Zaczarowana pani bibliotekarka - Mikulska Eliza - ebook + audiobook + książka

Zaczarowana pani bibliotekarka ebook i audiobook

Mikulska Eliza

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pierwsze spotkanie Oli i Pani bibliotekarki wywołało zupełnie nieoczekiwane wydarzenie, które zakłopotało dziewczynkę. Jednak wrażliwe, pełne empatii dziecko nieświadomie zaczyna pomagać kobiecie pokonać alergię na... dotyk! Dzięki wspólnemu spędzaniu czasu obie dowiadują się o sobie nowych rzeczy i przez to mogą bardziej wpłynąć na swoją przyszłość.

Czy może istnieć przyjaźń między dzieckiem a dorosłym? Czego w takiej relacji może nauczyć się dziecko od dorosłego, a czego dorosły... od dziecka?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 104

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 38 min

Lektor: Eliza Mikulska
Oceny
4,3 (135 ocen)
83
30
8
9
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mariaifuss

Z braku laku…

Sam początek wciągał, niestety im dalej tym gorzej. Były pewne sprawy, które zaczęły mnie denerwować - nie będę zdradzała, bo może skusicie się na poznanie książki - a końcówka to już porażka. Lektorka za to wyśmienita, jej głos jest jak promyk słońca w pochmurny dzień. :)
00
Kinga5350

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, ciepła i pouczająca opowieść, o lęku, samotności, pomaganiu, przyjaźni i miłości. Polecam :)
00
mlodekamyki

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia o relacjach, zaufaniu i przełamywaniu barier.
00
polom89

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna kśiążka
00
Andrzejob83

Całkiem niezła

Bardzo fajna książka tylko trochę długa
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Eli­za Mi­kul­ska Co­py­ri­ght © 2022 by Luc­ky
Pro­jekt okład­ki: Ilo­na Go­sty­ńska-Rym­kie­wicz
Ilu­stra­cja na okład­ce: Art Ma­ster (stock.ado­be.com)
Skład i ła­ma­nie: Mi­chał Bog­da­ński
Re­dak­cja i ko­rek­ta: Klau­dia Jo­va­no­vska
Ilu­stra­cje: pi­ki­su­per­star / Fre­epe­ik.com
Wy­da­nie I
Ra­dom 2022
ISBN 978-83-67184-58-8
Wy­daw­nic­two Luc­ky ul. Że­rom­skie­go 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­luc­ky.plwww.wy­daw­nic­two­luc­ky.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
.

Roz­dział I

W nie­du­żym mia­stecz­ku, w ma­łym do­mecz­ku miesz­ka­ła so­bie pew­na Pani. Nie mia­ła dzie­ci ani wnu­ków, nie mia­ła też kota ani psa czy kwia­tów na pa­ra­pe­cie. Była nie­mło­da i nie­sta­ra, szczu­pła, nie­wy­so­ka, mia­ła bu­rzę czar­nych lo­ków, któ­rych nie po­tra­fi­ła do ko­ńca ujarz­mić, i błękit­ne oczy. Jej oczy były tak błękit­ne, jak gór­skie je­zio­ro, ro­snące przy le­śnej dro­dze nie­za­po­mi­naj­ki albo nie­bo w bez­chmur­ny, let­ni dzień. Nikt jed­nak nie chciał w nie pa­trzeć. Oczy te bo­wiem mro­zi­ły ka­żde­go, kto w nie spoj­rzał. Jak­by nie były żywe, tyl­ko mar­twe i zro­bio­ne z ka­wa­łków szkła albo lodu. Star­si mó­wi­li, że przy­po­mi­na­ją oczy Ba­zy­lisz­ka z baj­ki, czy­li stwo­rze­nia z ko­gu­cią gło­wą i ogo­nem węża, któ­re­go spoj­rze­nie za­mie­nia­ło lu­dzi w ka­mień.

W do­dat­ku Pani pra­co­wa­ła w bi­blio­te­ce, gdzie spo­ty­ka­ła ró­żnych lu­dzi. Po­dob­no, gdy po­da­wa­ła ksi­ążki, jej do­tyk był lo­do­wa­ty, a dłu­gie pa­znok­cie za­wsze po­ma­lo­wa­ne na krwi­sto­czer­wo­ny ko­lor. Nic dziw­ne­go, że lu­dzie jej uni­ka­li. Gdy do­tknęła ich zim­ną dło­nią, na przy­kład po­da­jąc ksi­ążkę, wzdry­ga­li się z obrzy­dze­nia. A gdy spoj­rza­ła tymi swo­imi ocza­mi, pa­ra­li­żo­wa­ło ich i do­pie­ro po chwi­li przy­po­mi­na­li so­bie, co chcie­li po­wie­dzieć. Czy­żby cza­ro­wa­ła? Może była wie­dźmą? Nie­któ­rzy tak my­śle­li, lecz nikt nie od­wa­żył się Pani za­py­tać, jak jest na­praw­dę. Wia­do­mo, jak świat świa­tem, plot­ki żyją swo­im ży­ciem.

Nikt tej Pani nie od­wie­dzał, miesz­ka­ła sama. Sama ro­bi­ła za­ku­py, sama sprząta­ła, sama cho­dzi­ła na spa­ce­ry. Wszyst­ko sama. Nikt nie wie­dział, jak czu­ła się ze swo­ją sa­mot­no­ścią i co tak na­praw­dę czu­ła. Nikt ni­g­dy nie za­py­tał o jej pry­wat­ne spra­wy. Ka­żdy się bał i wo­lał uni­kać na tyle, na ile to było mo­żli­we. A że w tym mia­stecz­ku znaj­do­wa­ła się tyl­ko jed­na bi­blio­te­ka, to ka­żdy wcze­śniej czy pó­źniej do niej tra­fiał i spo­ty­kał się z Pa­nią.

