Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ksiażka „Za lustrem lustracji” powstała z potrzeby wyjaśnienia czytelnikom sytuacji, w jakiej znalazł się kilka lat temu Krzysztof Kąkolewski – bezkompromisowy reporter, twórca reportażu psychologicznego. Jako autor książek ujawniających tajemnice współczesnej historii Polski stał się obiektem oskarżeń, pomówień i niewybrednych plotek. O tym, czym naprawdę była twórczość Kąkolewskiego, mówi ta książka.
Krzysztof Kąkolewski urodził się 16.03.1930 w Warszawie w rodzinie inteligencji poszlacheckiej. W 1948 rozpoczął pracę i równocześnie studia humanistyczne. Od 1949 pracuje w dziennikarstwie. Początkowo zajmował się sprawami interwencyjnymi. W latach 1955-1958 pisał reportaże demaskatorskie. W 1958 wystartował od zera jako reporter kryminalny. Opisywał dochodzenie do prawdy. Ze znanego stał się popularny.
Duża wrażliwość, dociekliwość, kojarzenie faktów i rozległa wiedza przysporzyły mu wielu czytelników i zwolenników. Jego książki, mające liczne wznowienia, sprzedawano spod lady. Po 1989 pisał analizy z historii najnowszej Polski (7 tomów), będące dla wielu osób niewygodne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 330
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Krzysztof Kąkolewski
Za lustrem lustracji
© Copyright by Krzysztof Kąkolewski, 2015
© Copyright by Wydawnictwo Nowy Świat, 2015
Projekt okładki: Studio Nowy Świat
druk ISBN 978-83-7386-575-4
ebook ISBN 978-83-7386-845-8
Wydanie I
Warszawa 2015
Wydawnictwo Nowy Świat
ul. Kopernika 30, 00-336 Warszawa
tel. 22 826 25 43, faks 22 826 25 47
www.nowy-swiat.pl
Wielu spośród tych, którzy przeczytali choć jedną moją książkę, pytało dlaczego wybierając tematy lubuję się w tragizmie wydarzeń, ich skomplikowaniu, niepełnej jasności, w wątkach, które znajdują niedostępne początkowo wyjaśnienie dopiero po pół wieku.
We wrześniu 1939 roku Polska zawisła nad przepaścią. Nikt nie wiedział, czy walka przynosi tylko ogromne ofiary, czy też w jakiś sposób ostrzega ościenne mocarstwa przed ukrytą dynamiką ujarzmionego społeczeństwa. Gdyby ułożyć kalendarz gwałtownych i niespodziewanych zmian w latach 1939-1993, byłoby ich tak wiele, że zdolność przewidywania, co należy uczynić, by ulżyć swojemu i innych losowi, byłaby całkowicie zablokowana.
Dwukrotnie los czy przeznaczenie postawiło mnie bez szans na istnienie a jedyną drogą obrony było sięgnięcie po siły Złego.
W pierwszym przypadku konsekwencją było moje odejście na długo od Kościoła. Drugi posłużył UBecji do skompilowania zemsty za samodzielność, dążenie do swojego i za mą nieugiętość i nieuchwytność.
Teraz zemsta urasta do niebotycznych rozmiarów.
Te rozważania są tylko wypreparowanym wątkiem polityczno-policyjnym mojego życia. Książka nie jest autobiografią ani pamiętnikiem, ponieważ pomija wszystkie elementy życia pochodzące od jej bohatera, wynikające z jego dążeń. Nie opisuje też potężnych sił przeciwstawiających się dążeniom każdego człowieka. Ukazuje tylko jeden aspekt – aspekt, walki o przetrwanie...
Mój ojciec zginął 17 września 1939 roku w obronie Warszawy. Miałem wtedy 9 lat i od tej pory sam musiałem być dla siebie ojcem. Podejmowałem decyzje, jakie zazwyczaj podejmują dorośli.
