59,90 zł
Olaf Popkiewicz, archeolog, dziennikarz, autor podcastów i poszukiwacz skarbów, redaktor programu POSZUKIWACZE HISTORII, wyrusza w fascynującą podróż przez Polskę.
Co było oczkiem w głowie Führera? Po kim zostały tylko guziki? Bursztynowa Komnata nie istnieje?! Słynny eksplorator-archeolog przemierza ziemie dawnego zaboru pruskiego w poszukiwaniu bezcennych skarbów historii. Kilkadziesiąt tysięcy godzin z wykrywaczem w dłoni przekuło się na fascynujący materiał dokumentujący znaleziska i opatrzony mnóstwem zdjęć z miejsc akcji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 402
Pozwólcie, Drodzy Czytelnicy, że się przedstawię. Nie będzie to zwyczajowe wymienienie imienia i nazwiska, bo te widnieją przecież na okładce niniejszej książki i wystarczy założyć sobie tę stronę palcem i sprawdzić, po czym bez kartkowania wrócić do przerwanej lektury. Poza tym, jeśli zdecydowaliście się kupić tę książkę, to mogę zakładać, że były Wam one wcześniej znane. Skupię się raczej na wytłumaczeniu, kim jestem i czym się zajmuję, gdyż te kwestie są kluczowe do zrozumienia pobudek, dla których zdecydowałem się niniejszą pracę popełnić.
Jestem archeologiem, czyli człowiekiem, który zajmuje się poznawaniem przeszłości rodzaju ludzkiego poprzez badanie materialnych reliktów jego działalności. To chyba najtrafniejsza definicja archeologii jako nauki i – co najważniejsze – mieszcząca się w jednym zdaniu złożonym. Nieco je rozbudowując, ale jednocześnie nadając mu formę bardziej klarowną dla niearcheologów (za to przez archeologów znienawidzoną), możemy uznać, że archeolog to badacz odpadków po ludziach, którzy żyli w przeszłości. Odpadki te archeolodzy zwykli nazywać źródłami archeologicznymi.
Pod pojęciem źródeł archeologicznych kryją się dwie zasadnicze grupy odpadków, jakie zostawili po sobie nasi przodkowie.
Pierwszą grupę stanowią pospolite śmieci, do których produkcji człowiek ma wyjątkowy talent i z wieku na wiek coraz bardziej go rozwija. Co więcej, w parze ze zwiększaniem ilości wytwarzanych śmieci idzie podwyższenie ich odporności na procesy rozkładu, przez co stają się one praktycznie wieczne. Produkcję śmieci rozpoczęto od wyrzucenia z jaskini ogryzionych kości, wkrótce dodając do nich wdeptywane w ziemię odłupki krzemiennych narzędzi i skorupy potłuczonych garnków, do których niebawem dołączyły żużle z pieców hutniczych, by na przełomie XVIII i XIX wieku, w wyniku tak zwanej rewolucji przemysłowej, konsumpcję rozwinąć do niespotykanych rozmiarów, a co za tym idzie asortyment śmieci zaczęto rozszerzać niemal w nieskończoność. Opisane przeze mnie pospolite śmieci wyrzucane przez człowieka noszą w archeologii miano „archeologicznych źródeł ruchomych”. Mówimy o źródłach, ponieważ to właśnie z nich archeolog czerpie swą wiedzę o przeszłości rodzaju ludzkiego, a o ruchomych, bo można je podnieść i ze sobą zabrać (czasem wkładając do kieszeni, a czasem przy pomocy szwagra i HDS).
W opozycji do źródeł ruchomych znajdują się „archeologiczne źródła nieruchome”, czyli takie, których nie da się zabrać nawet przy pomocy szwagra i HDS. Można je podzielić na dwie podgrupy. Podgrupę pierwszą tworzą nawarstwienia powstające w wyniku działalności człowieka. Wyobraźmy sobie te wszystkie wylewane przed dom pomyje, wyrzucane niedopałki czy po prostu ziemię, którą na podeszwach butów przynosimy do domu. Każdy, kto kiedyś, w trakcie wizyty u rodziny na wsi, stanął przed stodołą, wie, o czym piszę. Można powiedzieć, że teraz mamy kanalizację i nie trzeba wylewać pomyj na podwórze. Zgodzę się z tym i wskażę na współczesne osiągnięcia w kwestii tworzenia nawarstwień archeologicznych, takie jak hałdy odpadków produkowanych przez mieszczuchów noszące miano wysypisk śmieci, dryfujące po oceanach wyspy zbudowane z worków foliowych i plastikowych butelek czy plaże, na których zamiast ziarenek piasku zalegają tony polietylenowych granulek. Twierdzę, że nie jest to ostatnie słowo ludzkości w kwestii zaśmiecania swego otoczenia i tym samym tworzenia wspomnianych źródeł archeologicznych. Podgrupa druga archeologicznych źródeł nieruchomych obejmuje różnorakie przekształcenia krajobrazu, do jakich prowadzi człowiek, wznosząc rozmaite budowle. Budowle z kolei dzielą się na trzy kategorie, które odzwierciedlają trzy etapy rozwoju cywilizacyjnego człowieka.
Podczas pierwszego etapu człowiek dzięki swej pomysłowości starał się o lepszy byt i kiedy go osiągnął, zabezpieczył się na wypadek, gdyby ktoś lub coś próbowało go pozbawić zdobyczy cywilizacyjnych. Kiedy te zabezpieczenia okazały się skuteczne, decydował się postawić pomnik, który miał ów sukces upamiętnić.
Lepszy byt to przede wszystkim dach nad głową. Ułożenie na sobie kilku kijków i liści łopianu w celu zapewnienia ochrony przed deszczem czy zimnem nie wpływało zbytnio na krajobraz i nie zostawiało w nim trwałych śladów, przez co możemy jedynie podejrzewać, że ludzkość takowe u swego zarania wznosiła. Potem zaczęto kopać w ziemi dziury i nakrywać je dachami, by po przebyciu długiej i krętej drogi ewolucji budownictwa mieszkaniowego dojść do osiedli skonstruowanych z wielkiej płyty. Zaspokojenie bardziej zaawansowanych potrzeb bytowych wymagało przekopania kanałów, budowy śluz, tworzenia sztucznych zbiorników wodnych oraz tyczenia dróg, wznoszenia mostów i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Te wszystkie przedsięwzięcia wymagały daleko idącej ingerencji w krajobraz, a była ona jedynie środkiem do osiągnięcia profitów, w których efekcie ludzie mogli żyć dłużej i mieć znacznie pełniejsze brzuchy.
Dzięki budowie domów ludzi nie trapiły deszcze i zimno, a stawy rybne, obory i chlewy zapewniały sytość, która jest gwarantem cywilizacji. Świadomość ciężko wypracowanego dobrobytu zrodziła troskę o jego utrzymanie. Z owej troski człowiek zaczął dbać o zabezpieczenie mienia przed zwierzętami, a wraz z rozwojem cywilizacji także przed innymi ludźmi, którzy chcieliby go tych dóbr pozbawić. W ten sposób w ciągu tysiącleci rozwoju cywilizacja ludzka przeszła od ułożonych przed wejściem do jaskini kamieni i wbitych w ziemię zaostrzonych kijów do schronów Linii Maginota.
Kiedy już żyło się dostatnio, a wbite w ziemię kije chroniły przed dzikimi zwierzętami, człowiek miał czas na zamanifestowanie swego zwycięstwa nad środowiskiem, przekształcając je w sposób specyficzny już tylko dla rodzaju ludzkiego. Postanowił mianowicie zostawić pamiątkę osiągniętego tryumfu; coś, co podkreśliłoby jego dominację nad otoczeniem. Jako że w życiu człowieczym pewne jest jedynie to, że kiedyś umrzemy, upamiętnienia te często dotyczyły szczątków ludzi, którym w ten sposób zapewniano rodzaj nieśmiertelności.
U swego zarania zwyczaj grzebania czy palenia zmarłych wynikał z zasad bezpieczeństwa, aby zapach rozkładających się zwłok nie zwabił drapieżników. Z drugiej strony praktyka ta dyktowana była przyczynami sanitarnymi (o których zasadności przekona się każdy, kto doświadczy wątpliwej przyjemności oddychania wonią rozkładających się zwłok). W dalszej kolejności wynikała też z poczucia wspólnoty, z którego brał się wzajemny szacunek jej członków. Bo właśnie umiejętność działania w grupie zapewniała rodzajowi ludzkiemu przewagę w nieustającej wojnie z otoczeniem. Echa tego zjawiska widzimy w zasadach nakazujących żołnierzom nie porzucać ciał swych poległych na polu walki.