Nikt na­wet nie znał jej imie­nia, no może poza dy­rek­to­rem bi­blio­te­ki, któ­ry, gdy przyj­mo­wał ją do pra­cy, mu­siał oglądać jej do­ku­men­ty. Te­raz jed­nak, po wie­lu la­tach, na­wet on mu­sia­łby dłu­go my­śleć, by so­bie to przy­po­mnieć.

Nikt też nie wie­dział, czy Pani ma ja­ki­chś ro­dzi­ców. Wszy­scy my­śle­li, że na pew­no ma, bo prze­cież ka­żdy z nas ma, Wy rów­nież, jed­nak nikt ni­g­dy ich nie wi­dział. Tak jak nikt nie wi­dział, by Pani kie­dy­kol­wiek się uśmiech­nęła. Lu­dzie mó­wi­li, że jest chłod­na, sta­now­cza i odro­bi­nę wy­nio­sła, co­kol­wiek to zna­czy. Je­śli nie ro­zu­mie­cie, po­pro­ście ro­dzi­ców, żeby Wam wy­ja­śni­li. Często dzie­ci w przed­szko­lu czy w szko­le sły­sza­ły hi­sto­rię o Pani, któ­ra jest jak­by nie z tego świa­ta. Stra­szy­ły się mi­ędzy sobą, mó­wi­ąc:

– Jak będziesz mi do­ku­czał, to przyj­dzie do cie­bie Pani, zo­ba­czysz!

I wte­dy ten, któ­ry do­ku­czał, po pro­stu od­pusz­czał. Dzie­ci nie wie­dzia­ły, co ta Pani mo­gła­by im zro­bić, lecz samo to, że przyj­dzie, na­pa­wa­ło je lękiem. Nie chcia­ły jej oglądać, choć Pani wca­le szpet­na nie była. Nie­jed­na dziew­czyn­ka ma­rzy­ła o ta­kiej bu­rzy czar­nych lo­ków czy czer­wo­nych pa­znok­ciach. Jed­nak spoj­rze­nie błękit­nych oczu i chłód dło­ni prze­ra­ża­ły i nie po­zwa­la­ły się do Pani zbli­żyć.

I tak so­bie żyli miesz­ka­ńcy mia­stecz­ka i żyła so­bie Pani, a że miesz­ka­ła na obrze­żach, to nie prze­szka­dza­ła ni­ko­mu. No, oczy­wi­ście poza tymi sy­tu­acja­mi, gdy ko­muś była po­trzeb­na ksi­ążka i mu­siał iść do bi­blio­te­ki, a Pani były po­trzeb­ne za­ku­py i mu­sia­ła iść do skle­pu. Ko­bie­ta wie­dzia­ła, że o niej plot­ku­ją, lecz nie przej­mo­wa­ła się tym. Lu­bi­ła swo­ją pra­cę, miesz­ka­nie, mia­stecz­ko i jego miesz­ka­ńców. Żyła tak, jak się do tego przez lata przy­zwy­cza­iła i nie chcia­ła żad­nych zmian. Ni­g­dy zmian nie lu­bi­ła i uwa­ża­ła, że nie są jej do ni­cze­go po­trzeb­ne. A że z na­tu­ry nie była roz­mow­na, to sa­mot­no­ść jej nie prze­szka­dza­ła. Osta­tecz­nie mo­żna prze­cież włączyć te­le­wi­zor, któ­ry będzie do nas mó­wił, praw­da?

Ale pew­ne­go dnia zda­rzy­ło się coś niby zwy­kłe­go, jed­nak zu­pe­łnie nie­ocze­ki­wa­ne­go. Do bi­blio­te­ki przy­szła dziew­czyn­ka, żeby od­dać ksi­ążki. Krót­ko jesz­cze miesz­ka­ła w mia­stecz­ku i nie zdąży­ła po­znać hi­sto­rii bi­blio­te­kar­ki.

– Dzień do­bry. Je­stem dziś bar­dzo szczęśli­wa. Do­sta­łam szóst­kę z te­stu, bo Pani wy­po­ży­czy­ła mi naj­lep­sze ksi­ążki o zwie­rzętach. Nikt ta­kich nie miał. I ja naj­le­piej mo­głam się przy­go­to­wać. – Dziew­czyn­ka mó­wi­ła i mó­wi­ła i cały czas się uśmie­cha­ła.

A Pani słu­cha­ła i słu­cha­ła z ka­mien­nym wy­ra­zem twa­rzy i ki­wa­ła gło­wą. I wte­dy, nie­wie­le my­śląc, dziew­czyn­ka po­de­szła i... przy­tu­li­ła bi­blio­te­kar­kę. Małe rącz­ki ob­jęły ko­bie­tę w oko­li­cach ud i za­ci­snęły w ob­ręczy uści­sku. Nie spo­dzie­wa­ła się tego. Za­sko­czy­ło to też lu­dzi prze­by­wa­jących wów­czas w bi­blio­te­ce. Na­gle prze­sta­li mysz­ko­wać po pó­łkach w po­szu­ki­wa­niu be­st­sel­le­rów i wszy­scy wpa­try­wa­li się w Pa­nią i w dziew­czyn­kę. Zro­bi­ło się zu­pe­łnie ci­cho. Nikt nie śmiał na­wet od­dy­chać, nie bo­jąc się, że może to gro­zić nie­do­tle­nie­niem.