Był początek marca 1945 roku, prawdopodobnie był to 3 marca. Za dwa tygodnie miałem skończyć 15 lat. Tego właśnie dnia w małej miejscowości na Kielecczyźnie zawiązała się tajna organizacja. Nie pamiętam jej nazwy. W pamięci odnajduję tylko fragmenty naszych rozmów na temat imienia, które jej nadamy: „Dzieci AK.”, „Tajna Siła” czy „Bez Nazwy”. Nie pamiętam też kto był jej komendantem. W dążeniu do zapomnienia wszystkiego, co niebezpieczne, zapomniałem także, że zostałem dowódcą tej dziecięcej armii i przyjmowałem przysięgę swych żołnierzy, choć całe lata sądziłem, że byłem tylko szefem sztabu. Tylko jeden spośród 8-12-osobowej armii przyznaje się, że do niej należał. Że w ogóle istniała, można było powiedzieć dopiero w 2004 roku.
Jak na nasz wiek, byliśmy nieźle uzbrojeni, choć broń krótką musieliśmy kupować na niebezpiecznym, podziemnym rynku. Ja na przykład miałem– Waltera, inny członek z grona sztabowców – nagana, a jeszcze inny twierdził, że ma PS8, choć nigdy tej broni nie pokazał. Resztę uzbrojenia zbieraliśmy w euforii. Broń, amunicja i sprzęt wojskowy leżały na polach, łąkach i w przydrożnych rowach. Dzięki temu staliśmy się posiadaczami skrzyń pełnych granatów, kostek trotylu, pancerfaustów, a nawet plecaków i chlebaków, które niewątpliwie przydałyby się, gdybyśmy zostali zmuszeni ukryć się w lesie. Pamiętam, że moją największą zdobyczą był potężny perszeron maści kawa z mlekiem, lekko ranny w lewą łopatkę.
Uważając się za następców Armii Krajowej i kontynuatorów jej walki zgrzeszyliśmy czymś więcej niż pychą. Gdy zwróciłem się o pomoc, instruktaż; i protektorat do Janusza Czajkowskiego, który był szefem pionu wywiadu i kontrwywiadu podobwodu AK, zorientowałem się, że on – inaczej niż reszta żołnierzy podobwodu – nie ujawnił się po wkroczeniu Sowietów. Po wielu latach dowiedziałem się, że szef wywiadu i kontrwywiadu Komendy Okręgu AK w Kielcach był sowieckim szpiegiem. Wtedy jednak Czajkowski powiedział tylko, że już do żadnej organizacji nie należy, bo AK, której przysięgał wierność, została rozwiązana, a on jest zwykłym, choć opóźnionym studentem prawa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Z rozmowy zapamiętałem przede wszystkim jego zmartwienie stopniem dekonspiracji. Chciał zorientować się, czy poza mną także inni członkowie organizacji słyszeli o nim.
Wiedzę o nim zawdzięczałem skrytce w „zamurowanym pokoju”, wybudowanej przez wuja Józefa, która w momentach największego niebezpieczeństwa miała być naszym ostatecznym, ale doraźnym schronieniem. Byłem więc depozytariuszem kilku tajemnic, a wizytą u Janusza dotknąłem największej, aktualnej w najwyższym stopniu – on nie ujawnił się nie tylko przed Rosjanami, ale w czasie niemieckiej okupacji był zakonspirowany także wobec komendy AK w Kielcach. Z rozmowy zapamiętałem jeszcze niezrozumiałe wówczas dla mnie zdania:
– Niech pan pamięta! Za wszelką cenę musi pan unikać więzienia w obecnym ustroju. W więzieniu pana wywrócą na nice, będzie pan zmuszony dokonać zła, którego pan by na wolności nigdy nie popełnił, potem już nie wróci pan do życia. – Miło mi było wówczas, że mówił do mnie „proszę pana”.