Wraz z rozrastaniem się ludzkich zbiorowości zaczęto upamiętniać nie tylko poszczególne jednostki, ale też całe społeczności. Tak wymyślono cmentarze – specjalnie wyznaczone miejsca, w których składa się szczątki zmarłych. Pozostający zawsze po usypaniu mogiły nadmiar ziemi lub kamieni wykorzystywano, tworząc charakterystyczne kopce. W ten sposób powstały kurhany.
Zabezpieczanie ludzkiej zbiorowości przed utratą wypracowanego majątku, a także zdrowia czy życia, początkowo polegające na wkopywaniu na sztorc zaostrzonych kijów czy układaniu kamiennych murków, szybko wzbogaciło się o nowy środek zaradczy. Zatknięta na pal głowa tygrysa, którego brawurowa próba pożarcia dziwnych dwunożnych małp zakończyła się fiaskiem, temperowała zapędy innych tygrysów, jednocześnie stanowiąc świadectwo tryumfu tych ssaków, które kilkaset tysięcy lat później zaczęły nazywać się naczelnymi. Był to zapewne pierwszy pomnik wzniesiony przez rodzaj ludzki. Echa tej praktyki możemy zaobserwować nawet dziś, gdy sąsiad działkowiec ustraja krzaki porzeczek martwymi wronami, w nadziei że zniechęci to krewniaków nieszczęsnych ptaszysk do zjadania owoców. Od tej zatkniętej na kiju czaszki pokonanego drapieżnika czy martwego ptaka na płocie sąsiada działkowca wiedzie już prosta droga ku wspaniałym pomnikom bohaterów wojennych, którzy wymachując szablami na kamiennych cokołach, podkutymi butami depczą pokonanych wrogów (a w wersjach łagodniejszych – ich sztandary).
Kombinacja form kurhanów i zatkniętych na kiju czaszek ewoluowała w zupełnie nową konstrukcję, która jest wspólna dla wielu cywilizacji ludzkich, czyli piramidę. Uniwersalny kształt wielkiego kamiennego lub ziemnego stożka jest spotykany od Bliskiego Wschodu przez kontynent afrykański aż po Amerykę. Te gryzące się z otaczającym je krajobrazem spektakularne budowle są niczym innym jak manifestem ludzkiej cywilizacji krzyczącej: „Potrafimy to zrobić i nie jest to nasze ostatnie słowo”. Rzeczywiście nie było, gdyż u zarania współczesnej kultury europejskiej piramidy przebite zostały przez wieżę Eiffla.
Cywilizacje powstawały i upadały, ludzie przemieszczali się, wojowali ze sobą, rodzili się i umierali, a odpadki po tych wydarzeniach coraz grubszym kożuchem pokrywały matkę ziemię. Z ziemi sterczały porośnięte drzewami ruiny zapomnianych budowli, a wody rzek pieniły się wokół filarów dawno zburzonych mostów. Bardzo długo ludzkość nie zwracała uwagi na te relikty. Na przykład nasz słynny dziejopis Jan Długosz w swych Rocznikach, spisanych w drugiej połowie XV wieku, wspominał, co następuje:
„Dwie osobliwości są w krainie polskiej cudowne, zadziwiające […]. Jedna, że na polach wsi Nochowa w pobliżu miasta Śremu w diecezji poznańskiej, a także we wsi Kozielsko w pobliżu miasteczka Łekna w powiecie pałuckim rodzą się w łonie ziemi garnki, same z siebie, wyłącznie sztuką przyrody, bez jakiegokolwiek dopomagania ludzkiego, wszelkiego rodzaju i różnych kształtów, do tych podobne, których używają ludzie, delikatne wprawdzie i miękkie, gdy tkwią jeszcze w rodzinnym swym gruncie w ziemi, przecie gdy się je wyjmuje [stają się] szczelne i stwardniałe na słońcu i wietrze”1.
Aż dziw bierze, że napisano to w czasach, kiedy Kopernik pracował nad teorią heliocentryczną, a Leonardo da Vinci eksperymentował z machinami latającymi. Z Długoszem rozprawię się później. Faktem jest natomiast, że mimo upływu stuleci i wykształcenia się archeologii jako nauki w dalszym ciągu nie udało się upowszechnić wiedzy, o co w archeologii właściwie chodzi.
Opinia publiczna w początkach XXI wieku stoi na stanowisku, że archeolog to gość, który szuka skarbów. Taki pogląd propagowany jest w kulturze masowej i udziela się często samym archeologom, co prowadzi do serii zabawnych nieporozumień. Aby uniknąć powielania tego stereotypu, opisując zakres zainteresowań archeologów, rozmyślnie milczeniem pominąłem istotną grupę źródeł archeologicznych, które odpadkami przecież nie są i popularnie nazywane są skarbami.
Skarby zostawiłem na deser, chcąc najpierw wyjaśnić, czym zajmuje się archeologia i czym są źródła archeologiczne. Skoro ta kwestia została już naświetlona, przyznam, że pośród archeologicznych źródeł ruchomych istnieje grupa, którą zwykło nazywać się skarbami archeologicznymi. Średnio raz w miesiącu zimowym i raz na tydzień latem szpalty gazet przeszywa sensacyjna wiadomość, że archeolodzy lub poszukiwacze odnaleźli gdzieś skarb. Taka informacja od razu przykuwa uwagę czytelników. Większość ludzi poprzestaje na przeczytaniu nagłówka, nie zagłębiając się w istotę owego skarbu, który w powszechnej świadomości postrzegany jest jako coś, co da się spieniężyć, polepszając swój byt. Nie sposób nie zgodzić się z tą definicją, tyle że coś, co archeolodzy zwykli nazywać skarbem, dziś niekoniecznie tym skarbem być musi. Archeologia bada przecież przeszłość człowieka i na tej przeszłości się skupia. A przez co najmniej sto tysięcy lat historii rodzaju ludzkiego istniały różne systemy wartości, które niekoniecznie pokrywają się z tymi akceptowanymi współcześnie. Aby opisać to bardziej przystępnie, posłużmy się przykładem mezolitycznego łowcy-zbieracza Mariana (mimo wysiłków całych pokoleń archeologów nie są nam znane imiona używane w mezolicie, nazwijmy go więc roboczo Marianem).
Marian zamieszkiwał obecne ziemie polskie jakieś dziesięć tysięcy lat temu i w sporządzonej z bobrzej skóry sakwie ukrył piękne egzemplarze krzemieni. Obrobione, mogły stać się nożami, grotami włóczni czy siekierkami, a drobniejsze zbrojnikami osadzonymi w drewnie lub porożu. Krzemień był bardzo cennym, niespotykanym w rejonach Mariana surowcem, który przywędrował z południa i został wymieniony na całą stertę bobrzych skórek. Gdyby odpowiednio te krzemienie połupać, można by uzbroić całe plemię w nową, doskonalszą broń. Marian miał smykałkę do interesów i w tych krzemieniach upatrywał lokaty kapitału na starość, gdyż dożył sędziwego wieku trzydziestu pięciu lat. Niestety bogactwo Mariana nie umknęło uwagi młodych i wyjątkowo drapieżnych łowców o malowniczych kołtunach i wymalowanych na twarzach barwach wojennych. Zaproponowali Marianowi wymianę krzemieni na zachowanie ciągłości cielesnej. Naturalnie taki układ niezbyt urządzał Mariana i przeczuwając najgorsze, postanowił on ukryć swój skarb. Kiedy nastała noc, zakopał go pod krzaczkiem z dala od obozowiska. Nie wiadomo, czy zawistni łowcy, rozsierdzeni brakiem skarbu, zabili Mariana, czy może ten trzydziestopięcioletni staruszek cierpiał na demencję i zapomniał, gdzie ukrył swoje precjoza. Jedno jest pewne. Nigdy po nie nie wrócił. Mijały lata, a Marianowe krzemienie spoczywały sobie przykryte warstwą piasku pod krzaczkiem, który powoli przerodził się w drzewo. Drzewo dożyło swych dni, wydając cały las następców. Potem przyszli ludzie i wyrąbali las, zamieniając go w pole orne. Pole zalewały wiosenne powodzie i mroziły zimy. Pewnego dnia zadeptały je nawet buciory tysięcy żołnierzy, którzy upodobali sobie akurat to miejsce, aby pozbawiać się na nim życia w sposób hurtowy i spektakularny zarazem. Tymczasem skarb Mariana spoczywał pod ziemią, całkowicie niewidoczny dla oka ludzkiego, sporadycznie odwiedzany przez myszy polne i krety, zupełnie nieświadomy upływu lat. Od czasu kiedy krzemienie ostatni raz oglądały słońce, minęły tysiąclecia.