Trwa­ło to kil­ka se­kund, lecz wszyst­kim zda­wa­ło się, że ci­ągnęło się wiecz­no­ść. Ktoś miał śmia­ło­ść przy­tu­lić Pa­nią?! Toż to sen­sa­cja na mia­rę trzęsie­nia zie­mi! Nie­by­wa­łe! Dziew­czyn­ka nie za­uwa­ży­ła ci­szy, bo była bar­dzo pod­eks­cy­to­wa­na. A Pani, ow­szem. Sta­ła na środ­ku bi­blio­te­ki ni­czym spa­ra­li­żo­wa­na. Jak słup soli. Ręce wzdłuż tu­ło­wia, nogi i ple­cy wy­pro­sto­wa­ne. Pa­trzy­ła na dziew­czyn­kę błękit­ny­mi ocza­mi i lu­dziom zda­wa­ło się, że te oczy są jak­by mniej błękit­ne. A może to przez za­sko­cze­nie? Nie dało się bo­wiem ukryć, że Pani nie spo­dzie­wa­ła się ta­kie­go za­cho­wa­nia. Wszy­scy byli zdzi­wie­ni, że nie pró­bo­wa­ła się wy­swo­bo­dzić z tego uści­sku. Sta­ła i sta­ła, a dziew­czyn­ka ją obej­mo­wa­ła, przy­tu­la­jąc gło­wę do jej brzu­cha.

Na­gle po­lu­zo­wa­ła ob­ręcz i spoj­rza­ła na Pa­nią, uśmie­cha­jąc się.

– Dzi­ęku­ję – po­wie­dzia­ła.

Bi­blio­te­kar­ka nie wy­trzy­ma­ła tego spoj­rze­nia i tego uśmie­chu i osu­nęła się na podło­gę. Le­ża­ła na środ­ku bi­blio­te­ki zu­pe­łnie bez ży­cia.

– Trze­ba coś zro­bić! – Ktoś z obec­nych w po­miesz­cze­niu ock­nął się.

– Ale co? – za­py­tał ktoś inny.

– Trze­ba ją ocu­cić – pod­po­wie­dział ktoś jesz­cze.

– Ale kto to zro­bi? Kto się od­wa­ży?

– A może trze­ba we­zwać po­go­to­wie?

I w bi­blio­te­ce wy­bu­chła pa­ni­ka. Aż z za­ple­cza przy­sze­dł dy­rek­tor, któ­re­go za­nie­po­ko­iły te wszyst­kie gło­sy. W ko­ńcu od daw­na wia­do­mo, że w bi­blio­te­ce trze­ba być ci­cho. A nie da się ukryć, że prze­jęci lu­dzie ci­szy za­cho­wać nie po­tra­fią. Je­dy­ny­mi oso­ba­mi, któ­re w tym mo­men­cie za­cho­wy­wa­ły się bez­gło­śnie, była le­żąca Pani i dziew­czyn­ka, któ­ra się do niej jesz­cze chwi­lę temu przy­tu­la­ła, a te­raz wpa­try­wa­ła się roz­sze­rzo­ny­mi ocza­mi w podło­gę, nie wie­dząc, co po­cząć.

Pan dy­rek­tor wsze­dł do bi­blio­te­ki i wi­dząc, co się sta­ło, od razu wy­dał dys­po­zy­cje. A że dzia­ło się to, jak już wie­cie, w ma­łym mia­stecz­ku, to do wszyst­kich zwra­cał się po imie­niu:

– Pani Zo­siu, pro­szę na­tych­miast iść do przy­chod­ni obok i przy­pro­wa­dzić le­ka­rza.

– Pa­nie Ta­dziu, pro­szę otwo­rzyć okno.

– Pani Alu, pro­szę przy­nie­ść szklan­kę wody.

– A resz­tę pa­ństwa pro­szę o ci­szę i o od­su­ni­ęcie się od Pani bi­blio­te­kar­ki. Naj­wa­żniej­szy jest do­stęp po­wie­trza.

W bi­blio­te­ce za­le­gła ci­sza. Dy­rek­tor zbli­żył się do onie­mia­łej dziew­czyn­ki i przy­tu­lił ją.

– Już do­brze. Nie martw się. Nic się nie sta­ło.

Ta po­ki­wa­ła gło­wą i wy­pi­ła wodę, któ­rą po­da­ła jej pani Ala. Na­stęp­nie usia­dła na krze­śle i cze­ka­ła na to, co też się da­lej wy­da­rzy.

Tym­cza­sem dy­rek­tor uklęk­nął z boku Pani i wca­le się nie bał, że po­gnie­cie gar­ni­tur. Nie bał się też tego, że za chwi­lę do­tknie Pani. Pró­bo­wał ją ocu­cić, lek­ko kle­pi­ąc dło­ńmi po twa­rzy.

– Pro­szę się ock­nąć, bar­dzo pro­szę – mó­wił i znów ude­rzał ją lek­ko po po­licz­kach.

W pew­nym mo­men­cie ko­bie­ta otwo­rzy­ła oczy. Przez bi­blio­te­kę prze­szło wes­tchnie­nie ulgi. Wszy­scy w niej zgro­ma­dze­ni my­śle­li, że to już ko­niec, że wsta­nie i wró­ci do pra­cy. Ona jed­nak po­now­nie za­mknęła oczy. Dy­rek­tor wy­tężył swój umy­sł, by przy­po­mnieć so­bie jej imię, i spró­bo­wał zno­wu:

– Pani Aniu, ja bar­dzo pro­szę. – Był dum­ny z sie­bie, że ma do­brą pa­mi­ęć.

