­nia w gle­bie były nara­żone na nie­uchronne obró­ce­nie się w pył, a tym samym osie­ro­ce­nie dzie­dzic­twa kul­tu­ro­wego Narodu Pol­skiego. Detek­to­ryzm miał więc być wybawcą owego dzie­dzic­twa, które pozba­wione pomocy, obró­ci­łoby się w nie­byt. A cóż zna­czy naród bez spu­ści­zny ojców?

Jeśli prze­czy­ta­li­ście uważ­nie moje dotych­cza­sowe wywody, to zauwa­ży­cie zapewne, że detek­to­ry­ści zapre­zen­to­wali wypa­czoną przez kul­turę masową ideę arche­olo­gii, która w powszech­nym mnie­ma­niu ma pole­gać na kolek­cjo­no­wa­niu prze­rdze­wia­łych mie­czy i kawał­ków garn­ków. Praw­dziwi arche­olo­dzy puścili te cheł­pliwe wywody detek­to­ry­stów mimo uszu, zajęci dys­ku­sją nad allo- i auto­chto­niczną teo­rią pocho­dze­nia Sło­wian czy zasad­no­ścią kore­la­cji Wyda­rzeń Bonda z upad­kiem Sta­rego Pań­stwa w Egip­cie. Nie­stety nasi eks­plo­ra­to­rzy nie­świa­do­mie weszli w zakres kom­pe­ten­cji pew­nej insty­tu­cji, która uważa się za straż­nika dzie­dzic­twa kul­tu­ro­wego Pol­ski. Ta insty­tu­cja nosi nazwę Naro­do­wego Insty­tutu Dzie­dzic­twa (NID) i od lat rości sobie prawo do mono­polu w kwe­stii decy­do­wa­nia, co jest naszą naro­dową spu­ści­zną kul­tu­rową, a co nie, usi­łu­jąc narzu­cić swą wizję nawet woje­wódz­kim urzę­dom ochrony zabyt­ków czy samym arche­olo­gom. NID poczuł się zagro­żony w swych pre­ro­ga­ty­wach, uznał detek­to­ry­stów za uzur­pa­to­rów i posta­no­wił wydać im wojnę.

„A więc wojna”

Ofen­sywa Naro­do­wego Insty­tutu Dzie­dzic­twa prze­ciwko Pola­kom, któ­rzy swój wolny czas spę­dzali na wyko­py­wa­niu z ziemi pordze­wia­łych przed­mio­tów namie­rzo­nych za pomocą wykry­wa­czy metali, pole­gała na pena­li­za­cji samego posłu­gi­wa­nia się detek­to­rem. Uczy­niono to poprzez wpro­wa­dze­nie w 2017 roku nowe­li­za­cji do Ustawy o ochro­nie zabyt­ków i opiece nad zabyt­kami, która weszła w życie 18 stycz­nia 2018 roku. Jej pod­punkt c arty­kułu 109 gło­sił: „Kto bez pozwo­le­nia albo wbrew warun­kom pozwo­le­nia poszu­kuje ukry­tych lub porzu­co­nych zabyt­ków, w tym przy uży­ciu wszel­kiego rodzaju urzą­dzeń elek­tro­nicz­nych i tech­nicz­nych oraz sprzętu do nur­ko­wa­nia, pod­lega grzyw­nie, karze ogra­ni­cze­nia wol­no­ści albo pozba­wie­nia wol­no­ści do lat 2”.

Ludzie żyjący w XXI wieku już dawno zapo­mnieli o tym przed­mio­cie, który jesz­cze dwie­ście lat temu był pod­sta­wo­wym gwa­ran­tem prze­ży­cia. Panie i Pano­wie, oto krze­siwo!

W celu egze­kwo­wa­nia tego nowego prawa NID pod­jął współ­pracę z poli­cją, która podob­nie jak więk­szość Pola­ków nie rozu­miała, jak ma inter­pre­to­wać poję­cie „zabytki”, któ­rych poszu­ki­wa­nie bez sto­sow­nego zezwo­le­nia czyni z ludzi prze­stęp­ców. NID też nie potra­fił tego do końca wyja­śnić i w rezul­ta­cie usta­lono, że poli­cja będzie zatrzy­my­wać oby­wa­teli podej­rze­wa­nych o ten nie­cny czyn i zabez­pie­czać dowody rze­czowe, a NID będzie na bie­żąco orze­kać, czy złom, który zatrzy­mała poli­cja, jest zabyt­kiem, czy też nie.