Nasza organizacja postawiła sobie za cel ciągłe dozbrajanie się i ćwiczenia w terenie, np. w rzucaniu granatami. Żadnych ulotek nie drukowaliśmy, gdyż uważaliśmy, że społeczeństwo i tak jest przeciwne okupacji radzieckiej, a ci, którzy już przystąpili do PPR, najwyżej zaalarmują władze, że konspiracja się odradza. Gromadziliśmy za to ogromne ilości trotylu, bo zgodnie z naszą doktryną wojenną – o ile tak można nazwać nasze plany – postanowiliśmy, że nie będziemy wykonywać wyroków śmierci czy zabijać poszczególnych wrogów, lecz gdy nadejdzie czas działania, wysadzać w powietrze całe obiekty wraz z załogami. Poważny kłopot z tymi militarnymi zapasami miał mój wuj, który przejąwszy rodzinną posiadłość pod koniec lat 40, musiał nająć kilku robotników, by wykopali ogromny, głęboki dół, nazwany przez nich grobowcem. Po ich odejściu wuj wrzucił do niego zapas trotylu i granatów, i zasypał.
Nasza działalność była uwarunkowana czasowo. Czekaliśmy na koniec wojny aliantów z Niemcami, a następnie akcję aliantów przeciw ZSRR, która zmusiłaby Armię Czerwoną do wycofania się poza granicę z 1939 roku. Zrzucenie bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki uświadomiło nam, że alianci nie wiedzieli, po co walczą, i wojnę przegrali. Czyż bowiem nie lepiej było zrzucić bomby gdzieś w syberyjskiej tundrze i – nie szkodząc ludziom i miastom – uświadomić Sowietom konieczność wycofania się?
Niedługo potem to armia amerykańska wycofała się z Europy Środkowej, alianci zajęli się sprawami Dalekiego Wschodu, a nas pozostawili w objęciach Związku Sowieckiego. Nikt nie wiedział, czym to się skończy, a nastroje w organizacji zmieniły się o tyle, że uznaliśmy za winnych nie Stalina, ZSRR i polskich komunistów, lecz Anglików i Amerykanów. Zastanawialiśmy się nad sposobem wyrażenia nienawiści do nieżyjącego już prezydenta USA, Roosevelta, który naszym zdaniem był winien wszelkiego zła2. Nie mieliśmy wątpliwości, że skoro Amerykanie wycofają się z Europy, to Armia Czerwona ruszy na Zachód, rozbije zdekompletowane i rozformowane oddziały alianckie i przejdzie Ren. To będzie nauczka dla anglosaskich zdrajców. Dobrze byłoby nawet uczestniczyć w takiej inwazji, by pokazać, że Zachód zasłużył na karę także z naszej strony. Na wieżyczkach sowieckich czołgów wjechać do wymarzonego w dzieciństwie Paryża! Kto wie, czy tak by się nie stało, gdyby nie błędna polityka Rosji wobec podbitych przez nią narodów.
Wobec tych przemyśleń i dylematów nasza organizacja zakończyła działalność, a my przypomnieliśmy sobie delikatne napomnienie Janusza, iż przede wszystkim trzeba zadbać o wykształcenie. Dołączyła do tego porażka propagandowa antykomunistów, którzy przepowiadali, że Polska będzie 17 republiką, język rosyjski będzie językiem urzędowym, powrócą masowe wywózki na Sybir, a młodzież ze sfer inteligenckich zostanie pozbawiona możliwości studiów i skierowana do najcięższych prac fizycznych. Chociaż w dalszym działaniu władz komunistycznych w Polsce przejawiły się tendencje zapowiadane przez przeciwników realnego socjalizmu, to jednak wówczas, szczególnie w latach 1945-1949, wydawało się, że co prawda „nie wszystko można ocalić, ale będzie można żyć”.
W moim przypadku nad możliwością dalszej nauki zawisły najczarniejsze chmury – nie z powodu wkroczenia Rosjan, lecz z powodu okupacji niemieckiej. Nie miałem nawet świadectwa ukończenia szkoły podstawowej, gdyż przerwałem naukę w klasie szóstej i przeszedłem na komplety. Aczkolwiek moimi nauczycielami były osoby niezwykłe, o wiele lepiej wykształcone niż ówcześni nauczyciele, to jednak nie miałem żadnego potwierdzenia poziomu mojej wiedzy – w niektórych dziedzinach rozległej i głębokiej, a w innych wprost nieistniejącej. Moja matka po jednym z tajnych egzaminów zorientowała się, że zakonspirowanie egzaminowanych i egzaminatorów jest minimalne. W oznaczonym dniu do położonego na odludziu domku w sąsiednim miasteczku maszerowały grupy młodzieży prowadzonej przez nauczycieli. Wszyscy czekali potem przed domem i na schodach ganku, aby usiąść naprzeciwko starszego pana do egzaminu zakamuflowanego nieudolnie jako gra w brydża. Gdy opowiedziałem o tym matce, powiedziała: „Dość, nigdy więcej!”.