Nagle skrywające skarb grobowe ciemności zaczęły rzednąć i przy akompaniamencie hałasu, który nie przypominał niczego słyszanego w mezolicie, krzemienne buły wyjrzały na światło dzienne. Operator koparki zatrzymał pojazd i wyskoczył z szoferki. Schylił się i podniósł jedną z bryłek. Ważąc ją w dłoni, nie ukrywał rozczarowania. „Wszędzie piasek, a tutaj jakieś kamloty…” Pogardliwie rzucił za siebie krzemień i wrócił do przerwanej pracy.
Jak widać, upływ tysięcy lat całkowicie zdewaluował wartość mezolitycznego skarbu i w XXI wieku zostałby on doceniony tylko przez wąską grupę koneserów, których zwykło się nazywać archeologami. Gdyby to oni do niego dotarli, szpalty gazet krzyczałyby nagłówkami, w których słowa „skarb” i „sensacja” znalazłyby poczesne miejsce.
Aby skarb się zdewaluował, nie muszą zresztą upłynąć tysiące lat. Przeszukując zniszczone w ramach Akcji „Wisła” bojkowskie wsie, często natrafiamy na depozyty pełne żelaznych skobli, zębów i okuć od bron czy kopaczek. Wartość materialną tych przedmiotów oceniać można według cen obowiązujących w skupach złomu, lecz dla zakopujących je gospodarzy, opuszczających swe rodzinne wsie, by szukać szczęścia na Ziemiach Odzyskanych, były one skarbami, które planowali wykopać, gdy wrócą kiedyś w rodzinne strony. Tak, Drodzy Czytelnicy. Skarb archeologiczny niekoniecznie musi być tożsamy ze skarbem współczesnym. W archeologii skarbem nazywamy ruchome źródła archeologiczne, które w momencie ich depozycji przedstawiały dla ukrywającego je człowieka wymierną wartość.
Omówiliśmy już zatem archeologiczne źródła ruchome wraz ze skarbami, źródła nieruchome z nawarstwieniami archeologicznymi i piramidami, lecz symptomatyczne jest, że ani razu w tym wywodzie nie padło słowo „zabytek”. Uczyniłem to po raz kolejny z wyrachowaniem, aby uzmysłowić Wam, że pojęcie „źródło archeologiczne” nie jest tożsame z zabytkiem. Jesteście pewnie zdziwieni, prawda? Śpieszę więc z wyjaśnieniem. Jak już pisałem, źródła archeologiczne to materialne relikty działalności człowieka, z których archeolog czerpie wiedzę o przeszłości rodzaju ludzkiego. Ta przeszłość może być bardzo odległa, lecz także niesamowicie bliska. Na przykład pewien doktor archeologii rozpoczął badania w ruinach zamku krzyżackiego, za cel wykopalisk biorąc zawaloną gruzem piwnicę siedziby komturstwa Zakonu Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Przez dwa tygodnie jego studenci wywozili na taczkach gruz, by wreszcie spod połamanych cegieł wyjrzała posadzka zamkowego lochu, a na niej sfatygowany tekturowy kubek z McDonalda. Ten kubek stał się dla naszego naukowca źródłem archeologicznym, dzięki któremu uzyskał pewność badawczą, że piwnica została zawalona gruzem na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Jako doświadczony badacz ów archeolog nie zapakował tego źródła w worek strunowy, nie opatrzył metryczką ani nie włączył go do inwentarza zabytków, tylko zmełł pod nosem przekleństwo i wyrzucił śmieć tam, gdzie jego miejsce, czyli do kosza. Zabytki archeologiczne to źródła ruchome lub nieruchome, które dostarczają badaczom nowej wiedzy o przeszłości człowieka, a nie wszystkie wykopane spod ziemi szpargały, jak uważają niektórzy.
Skoro wyłuszczyłem Wam już, czym para się archeolog, jesteście wstępnie gotowi, aby zrozumieć ideę niniejszej książki. Jest to publikacja dość nietypowa. Ma charakter przewodnika po Polsce, ale napisanego przez archeologa, czyli kogoś, kto mniej szuka skarbów, a bardziej próbuje poznać przeszłość człowieka poprzez relikty jego działalności. I właśnie po tych śladach minionych wieków spróbuję Was poprowadzić. Nie oznacza to, że w swoich opowieściach przedstawię suchą listę walących się ruder i dziur w ziemi. Spróbuję tchnąć życie w te nadszarpnięte zębem czasu ostańce przeszłości i sprawić, byście zrozumieli, że są one nie tylko siedliskami nietoperzy, szczurów i wszelkiego robactwa, ale przede wszystkim cieniami wydarzeń fascynujących, wzruszających czy przerażających; wydarzeń, w których brali udział ludzie tacy sami jak my. Bo archeologia to nauka humanistyczna, której celem jest poznanie człowieka, nie zaś gromadzenie przerdzewiałych mieczy i potłuczonych garnków. Poznając naszą przeszłość, możemy lepiej zrozumieć siebie samych. Zapraszam więc na wędrówkę po Polsce, która pozwoli Wam pojąć, dlaczego jesteśmy tak specyficznym narodem, i odrobinę odczaruje tę krainę wróżek i jednorożców, jaką w pojęciu większości Polaków jest nasza przeszłość. Będzie to swoisty seans spirytystyczny, w którym zamiast talerzyka i świec użyjemy mapy, samochodu oraz… wykrywacza metali. Nie przewidzieliście się, wykrywacza metali. Tak napisałem i w pełni za to odpowiadam. Niestety, prowokuje to kolejną dygresję.
To urządzenie geofizyczne pojawiło się jako ciekawostka jeszcze w XIX wieku i posłużyło do zakończonej fiaskiem próby wykrycia pocisku tkwiącego w ciele ranionego przez zamachowca prezydenta Stanów Zjednoczonych. Niepowodzenie wysiłków znanego wynalazcy, Alexandra Grahama Bella, którego następstwem była śmierć dwudziestego prezydenta USA, na dłuższy czas pogrzebało rozwój wykrywacza metali. Być może, gdyby Bell zorientował się, że ciało rannego Jamesa A. Garfielda podczas sondowania wykrywaczem spoczywało na materacu naszpikowanym stalowymi sprężynami, przyrząd ten trafiłby pod strzechy dużo wcześniej. Trzeba było jednak poczekać jeszcze pół wieku, by wydarzenia dużo gwałtowniejsze niż strzał zamachowca sprowokowały powstanie urządzenia, które dziś można kupić w niezliczonej liczbie odmian i kolorów.
Muszę z żalem przyznać, że podstawowym motorem rozwoju rodzaju ludzkiego od zarania cywilizacji były nie miłość czy szacunek, lecz wojna. Nie inaczej miało się to w przypadku wykrywaczy. Głównym impulsem do prac nad urządzeniem będącym w stanie wykrywać metale było zastosowanie przez wojsko wybuchowych pułapek, zwanych powszechnie minami. Gwałtowny rozwój techniki militarnej, jaki nastąpił pod koniec XIX wieku, doprowadził do opracowania materiałów wybuchowych bardzo odpornych na warunki atmosferyczne, a do tego dysponujących siłą dużo przewyższającą moc stosowanego od średniowiecza czarnego prochu. Wynalezienie trotylu, heksogenu czy pentrytu dzielił już tylko mały kroczek od opracowania miny przeciwpiechotnej. Wojskowi aż piali z zachwytu nad małymi metalowymi puszkami, które ledwo muśnięte, wyskakiwały na półtora metra w górę, rażąc dziesiątkami metalowych kulek, lub nadepnięte, amputowały stopę, rozwarstwiając przy tym goleń jak łodygę rabarbaru. Były tanie w produkcji, a odpowiednio ukryte – nie do zauważenia.