W jaki spo­sób w gło­wie poli­cjanta rodzić miało się podej­rze­nie, że oby­wa­tel doko­nuje wła­śnie prze­stęp­stwa opi­sa­nego w pod­punk­cie c arty­kułu 109 Ustawy o ochro­nie zabyt­ków i opiece nad zabyt­kami? Naj­tęż­sze umy­sły w rze­czo­nym insty­tu­cie i poli­cji myślały nad tym przez wiele bez­sen­nych nocy, by wresz­cie ura­dzić, że pod­sta­wową prze­słanką będzie posia­da­nie przez oby­wa­tela wykry­wa­cza metali. Byłoby ide­al­nie, gdyby uży­wał go w momen­cie zatrzy­ma­nia, choć dla wielu stró­żów prawa wystar­czyło samo posia­da­nie tego urzą­dze­nia geo­fi­zycz­nego. Mimo że cyto­wany wyżej pod­punkt ustawy wspo­mi­nał także o sprzę­cie do nur­ko­wa­nia, to nie sły­sza­łem, żeby prze­wo­że­nie płetw, maski czy auto­matu odde­cho­wego stało się dla poli­cji pre­tek­stem do zatrzy­ma­nia i rewi­zji, co nato­miast ocho­czo czy­niła w przy­padku zauwa­że­nia na tyl­nym sie­dze­niu samo­chodu wykry­wa­cza metali. Bo nie cho­dziło o jakieś poszu­ki­wa­nia zabyt­ków, któ­rych nikt na dobrą sprawę nie potra­fił roz­po­znać. Cho­dziło o fakt posia­da­nia wykry­wa­cza, który stał się atry­bu­tem ludzi mają­cych czel­ność mie­rzyć się z pań­stwo­wym urzę­dem i wcho­dzić w jego kom­pe­ten­cje. I to posia­da­nie wykry­wa­cza miało zostać Pola­kom obrzy­dzone w wyniku sze­roko zakro­jo­nej akcji poli­cyj­nej.

Zna­le­zi­ska monet dzia­łają na wyobraź­nię. Jeśli są wyko­nane ze sre­bra czy – nie daj Boże – złota, stają się pre­tek­stem do snu­cia domy­słów o ich nie­spo­ty­ka­nej cen­no­ści. Smutna rze­czy­wi­stość jest taka, że szansa, by zna­leźć naprawdę cenne okazy numi­zma­tyczne, jest bar­dzo nikła

Pra­cow­nicy NID-u pod­czas spe­cjal­nych szko­leń infor­mo­wali poli­cjan­tów, aby osobę zatrzy­maną z wykry­wa­czem metali naj­pierw prze­szu­kać, a następ­nie doko­nać rewi­zji miej­sca zamiesz­ka­nia podej­rza­nego, zabez­pie­cza­jąc wszel­kie staro wyglą­da­jące przed­mioty. Podej­rza­nego, nie zaś win­nego, bo o tym, czy był winny, decy­do­wać miał NID na pod­sta­wie zare­kwi­ro­wa­nych przez poli­cję staro wyglą­da­ją­cych przed­mio­tów, w któ­rych NID doszu­ki­wać się miał zna­mion bycia zabyt­kiem. I posy­pały się zatrzy­ma­nia i aresz­to­wa­nia oby­wa­teli Rzecz­po­spo­li­tej, któ­rzy odwa­żyli się użyć wykry­wa­cza metali lub tylko go posia­dać. Rewi­zje o szó­stej rano, sku­wa­nie kaj­dan­kami na oczach rodziny, aresz­to­wa­nia, rekwi­ro­wa­nie tele­fo­nów, kom­pu­te­rów i zastaw sto­ło­wych po babci (bo wyglą­dały staro). Wszyst­kie te zabiegi czy­niono we współ­dzia­ła­niu pań­stwo­wego urzędu i poli­cji w celu poka­za­nia posia­da­czom detek­to­rów, gdzie jest ich miej­sce.

Krajobraz po bitwie

I udało się. NID dzięki tej akcji wzrósł w siłę, poli­cyjne sta­ty­styki odno­to­wały wzrost wykry­wal­no­ści prze­stępstw, a prze­ra­żeni Kowal­scy dla świę­tego spo­koju zaczęli grzecz­nie pisać wnio­ski o wyda­nie pozwo­le­nia na poszu­ki­wa­nie zabyt­ków, choćby nawet nie pla­no­wali tych zabyt­ków szu­kać, tylko przejść się po polu w poszu­ki­wa­niu wyrzu­co­nych wraz z gno­jem mone­tek. Co wię­cej, zaczęło się zawa­la­nie dele­ga­tur woje­wódz­kich urzę­dów ochrony zabyt­ków tonami wyko­pa­nych w trak­cie tych poszu­ki­wań przed­mio­tów, któ­rych zde­cy­do­waną więk­szość zakwa­li­fi­ko­wać można jako pospo­lity złom. Ów złom pię­trzy się dziś w pudeł­kach i kar­to­nach pod biur­kami inspek­to­rów WUOZ-ów, ponie­waż żadne muzeum nie ma naj­mniej­szego zamiaru go prze­jąć, inspek­to­rzy zaś boją się go wyrzu­cić, w stra­chu że NID może doszu­kać się w nim zna­mion bycia zabyt­kami. Nie mogą też oddać tych wszyst­kich naparst­ków, guzi­ków, zapi­nek od sze­lek i kawał­ków lamp naf­to­wych ich zna­laz­com, w oba­wie przed kolejną ustawą, którą upodo­bały sobie poli­cja i NID w kru­cja­cie prze­ciwko poszu­ki­wa­czom. Cho­dzi tu mia­no­wi­cie o Ustawę o rze­czach zna­le­zio­nych. Punkt 1 arty­kułu 5 tej ustawy oznaj­mia wszem i wobec:

„Kto zna­lazł rzecz i nie zna osoby upraw­nio­nej do jej odbioru lub nie zna jej miej­sca pobytu, nie­zwłocz­nie zawia­da­mia o zna­le­zie­niu rze­czy sta­ro­stę wła­ści­wego ze względu na miej­sce zamiesz­ka­nia zna­lazcy lub miej­sce zna­le­zie­nia rze­czy (wła­ściwy sta­ro­sta)”.