W tym mo­men­cie do bi­blio­te­ki wkro­czył ener­gicz­ny pan dok­tor w bia­łym far­tu­chu, któ­ry po­wie­wał przy ka­żdym jego ru­chu, a za nim zzia­ja­na pani Zo­sia.

– Pro­szę się od­su­nąć! Pro­szę mnie prze­pu­ścić! – po­wie­dział gło­śno le­karz, szyb­ko zbli­ża­jąc się do po­szko­do­wa­nej, a jego far­tuch za­fa­lo­wał, jak­by w bi­blio­te­ce wiał sil­ny wiatr.

Lu­dzie się roz­stąpi­li na boki, dy­rek­tor wstał z klęczek, ustępu­jąc miej­sca dok­to­ro­wi, któ­ry za­czął okle­py­wać bi­blio­te­kar­kę po twa­rzy, mó­wi­ąc:

– Pro­szę wstać, pro­szę się obu­dzić.

– Ale to nie dzia­ła. Już tak pró­bo­wa­łem – rze­kł dy­rek­tor.

– Pro­szę przy­nie­ść wody – za­rządził dok­tor.

Pani Ala wy­rwa­ła szklan­kę z rąk dziew­czyn­ki i znik­nęła na za­ple­czu. Po chwi­li wy­szła stam­tąd, nio­sąc na­czy­nie wy­pe­łnio­ne po brzeg. Stąpa­ła ostro­żnie, żeby nie uro­nić ani kro­pli. Nio­sła szklan­kę ni­czym naj­wa­żniej­sze tro­feum.

Dok­tor wy­rwał z jej rąk na­czy­nie i opry­skał twarz bi­blio­te­kar­ki wodą. Ko­bie­ta otwo­rzy­ła oczy, za­mru­ga­ła i spró­bo­wa­ła usi­ąść na podło­dze. Wte­dy dok­tor do­tknął jej ręki, chcąc po­móc w przy­jęciu wy­god­niej­szej po­zy­cji. Bi­blio­te­kar­ka po­pa­trzy­ła na dok­to­ra, na swo­ją i jego rękę i... z po­wro­tem osu­nęła się na podło­gę. Dok­tor znów opry­skał jej twarz wodą. Ko­bie­ta znów otwo­rzy­ła oczy, za­mru­ga­ła i spró­bo­wa­ła wstać. On po­now­nie chciał jej po­móc, a ona po­now­nie ze­mdla­ła.

– Co się dzie­je? – Ktoś z tłu­mu nie wy­trzy­mał i za­dał py­ta­nie.

Dok­tor po­dra­pał się naj­pierw po gło­wie, po­tem po bro­dzie. Wy­glądał na bar­dzo za­my­ślo­ne­go.

– Już wiem! – wy­krzyk­nął.

– Co pan wie? – za­py­tał mężczy­zna w pa­sia­stej ko­szul­ce, sto­jący naj­bli­żej dok­to­ra.

– Ona ma aler­gię!

– Jaką aler­gię? – Szczu­pła ko­bie­ta w czar­nym ża­kie­cie i w szpil­kach nie dała dok­to­ro­wi do­ko­ńczyć zda­nia.

– No, ma aler­gię na do­tyk!

– Na do­tyk?! – Zdu­mie­li się ga­pie.

– Nie mo­żna mieć uczu­le­nia na do­tyk! To bzdu­ra! – wy­krzyk­nął pan w me­lo­ni­ku.

W bi­blio­te­ce za­wrza­ło. Wszy­scy ko­men­to­wa­li dia­gno­zę dok­to­ra. Nikt jesz­cze nie sły­szał o ta­kiej cho­ro­bie. O gry­pie, an­gi­nie czy ró­życz­ce, ow­szem. Ale o aler­gii na do­tyk? To pew­nie ja­kieś eg­zo­tycz­ne! Za­raz wszyst­kich za­ra­zi! I wy­bu­chła pa­ni­ka. Wszy­scy chcie­li ucie­kać. Jed­ni for­so­wa­li wąskie drzwi bi­blio­te­ki, pró­bu­jąc przez nie wy­jść tłum­nie. Dru­dzy wdra­py­wa­li się na pa­ra­pet wci­ąż uchy­lo­ne­go okna, by tam­tędy wy­do­stać się na ze­wnątrz.

– Pro­szę o spo­kój! – krzyk­nął dok­tor.

Lu­dzie jed­nak nie chcie­li słu­chać. Da­lej się gra­mo­li­li na pa­ra­pet i prze­ci­ska­li przez drzwi.

– To nie jest za­ra­źli­we! Tej Pani trze­ba po­móc! – Dok­tor krzyk­nął jesz­cze raz.

Lu­dzie jak­by za­sty­gli w bez­ru­chu. Od­wró­ci­li się w stro­nę bi­blio­te­kar­ki i spoj­rze­li zdzi­wie­ni na dok­to­ra. Ten wes­tchnął i po­wie­dział:

– Daj­cie szyb­ko ręka­wicz­ki.

– Do cze­go będą po­trzeb­ne ręka­wicz­ki? – Dzi­wi­li się lu­dzie i pa­trzy­li z uwa­gą, co też się za­raz wy­da­rzy.