Po wojnie dojazd do miasteczka, w którym oczekiwali egzaminatorzy legalnie już działającego gimnazjum, był niemożliwy. Trzeba było wskakiwać w biegu do zwalniających na stacji pociągów towarowych albo wstawać przed piątą, by od szóstej czekać przed szkołą na lekcje, które rozpoczynały się o ósmej. Poza tym czekały nas rozmowy decydujące o tym, do której klasy miałbym być przyjęty, a ponieważ nie zgłosiłem się zaraz po wkroczeniu Rosjan, czyli w styczniu 1945 roku, to i tak straciłbym cały rok. W sierpniu 1945 roku rekrutacja przybrała dramatyczny obrót. Przystąpili do niej zarówno ci, którzy się ujawnili, jak i ci, którzy zaniedbali naukę, i ci wreszcie, którzy byli prymusami u nauczycieli-egzaminatorów. Moja matka, bojąc się o mnie podwójnie – bo mogłem wpaść pod pociąg albo wypaść na zawsze z systemu szkolnego – mimo niezwykłej zaradności, którą wykazywała podczas wojennych lat, osamotniona po tragicznej śmierci męża, po utracie naszego mieszkania w Warszawie, będąc właściwie bezdomną, teraz zdawała się oczekiwać na jakiś nowy akt łaski.
Pewnego dnia pod koniec sierpnia 1945 roku w okno zapukała nieznajoma pani, która przedstawiła się mojej mamie jako siostra bezhabitowa z małego zgromadzenia w pobliżu i powiedziała coś, co mogło się nam tylko przyśnić:
– Podobno ma pani syna, który uchodzi za zdolnego i nie znalazł szkoły, do której mógłby uczęszczać? Warunki materialne pani są bardzo ciężkie. W Kielcach jest gimnazjum i liceum im. św. Stanisława Kostki, które na moją prośbę i za moim poręczeniem mogłoby pani syna przyjąć, początkowo jako wolnego słuchacza, a potem już jak oni zdecydują.
Z siostrą Kumorówną pojechaliśmy do Kielc na pace sowieckiej ciężarówki, a potem odnaleźliśmy tę szkołę. Dama w czerni i ja, obdartus nieprzypominający w niczym warszawskiego dziecka, stanęliśmy przed dyrektorem. Nie zwracał zbytniej uwagi na opinię siostry Kumorówny, lecz przeprowadził ze mną krótka, niebezpieczną dla mnie, ale i podnoszącą ostatecznie na dachu, rozmowę. Moją pozycję w tych negocjacjach – i tak niewyobrażalnie niską – obciążało jeszcze i to, że nie miałem gdzie się podziać. Nasze warszawskie mieszkanie spłonęło, a moja matka pozostawała bez pracy w Suchedniowie.
Warunki, jakie postawił dyrektor, były twarde. W ciągu pierwszego semestru, do Bożego Narodzenia, miałem zdać ze wszystkich przedmiotów obowiązujących uczniów gimnazjów klas 1-3. Gdybym oblał, straciłbym prawdopodobnie możliwość zaliczenia choćby początków gimnazjalnej edukacji. Wypełniła mnie jednak radość, przedwczesna i naiwna, i 31 sierpnia, prawie dosłownie z węzełkiem i teczką biurową mojego ojca, zjawiłem się w szkole.
W internacie, dokąd mnie skierowano, dał się odczuć jakiś rodzaj przerażenia czy zastraszenia. Jeden z uczniów płakał skulony w kącie. Inni pożerali pospiesznie przywiezione z domu zapasy, jak gdyby w obawie ich utraty. Dopiero rano, 1 września, zwaliła się cała chmara tych, którzy mieli być moimi kolegami. Pierwszą rzeczą, jaką zrobili, było wyrzucenie z łóżek ustawionych w kątach sali tych, którzy lekkomyślnie je zajęli. Okazało się, że były one zarezerwowane dla uczniów ubiegłorocznych. Ponieważ jeden z chłopców spał, więc razem z siennikiem wynieśli go na korytarz. Pozostałe posłania zlustrowali i ustalili rozmieszczenie nowych uczniów.
Pierwsza noc nie tylko nie była spokojna i nie dawała snu, ale wszelka radość, jaka płynęła z uczepienia się jakiegoś miejsca w szkole, nie dość, że zniknęła, to przerodziła się w obawę, że w tym budynku uczniów może spotkać coś złego. Pierwszej nocy zostawiono mnie w spokoju, ale oznaczało to, że będę ofiarą następnej. Postanowiłem nie dać się bić za żadną cenę. Usnąłem jednak, a obudziło mnie odczucie zaciskającego się na moich nogach sznura. Nie pomyliłem się. Napastnicy chcieli mnie skrępować i przywiązać do łóżka. Wyrwałem się i wyciągnąwszy spod poduszki niemiecki nóż wojskowy, który znalazłem kiedyś podczas „dozbrajania” naszego oddziału, stanąłem na łóżku wymachując nim przed napastnikami, latarką zaświecili mi w oczy, a jeden z nich wybuchnął śmiechem:
– Obejrzeliśmy sobie twoją buźkę. A teraz dalej, noc długich noży! – Zabrali z mojego łóżka sznury i pobiegli do kolejnej sali, z której wkrótce dobiegł przeraźliwy krzyk następnej ofiary.
Stosowali metodę „na rower” – odpowiednio poskręcane kawałki papieru włożyli komuś między palce stóp i podpalili. Ofiara, wyrwana z głębokiego snu, poruszała nogami jakby jechała na rowerze – stąd nazwa swoistej tortury. Nie miałem ochoty występować w obronie napadniętego i postąpiłem chyba dobrze, bo między napastnikami a ich ofiarami – jak zaobserwowałem to później – istniała pewna więź, która polegała na solidarnym porozumieniu: wy nas bijecie, a my na was nie skarżymy.
Z biegiem czasu zarówno w internacie, jak i później, w 4. klasie gimnazjum i 1. klasie liceum, podział czy polaryzacja na katów i ofiary zaczął się pogłębiać. Zaczęły się też ujawniać osoby szczególnie bezbronne i podatne na przemoc. To na nich koncentrowała się cała pomysłowość i dynamizm działania napastników, na nich kumulowały się ich wysiłki. Zastosowali różne stopnie okrucieństwa. Doszło do tego, że w 1. klasie liceum matematycznego uczeń Zbigniew Stychno był stałą ofiarą, co napastników doprowadzało niemal do ekstazy – wszyscy pozostali rzucali się na niego w dzikiej, stadnej, wzajemnie podniecanej nienawiści. Ilekroć klasę opuścił profesor, chłopaka wyciągano z ławki, wleczono i kładziono na katedrze, krzycząc, że już nie musi się starać, by być profesorem, bo jest nim, skoro już jest na katedrze. Tłuczono go przy tym czym popadło, od otwartych dłoni począwszy, poprzez piórniki i paski, a na kapciach skończywszy. Pewnego dnia nieszczęśnik ów zaparł się obiema nogami o blat katedry pchniętej gwałtownie przez agresorów w stronę otwartego okna. Zderzenie z parapetem wyrzuciło go za okno, ale wysportowani napastnicy schwycili go za ubranie, stopy i włosy wyłamując przy tym palec. Trupa nie chcieli, zdołali go zatrzymać.
Moje rozczarowanie szkołą, po okresie rozmodlenia i wdzięczności wobec zakonnicy i dyrekcji, narastało w miarę, jak poznawałem rytuały ugruntowane zaledwie w okresie poprzedniego półrocza. Odbierały mi one nie tylko sen, ale wprost zmuszały do poszukiwania możliwości wyrwania się choćby z internatu, jeśli nie ze szkoły w ogóle. Nie miałem jednak gdzie się podziać. Matka mieszkała w odległym o ponad 50 kilometrów miasteczku, nie było jej stać na wynajęcie dla mnie prywatnej stancji w Kielcach.
1 listopada 1945 roku pojechałem ją odwiedzić. Zostaliśmy zaproszeni na przyjęcie do zaprzyjaźnionej rodziny, z której aż dwie dziewczyny – studentki – były moimi nauczycielkami podczas okupacji. Jedna z nich, zamieszkująca wówczas w Kielcach, oznajmiła, że musi się przenieść do Warszawy, by skończyć studia. Jej właśnie opowiedziałem o swoich szkolnych przygodach usilnie prosząc, by niczego nie powtarzała matce. Ona jednak powtórzyła jej wszystko. Dalej sprawy potoczyły się jakby za modlitewnym wstawiennictwem siostry Kumorówny:
– Pani Włado – powiedziała moja była profesorka – wyjeżdżam do Warszawy i zostawiam malutkie, dwupokojowe mieszkanko z kuchnią i wygódką na półpiętrze. Przypuszczam, że uda mi się panią i Krzysztofa zameldować na pobyt czasowy. Jedyną niedogodność może tworzyć nocująca od czasu do czasu w jednym z pokoików młoda kobieta.
Nim jednak nastąpiło moje pożegnanie z internatem, zaistniały wydarzenia, o których powinienem opowiedzieć. Tam właśnie poznałem jego opiekuna – młodego księdza Andrzeja. Ciągnęła się za nim legenda konwertyty, u jednych wzbudzająca podziw i szczere uznanie, u innych, którzy widzieli w nim nadgorliwca – uczucia wręcz przeciwne. W czasie wojny przyjęto go do seminarium. Został księdzem niezwykłym jak na owe czasy – grał w piłkę nożną i szczypiorniaka, chodził na wycieczki. Różnica wieku między nim a uczniami spóźnionymi z powodu wojny była minimalna – jeden z uczniów był nawet od niego starszy.
Ksiądz Andrzej uważał, że zespołem można kierować sprawnie mając w nim bliskich i zaufanych pomocników. Zapewne za ich pośrednictwem dotarło do niego, że ja i mój przyjaciel Lech Wardyński oraz niezwiązany z nami, ale mający podobne doświadczenia kolega (wszystkich nas należących przed wojną do wyższej warstwy klasy średniej okupacja niemiecka, a potem sowiecka, strąciła na społeczne dno), jesteśmy „rozkapryszeni” i rozżaleni z powodu trudnych dla nas warunków. Umieścił nas wówczas w czteroosobowej salce, dodając do towarzystwa jeszcze jednego „przewrażliwionego”. Ta jego „troska” o nas stała się przyczyną naszych późniejszych kłopotów. Gdy dowiedział się, że zarówno Lech Wardyński, jak i ja – mimo częściowego uznania naszej sytuacji – opuszczamy internat, poczuł się urażony tą decyzją, ponieważ mogła ona postawić pozostającą pod jego opieką bursę w złym świetle.
Rodzice i dziadkowie Wardyńskiego, wypędzeni właśnie z majątku Korytnica koło Kielc, uznali jednak, że nasza decyzja jest słuszna, bo nie wiadomo, do czego może dojść, gdy wyizolowanie nas w lepszych warunkach wzburzy – jak to mówiła babka Lecha – „czerń internatową”.
Opuszczenie internatu nie było moją jedyną winą. Kolejną była sprawa szkolnego przedstawienia. Obsadzając role w tym religijnym misterium ks. Andrzej wyznaczył mi taką, której nie chciałem przyjąć, zresztą w ogóle nie chciałem grać. Podczas gdy wielu znanych aktorów mówi, że aktorstwo mieli we krwi od urodzenia, ja mogę powiedzieć, że od urodzenia go nie znosiłem. Obrzydzeniem napawała mnie konieczność uczenia się na pamięć cudzych tekstów i recytowania ich przed – jak to nazywali rodzice Wardyńskiego – „całą tą tłuszczą”. Poza tym – pomijając toast wygłoszony na weselu mojej ciotki – miało to być moje pierwsze wystąpienie publiczne.