Ustawa o rze­czach zna­le­zio­nych została uchwa­lona po to, aby spa­ce­ru­jąca po parku star­sza pani wie­działa, gdzie skie­ro­wać swe kroki, jeżeli na środku chod­nika zauważy upusz­czoną port­mo­netkę. Przy każ­dym sta­ro­stwie powia­to­wym znaj­duje się bowiem biuro rze­czy zna­le­zio­nych, gdzie powinno się taką znajdkę prze­ka­zać, i tam zguba ocze­ki­wać będzie na wła­ści­ciela. Któż mógłby podej­rze­wać, że ta słuszna i zba­wienna ini­cja­tywa naszego pań­stwa posłu­żyć może jako kolejne narzę­dzie w walce z poszu­ki­wa­czami? A jed­nak tak się stało. Oso­bi­ście prze­ży­łem para­no­iczną sytu­ację, w któ­rej odna­le­zione przeze mnie ele­menty radziec­kiego czołgu T-34/85 w postaci kilku kół, odcinka gąsie­nicy i potrza­ska­nych kawał­ków pod­łogi łaska­wie nie zostały uznane za zabytki, lecz musiały przejść przez biuro rze­czy zna­le­zio­nych. Nie pró­buję nawet wni­kać w prze­słanki, które zade­cy­do­wały o wsz­czę­ciu poszu­ki­wań wła­ści­ciela tych odłam­ków. Cho­dziło tu mia­no­wi­cie o Armię Czer­woną, a dokład­nie 10 Kor­pus Pan­cerny 5 Armii Pan­cer­nej 2 Frontu Bia­ło­ru­skiego, który 20 stycz­nia 1945 roku stra­cił w rejo­nie zna­le­zie­nia szcząt­ków co naj­mniej dwa czołgi T-34/85. Nie wiem, czy biuro rze­czy zna­le­zio­nych poro­zu­miało się ze spad­ko­biercą Armii Czer­wo­nej, czyli Siłami Zbroj­nymi Fede­ra­cji Rosyj­skiej, wiem jed­nak, że koniec koń­ców wydo­byte kawałki czołgu zostały prze­ka­zane miej­sco­wemu nad­le­śnic­twu, które z kolei uszczę­śli­wiło nimi oko­liczne pry­watne muzeum.

W ten spo­sób dopro­wa­dzono do sytu­acji, w któ­rej cokol­wiek zosta­nie zna­le­zione pod­czas legal­nych poszu­ki­wań za pomocą wykry­wa­cza metali, nie ma prawa pozo­stać w rękach zna­lazcy. Ten stan rze­czy ma znie­chę­cać Pola­ków do podej­mo­wa­nia poszu­ki­wań z uży­ciem wykry­wa­cza.

Aby jesz­cze bar­dziej obrzy­dzić eks­plo­ra­cję, poja­wiły się roz­po­rzą­dze­nia, na mocy któ­rych poszu­ki­wacz pro­wa­dzący legalne poszu­ki­wa­nia zabyt­ków w przy­padku odna­le­zie­nia jakichś dóbr o istot­nej war­to­ści dla naszego dzie­dzic­twa naro­do­wego nie może ubie­gać się o nagrodę należną zna­lazcy. Oczy­wi­ście Polacy nie byliby sobą, gdyby nie pró­bo­wali tego dziw­nego prze­pisu obejść. Od kilku lat mnożą się więc przy­padki zadzi­wia­ją­cych odkryć skar­bów monet czy innych pre­cjo­zów doko­nane pod­czas spa­ce­rów z psem, dziećmi, a w skraj­nych przy­pad­kach nawet w wyniku koli­zji rowe­ro­wej.

Tak że jak widzi­cie, urzą­dze­nie geo­fi­zyczne, do któ­rego przy­lgnęło miano wykry­wa­cza metali lub też – z angiel­ska – detek­tora, jest w naszym kraju postrze­gane jako narzę­dzie występku i grze­chu. Jed­nak mimo tak wro­giego podej­ścia pań­stwa do osób go uży­wa­ją­cych tak zwany detek­to­ryzm kwit­nie w naj­lep­sze i nic nie zapo­wiada, że szybko się Pola­kom znu­dzi.

Wracam do meritum

Z tego wła­śnie powodu zde­cy­do­wa­łem się popeł­nić tę książkę. Ma stać się ona mym subiek­tyw­nym spoj­rze­niem na kra­jo­braz arche­olo­giczny Pol­ski, postrze­ga­nym przez pry­zmat użyt­kow­nika wykry­wa­cza metali, któ­rym jestem od ponad trzy­dzie­stu lat. Nie będę Was zachę­cał do hanieb­nego pro­ce­deru ama­tor­skiego roz­ko­py­wa­nia sta­no­wisk arche­olo­gicznych, lecz do pozna­wa­nia dzie­jów naszego kraju, które umy­kają zain­te­re­so­wa­niom arche­olo­gii, ale miesz­czą się w ramach nauki zwa­nej histo­rią. Zakres zain­te­re­so­wa­nia arche­olo­gii prze­szło­ścią czło­wieka ma bowiem swą górną gra­nicę, którą wyzna­cza epoka zwana współ­cze­sno­ścią.