Dok­tor po­kro­pił skro­nie bi­blio­te­kar­ki wodą i za­ło­żył we­łnia­ne ró­żo­we ręka­wicz­ki, któ­re ktoś mu po­dał. Ko­bie­ta otwo­rzy­ła oczy, za­mru­ga­ła i spró­bo­wa­ła usi­ąść. Dok­tor po­mó­gł jej, tym ra­zem do­ty­ka­jąc nie gołą skó­rą, lecz dło­nią w ręka­wicz­ce. Bi­blio­te­kar­ka usia­dła i ro­zej­rza­ła się po zgro­ma­dzo­nych.

– Dok­tor ma ra­cję! – Ktoś wy­krzyk­nął.

– Po­pa­trz­cie! Nie ze­mdla­ła! – do­dał ktoś dru­gi.

– Pro­szę się ro­ze­jść! Sy­tu­acja jest już opa­no­wa­na. W dniu dzi­siej­szym bi­blio­te­ka będzie nie­czyn­na. Pro­szę przy­jść ju­tro – za­dys­po­no­wał dy­rek­tor.

I lu­dzie nie­chęt­nie, bo nie­chęt­nie, jed­nak za­częli się roz­cho­dzić. Dok­tor za­pro­po­no­wał, że od­wie­zie bi­blio­te­kar­kę do domu. Za­le­cił jej w dniu dzi­siej­szym od­po­czy­wać. I tak też się sta­ło.

W mia­stecz­ku na­tych­miast za­wrza­ło. Wszy­scy opo­wia­da­li o bi­blio­te­kar­ce i jej dziw­nym scho­rze­niu. Ale jak je wy­le­czyć? O aler­gii na kurz, na bia­łko i py­łki ro­ślin sły­sze­li wszy­scy, ale o aler­gii na do­tyk – nikt. Może bi­blio­te­kar­ka na co dzień tak dziw­nie się za­cho­wu­je, bo ma dziw­ną cho­ro­bę? Może jak ją dok­tor wy­le­czy, bo chy­ba wy­le­czy, to prze­sta­nie być dziw­na? A dok­tor tym­cza­sem od­wió­zł bi­blio­te­kar­kę do domu, sta­ran­nie uni­ka­jąc do­ty­ka­nia jej, i po­le­cił, by na­za­jutrz od­wie­dzi­ła go w przy­chod­ni.

Gdy we­szła do ga­bi­ne­tu, dok­tor po­pro­sił, by usia­dła, a po­tem po­wie­dział:

– Jest Pani uczu­lo­na na do­tyk. To bar­dzo nie­zwy­kły ro­dzaj aler­gii. Nie le­czy się go żad­ny­mi prosz­ka­mi czy kro­pel­ka­mi, ale przez oswo­je­nie. Musi Pani przy­zwy­cza­ić się do tego, że ktoś Pa­nią do­tknie.

Dziw­na to była dia­gno­za i ko­bie­ta roz­my­śla­ła o niej całą po­wrot­ną dro­gę do domu. Przy­po­mnia­ła so­bie swo­je prze­ra­że­nie, gdy dziew­czyn­ka ją ob­jęła. A gdy na nią spoj­rza­ła i się uśmiech­nęła, ona tego nie wy­trzy­ma­ła. Co wte­dy czu­ła? Nie po­tra­fi­ła okre­ślić. Te­raz przy­szło jej do gło­wy, że do­brym po­my­słem by­ło­by prze­nie­ść się na bez­lud­ną wy­spę. Tam by­ła­by sama i nie mu­sia­ła­by przy­zwy­cza­jać się do ni­czy­je­go do­ty­ku. Ta myśl bar­dzo jej się spodo­ba­ła, choć z dru­giej stro­ny na bez­lud­nej wy­spie nie ma prze­cież bi­blio­te­ki, a ona lu­bi­ła swo­ją pra­cę. Musi to jesz­cze prze­my­śleć.

Sta­nęła pod swo­imi drzwia­mi. Na wy­cie­racz­ce coś le­ża­ło. Pod­nio­sła za­wi­ni­ąt­ko i ukłu­ła się w pa­lec. W pa­pie­ro­wej to­reb­ce ktoś scho­wał czer­wo­no-zie­lo­ny kak­tus. Do do­nicz­ki przy­pi­ęta była kar­tecz­ka z nie­co ko­śla­wym na­pi­sem: „Jesz­cze raz dzi­ęku­ję i prze­pra­szam. Ola”. Bi­blio­te­kar­ka szyb­ko we­szła do domu i usia­dła na krze­śle. Zro­bi­ło jej się go­rąco. Po­dob­nie jak wte­dy, gdy przy­tu­li­ła ją Ola. Te­raz już wie­dzia­ła, jak ma na imię dziew­czyn­ka. To nie tak, żeby ją to in­te­re­so­wa­ło, jed­nak le­piej zwra­cać się do ko­goś „Olu” niż „dziew­czyn­ko”. Jak Wam się wy­da­je?