Ten zachwyt niebawem ustąpił przerażeniu, kiedy okazało się, że owymi minami dysponują nie tylko ci dobrzy, ale także ich przebrzydli wrogowie (a może odwrotnie?). Trzeba było zadbać, by liczba kończyn walczących w II Wojnie Światowej żołnierzy podzielona przez dwa dawała liczbę gotowych do walki wojowników, nie zaś zamieniała się w kłopotliwe nieparzyste ilorazy. W ten sposób wraz z wybuchem największego konfliktu w dziejach ludzkości obydwie jego strony rozpoczęły prace nad urządzeniem zdolnym namierzać miny. Ponieważ ich obudowy były wykonane z żelaza, najbardziej logiczne wydawało się opracowanie aparatu zdolnego to żelazo wykrywać. Mniej więcej w tym samym czasie zarówno Brytyjczycy, jak i Niemcy opracowali własne konstrukcje zwane wykrywaczami min (ang. Mine Detector, niem. Minensucher). Wkrótce wykazały one swą przydatność, ratując wiele istnień ludzkich, nie tylko podczas wojny, lecz także po jej zakończeniu – miny bowiem nie przejęły się decyzjami polityków i kontynuowały wojnę, mimo że tamci postanowili już ją skończyć.
Niejako z kronikarskiego obowiązku nadmienię, że ojcem pierwszego alianckiego wykrywacza min z prawdziwego zdarzenia był polski inżynier Józef Kosacki, który rozpoczął prace nad tym urządzeniem jeszcze przed wybuchem wojny, by sfinalizować swój projekt już po tym, kiedy warszawska Wytwórnia Radiotechniczna AVA, w której był zatrudniony, została zajęta przez Niemców. Trzeba przyznać synom Albionu, że docenili polski wkład w ów wynalazek, nadając wykrywaczowi min skonstruowanemu przez naszego rodaka nazwę „Mine Detector (Polish) Mark I”.
Już podczas II Wojny Światowej zauważono przydatność wykrywaczy min w celach zupełnie niezgodnych z ich pierwotnym przeznaczeniem. Szybko zorientowano się, że sprawdzają się nie tylko w znajdowaniu niechcianych przez nikogo przedmiotów metalowych, czyli min, lecz także w… poszukiwaniu skarbów. Pierwszego przypadku tego typu nieregulaminowego użycia wojskowego wykrywacza min dopatruję się w odkryciu dokonanym przez Niemców w 1942 roku na zamku w Kurzętniku, kiedy to z ruin krzyżackiej warowni została wydobyta średniowieczna bombarda, którą można dziś podziwiać na zamku w Kwidzynie.
Jak już wspomniałem, II Wojna Światowa była największym konfliktem w dziejach ludzkości, nie tylko charakteryzującym się rekordową liczbą ofiar, lecz także zdobywcą grand prix w kategorii liczby zaangażowanych w niego ludzi oraz, co za tym idzie, wykręconego licznika wyprodukowanych narzędzi niezbędnych do jego prowadzenia. Śmiało można powiedzieć, że doprowadziła do wytworzenia niespotykanej ilości śmieci w rekordowo krótkim czasie. Bo kiedy ucichły działa, wszystkie te hełmy, manierki, menażki i karabiny okazały się niczym więcej jak kłopotliwymi śmieciami. Brakowało wody, chleba i opału, za to magazyny wojskowe pękały w szwach od zamków do armat, lornet nożycowych, masek przeciwgazowych, granatów ręcznych, a także… wykrywaczy min.
Pośród wspomnianych magazynów na uwagę zasługują przede wszystkim gigantyczne składy armii brytyjskiej w holenderskiej Antwerpii, belgijskim Emblem, niemieckim Hanowerze, a także w Hamburgu, znane jako 15 Advanced Base Ordnance Depot RAOC, które utworzono w trakcie działań wojennych. Mało kto wie, że owe magazyny użytkowane były aż do końca Zimnej Wojny, a ostatni z nich zlikwidowano w 1992 roku. Jeszcze okazalej prezentowały się magazyny US Army w Liège i Verdun, które zostały ustanowione na terytorium Belgii i Francji.
Sama Wielka Brytania wyprodukowała pół miliona detektorów pomysłu naszego rodaka. Składowanie tego wojskowego outletu, bezużytecznego w warunkach pokoju, sporo kosztowało, a państwa wyniszczone wojną starały się za wszelką cenę ciąć koszty. Trzeba więc było wymyślić jakieś pokojowe zastosowanie dla narzędzi wojny, które wyprzedawano na lewo i prawo. Maski przeciwgazowe posłużyły rolnikom do ochrony podczas oprysków, metalowe zasobniki na amunicję stały się skrzynkami na narzędzia, hełmy emaliowano i zamieniano w nocniki, miski i durszlaki, a z czasz spadochronów szyto jedwabne pończochy. Przedmioty te sprzedawano poniżej kosztów wytworzenia, byle tylko uwolnić od ich brzemienia regały magazynów wojskowych.
W ten właśnie sposób setki tysięcy nikomu już niepotrzebnych wykrywaczy min wyjrzały z przepastnych ciemności wojskowych składów. Wyjrzały nieśmiało, bo nie były towarem pierwszej potrzeby. Szybko jednak odkryto, że mogą stać się narzędziem do poprawienia kondycji finansowej przymierających głodem ludzi, a przynajmniej dać nadzieję na taką poprawę. Po zakończeniu II Wojny Światowej narody Europy borykały się z gigantycznym kryzysem, który z jednej strony wynikał ze spustoszeń, jakie pociągnęła za sobą wojna, a z drugiej – z roztrwonienia majątków narodowych na bardzo drogie czołgi, krążowniki i haubice, które te spustoszenia spowodowały. Jednak największego uszczerbku na majętności Belgów, Holendrów czy Francuzów nie spowodowały naloty i bombardowania, tylko grabieżcza polityka okupanta, czyli III Rzeszy. Kiedy od 1943 roku Niemcy zaczęli przegrywać na wszystkich frontach, ich rolnictwo i przemysł nie nadążały z produkcją dla wojska, nie mówiąc o potrzebach cywilów. Przeciwdziałano temu poprzez masową grabież majątku obywateli państw okupowanych. (Do dziś wśród Holendrów żywe jest hasło: „Niemcy, oddajcie nam nasze rowery”). Przyciśnięci niemieckim butem mieszkańcy państw Beneluksu, aby nie umrzeć z głodu, musieli zamieniać swe ukwiecone ogródki na grządki warzywne. Kiedy gwałtowne uderzenie aliantów wyzwoliło kraje Europy Zachodniej spod hitlerowskiej okupacji, wkraczający do Francji, Belgii czy Holandii żołnierze sił sprzymierzonych nie mogli zwyczajem wszystkich zwycięskich armii plądrować zajmowanych terytoriów, gdyż ubiegli ich w tym Niemcy i na dobrą sprawę nie było tam czego kraść.
Powojenna bieda powodowała żądanie zadośćuczynienia poniesionych strat przez sprawców tego nieszczęścia, czyli Niemców. Cóż jednak było robić, gdy Niemcy nie zdołali umknąć przed karzącą ręką sprawiedliwości i byli tak samo biedni jak narody pokrzywdzone przez III Rzeszę. Sami padli ofiarą systemu, w którego interesie walczyli. Zrabowane dobra zostały zaś skupione w garści wąskiej grupy działaczy partii nazistowskiej, którzy w porę salwowali się ucieczką do państw nierespektujących międzynarodowych umów ekstradycyjnych. Krążyły słuchy, że czmychający jak zające hitlerowscy notable nie zdołali zabrać ze sobą wszystkich zrabowanych bogactw i na wzór piratów ukrywali to, czego nie byli w stanie wywieźć. Poszukiwanie tych depozytów stało się sposobem na choćby chwilowe zapomnienie o nędzy, jaka przez pierwsze powojenne lata zaglądała w oczy Europejczyków.
Świetnym rekwizytem w tej zabawie w poszukiwanie skarbów stały się wykrywacze min, które można było nabyć za grosze w wielkich wojskowych magazynach, zrządzeniem losu znajdujących się w krajach Beneluksu i we Francji. Nie przez przypadek tak zwany detektoryzm ma wielkie tradycje właśnie w tych państwach i twierdzę, że to owe opracowane przez Józefa Kosackiego wykrywacze min walnie się do tego przyczyniły. Z początku był to sposób na związanie końca z końcem, który wraz z szybko poprawiającą się sytuacją ekonomiczną na Zachodzie przerodził się w hobby.
Po drugiej stronie żelaznej kurtyny panowała jeszcze większa bieda, lecz wojska Układu Warszawskiego nie miały zwyczaju wyprzedawania demobilu własnym obywatelom, którym, delikatnie mówiąc, niezbyt ufano. Przymierający głodem Kowalski też słyszał o zakopanych w ziemi nazistowskich skarbach, lecz w ich poszukiwaniu musiał się zadowolić zaostrzonym drutem lub różdżką. Tak było do momentu, gdy na mocy międzynarodowych umów na początku lat siedemdziesiątych żelazna kurtyna lekko się uniosła, co umożliwiło Polakom wyjazdy na Zachód w celach zarobkowych, a Niemcom nostalgiczne wycieczki na utracone bezpowrotnie terytoria, nazwane przez polityków Ziemiami Odzyskanymi. Nigdy nie odbywało się to w przeciwną stronę, a powód był bardzo prosty. W 1960 roku gospodarka RFN stała się drugą co do wielkości – po USA – gospodarką na świecie, przez co miesięczny dochód Polaka w 1970 roku był równy wynagrodzeniu za cztery godziny pracy w Niemczech. Z tej przyczyny funkcjonujące podówczas w Polsce określenie „bogaty Niemiec” można uznać za 2.
Dzięki miażdżącej różnicy zarobków nawet niezbyt dobrze sytuowany obywatel RFN stawał się bogaczem w oczach mieszkańców kraju nad Wisłą. Za niemieckie marki można było kupić wszystko, a szczególnym zainteresowaniem przybyszów znad Renu cieszyły się pamiątki po III Rzeszy, które dotychczas, z wiadomych względów, były przez Polaków traktowane z obrzydzeniem i pogardą. Owa pogarda znikała jednak w chwili, gdy niemiecki turysta zechciał za nie zapłacić twardymi dewizami, w wyniku czego Polacy zaczęli odkrywać ukryte piękno w kordzikach SS czy portretach Adolfa Hitlera. Tak narodziło się w Polsce grono kolekcjonerów niemieckich militariów z czasów II Wojny Światowej. Jako że niebawem popyt prześcignął podaż, ci szczęściarze, którym udało się załatwić paszport do drugiego obszaru płatniczego, mogli tam podjąć pracę i za zarobione pieniądze przywieźć do Polski pierwsze wykrywacze, których na Zachodzie nie nazywano już wykrywaczami min. W ten sposób w obliczu narastającego w RWPG kryzysu ekonomicznego, zwiastującego początek końca bloku wschodniego, klepiący biedę Polacy mogli zaznać gorączki poszukiwania skarbów, którą Holendrzy czy Belgowie przeżyli ćwierć wieku wcześniej. Jak widać, w jednym i drugim przypadku u podwalin hobby zwanego detektoryzmem stały tragiczna sytuacja ekonomiczna oraz brak perspektyw, które wraz z poprawą warunków materialnych przeradzały się w rodzaj rekreacji. Kiedy dzikie lata dziewięćdziesiąte minęły, a Polakom zaczęło się żyć lepiej, zarzucili zgubny proceder szukania z wykrywaczem z chęci zysku, zamieniając go na hobbystyczne kopanie dziur w ziemi.
Rozrywka ta stała się popularna do tego stopnia, że w końcu zainteresowali się nią nasi szanowni politycy, którzy, szczególnie przed wyborami, lubią być tytułowani sługami narodu. Ich zainteresowanie wynikało z faktu, że wybory się właśnie zbliżały, a ludzie, którzy zdążyli już nazwać się eksploratorami, mogli stać się ponadstutysięcznym elektoratem. Swym zwyczajem politycy zaczęli się więc przymilać do potencjalnych wyborców, a ci, uwierzywszy w swą siłę, głośno zaczęli ją manifestować i ogłaszać się ratownikami narodowej spuścizny historycznej. Jak uzasadniali swój wkład w ratowanie owej spuścizny? Otóż według wersji kanonicznej mieli oni wydobywać z ziemi stare przedmioty, które wskutek zalegania w glebie były narażone na nieuchronne obrócenie się w pył, a tym samym osierocenie dziedzictwa kulturowego Narodu Polskiego. Detektoryzm miał więc być wybawcą owego dziedzictwa, które pozbawione pomocy, obróciłoby się w niebyt. A cóż znaczy naród bez spuścizny ojców?
Jeśli przeczytaliście uważnie moje dotychczasowe wywody, to zauważycie zapewne, że detektoryści zaprezentowali wypaczoną przez kulturę masową ideę archeologii, która w powszechnym mniemaniu ma polegać na kolekcjonowaniu przerdzewiałych mieczy i kawałków garnków. Prawdziwi archeolodzy puścili te chełpliwe wywody detektorystów mimo uszu, zajęci dyskusją nad allo- i autochtoniczną teorią pochodzenia Słowian czy zasadnością korelacji Wydarzeń Bonda z upadkiem Starego Państwa w Egipcie. Niestety nasi eksploratorzy nieświadomie weszli w zakres kompetencji pewnej instytucji, która uważa się za strażnika dziedzictwa kulturowego Polski. Ta instytucja nosi nazwę Narodowego Instytutu Dziedzictwa (NID) i od lat rości sobie prawo do monopolu w kwestii decydowania, co jest naszą narodową spuścizną kulturową, a co nie, usiłując narzucić swą wizję nawet wojewódzkim urzędom ochrony zabytków czy samym archeologom. NID poczuł się zagrożony w swych prerogatywach, uznał detektorystów za uzurpatorów i postanowił wydać im wojnę.
Ofensywa Narodowego Instytutu Dziedzictwa przeciwko Polakom, którzy swój wolny czas spędzali na wykopywaniu z ziemi pordzewiałych przedmiotów namierzonych za pomocą wykrywaczy metali, polegała na penalizacji samego posługiwania się detektorem. Uczyniono to poprzez wprowadzenie w 2017 roku nowelizacji do Ustawy o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami, która weszła w życie 18 stycznia 2018 roku. Jej podpunkt c artykułu 109 głosił: „Kto bez pozwolenia albo wbrew warunkom pozwolenia poszukuje ukrytych lub porzuconych zabytków, w tym przy użyciu wszelkiego rodzaju urządzeń elektronicznych i technicznych oraz sprzętu do nurkowania, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”.
W celu egzekwowania tego nowego prawa NID podjął współpracę z policją, która podobnie jak większość Polaków nie rozumiała, jak ma interpretować pojęcie „zabytki”, których poszukiwanie bez stosownego zezwolenia czyni z ludzi przestępców. NID też nie potrafił tego do końca wyjaśnić i w rezultacie ustalono, że policja będzie zatrzymywać obywateli podejrzewanych o ten niecny czyn i zabezpieczać dowody rzeczowe, a NID będzie na bieżąco orzekać, czy złom, który zatrzymała policja, jest zabytkiem, czy też nie.
W jaki sposób w głowie policjanta rodzić miało się podejrzenie, że obywatel dokonuje właśnie przestępstwa opisanego w podpunkcie c artykułu 109 Ustawy o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami? Najtęższe umysły w rzeczonym instytucie i policji myślały nad tym przez wiele bezsennych nocy, by wreszcie uradzić, że podstawową przesłanką będzie posiadanie przez obywatela wykrywacza metali. Byłoby idealnie, gdyby używał go w momencie zatrzymania, choć dla wielu stróżów prawa wystarczyło samo posiadanie tego urządzenia geofizycznego. Mimo że cytowany wyżej podpunkt ustawy wspominał także o sprzęcie do nurkowania, to nie słyszałem, żeby przewożenie płetw, maski czy automatu oddechowego stało się dla policji pretekstem do zatrzymania i rewizji, co natomiast ochoczo czyniła w przypadku zauważenia na tylnym siedzeniu samochodu wykrywacza metali. Bo nie chodziło o jakieś poszukiwania zabytków, których nikt na dobrą sprawę nie potrafił rozpoznać. Chodziło o fakt posiadania wykrywacza, który stał się atrybutem ludzi mających czelność mierzyć się z państwowym urzędem i wchodzić w jego kompetencje. I to posiadanie wykrywacza miało zostać Polakom obrzydzone w wyniku szeroko zakrojonej akcji policyjnej.
Pracownicy NID-u podczas specjalnych szkoleń informowali policjantów, aby osobę zatrzymaną z wykrywaczem metali najpierw przeszukać, a następnie dokonać rewizji miejsca zamieszkania podejrzanego, zabezpieczając wszelkie staro wyglądające przedmioty. Podejrzanego, nie zaś winnego, bo o tym, czy był winny, decydować miał NID na podstawie zarekwirowanych przez policję staro wyglądających przedmiotów, w których NID doszukiwać się miał znamion bycia zabytkiem. I posypały się zatrzymania i aresztowania obywateli Rzeczpospolitej, którzy odważyli się użyć wykrywacza metali lub tylko go posiadać. Rewizje o szóstej rano, skuwanie kajdankami na oczach rodziny, aresztowania, rekwirowanie telefonów, komputerów i zastaw stołowych po babci (bo wyglądały staro). Wszystkie te zabiegi czyniono we współdziałaniu państwowego urzędu i policji w celu pokazania posiadaczom detektorów, gdzie jest ich miejsce.
I udało się. NID dzięki tej akcji wzrósł w siłę, policyjne statystyki odnotowały wzrost wykrywalności przestępstw, a przerażeni Kowalscy dla świętego spokoju zaczęli grzecznie pisać wnioski o wydanie pozwolenia na poszukiwanie zabytków, choćby nawet nie planowali tych zabytków szukać, tylko przejść się po polu w poszukiwaniu wyrzuconych wraz z gnojem monetek. Co więcej, zaczęło się zawalanie delegatur wojewódzkich urzędów ochrony zabytków tonami wykopanych w trakcie tych poszukiwań przedmiotów, których zdecydowaną większość zakwalifikować można jako pospolity złom. Ów złom piętrzy się dziś w pudełkach i kartonach pod biurkami inspektorów WUOZ-ów, ponieważ żadne muzeum nie ma najmniejszego zamiaru go przejąć, inspektorzy zaś boją się go wyrzucić, w strachu że NID może doszukać się w nim znamion bycia zabytkami. Nie mogą też oddać tych wszystkich naparstków, guzików, zapinek od szelek i kawałków lamp naftowych ich znalazcom, w obawie przed kolejną ustawą, którą upodobały sobie policja i NID w krucjacie przeciwko poszukiwaczom. Chodzi tu mianowicie o Ustawę o rzeczach znalezionych. Punkt 1 artykułu 5 tej ustawy oznajmia wszem i wobec:
„Kto znalazł rzecz i nie zna osoby uprawnionej do jej odbioru lub nie zna jej miejsca pobytu, niezwłocznie zawiadamia o znalezieniu rzeczy starostę właściwego ze względu na miejsce zamieszkania znalazcy lub miejsce znalezienia rzeczy (właściwy starosta)”.
Ustawa o rzeczach znalezionych została uchwalona po to, aby spacerująca po parku starsza pani wiedziała, gdzie skierować swe kroki, jeżeli na środku chodnika zauważy upuszczoną portmonetkę. Przy każdym starostwie powiatowym znajduje się bowiem biuro rzeczy znalezionych, gdzie powinno się taką znajdkę przekazać, i tam zguba oczekiwać będzie na właściciela. Któż mógłby podejrzewać, że ta słuszna i zbawienna inicjatywa naszego państwa posłużyć może jako kolejne narzędzie w walce z poszukiwaczami? A jednak tak się stało. Osobiście przeżyłem paranoiczną sytuację, w której odnalezione przeze mnie elementy radzieckiego czołgu T-34/85 w postaci kilku kół, odcinka gąsienicy i potrzaskanych kawałków podłogi łaskawie nie zostały uznane za zabytki, lecz musiały przejść przez biuro rzeczy znalezionych. Nie próbuję nawet wnikać w przesłanki, które zadecydowały o wszczęciu poszukiwań właściciela tych odłamków. Chodziło tu mianowicie o Armię Czerwoną, a dokładnie 10 Korpus Pancerny 5 Armii Pancernej 2 Frontu Białoruskiego, który 20 stycznia 1945 roku stracił w rejonie znalezienia szczątków co najmniej dwa czołgi T-34/85. Nie wiem, czy biuro rzeczy znalezionych porozumiało się ze spadkobiercą Armii Czerwonej, czyli Siłami Zbrojnymi Federacji Rosyjskiej, wiem jednak, że koniec końców wydobyte kawałki czołgu zostały przekazane miejscowemu nadleśnictwu, które z kolei uszczęśliwiło nimi okoliczne prywatne muzeum.
W ten sposób doprowadzono do sytuacji, w której cokolwiek zostanie znalezione podczas legalnych poszukiwań za pomocą wykrywacza metali, nie ma prawa pozostać w rękach znalazcy. Ten stan rzeczy ma zniechęcać Polaków do podejmowania poszukiwań z użyciem wykrywacza.
Aby jeszcze bardziej obrzydzić eksplorację, pojawiły się rozporządzenia, na mocy których poszukiwacz prowadzący legalne poszukiwania zabytków w przypadku odnalezienia jakichś dóbr o istotnej wartości dla naszego dziedzictwa narodowego nie może ubiegać się o nagrodę należną znalazcy. Oczywiście Polacy nie byliby sobą, gdyby nie próbowali tego dziwnego przepisu obejść. Od kilku lat mnożą się więc przypadki zadziwiających odkryć skarbów monet czy innych precjozów dokonane podczas spacerów z psem, dziećmi, a w skrajnych przypadkach nawet w wyniku kolizji rowerowej.
Tak że jak widzicie, urządzenie geofizyczne, do którego przylgnęło miano wykrywacza metali lub też – z angielska – detektora, jest w naszym kraju postrzegane jako narzędzie występku i grzechu. Jednak mimo tak wrogiego podejścia państwa do osób go używających tak zwany detektoryzm kwitnie w najlepsze i nic nie zapowiada, że szybko się Polakom znudzi.
Z tego właśnie powodu zdecydowałem się popełnić tę książkę. Ma stać się ona mym subiektywnym spojrzeniem na krajobraz archeologiczny Polski, postrzeganym przez pryzmat użytkownika wykrywacza metali, którym jestem od ponad trzydziestu lat. Nie będę Was zachęcał do haniebnego procederu amatorskiego rozkopywania stanowisk archeologicznych, lecz do poznawania dziejów naszego kraju, które umykają zainteresowaniom archeologii, ale mieszczą się w ramach nauki zwanej historią. Zakres zainteresowania archeologii przeszłością człowieka ma bowiem swą górną granicę, którą wyznacza epoka zwana współczesnością.
Aby zrozumieć, co przez pojęcie współczesności rozumieją archeolodzy, należy cofnąć się do XVIII wieku, kiedy to historycy zorientowali się, że przeszłość człowieka jest znacznie dłuższa, niż dowodzą tego źródła pisane. W tej niedostępnej historykom przeszłości nie znano pisma i z tego powodu żyjący wówczas ludzie nie byli w stanie spisać swych dziejów, przez co historycy, czerpiący swą wiedzę głównie z zapisków, rozłożyli ręce, nazywając te czasy „pradziejami”. Zaczęto je badać, analizując zachowane wytwory rąk ludzkich, które miały rzucić światło na tę całkowicie mroczną część historii człowieka. W ten sposób narodziła się archeologia. Początkowo stanowiła ona pomocniczą dziedzinę historii, ale już niebawem usamodzielniła się jako oddzielna nauka, która rozpanoszyła się do tego stopnia, że poczęła nie tylko badać epoki zupełnie historii nieznane, lecz także wypełniać luki wiedzy dla czasów, którymi zwyczajowo zajmowała się historia.
Archeologia zaczęła pojawiać się wszędzie tam, gdzie historycy rozkładali ręce. Wykopaliskami archeologicznymi objęte zostały bezkresne obszary europejskiego barbaricum z okresu wpływów rzymskich. Gracki i pędzelki raźno odsłaniały cmentarzyska drużynników pierwszych władców średniowiecznej Europy, a nawet przydały się do wyznaczenia dokładnego miejsca, w którym stoczono bitwę pod Grunwaldem.
Im bardziej archeologia zapuszczała się ku czasom, w których powstała, tym dobitniej odkrywała, że nie ma tam czego szukać. Wprowadzony w XVI wieku wynalazek druku i idący wraz z nim rozwój nowoczesnych państw korzystających z coraz bardziej rozwiniętych aparatów urzędniczych zrodziły sprawozdawczość. W celu sprawniejszego zarządzania zaczęto spisywać i inwentaryzować dosłownie wszystko, by na przełomie XVIII i XIX wieku wprowadzić nawet paszportyzację obywateli.
Wraz z rozwojem sprawozdawczości wytworzyła się kolejna dziedzina historii, zwana archiwistyką. Archiwizowanie wiedzy stało się bowiem sztuką. Jeśli najdzie Was ochota, możecie pojechać do Pałacu Inwalidów w Paryżu i sięgnąć tam do kartotek żołnierzy Wielkiej Armii Napoleona, która w 1812 roku ruszyła na Rosję. Poznacie datę i miejsce urodzenia każdego z walczących, imiona rodziców i zawód wykonywany w cywilu. Jeśli chcielibyście udać się na wędrówkę szlakiem, którym poruszał się przez Polskę sam cesarz Francuzów, wystarczy sięgnąć po wspaniałe mapy przygotowane przez jego kartografów, a jeśli zapragnęlibyście wiedzieć, czym w 1831 roku usiłowano leczyć przywleczoną z Turcji cholerę albo jakie kapelusze były podówczas modne w Warszawie, zajrzyjcie do ogłoszeń zawartych w zachowanych do dziś gazetach z tamtych czasów.
Ten ogrom wiedzy powoduje, że dla XIX i XX wieku archeolodzy nie mają czego odkrywać, bo odpowiedzi na wszelkie pytania znajdują się w archiwach. Miliardy książek, szkiców, tabel, patentów, planów, map czy zdjęć tylko czekają, aby badacz po nie sięgnął w celu lepszego zrozumienia danego aspektu życia ludzkiego z tamtych czasów. Badania archeologiczne XIX i XX wieku przypominają więc wyważanie otwartych drzwi i nie mają żadnego logicznego uzasadnienia. Świadomi tego stanu rzeczy archeolodzy nazwali okres zaczynający się od przełomu XVIII i XIX wieku „współczesnością”, dając jasno do zrozumienia, że archeologia nie ma tam czego badać.
Moje wędrówki przez Polskę z wykrywaczem metali wieść będą przez krajobrazy, które nie stanowią obiektu zainteresowania archeologii jako nauki. Odwiedzimy w nich miejsca doskonale znane historykom, za to stanowiące całkowitą zagadkę dla szerokiej opinii publicznej. Ostatnie dwieście lat historii obecnych ziem polskich jest niewyczerpanym źródłem opowieści, które snuć można dosłownie w nieskończoność. Pod naszym bokiem, rzut kamieniem od naszych spokojnych białych domków, rozpościera się rzeczywistość równoległa. Pod stertami śmieci i piasku spoczywają pamiątki po wydarzeniach gwałtownych, dziwacznych i przerażających, o których nasi rodacy zachowali już tylko mgliste wyobrażenie. Wykrywacz stanowi rekwizyt, dzięki któremu jesteśmy w stanie tę pamięć odświeżyć i pozwolić, żeby te pordzewiałe kawałki metalu opowiedziały swą historię. Gwałtowną, dziwaczną lub przerażającą.
Mnogość miejsc, o których chciałbym opowiedzieć w tym przewodniku, wymusiła na mnie podzielenie go na trzy tomy. Niemożliwe byłoby zmieszczenie wszystkiego w jednej książce. Stanąwszy więc przed koniecznością posegregowania przygotowanego materiału, praktycznie bez wahania wymyśliłem kryterium tego podziału, które idealnie korespondowało z tematyką i ramami chronologicznymi niniejszego przewodnika. Są nim granice zaborów pruskiego, rosyjskiego i austriackiego w roku 1795. Mimo oporu ze strony Polaków podział ten utrzymywał się przez 123 lata, czyli przez większą część interesującego nas przedziału czasowego, i jest widoczny po dziś dzień w mentalności mieszkańców, dialektach, architekturze, a nawet sieci drogowej.
Niniejszy tom pierwszy rozpocznę od terenów najlepiej mi znanych, czyli od krainy wzniesionej z czerwonej cegły, w której szerokie i proste drogi wiodą w stronę Berlina. Kraina ta wykazuje pewne zróżnicowanie. Jedną jej część zamieszkują Polacy, z których prawie każdy miał dziadka w Wehrmachcie i których odpowiedź twierdząca brzmi „jo”, druga zaś niejako tymczasowo zamieszkana jest przez dawnych poddanych dwóch pozostałych zaborców, którzy po dziś dzień nie mogą nadziwić się pomysłowości poprzednich lokatorów przejętych przez nich domów.
Sprawę komplikuje fakt, że nabytki terytorialne Królestwa Prus dokonane kosztem Rzeczpospolitej w latach 1772-1795 bardzo szybko się zdezaktualizowały. W 1815 roku, w wyniku postanowień kończącego okres wojen napoleońskich Kongresu Wiedeńskiego, dużą część naszych ziem zajętych wcześniej przez Prusaków na ponad sto lat zagarnęła dla odmiany Rosja. Mimo krótkiego epizodu władztwa pruskiego kwalifikuję owe ziemie już do kolejnego tomu, poświęconego terenom obecnej Polski, na których drzewiej przemożny wpływ wywierała Rosja.
Jednak tereny dawnej Rzeczpospolitej, nad którymi od 1815 roku władztwo sprawowali pruscy królowie, a potem cesarze, nie wyczerpują obszarów będących obiektem zainteresowania tej publikacji. Zajmiemy się tutaj także ziemiami, które nigdy nie należały do państwa polskiego, a utracone przez Niemcy, przyznane nam zostały postanowieniami Konferencji Poczdamskiej dopiero po zakończeniu II Wojny Światowej.
Aby nie wprowadzać zamieszania podziałami na liczne i bardzo zróżnicowane krainy geograficzne wchodzące w skład terenów, które jeszcze przed stu laty znajdowały się we władaniu Cesarstwa Niemieckiego, a po licznych perturbacjach należą obecnie do Polski, kolejność opisywanych w tej książce miejsc jest zupełnie przypadkowa i nie należy się w niej dopatrywać jakiejś ukrytej prawidłowości. Dla łatwiejszego zorientowania się w ich lokalizacji zostały one ponumerowane i przedstawione na dołączonej do przewodnika mapie Polski.
To w sumie tyle tego przydługiego wstępu… Czas start, ruszamy w teren!
1 Braniewo
Choć był styczeń, nad Mäuse zbierała się burza. Walter lubił burze. Kiedy zrywał się wiatr, rzucał całą robotę i wychodził na werandę. Czekała już tam na niego suczka Rosie, która też lubiła burze. Najpiękniejszy był moment poprzedzający uderzenie, gdy granat nieba wypełniał horyzont, a w powietrzu wisiały wielkie krople deszczu. Kiedy się zaczynało, siedział w bujanym fotelu, gładząc wielki, kosmaty łeb przyjaciółki.
Tym razem burza przyszła niespodziewanie. Cisza zimowego dnia nabrzmiała, wydając z siebie odległy łoskot. Potem w spowity śniegiem krajobraz wdarły się czarne sylwetki, sadzące susy przez zaspy. Uciekali w popłochu, gubiąc hełmy i karabiny. Ścigał ich piskliwy zgrzyt gąsienic. W ślad za uciekinierami wypadły z lasu dwa czołgi, ryjąc w białym śniegu czarne bruzdy. Tak jak wypadły, równie niespodziewanie znieruchomiały. Wokół ludzi biegnących przez pole starego Wolfa poczęły tryskać fontanny czarnej zmrożonej ziemi. Kładli się w śnieg niczym walące się drzewa. Trwało to zaledwie kilka sekund. Paru zdołało dopaść zabudowań wsi. Walter widział ich ze swej werandy. Rozpaczliwie szukając schronienia, dobiegli do przeszklonych drzwi. Niemal wyrywając je z futryny, runęli do wnętrza. Potłukli przy tym kilka szybek, wprawionych jeszcze przez ojca Waltera. Chciał zwrócić im uwagę, ale patrząc w ich puste spojrzenia, wyczytał w nich tylko zwierzęcy lęk. Walter i cały świat przestali dla nich istnieć. Strach zawęził percepcję jedynie do postrzegania zagrożenia uosobionego przez przycupnięte pod lasem czołgi, a sensem ich życia w tej chwili stało się poszukiwanie bezpiecznej kryjówki. Minęli gospodarza i psa, przewracając wieszak, zniknęli w głębi domu. Zostawili za sobą przeciąg, niosący do środka białe płatki śniegu. Walter zamknął drzwi i choć przez kilka wybitych szybek sączyło się zimowe powietrze, przeciąg zelżał.
Spojrzał na znieruchomiałe kształty na śniegu, potem jego wzrok podążył wyżej, ku przycupniętym T-34. Jeden z nich drgnął i ruszył naprzód, ku werandzie, od której dzieliło go zaledwie kilkadziesiąt metrów. Pies pisnął. Walter pogładził go po łbie, zahipnotyzowanym wzrokiem wpatrując się w rozpędzającą się bryłę stali. Nagle z prawej strony, gdzie znajdował się pokryty czapami śniegu sad, rozległ się przeciągły świst i ciągnąc za sobą warkocz kordytowego dymu, na spotkanie czołgu wyleciała rakieta. Eksplodując, skrzesała na pojeździe deszcz iskier. Po niebie rozszedł się głuchy huk, a czołg znieruchomiał. Kiedy dym się rozwiał, w T-34 rozkaszlał się rozrusznik i przy akompaniamencie zgrzytów, zataczając się na boki, czołg zaczął się wycofywać, pozostawiając przed sobą czarną wstęgę gąsienicy. Chwilę później stanął bokiem do zabudowań i znieruchomiał. Zaszumiał silnik elektryczny wieży, gdy lufa poczęła brać na cel dom Waltera.
Mäuse, założona przez walońskich osadników w 1478 roku, usytuowana była wzdłuż koryta rzeczki, której pruska nazwa niebawem została zapomniana, a jej miejsce zajęła bardziej swojska, przyniesiona z Brabancji. To położenie zapewniało łatwy dostęp do bieżącej wody, która odpowiednio uregulowana, zaczęła napędzać koło młyńskie. Dziesiątki pokoleń kobiet prało w tej rzeczce ubrania, miarowo tłukąc kijankami w sterty namydlonych koszul i gaci. Tysiące dzieci polerowało tam stalowe i miedziane garnki, wcierając w nie drobny rzeczny żwirek. Nad rzeką górował las ze swymi ciemnymi świerkami i pysznymi paprociami. To z niego wyjechały dwa T-34, a ich załogi miały teraz świetny widok na panoramę wsi. Kontrastująca z bielą śniegu czerwień dachów Mäuse stała się dobrym celem dla czołgistów. Otworzyli ogień, starannie mierząc, aby nie zmarnować choćby jednego naboju.
Pierwszy był dom Waltera. Rozpędzony do prędkości ośmiuset metrów na sekundę pocisk odłamkowy, przelatując przez werandę, minął staruszka o kilka centymetrów, swym pędem zbijając go z nóg. Eksplodował ułamek sekundy później na blacie kuchennym, w samym środku domu, nim upadające ciało Waltera dosięgło podłogi. Fala uderzeniowa skruszyła komin, który pociągając za sobą dach, z trzaskiem zwalił się do wnętrza. Deszcz iskier i ceglanych odłamków przykrył leżącego. Wapienny pył opadał powoli, mieszając się z płatkami śniegu.
Walter niezgrabnie dźwignął się z podłogi, pozostawiając na pobielonym pyłem parkiecie ciemny ślad. Z uszu ciekła mu krew, czuł mdłości i ledwo utrzymywał równowagę. Rozglądał się naokoło, do końca nie zdając sobie sprawy z tego, co się wydarzyło. Po kilku chwiejnych krokach potknął się o żarzącą się deskę, będącą kiedyś stołem kuchennym. Upadł, uderzając skronią o kant futryny drzwi. Zanim stracił przytomność, zdołał jeszcze zadać sobie w myślach pytanie: Wo ist mein Hund?
Dom starego Wolfa, trafiony niemal jednocześnie dwoma pociskami, rozsypał się w deszcz potłuczonych dachówek i stanął w płomieniach. Położony nieco dalej, na drugim brzegu rzeczki, dom Kӧnigsmannów cudem przetrwał pierwszą salwę. Mniej szczęścia mieli Millerowie z podcieniowej siedziby, pamiętającej jeszcze czasy Wojny Północnej. Ich dom runął jak domek z kart, grzebiąc w zgliszczach ciała mieszkańców. Przez murowaną siedzibę piekarza Willego przemknął pocisk – wpadł oknem kuchennym, przeleciał przez salon i tłukąc szybę na ganku, ugodził prosto w stodołę. W ciągu dwóch minut wieś zasnuła się czarnym dymem. Kiedy ostrzał ustał, nad Mäuse zawisła cisza. Cisza, której ciężar wgniatał w ziemię, tak nieodwracalną jak to, co się wydarzyło. Owa cisza była jednocześnie wyczekiwaniem dalszego ciągu zagłady.
Do dwóch ciemnych kształtów przycupniętych na skraju wsi dołączyło mrowie sylwetek ludzkich, ubranych w białe kombinezony. Żołnierze stali chwilę przy czołgach, przekrzykując ich pracujące silniki, po czym ruszyli w dół. Płynnie rozwinęli tyralierę i kierując lufy broni w stronę płonącej wsi, wolnym krokiem weszli między zabudowania.
Walter się ocknął. W głowie szumiała mu już tylko jedna myśl. Musiał odnaleźć psa. Nieporadnie dźwignął się na kolana i opierając się o zakrwawioną futrynę, stanął na nogach. Wszystko dookoła falowało, jakby całe Mäuse porwały fale oceanu. Dostrzegł idące ku niemu niewyraźne sylwetki w bieli.
– Haben Sie meinen Hund gesehen? – zapytał. Twarz miał pokrytą szybko krzepnącą krwią, a z tlącego się ubrania unosił się dym. Wyglądał jak uciekinier z piekła, pewnie dlatego żołnierze ominęli go lękliwie i poszli dalej. Zataczając się, brnął przez śnieżne zaspy w stronę lasu. Wiedział, że Rosie gdzieś tam jest i wystarczy tylko dobrze poszukać. – Ich werde dich finden, mein Freund – wyszeptał.
Chwilę później Mäuse wypełniło się hukiem wystrzałów i detonacjami granatów. Los się dopełnił.
Moja trasa wiedzie z Elbląga na wschód. Jadę prosto w stronę miejscowości Grzechotki, gdzie znajduje się przejście graniczne z Obwodem Królewieckim.
Włączając się w drogę E28, mijam to, co zostało z elbląskiego poligonu, który w czasach Układu Warszawskiego służył 16 Dywizji Pancernej Wojska Polskiego. Wkraczam w tajemniczą krainę pancernych „dekli”, w której w dalszym ciągu wyczuwalny jest klimat Ziem Odzyskanych. Spośród lasów i pagórków wyłaniają się duże gospodarstwa murowane z czerwonej cegły. Typowe budownictwo Prus Wschodnich z czasów, gdy stolicą tej krainy był Królewiec, gdzie urząd gauleitera piastował słynny Erich Koch. Jadę ze świadomością tego, że wiele z wiszących nad drogą wiaduktów prowadzi do nieistniejących już wsi, po których pozostały jedynie ceglane pagórki, obramowane zdziczałymi sadami.
Samochód sunie pośród pól Wysoczyzny Elbląskiej. Droga biegnie prosto jak strzelił, a szerokie pobocza sugerują, że szosa przewidziana była na więcej niż dwa pasy ruchu. Gdzieniegdzie spod asfaltowej nawierzchni wyłaniają się połacie betonowych płyt, podobnych tym, które znamy z niemieckich autostrad. Miejscowi nazywają ją „Berlinką”. Choć dawna stolica Niemiec znajduje się kilkaset kilometrów dalej na zachód, to miano Berlinki jest bardzo trafne. W czasach kiedy Führerem Niemców był Adolf Hitler, droga ta stała się jedną ze sztandarowych inwestycji narodowego socjalizmu, a jej budowa miała ścisły związek z hitlerowskimi roszczeniami do tak zwanego Korytarza Pomorskiego, które z kolei stały się podstawowym pretekstem do agresji na Polskę w 1939 roku. Na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych, czyli w czasach największej chwały III Rzeszy, szosa, którą jadę, miała stać się jednym z pierwszych odcinków planowanej autostrady relacji Królewiec–Berlin. Niepomyślny dla państwa narodowych socjalistów przebieg wojny pokrzyżował te plany i do użytku oddano zaledwie kilka jej odcinków. Wzrok przykuwają przerzucone nad drogą wiadukty, z których każdy jest inny. Nic dziwnego, każdy został zaprojektowany na politechnice berlińskiej jako osobna praca dyplomowa.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Jan Długosz, Roczniki, czyli kroniki sławnego Królestwa Polskiego, 1480, księga I. [wróć]