Młodsza siostra historii

Aby zro­zu­mieć, co przez poję­cie współ­cze­sno­ści rozu­mieją arche­olo­dzy, należy cof­nąć się do XVIII wieku, kiedy to histo­rycy zorien­to­wali się, że prze­szłość czło­wieka jest znacz­nie dłuż­sza, niż dowo­dzą tego źró­dła pisane. W tej nie­do­stęp­nej histo­ry­kom prze­szło­ści nie znano pisma i z tego powodu żyjący wów­czas ludzie nie byli w sta­nie spi­sać swych dzie­jów, przez co histo­rycy, czer­piący swą wie­dzę głów­nie z zapi­sków, roz­ło­żyli ręce, nazy­wa­jąc te czasy „pra­dzie­jami”. Zaczęto je badać, ana­li­zu­jąc zacho­wane wytwory rąk ludz­kich, które miały rzu­cić świa­tło na tę cał­ko­wi­cie mroczną część histo­rii czło­wieka. W ten spo­sób naro­dziła się arche­olo­gia. Począt­kowo sta­no­wiła ona pomoc­ni­czą dzie­dzinę histo­rii, ale już nie­ba­wem usa­mo­dziel­niła się jako oddzielna nauka, która roz­pa­no­szyła się do tego stop­nia, że poczęła nie tylko badać epoki zupeł­nie histo­rii nie­znane, lecz także wypeł­niać luki wie­dzy dla cza­sów, któ­rymi zwy­cza­jowo zaj­mo­wała się histo­ria.

Do czasu upo­wszech­nie­nia się u nas wykry­wa­czy metali pol­scy arche­olo­dzy stali na sta­no­wi­sku, że monety z Cesar­stwa Rzym­skiego są wielką rzad­ko­ścią na naszych zie­miach. W począt­kach XXI wieku naukowcy musieli zwe­ry­fi­ko­wać ten pogląd

Arche­olo­gia zaczęła poja­wiać się wszę­dzie tam, gdzie histo­rycy roz­kła­dali ręce. Wyko­pa­li­skami arche­olo­gicz­nymi objęte zostały bez­kre­sne obszary euro­pej­skiego bar­ba­ri­cum z okresu wpły­wów rzym­skich. Gracki i pędzelki raźno odsła­niały cmen­ta­rzy­ska dru­żyn­ni­ków pierw­szych wład­ców śre­dnio­wiecz­nej Europy, a nawet przy­dały się do wyzna­cze­nia dokład­nego miej­sca, w któ­rym sto­czono bitwę pod Grun­wal­dem.

Im bar­dziej arche­olo­gia zapusz­czała się ku cza­som, w któ­rych powstała, tym dobit­niej odkry­wała, że nie ma tam czego szu­kać. Wpro­wa­dzony w XVI wieku wyna­la­zek druku i idący wraz z nim roz­wój nowo­cze­snych państw korzy­sta­ją­cych z coraz bar­dziej roz­wi­nię­tych apa­ra­tów urzęd­ni­czych zro­dziły spra­woz­daw­czość. W celu spraw­niej­szego zarzą­dza­nia zaczęto spi­sy­wać i inwen­ta­ry­zo­wać dosłow­nie wszystko, by na prze­ło­mie XVIII i XIX wieku wpro­wa­dzić nawet pasz­por­ty­za­cję oby­wa­teli.

Wraz z roz­wo­jem spra­woz­daw­czo­ści wytwo­rzyła się kolejna dzie­dzina histo­rii, zwana archi­wi­styką. Archi­wi­zo­wa­nie wie­dzy stało się bowiem sztuką. Jeśli naj­dzie Was ochota, może­cie poje­chać do Pałacu Inwa­li­dów w Paryżu i się­gnąć tam do kar­to­tek żoł­nie­rzy Wiel­kiej Armii Napo­le­ona, która w 1812 roku ruszyła na Rosję. Pozna­cie datę i miej­sce uro­dze­nia każ­dego z wal­czą­cych, imiona rodzi­ców i zawód wyko­ny­wany w cywilu. Jeśli chcie­li­by­ście udać się na wędrówkę szla­kiem, któ­rym poru­szał się przez Pol­skę sam cesarz Fran­cu­zów, wystar­czy się­gnąć po wspa­niałe mapy przy­go­to­wane przez jego kar­to­gra­fów, a jeśli zapra­gnę­li­by­ście wie­dzieć, czym w 1831 roku usi­ło­wano leczyć przy­wle­czoną z Tur­cji cho­lerę albo jakie kape­lu­sze były pod­ów­czas modne w War­sza­wie, zaj­rzyj­cie do ogło­szeń zawar­tych w zacho­wa­nych do dziś gaze­tach z tam­tych cza­sów.

Ten ogrom wie­dzy powo­duje, że dla XIX i XX wieku arche­olo­dzy nie mają czego odkry­wać, bo odpo­wie­dzi na wszel­kie pyta­nia znaj­dują się w archi­wach. Miliardy ksią­żek, szki­ców, tabel, paten­tów, pla­nów, map czy zdjęć tylko cze­kają, aby badacz po nie się­gnął w celu lep­szego zro­zu­mie­nia danego aspektu życia ludz­kiego z tam­tych cza­sów. Bada­nia arche­olo­giczne XIX i XX wieku przy­po­mi­nają więc wywa­ża­nie otwar­tych drzwi i nie mają żad­nego logicz­nego uza­sad­nie­nia. Świa­domi tego stanu rze­czy arche­olo­dzy nazwali okres zaczy­na­jący się od prze­łomu XVIII i XIX wieku „współ­cze­sno­ścią”, dając jasno do zro­zu­mie­nia, że arche­olo­gia nie ma tam czego badać.