Pani Ania się za­my­śli­ła. Po­sta­wi­ła kak­tus na sto­le i po­sta­no­wi­ła, że nie wy­je­dzie. Naj­pierw my­śla­ła, żeby do­nicz­kę wraz z za­war­to­ścią wy­rzu­cić do ko­sza na śmie­ci. Gdy tak jej się przy­gląda­ła, za­uwa­ży­ła, że do­nicz­ka ma taki sam ko­lor, jak jej pa­znok­cie. A kwiat też nie jest cały zie­lo­ny, jak wi­ęk­szo­ść kwia­tów, tyl­ko część jego list­ków ma czer­wo­ną bar­wę, któ­rą to Pani lu­bi­ła naj­bar­dziej ze wszyst­kich. Często no­si­ła ubra­nia w tym ko­lo­rze, a w domu na ka­na­pie le­ża­ły czer­wo­ne po­dusz­ki. Dla­te­go też po­my­śla­ła, że kak­tus będzie ślicz­nie wy­glądał na pa­ra­pe­cie w kuch­ni. I kie­dy ona będzie coś kro­ić czy obie­rać, będzie mo­gła na nie­go zer­kać. Tak też się sta­ło. Od tego dnia pani Ania mia­ła w domu pierw­szą żywą ro­śli­nę, o któ­rą mu­sia­ła dbać. Wia­do­mo, kak­tu­sy nie wy­ma­ga­ją częste­go pod­le­wa­nia, lecz ona swo­je­go pod­le­wa­ła re­gu­lar­nie, a on rósł jak na dro­żdżach. Lu­bi­ła na nie­go pa­trzeć i często też my­śla­ła o Oli, któ­ra po­da­ro­wa­ła jej taki pre­zent.

I wszyst­ko to­czy­ło się zwy­czaj­nym to­rem. Lu­dzie pra­wie za­po­mnie­li o cho­ro­bie pani Ani, któ­ra pra­co­wa­ła w bi­blio­te­ce, gdzie zim­ny­mi dło­ńmi po­da­wa­ła im ksi­ążki, uwa­ża­jąc, by ni­ko­go nie do­tknąć. A lu­dzie bali się spoj­rze­nia jej błękit­nych oczu, choć ci od­wa­żniej­si, któ­rzy pa­trzy­li na nią ukrad­kiem, mó­wi­li, że ostat­nio są one jak­by mniej błękit­ne. Bi­blio­te­kar­ka, któ­ra to sły­sza­ła, my­śla­ła so­bie, że to za spra­wą kak­tu­sa, któ­ry stał u niej w kuch­ni. Nie mo­żna było go do­ty­kać, bo miał kol­ce, ale pa­trze­nie na nie­go spra­wia­ło ko­bie­cie nie­zna­ną do­tąd przy­jem­no­ść. Miło do­stać coś tak nie­prak­tycz­ne­go, słu­żące­go tyl­ko do opie­ki i pa­trze­nia. Co praw­da wi­ąza­ły się z tym nowe obo­wi­ąz­ki, ale pani Ania lu­bi­ła być za­jęta, więc nie prze­szka­dza­ło jej to. A im bar­dziej była za­jęta, tym le­piej się czu­ła. I gdy wszyst­ko wró­ci­ło do nor­my, na­gle znów wy­da­rzy­ło się coś zu­pe­łnie nie­spo­dzie­wa­ne­go.

Pani jak zwy­kle przy­szła do pra­cy. Dziś była pierw­sza, przed dy­rek­to­rem. Wy­da­wa­ło jej się, że w bi­blio­te­ce jest ja­koś chłod­no. We­szła na za­ple­cze i zo­ba­czy­ła, że okno jest otwar­te na całą sze­ro­ko­ść. Czy­żby w nocy do bi­blio­te­ki wła­ma­li się zło­dzie­je? Pani ro­zej­rza­ła się po po­miesz­cze­niu. Wszyst­ko wy­gląda­ło tak, jak to zo­sta­wi­ła dnia po­przed­nie­go. Czy wy­cho­dząc wczo­raj, nie za­mknęła okna? Co praw­da ni­g­dy do­tąd jej się to nie zda­rzy­ło, jed­nak naj­pew­niej tak wła­śnie było. Ach, jak to do­brze, że w nocy nie było bu­rzy! Mo­gła­by na­ro­bić szkód.

Ko­bie­ta zdjęła płaszcz i po­wie­si­ła na wie­sza­ku. Na­la­ła wody do czaj­ni­ka i wsy­pa­ła her­ba­ty do fi­li­żan­ki. Dziś mia­ła ocho­tę na­pić się pi­ęk­nie pach­nącej, ja­śmi­no­wej. Po­de­szła do biur­ka i ja­kież było jej zdzi­wie­nie, gdy po­czu­ła na swo­jej łyd­ce coś mi­ęk­kie­go. W tej sa­mej chwi­li, gdzieś z dołu do­bie­gł ją ci­chut­ki dźwi­ęk. Zaj­rza­ła pod biur­ko i zo­ba­czy­ła... szcze­niacz­ka. Pie­sek mer­dał we­so­ło ogon­kiem, a na jego szyi ktoś za­wi­ązał czer­wo­ną wstążecz­kę, z któ­rej coś zwi­sa­ło, tak jak­by kart­ka. Pani Ania znie­ru­cho­mia­ła. Czy­żby szcze­niak wsze­dł przez okno? Oce­ni­ła wiel­ko­ść pie­ska i wy­so­ko­ść okna. Nie, to nie­mo­żli­we. Z po­wa­gą przy­gląda­ła się zwie­rza­ko­wi przez dłu­ższy czas. Po­my­śla­ła, że naj­le­piej będzie za­cze­kać na dy­rek­to­ra. To jego bi­blio­te­ka, więc będzie wie­dział, co z tym zro­bić. A może to jego szcze­niak?