Pora na podsumowanie, czyli zakończona sukcesem próba przejścia do meritum

Moje wędrówki przez Pol­skę z wykry­wa­czem metali wieść będą przez kra­jo­brazy, które nie sta­no­wią obiektu zain­te­re­so­wa­nia arche­olo­gii jako nauki. Odwie­dzimy w nich miej­sca dosko­nale znane histo­ry­kom, za to sta­no­wiące cał­ko­witą zagadkę dla sze­ro­kiej opi­nii publicz­nej. Ostat­nie dwie­ście lat histo­rii obec­nych ziem pol­skich jest nie­wy­czer­pa­nym źró­dłem opo­wie­ści, które snuć można dosłow­nie w nie­skoń­czo­ność. Pod naszym bokiem, rzut kamie­niem od naszych spo­koj­nych bia­łych dom­ków, roz­po­ściera się rze­czy­wi­stość rów­no­le­gła. Pod ster­tami śmieci i pia­sku spo­czy­wają pamiątki po wyda­rze­niach gwał­tow­nych, dzi­wacz­nych i prze­ra­ża­ją­cych, o któ­rych nasi rodacy zacho­wali już tylko mgli­ste wyobra­że­nie. Wykry­wacz sta­nowi rekwi­zyt, dzięki któ­remu jeste­śmy w sta­nie tę pamięć odświe­żyć i pozwo­lić, żeby te pordze­wiałe kawałki metalu opo­wie­działy swą histo­rię. Gwał­towną, dzi­waczną lub prze­ra­ża­jącą.

Mno­gość miejsc, o któ­rych chciał­bym opo­wie­dzieć w tym prze­wod­niku, wymu­siła na mnie podzie­le­nie go na trzy tomy. Nie­moż­liwe byłoby zmiesz­cze­nie wszyst­kiego w jed­nej książce. Sta­nąw­szy więc przed koniecz­no­ścią pose­gre­go­wa­nia przy­go­to­wa­nego mate­riału, prak­tycz­nie bez waha­nia wymy­śli­łem kry­te­rium tego podziału, które ide­al­nie kore­spon­do­wało z tema­tyką i ramami chro­no­lo­gicz­nymi niniej­szego prze­wod­nika. Są nim gra­nice zabo­rów pru­skiego, rosyj­skiego i austriac­kiego w roku 1795. Mimo oporu ze strony Pola­ków podział ten utrzy­my­wał się przez 123 lata, czyli przez więk­szą część inte­re­su­ją­cego nas prze­działu cza­so­wego, i jest widoczny po dziś dzień w men­tal­no­ści miesz­kań­ców, dia­lek­tach, archi­tek­tu­rze, a nawet sieci dro­go­wej.

Oto kla­syczny przy­kład skarbu arche­olo­gicz­nego. Mie­dziane i srebrne oku­cia rzędu koń­skiego ze schyłku epoki brązu przy­pad­ko­wemu zna­lazcy wyda­łyby się tylko dziw­nymi mie­dzia­nymi rur­kami i tarcz­kami

Niniej­szy tom pierw­szy roz­pocznę od tere­nów naj­le­piej mi zna­nych, czyli od kra­iny wznie­sio­nej z czer­wo­nej cegły, w któ­rej sze­ro­kie i pro­ste drogi wiodą w stronę Ber­lina. Kra­ina ta wyka­zuje pewne zróż­ni­co­wa­nie. Jedną jej część zamiesz­kują Polacy, z któ­rych pra­wie każdy miał dziadka w Wehr­mach­cie i któ­rych odpo­wiedź twier­dząca brzmi „jo”, druga zaś nie­jako tym­cza­sowo zamiesz­kana jest przez daw­nych pod­da­nych dwóch pozo­sta­łych zabor­ców, któ­rzy po dziś dzień nie mogą nadzi­wić się pomy­sło­wo­ści poprzed­nich loka­to­rów prze­ję­tych przez nich domów.

Sprawę kom­pli­kuje fakt, że nabytki tery­to­rialne Kró­le­stwa Prus doko­nane kosz­tem Rzecz­po­spo­li­tej w latach 1772-1795 bar­dzo szybko się zdez­ak­tu­ali­zo­wały. W 1815 roku, w wyniku posta­no­wień koń­czą­cego okres wojen napo­le­oń­skich Kon­gresu Wie­deń­skiego, dużą część naszych ziem zaję­tych wcze­śniej przez Pru­sa­ków na ponad sto lat zagar­nęła dla odmiany Rosja. Mimo krót­kiego epi­zodu władz­twa pru­skiego kwa­li­fi­kuję owe zie­mie już do kolej­nego tomu, poświę­co­nego tere­nom obec­nej Pol­ski, na któ­rych drze­wiej prze­możny wpływ wywie­rała Rosja.

Jed­nak tereny daw­nej Rzecz­po­spo­li­tej, nad któ­rymi od 1815 roku władz­two spra­wo­wali pru­scy kró­lo­wie, a potem cesa­rze, nie wyczer­pują obsza­rów będą­cych obiek­tem zain­te­re­so­wa­nia tej publi­ka­cji. Zaj­miemy się tutaj także zie­miami, które ni­gdy nie nale­żały do pań­stwa pol­skiego, a utra­cone przez Niemcy, przy­znane nam zostały posta­no­wie­niami Kon­fe­ren­cji Pocz­dam­skiej dopiero po zakoń­cze­niu II Wojny Świa­to­wej.

Aby nie wpro­wa­dzać zamie­sza­nia podzia­łami na liczne i bar­dzo zróż­ni­co­wane kra­iny geo­gra­ficzne wcho­dzące w skład tere­nów, które jesz­cze przed stu laty znaj­do­wały się we wła­da­niu Cesar­stwa Nie­miec­kiego, a po licz­nych per­tur­ba­cjach należą obec­nie do Pol­ski, kolej­ność opi­sy­wa­nych w tej książce miejsc jest zupeł­nie przy­pad­kowa i nie należy się w niej dopa­try­wać jakiejś ukry­tej pra­wi­dło­wo­ści. Dla łatwiej­szego zorien­to­wa­nia się w ich loka­li­za­cji zostały one ponu­me­ro­wane i przed­sta­wione na dołą­czo­nej do prze­wod­nika mapie Pol­ski.

To w sumie tyle tego przy­dłu­giego wstępu… Czas start, ruszamy w teren!

1. Braniewo

1 Bra­niewo

Zagłada Ostpreußen

Choć był sty­czeń, nad Mäuse zbie­rała się burza. Wal­ter lubił burze. Kiedy zry­wał się wiatr, rzu­cał całą robotę i wycho­dził na werandę. Cze­kała już tam na niego suczka Rosie, która też lubiła burze. Naj­pięk­niej­szy był moment poprze­dza­jący ude­rze­nie, gdy gra­nat nieba wypeł­niał hory­zont, a w powie­trzu wisiały wiel­kie kro­ple desz­czu. Kiedy się zaczy­nało, sie­dział w buja­nym fotelu, gła­dząc wielki, kosmaty łeb przy­ja­ciółki.

Tym razem burza przy­szła nie­spo­dzie­wa­nie. Cisza zimo­wego dnia nabrzmiała, wyda­jąc z sie­bie odle­gły łoskot. Potem w spo­wity śnie­giem kra­jo­braz wdarły się czarne syl­wetki, sadzące susy przez zaspy. Ucie­kali w popło­chu, gubiąc hełmy i kara­biny. Ści­gał ich piskliwy zgrzyt gąsie­nic. W ślad za ucie­ki­nie­rami wypa­dły z lasu dwa czołgi, ryjąc w bia­łym śniegu czarne bruzdy. Tak jak wypa­dły, rów­nie nie­spo­dzie­wa­nie znie­ru­cho­miały. Wokół ludzi bie­gną­cych przez pole sta­rego Wolfa poczęły try­skać fon­tanny czar­nej zmro­żo­nej ziemi. Kła­dli się w śnieg niczym walące się drzewa. Trwało to zale­d­wie kilka sekund. Paru zdo­łało dopaść zabu­do­wań wsi. Wal­ter widział ich ze swej werandy. Roz­pacz­li­wie szu­ka­jąc schro­nie­nia, dobie­gli do prze­szklo­nych drzwi. Nie­mal wyry­wa­jąc je z futryny, runęli do wnę­trza. Potłu­kli przy tym kilka szy­bek, wpra­wio­nych jesz­cze przez ojca Wal­tera. Chciał zwró­cić im uwagę, ale patrząc w ich puste spoj­rze­nia, wyczy­tał w nich tylko zwie­rzęcy lęk. Wal­ter i cały świat prze­stali dla nich ist­nieć. Strach zawę­ził per­cep­cję jedy­nie do postrze­ga­nia zagro­że­nia uoso­bio­nego przez przy­cup­nięte pod lasem czołgi, a sen­sem ich życia w tej chwili stało się poszu­ki­wa­nie bez­piecz­nej kry­jówki. Minęli gospo­da­rza i psa, prze­wra­ca­jąc wie­szak, znik­nęli w głębi domu. Zosta­wili za sobą prze­ciąg, nio­sący do środka białe płatki śniegu. Wal­ter zamknął drzwi i choć przez kilka wybi­tych szy­bek sączyło się zimowe powie­trze, prze­ciąg zelżał.

Spoj­rzał na znie­ru­cho­miałe kształty na śniegu, potem jego wzrok podą­żył wyżej, ku przy­cup­nię­tym T-34. Jeden z nich drgnął i ruszył naprzód, ku weran­dzie, od któ­rej dzie­liło go zale­d­wie kil­ka­dzie­siąt metrów. Pies pisnął. Wal­ter pogła­dził go po łbie, zahip­no­ty­zo­wa­nym wzro­kiem wpa­tru­jąc się w roz­pę­dza­jącą się bryłę stali. Nagle z pra­wej strony, gdzie znaj­do­wał się pokryty cza­pami śniegu sad, roz­legł się prze­cią­gły świst i cią­gnąc za sobą war­kocz kor­dy­to­wego dymu, na spo­tka­nie czołgu wyle­ciała rakieta. Eks­plo­du­jąc, skrze­sała na pojeź­dzie deszcz iskier. Po nie­bie roz­szedł się głu­chy huk, a czołg znie­ru­cho­miał. Kiedy dym się roz­wiał, w T-34 roz­kasz­lał się roz­rusz­nik i przy akom­pa­nia­men­cie zgrzy­tów, zata­cza­jąc się na boki, czołg zaczął się wyco­fy­wać, pozo­sta­wia­jąc przed sobą czarną wstęgę gąsie­nicy. Chwilę póź­niej sta­nął bokiem do zabu­do­wań i znie­ru­cho­miał. Zaszu­miał sil­nik elek­tryczny wieży, gdy lufa poczęła brać na cel dom Wal­tera.

Mäuse, zało­żona przez waloń­skich osad­ni­ków w 1478 roku, usy­tu­owana była wzdłuż koryta rzeczki, któ­rej pru­ska nazwa nie­ba­wem została zapo­mniana, a jej miej­sce zajęła bar­dziej swoj­ska, przy­nie­siona z Bra­ban­cji. To poło­że­nie zapew­niało łatwy dostęp do bie­żą­cej wody, która odpo­wied­nio ure­gu­lo­wana, zaczęła napę­dzać koło młyń­skie. Dzie­siątki poko­leń kobiet prało w tej rzeczce ubra­nia, mia­rowo tłu­kąc kijan­kami w sterty namy­dlo­nych koszul i gaci. Tysiące dzieci pole­ro­wało tam sta­lowe i mie­dziane garnki, wcie­ra­jąc w nie drobny rzeczny żwi­rek. Nad rzeką góro­wał las ze swymi ciem­nymi świer­kami i pysz­nymi papro­ciami. To z niego wyje­chały dwa T-34, a ich załogi miały teraz świetny widok na pano­ramę wsi. Kon­tra­stu­jąca z bielą śniegu czer­wień dachów Mäuse stała się dobrym celem dla czoł­gi­stów. Otwo­rzyli ogień, sta­ran­nie mie­rząc, aby nie zmar­no­wać choćby jed­nego naboju.

Pierw­szy był dom Wal­tera. Roz­pę­dzony do pręd­ko­ści ośmiu­set metrów na sekundę pocisk odłam­kowy, prze­la­tu­jąc przez werandę, minął sta­ruszka o kilka cen­ty­me­trów, swym pędem zbi­ja­jąc go z nóg. Eks­plo­do­wał uła­mek sekundy póź­niej na bla­cie kuchen­nym, w samym środku domu, nim upa­da­jące ciało Wal­tera dosię­gło pod­łogi. Fala ude­rze­niowa skru­szyła komin, który pocią­ga­jąc za sobą dach, z trza­skiem zwa­lił się do wnę­trza. Deszcz iskier i cegla­nych odłam­ków przy­krył leżą­cego. Wapienny pył opa­dał powoli, mie­sza­jąc się z płat­kami śniegu.

Wal­ter nie­zgrab­nie dźwi­gnął się z pod­łogi, pozo­sta­wia­jąc na pobie­lo­nym pyłem par­kie­cie ciemny ślad. Z uszu cie­kła mu krew, czuł mdło­ści i ledwo utrzy­my­wał rów­no­wagę. Roz­glą­dał się naokoło, do końca nie zda­jąc sobie sprawy z tego, co się wyda­rzyło. Po kilku chwiej­nych kro­kach potknął się o żarzącą się deskę, będącą kie­dyś sto­łem kuchen­nym. Upadł, ude­rza­jąc skro­nią o kant futryny drzwi. Zanim stra­cił przy­tom­ność, zdo­łał jesz­cze zadać sobie w myślach pyta­nie: Wo ist mein Hund?

Dom sta­rego Wolfa, tra­fiony nie­mal jed­no­cze­śnie dwoma poci­skami, roz­sy­pał się w deszcz potłu­czo­nych dachó­wek i sta­nął w pło­mie­niach. Poło­żony nieco dalej, na dru­gim brzegu rzeczki, dom Kӧnigsmannów cudem prze­trwał pierw­szą salwę. Mniej szczę­ścia mieli Mil­le­ro­wie z pod­cie­nio­wej sie­dziby, pamię­ta­ją­cej jesz­cze czasy Wojny Pół­noc­nej. Ich dom runął jak domek z kart, grze­biąc w zglisz­czach ciała miesz­kań­ców. Przez muro­waną sie­dzibę pie­ka­rza Wil­lego prze­mknął pocisk – wpadł oknem kuchen­nym, prze­le­ciał przez salon i tłu­kąc szybę na ganku, ugo­dził pro­sto w sto­dołę. W ciągu dwóch minut wieś zasnuła się czar­nym dymem. Kiedy ostrzał ustał, nad Mäuse zawi­sła cisza. Cisza, któ­rej cię­żar wgnia­tał w zie­mię, tak nie­od­wra­calną jak to, co się wyda­rzyło. Owa cisza była jed­no­cze­śnie wycze­ki­wa­niem dal­szego ciągu zagłady.

Do dwóch ciem­nych kształ­tów przy­cup­nię­tych na skraju wsi dołą­czyło mro­wie syl­we­tek ludz­kich, ubra­nych w białe kom­bi­ne­zony. Żoł­nie­rze stali chwilę przy czoł­gach, prze­krzy­ku­jąc ich pra­cu­jące sil­niki, po czym ruszyli w dół. Płyn­nie roz­wi­nęli tyra­lierę i kie­ru­jąc lufy broni w stronę pło­ną­cej wsi, wol­nym kro­kiem weszli mię­dzy zabu­do­wa­nia.

Wal­ter się ock­nął. W gło­wie szu­miała mu już tylko jedna myśl. Musiał odna­leźć psa. Nie­po­rad­nie dźwi­gnął się na kolana i opie­ra­jąc się o zakrwa­wioną futrynę, sta­nął na nogach. Wszystko dookoła falo­wało, jakby całe Mäuse porwały fale oce­anu. Dostrzegł idące ku niemu nie­wy­raźne syl­wetki w bieli.

– Haben Sie meinen Hund gese­hen? – zapy­tał. Twarz miał pokrytą szybko krzep­nącą krwią, a z tlą­cego się ubra­nia uno­sił się dym. Wyglą­dał jak ucie­ki­nier z pie­kła, pew­nie dla­tego żoł­nie­rze omi­nęli go lękli­wie i poszli dalej. Zata­cza­jąc się, brnął przez śnieżne zaspy w stronę lasu. Wie­dział, że Rosie gdzieś tam jest i wystar­czy tylko dobrze poszu­kać. – Ich werde dich fin­den, mein Freund – wyszep­tał.

Chwilę póź­niej Mäuse wypeł­niło się hukiem wystrza­łów i deto­na­cjami gra­na­tów. Los się dopeł­nił.

Pobojowisko na końcu świata

Moja trasa wie­dzie z Elbląga na wschód. Jadę pro­sto w stronę miej­sco­wo­ści Grze­chotki, gdzie znaj­duje się przej­ście gra­niczne z Obwo­dem Kró­le­wiec­kim.

Włą­cza­jąc się w drogę E28, mijam to, co zostało z elblą­skiego poli­gonu, który w cza­sach Układu War­szaw­skiego słu­żył 16 Dywi­zji Pan­cer­nej Woj­ska Pol­skiego. Wkra­czam w tajem­ni­czą kra­inę pan­cer­nych „dekli”, w któ­rej w dal­szym ciągu wyczu­walny jest kli­mat Ziem Odzy­ska­nych. Spo­śród lasów i pagór­ków wyła­niają się duże gospo­dar­stwa muro­wane z czer­wo­nej cegły. Typowe budow­nic­two Prus Wschod­nich z cza­sów, gdy sto­licą tej kra­iny był Kró­le­wiec, gdzie urząd gau­le­itera pia­sto­wał słynny Erich Koch. Jadę ze świa­do­mo­ścią tego, że wiele z wiszą­cych nad drogą wia­duk­tów pro­wa­dzi do nie­ist­nie­ją­cych już wsi, po któ­rych pozo­stały jedy­nie ceglane pagórki, obra­mo­wane zdzi­cza­łymi sadami.

Zawar­tość wydo­by­tej po osiem­dzie­się­ciu latach nie­miec­kiej apteczki woj­sko­wej zawie­ra­ją­cej opa­trunki, jodynę oraz szyny Kra­mera do usztyw­nia­nia zła­ma­nych koń­czyn

Samo­chód sunie pośród pól Wyso­czy­zny Elblą­skiej. Droga bie­gnie pro­sto jak strze­lił, a sze­ro­kie pobo­cza suge­rują, że szosa prze­wi­dziana była na wię­cej niż dwa pasy ruchu. Gdzie­nie­gdzie spod asfal­to­wej nawierzchni wyła­niają się poła­cie beto­no­wych płyt, podob­nych tym, które znamy z nie­miec­kich auto­strad. Miej­scowi nazy­wają ją „Ber­linką”. Choć dawna sto­lica Nie­miec znaj­duje się kil­ka­set kilo­me­trów dalej na zachód, to miano Ber­linki jest bar­dzo trafne. W cza­sach kiedy Führerem Niem­ców był Adolf Hitler, droga ta stała się jedną ze sztan­da­ro­wych inwe­sty­cji naro­do­wego socja­li­zmu, a jej budowa miała ści­sły zwią­zek z hitle­row­skimi rosz­cze­niami do tak zwa­nego Kory­ta­rza Pomor­skiego, które z kolei stały się pod­sta­wo­wym pre­tek­stem do agre­sji na Pol­skę w 1939 roku. Na prze­ło­mie lat trzy­dzie­stych i czter­dzie­stych, czyli w cza­sach naj­więk­szej chwały III Rze­szy, szosa, którą jadę, miała stać się jed­nym z pierw­szych odcin­ków pla­no­wa­nej auto­strady rela­cji Kró­le­wiec–Ber­lin. Nie­po­myślny dla pań­stwa naro­do­wych socja­li­stów prze­bieg wojny pokrzy­żo­wał te plany i do użytku oddano zale­d­wie kilka jej odcin­ków. Wzrok przy­ku­wają prze­rzu­cone nad drogą wia­dukty, z któ­rych każdy jest inny. Nic dziw­nego, każdy został zapro­jek­to­wany na poli­tech­nice ber­liń­skiej jako osobna praca dyplo­mowa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Jan Dłu­gosz, Rocz­niki, czyli kro­niki sław­nego Kró­le­stwa Pol­skiego, 1480, księga I. [wróć]