W tym mo­men­cie za­go­to­wa­ła się woda. Pani Ania ock­nęła się z za­my­śle­nia i zro­bi­ła her­ba­tę. Roz­le­gł się dźwi­ęk te­le­fo­nu. Oka­za­ło się, że dy­rek­tor ma go­rącz­kę i dziś nie przyj­dzie do pra­cy. Mało tego, stwier­dził, że to nie jego pie­sek! W ta­kim ra­zie czyj? Co tu ro­bić? Bi­blio­te­kar­ka usia­dła za biur­kiem. Piła her­ba­tę i przy­gląda­ła się szcze­niacz­ko­wi. Po­my­śla­ła, że żeby się cze­goś do­wie­dzieć, będzie mu­sia­ła do­tknąć pie­ska i zdjąć mu z szyi kart­kę. Wzdry­gnęła się na samą myśl o tym. Na jej cie­le po­ja­wi­ła się gęsia skór­ka. Jak ona ma to zro­bić? A co będzie, gdy zno­wu ze­mdle­je? Za­ci­snęła zęby i ukuc­nęła pod biur­kiem.

Ufny szcze­nia­czek zbli­żył się do niej i po­li­zał po dło­ni. Pani Ania po­czu­ła na skó­rze szorst­ko­ść i wil­goć jego języ­ka. Prze­stra­szy­ła się, ale nie ze­mdla­ła. Za­ci­snęła moc­niej zęby i do­tknęła szyi pie­ska. Po­czu­ła mi­ęk­ko­ść jego sie­rści i cof­nęła rękę. Zdzi­wi­ła się, bo do­ty­ka­nie zwie­rząt­ka przy­po­mi­na­ło do­ty­ka­nie cie­płe­go koca lub kłęb­ka we­łny i było ca­łkiem przy­jem­ne. Zresz­tą bi­blio­te­kar­ka lu­bi­ła okry­wać się mi­ęk­kim ko­cem, szcze­gól­nie w chłod­ne dni. Sia­da­ła wte­dy na ka­na­pie i czy­ta­ła ksi­ążkę.

Po­sta­no­wi­ła spró­bo­wać jesz­cze raz. Przy­bli­ży­ła rękę do szyi pie­ska, wzi­ęła głębo­ki od­dech i roz­wi­ąza­ła wstążecz­kę. Oka­za­ło się to nie ta­kie strasz­ne. I nie ze­mdla­ła. Czy­żby do­tyk zwie­rząt dzia­łał na nią ina­czej niż ludz­ki? Pani Ania pierw­szy raz w ży­ciu zro­bi­ła dziw­ną minę. Kąci­ki jej ust unio­sły się do góry. Czy­żby to był uśmiech? Ca­łkiem miłe uczu­cie. Taki dziw­ny gry­mas, ale przy­jem­ny. Roz­ło­ży­ła kart­kę i prze­czy­ta­ła: „Nie mam wła­ści­cie­la. Za­opie­kuj się mną”. Wpa­dła w pa­ni­kę. Ona ma się za­jąć pie­skiem? Prze­cież nie po­tra­fi! Nie po­ra­dzi so­bie! Zresz­tą szcze­niak nie miał in­struk­cji ob­słu­gi, jak rze­czy, któ­re po­sia­da­ła. Na przy­kład eks­pres do kawy, pó­łka na ksi­ążki. Wy­star­czy­ło prze­czy­tać i już wia­do­mo było, o co cho­dzi i jak tego uży­wać. Le­piej będzie od­dać pie­ska do schro­ni­ska. Tak zro­bi. Dziś po pra­cy za­wie­zie szcze­niacz­ka we wła­ści­we miej­sce. Na tę myśl kąci­ki jej ust znów unio­sły się do góry. Hm... to dość ła­twe do zro­bie­nia i ca­łkiem miłe uczu­cie.

Wte­dy pie­sek, jak­by czy­ta­jąc w jej my­ślach, pod­sze­dł i za­czął szcze­kać i mer­dać ogon­kiem, do­ty­ka­jąc zim­nym no­skiem jej nóg. To było dziw­ne. Coś jak­by... ła­sko­ta­nie? Pani Ania ni­g­dy wcze­śniej cze­goś ta­kie­go nie do­zna­ła. Po­my­śla­ła, że to ca­łkiem miłe. Na­gle szcze­niak sko­czył i za­czął li­zać ją po twa­rzy. Ła­sko­tał ją strasz­nie. Tego już nie mo­gła wy­trzy­mać i uśmiech­nęła się całą bu­zią. A jej oczy jak­by tro­chę wy­bla­kły. Śmiech to dość miłe uczu­cie. Gdy już roz­bo­lał ją od tego brzuch, po­my­śla­ła, że może po­win­na dać psia­ko­wi szan­sę? Może go nie od­da­wać? Za­trzy­mać na pró­bę, na przy­kład na kil­ka dni?

No i pie­sek za­miesz­kał z bi­blio­te­kar­ką. Kar­mi­ła go spe­cjal­ną kar­mą, kąpa­ła i wy­pro­wa­dza­ła na spa­ce­ry. A miesz­ka­ńcy mia­stecz­ka nie mo­gli wy­jść ze zdu­mie­nia, wi­dząc pa­nią Anię z psem na czer­wo­nej smy­czy! Co to się sta­ło? To nie­mo­żli­we! I jest jak­by ła­god­niej­sza. A w kąci­kach jej ust ma­ja­czy uśmiech! Nie­wia­ry­god­ne! Pani ni­g­dy się nie uśmie­cha­ła! I tak oto zo­sta­ła opie­kun­ką szcze­nia­ka. Bar­dzo lu­bi­ła za­nu­rzać dłoń w jego gęstej, mi­ęk­kiej sie­rści. Spra­wia­ło jej to praw­dzi­wą przy­jem­no­ść. Do tej pory nie bar­dzo wie­dzia­ła, co to jest przy­jem­no­ść, a już na pew­no nie po­tra­fi­ła jej na­zwać. Jed­nak we­dług de­fi­ni­cji, któ­rą zna­la­zła w In­ter­ne­cie, to, co od­czu­wa­ła, było przy­jem­no­ścią.

Po­wo­li przy­zwy­cza­ja­ła się do pie­ska, a on do niej. Na­wet w pra­cy ła­pa­ła się na tym, że są chwi­le, gdy o nim my­śli. Czy­żby stał się dla niej w pew­nym sen­sie ro­dzi­ną, któ­rej ni­g­dy nie mia­ła? Nie, to chy­ba nie­mo­żli­we, w ko­ńcu to tyl­ko mały zwier­za­czek. A może jed­nak? Ko­bie­ta za­my­śli­ła się po raz ko­lej­ny tego dnia i nie za­uwa­ży­ła na­wet, gdy do bi­blio­te­ki we­szła Ola i jak gdy­by ni­g­dy nic, po­wie­dzia­ła:

– Dzień do­bry.

Ko­bie­ta ock­nęła się z za­my­śle­nia i kiw­nęła gło­wą, a kąci­ki jej ust sa­mo­ist­nie unio­sły się w górę.

Ci, któ­rzy to wi­dzie­li, onie­mie­li z wra­że­nia. Pani się uśmie­cha? Nie, to chy­ba złu­dze­nie optycz­ne, to prze­cież nie­mo­żli­we. A jej oczy są jak­by mniej błękit­ne? Nie... musi im się tyl­ko wy­da­wać. Może to fa­ta­mor­ga­na?

A Ola po­de­szła do Pani i po­wie­dzia­ła:

– Prze­pra­szam za to, że zo­sta­wi­łam pie­ska w bi­blio­te­ce. Po­my­śla­łam so­bie, że kak­tus to za mało, żeby po­dzi­ęko­wać, a moja Saba się oszcze­ni­ła i mia­łam aż pięć ma­łych pie­sków. Lu­dzie mó­wi­li, że Pani jest za­wsze sama, więc po­my­śla­łam... No, a z oknem po­mó­gł mi Kuba, mój star­szy ko­le­ga. Jak Pani wy­szła z pra­cy, cza­ili­śmy się przy za­ple­czu bi­blio­te­ki. Okno było otwar­te. Kuba je pchnął, wło­żył do środ­ka de­skę, a na niej po­sta­wił pie­ska. Ba­li­śmy się, że spad­nie. On jed­nak oka­zał się spryt­ny i zsze­dł do bi­blio­te­ki. Wte­dy za­bra­li­śmy de­skę i ucie­kli­śmy. Ka­za­ła mi tu przy­jść moja cio­cia, któ­ra wczo­raj wi­dzia­ła Pa­nią z pie­skiem w par­ku. No więc przy­szłam. Bo gdy­by Pani chcia­ła go od­dać, to nie ma spra­wy. Cio­cia po­wie­dzia­ła, że pie­sek to obo­wi­ązek i nie ka­żdy lubi i może... A Pani po­dob­no jest uczu­lo­na... – Dziew­czyn­ka mó­wi­ła z prze­jęciem. Jej po­licz­ki za­czer­wie­ni­ły się. Zda­wa­ło się, że za­raz się roz­pła­cze, bo chcia­ła do­brze, a nie wy­szło.

Lu­dzie w bi­blio­te­ce wstrzy­ma­li od­dech i cze­ka­li na to, co się sta­nie. Ola mó­wi­ła wpraw­dzie tro­chę cha­otycz­nie, jed­nak bi­blio­te­kar­ka nie mia­ła pro­ble­mu ze zro­zu­mie­niem sen­su jej słów. Słu­cha­ła, pa­trząc na dziew­czyn­kę, a spoj­rze­nie jej oczu było jak­by odro­bi­nę mniej błękit­ne. W ko­ńcu po­wie­dzia­ła:

– Nie chcę go od­da­wać. Po­my­śla­łam na­wet, że może wy­my­ślisz dla nie­go imię? Bo na­zy­wa­nie go pie­skiem jest tro­chę mało ory­gi­nal­ne. To co, po­mo­żesz mi?

Oso­by będące w bi­blio­te­ce wstrzy­ma­ły od­dech jesz­cze bar­dziej. Wszy­scy byli za­sko­cze­ni, że Pani ma głos sre­brzy­sty jak dzwo­ne­czek. Po­my­śle­li, że jest pi­ęk­ny i szko­da, że tak rzad­ko go uży­wa.

Ola tym­cza­sem spoj­rza­ła na bi­blio­te­kar­kę po­wo­li, jak­by chcia­ła się prze­ko­nać, czy aby nie żar­tu­je, ale upew­niw­szy się, że jed­nak nie, wes­tchnęła z ulgą i od­po­wie­dzia­ła:

– Oczy­wi­ście, że po­mo­gę. Coś wy­my­ślę, obie­cu­ję. Bar­dzo Pani dzi­ęku­ję. – I tak nie­skład­nie mó­wi­ąc i nie że­gna­jąc się na­wet, uśmiech­ni­ęta, opu­ści­ła bi­blio­te­kę.

Pani Ania za­jęła się ukła­da­niem na pó­łkach ksi­ążek, któ­re zwró­ci­li czy­tel­ni­cy. A oni, wi­dząc, że już chy­ba nic cie­ka­we­go nie na­stąpi, za­częli uwa­żniej prze­glądać ksi­ęgo­zbio­ry lub wró­ci­li do swo­ich do­mów.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki