Zagłada Luftwaffe - B. Kassner - ebook + audiobook + książka

Zagłada Luftwaffe ebook

Kassner B.

4,6
10,40 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zaciekłe walki stoczyła Luftwaffe na froncie wschodnim i tam też poniosła ogromne straty. 16 kwietnia 1945 roku z lotnisk położonych na wschód od Odry wystartowało ponad 5000 samolotów, biorących udział w uderzeniu Armii Radzieckiej na Berlin. Rozpoczął się ostatni akt zagłady Luftwaffe. Potężnemu przeciwnikowi nie mogła ona przeciwstawić wiele. Kampfgeschwader i Jagdgeschwader niszczone były jedna po drugiej doszczętnie.

Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 99

Oceny
4,6 (5 ocen)
3
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Finał

Zegary wybiły pół­noc. Czas bie­gnie naprzód i choć całą Europę zalega jesz­cze ciem­ność, roz­po­czyna się już nowy dzień.

Dzień ten wcho­dzi do histo­rii. To 9 maja 1945 roku.

W budynku dowódz­twa wojsk radziec­kich, na ber­liń­skim przed­mie­ściu Karl­shorst, doko­nuje się akt kapi­tu­la­cji sił zbroj­nych hitle­row­skich Nie­miec.

Pięt­na­ście minut po godzi­nie 00.00 mar­sza­łek lot­nic­twa Arthur Ted­der, repre­zen­tu­jący Wielką Bry­ta­nię, zwraca się tymi słowy do feld­mar­szałka Wil­helma Keitla, szefa naczel­nego dowódz­twa zdru­zgo­ta­nego Wehr­machtu, a zara­zem szefa dele­ga­cji nie­miec­kiej:

– Zapy­tuję pana, czy prze­czy­tał pan doku­ment bez­wa­run­ko­wej kapi­tu­la­cji i czy jest pan gotów go pod­pi­sać?

Keitel stoi sztywno w swym mar­szał­kow­skim mun­du­rze, ozdo­bio­nym naj­wyż­szymi hitle­row­skimi odzna­cze­niami, z mono­klem w oku. Słu­cha­jąc słów tłu­ma­cza rzuca na sojusz­ni­czych dowód­ców spoj­rze­nia pełne nie­na­wi­ści. Jego odpo­wiedź jest krótka:

– Tak, jestem gotów.

Teraz odzywa się mar­sza­łek Związku Radziec­kiego, Gri­go­rij Żukow. Na jego wezwa­nie Keitel pod­cho­dzi do stołu i pod­pi­suje swe nazwi­sko pod doku­men­tem kapi­tu­la­cji.

Jesz­cze raz spo­gląda na twa­rze Rosja­nina, Anglika, Ame­ry­ka­nina i Fran­cuza. Ach, gdyby wilk mógł jesz­cze kąsać!… Keitel pochyla głowę, zaci­ska wargi i powraca na swe miej­sce.

Z kolei zbliża się do stołu gene­rał puł­kow­nik Paul Stumpff. Na jego sta­lo­wym mun­du­rze ostro odci­nają się białe gene­ral­skie wyłogi lot­nic­twa. Stumpff repre­zen­tuje Luft­waffe, woj­ska lot­ni­cze Rze­szy, oddzielny rodzaj wojsk, zaj­mu­jący w Wehr­mach­cie szcze­gólne miej­sce. Ma on swym pod­pi­sem stwier­dzić, że rów­nież Luft­waffe kapi­tu­luje bez­wa­run­kowo i zdaje się na łaskę i nie­ła­skę zwy­cięz­ców.

Stumpff pochyla się nad sto­łem, ujmuje pióro i naci­ska­jąc je sil­nie, wyraź­nie wypi­suje swe nazwi­sko.

W tym samym cza­sie, kil­ka­set kilo­me­trów na połu­dnie od Ber­lina, wśród gór Austrii, cho­ro­bli­wie tęgi męż­czy­zna, odziany w jedwabną hafto­waną pidżamę, pod­nosi się z sze­ro­kiego łóżka, choć spo­czął na nim dopiero przed godziną. Nie może zasnąć tej nocy. W jego życiu zda­rzało się to dotąd na ogół rzadko, gdyż nade wszystko cenił wygody. Tylko wów­czas, gdy nad­cho­dziły chwile powzię­cia nie­zmier­nie trud­nych decy­zji, rezy­gno­wał z noc­nego wypo­czynku.

Czyżby i teraz było to konieczne?

Tak, ale tym razem czło­wiek ów ma zade­cy­do­wać o swej przy­szło­ści, o swym wła­snym życiu. A taka decy­zja jest znacz­nie trud­niej­sza nawet od wyda­nia roz­kazu posy­ła­ją­cego na śmierć tysiące ludzi. W tej chwili widzi to naj­le­piej sam i dla­tego wła­śnie nie może spły­nąć na niego upra­gniony sen.

Męż­czy­zna zapala świa­tło i woła kogoś, o kim wie, że czuwa w sąsied­nim pokoju. Za chwilę w drzwiach poja­wia się ofi­cer w peł­nym mun­du­rze puł­kow­nika.

– Niech pan siada, Brau­chitsch – mówi czło­wiek w pidża­mie. – Nie mogę jakoś zasnąć. Przy­dałby się pew­nie dobry lekarz, ale na razie nic z tego nie wyj­dzie…

Puł­kow­nik grzecz­nie pota­kuje.

– Niech mi pan powie, Brau­chitsch – cią­gnie otyły męż­czy­zna – czy jest pan pewien, że te samo­loty po połu­dniu były maszy­nami ame­ry­kań­skimi?

– Tak, jestem tego pewien – odpo­wiada ofi­cer. – Dosko­nale widzia­łem białe gwiazdy. Zresztą potwier­dza to cał­ko­wi­cie feld­fe­bel Kohnle, a ten ma świetny wzrok.

– Białe gwiazdy. To dobrze. Znacz­nie lepiej, niż mogłoby być. Czy na­dal nie ma żad­nych wia­do­mo­ści od Kes­sel­ringa?

– Nie­stety, nie – odpo­wiada krótko puł­kow­nik.

Męż­czy­zna w pidża­mie marsz­czy czoło w zamy­śle­niu. Już po raz któ­ryś z rzędu roz­waża te same moż­li­wo­ści i cią­gle widzi sie­bie samego mię­dzy dwoma ostrzami klesz­czy zbli­ża­ją­cymi się ku nie­uchron­nemu zetknię­ciu.

Kil­ka­set kilo­me­trów na pół­noc gene­rał puł­kow­nik Luft­waffe Paul Stumpff staje teraz po pra­wej ręce Keitla. Po dru­giej stro­nie feld­mar­szałka przed­sta­wi­ciel Krieg­sma­rine, admi­rał Frie­de­burg. Wszy­scy trzej sły­szą słowa radziec­kiego mar­szałka, powtó­rzone szybko przez tłu­ma­cza:

– Dele­ga­cja nie­miecka może odejść.

Wszy­scy trzej salu­tują i odda­lają się. Kapi­tu­la­cja hitle­row­skich wojsk wcho­dzi w życie natych­miast.

W tym samym cza­sie kil­ka­set kilo­me­trów na połu­dnie od Ber­lina otyły czło­wiek woła z unie­sie­niem do swego jedy­nego słu­cha­cza:

– Nic innego tylko moja Luft­waffe oka­zała się naj­sku­tecz­niej­szą bro­nią w walce. Ja ją stwo­rzy­łem i sam pro­wa­dzi­łem od zwy­cię­stwa do zwy­cię­stwa. I dla­tego mój tytuł naczel­nego dowódcy Luft­waffe przed­kła­dam nad wszyst­kie inne. Jestem pewien, że gdy­bym dziś wezwał moje orły do boju, wzle­cia­łyby one prze­ciw każ­demu wro­gowi…

Puł­kow­nik słu­cha tych słów i zasta­na­wia się, jakie resztki Luft­waffe mogły jesz­cze pozo­stać. Być może kil­ka­dzie­siąt maszyn w Cze­chach i kil­ka­na­ście we Flens­burgu, gdzie usa­do­wił się następca Hitlera, Dönitz. Wszystko to rów­nało się zeru. Ale puł­kow­nik Bernd Brau­chitsch jest ofi­ce­rem wycho­wa­nym na naj­lep­szych pru­skich wzo­rach i wie, że podzie­la­nie zda­nia prze­ło­żo­nego jest obo­wiąz­kiem. Dla­tego z wyraź­nym sza­cun­kiem pochyla na moment głowę.

– Tak, mój drogi – sły­szy – gdyby Hitler był wierny danemu przez sie­bie słowu, wszystko wzię­łoby inny obrót. Ja potra­fił­bym zna­leźć wspólny język z Ame­ry­ka­nami. Oni mogą zro­zu­mieć mnie i moje posłan­nic­two. Nie wszystko zresztą jest stra­cone…

Dłuż­sza chwila mil­cze­nia. Brau­chitsch czuje się bar­dzo zmę­czony. Już od paru dni wysłu­chuje podob­nych tyrad. Czeka jed­nak cier­pli­wie i wie, że potok wymowy zbliża się ku koń­cowi. Mówca nie­ba­wem się wyczer­pie. Jesz­cze minuta, dwie…

– Dzię­kuję, puł­kow­niku – sły­chać wresz­cie. – Niech pan idzie do łóżka.

Ofi­cer posłusz­nie wstaje i z życze­niami dobrej nocy opusz­cza pokój. Wie, że teraz jego zwierzch­nik zrobi sobie zastrzyk mor­finy, która przy­wróci mu nad­wą­tlone siły, ener­gię, nadzieję.

Spo­czy­nek puł­kow­nika nie trwa długo. Skoro świt wycho­dzi wraz z prze­ło­żo­nym na prze­chadzkę. Brau­chitsch dziwi się, że go tak wcze­śnie zbu­dzono, i ukrad­kiem spo­gląda na zmę­czone obli­cze nar­ko­mana. Kon­sta­tuje z całą pew­no­ścią, że prze­ło­żony nie zmru­żył w nocy oka.

– Brau­chitsch, dłu­żej cze­kać nie możemy! Wiemy obec­nie tyle tylko, że znaj­du­jemy się w gór­nej Austrii, ale to jesz­cze za mało, aby prze­wi­dzieć, w czy­ich znaj­dziemy się rękach… W Austrii są teraz wszy­scy: Niemcy, Ame­ry­ka­nie i Rosja­nie.

Puł­kow­nik nasta­wił uszu. Inte­re­sują go te słowa.

– Jeste­śmy odcięci od świata i nikt z nas, prawdę mówiąc, nie wie, czy o pew­nej godzi­nie nie zastu­kają w nasze drzwi czer­woni. Potra­fią roz­wi­jać pie­kielne tempo i są od nas wcale nie tak daleko. Nie wąt­pię, że mnie powi­ta­liby szcze­gól­nie… gorąco. Przed nimi nie obroni mnie nic. Zresztą tak samo możemy się oba­wiać Brau­sego i jego bandy. Póki Bor­mann żyje, może w każ­dej chwili nasłać tutaj z powro­tem SS. Bor­mann, mój śmier­telny wróg, pozba­wił mnie zaufa­nia Führera. Nie mogę dłu­żej cze­kać. Niem­com grozi zupełna kata­strofa, jeśli nie zacznę dzia­łać, a stąd prze­cież nic nie mogę przed­się­wziąć. Jestem jedy­nym czło­wie­kiem, który potrafi obec­nie kie­ro­wać Niem­cami. Brau­chitsch, zle­cam panu nad­zwy­czajną misję. Uda się pan dziś jesz­cze w kie­runku zachod­nim. Gdy dotrze pan do naj­bliż­szego oddziału ame­ry­kań­skiego, wezwie pan tutaj natych­miast jego dowódcę. Albo nie! Wtedy może przy­być tu nie wia­domo kto… Zgłosi się pan lepiej do naj­bliż­szego gene­rała i przed­stawi mu pan moją pro­po­zy­cję odda­nia się do dys­po­zy­cji wojsk ame­ry­kań­skich dla rato­wa­nia cywi­li­za­cji. Powie mu pan, że nie chcę pro­wa­dzić dalej walki i przy­cho­dzę jako przy­ja­ciel. Tylko ze mną będzie można ukształ­to­wać przy­szłość Nie­miec i Europy, tylko wespół ze mną… Powie pan dalej, aby potrak­to­wano mnie odpo­wied­nio do mego stop­nia i sta­no­wi­ska…

Puł­kow­nik notuje w myśli wszyst­kie pole­ce­nia. Jest ich jesz­cze kilka; w końcu zapy­tuje o ter­min wyjazdu.

Odpo­wiedź otrzy­muje ze zwłoką – nie­ocze­ki­wa­nie od wschodu daje się sły­szeć coraz sil­niej­szy war­kot sil­ni­ków i wkrótce, wprost ze słońca, wyska­kuje na niebo para samo­lo­tów myśliw­skich. Obaj poranni spa­ce­ro­wi­cze mru­żąc oczy spo­glą­dają w górę.

Myśliwce zata­czają krąg, by wziąć powrotny kurs. Widać je teraz dosko­nale.

Puł­kow­nik zna te syl­wetki i z wra­że­nia zatrzy­muje się. To samo czyni jego towa­rzysz. Unie­sione głowy obra­cają się w ślad za pędzą­cymi w górze maszy­nami jak głowy nakrę­ca­nych kukieł. Na obu twa­rzach maluje się jedno i to samo uczu­cie – strach.

Mijają dłu­gie minuty. Myśliwce już gdzieś znik­nęły za wałem Alp Austriac­kich, lecz obaj męż­czyźni stoją, nie­po­ru­szeni. Wresz­cie spo­glą­dają na sie­bie.

– Teraz nie powie mi pan, że te samo­loty miały białe gwiazdy, mój Brau­chitsch! – sły­szy puł­kow­nik. – To bol­sze­wicy! Wyje­dzie pan zaraz, natych­miast i… niech pan już nie szuka gene­rała… Wyje­dziemy razem!

Kiedy kapral James Morey z 36 Dywi­zji ame­ry­kań­skiej ujrzał idą­cego w jego kie­runku nie­miec­kiego ofi­cera, nie raczył nawet ująć za kara­bin. Nie­miec dawał zresztą wyraźne znaki białą płachtą, a Morey zdą­żył się już przy­zwy­czaić do tego rodzaju wido­ków. W ostat­nich dniach ucie­ka­jący przed Rosja­nami Niemcy pod­da­wali się masowo i nie­rzadko całe pułki masze­ro­wały do obo­zów jeniec­kich jedy­nie pod ochroną wła­snych dowód­ców. Poda­wano im tylko kie­ru­nek mar­szu i to wystar­czało. Eskorta była zbędna.

– Co nowego, stary łotrze? – ode­zwał się kapral Morey do Niemca. Ame­ry­ka­nin spo­dzie­wał się, że przy­bysz, jako że nad­cho­dził ze wschodu, zgłosi natych­miast chęć uda­nia się na tyły wojsk ame­ry­kań­skich.

– Puł­kow­nik Bernd von Brau­chitsch – przed­sta­wił się ofi­cer.

– Świet­nie – odpo­wie­dział Morey. – A teraz idź do tam­tego domu – kapral wska­zał ręką grupkę zabu­do­wań – a tam powie­dzą ci, co będziesz robił dalej.

Brau­chitsch zasa­lu­to­wał, na co Morey zare­ago­wał jedy­nie lek­ce­wa­żą­cym wzru­sze­niem ramion. Gdyby jed­nak mógł spo­dzie­wać się, z kim roz­ma­wia… Prze­ga­pił oka­zję i póź­niej nie mógł sobie tego wyba­czyć.

Puł­kow­nik zbli­żył się do wska­za­nego domu. War­tow­nik ruchem głowy zapro­sił go do środka. W pierw­szym z brzegu pokoju Brau­chitsch zna­lazł mło­dego czło­wieka, sądząc po dys­tynk­cjach, ofi­cera.

– Jestem puł­kow­nik Bernd von Brau­chitsch – powie­dział Nie­miec.

Ofi­cer zwró­cił ku niemu głowę. To nazwi­sko wydało mu się zna­jome. Brau­chitsch? Tak, znał je z pew­no­ścią. Czyżby krewny hitle­row­skiego mar­szałka?

– Przy­by­wam tu z pole­ce­nia mar­szałka Rze­szy, Her­manna Göringa, jako jego przed­sta­wi­ciel.

To wystar­czyło, aby młody ofi­cer natych­miast zerwał się na równe nogi i ujął za słu­chawkę tele­fonu. Poczę­sto­wany odpo­wied­nim dobo­rem epi­te­tów, tele­fo­ni­sta w ciągu pół minuty uzy­skał połą­cze­nie ze szta­bem dywi­zji. Następne 30 sekund szyb­kiej wymiany zdań pozwo­liło w końcu ofi­cerowi usły­szeć dobrze zna­jomy głos dowódcy dywi­zji.

– Słu­chaj, mój mały! – wołał gene­rał. – Dawaj go tutaj w ciągu minuty, jeśli cenisz honor swej dywi­zji.

W rezul­ta­cie Brau­chitsch miał oka­zję zakosz­to­wać nie­by­wa­łych emo­cji. Jazda wil­li­sem po krę­tych gór­skich dro­gach w wyko­na­niu ame­ry­kań­skiego kie­rowcy była prze­ży­ciem rze­czy­wi­ście nie­co­dzien­nym. Puł­kow­nik otwo­rzył oczy dopiero wów­czas, gdy samo­chód sta­nął przed hote­lem w Kitzbühel.

Brau­chit­scha przy­jęli dwaj gene­ra­ło­wie bar­dzo grzecz­nie, co puł­kow­nik po doświad­cze­niach z Hone­stem odczuł ze szcze­gólną przy­jem­no­ścią.

Puł­kow­nik wyja­śnił raz jesz­cze, w jakiej przy­bywa spra­wie. Jako adiu­tant Göringa przed­sta­wić ma jego pole­ce­nia i zawieźć mu odpo­wiedź ame­ry­kań­skiego dowódz­twa.

– Wszystko będzie o’key – rzekł dowódca 36 Dywi­zji, gene­rał John Dah­lqu­ist. – Niech tylko mister Göring zechce tu przy­być. A gdzie wła­ści­wie znaj­duje się teraz?

– Umó­wi­li­śmy się w pew­nym miej­scu koło Zell am See.

– Świet­nie! Robert – zwró­cił się Dah­lqu­ist do swego zastępcy, gene­rała Stacka – poje­dziesz razem z puł­kow­ni­kiem,

– Tak jest! – wesoło zawo­łał Stack. – Zawia­dom tylko sztab armii, że to my mamy Göringa.

Gene­ra­ło­wie nie taili swej rado­ści. 36 dywi­zja dystan­so­wała oto wszyst­kie inne jed­nostki armii ame­ry­kań­skiej. Któż był po śmierci Hitlera naj­waż­niej­szym dygni­ta­rzem Trze­ciej Rze­szy, jak nie osła­wiony Reich­smar­schall? Dah­lqu­ist pro­mie­niał takim zado­wo­le­niem, jakby co naj­mniej wziął Göringa oso­bi­ście do nie­woli po sto­cze­niu z nim zacię­tej bitwy.

Gdy Dah­lqu­ist zajął się obwiesz­cze­niem swego triumfu w szta­bie 7 Armii, a nadto wezwa­niem do swej sie­dziby jak naj­więk­szej liczby kore­spon­den­tów wojen­nych, któ­rzy mieli roz­sła­wić 36 Dywi­zję na cały świat, gene­rał Stack usa­do­wił się wraz z Brau­chit­schem w ozdo­bio­nym gwiazdą gene­rała bry­gady jeepie i ruszył na ozna­czone miej­sce. Po pew­nym cza­sie zza zakrętu wyło­nił się potężny czarny mer­ce­des. Na nieme pyta­nie Ame­ry­ka­nina adiu­tant Göringa ski­nął głową. Samo­chody zatrzy­mały się. Stack wysko­czył na drogę.

Drzwiczki limu­zyny otwo­rzyły się i gene­rał ujrzał przed sobą zwa­li­ste ciel­sko Reich­smar­schalla oble­czone w jeden z oka­zów słyn­nej na cały świat kolek­cji mun­du­rów. Wszyst­kie dys­tynk­cje były na miej­scu, ale z dzie­siąt­ków odzna­czeń, któ­rymi tak chęt­nie ozda­biał się Göring, pozo­stał tylko żela­zny krzyż i jakieś dwie pod­lej­sze blaszki. Mar­szał­kow­ską buławę dzier­żył za to nie­zmien­nie w dłoni. Ujrzaw­szy Ame­ry­ka­nina, uniósł ją w górę salu­tu­jąc.

Gene­rał Robert Stack przy­ło­żył rękę do czapki. Po wymia­nie tych woj­sko­wych ukło­nów obaj pano­wie pode­szli bli­żej i uści­snęli sobie ręce. Jesz­cze parę grzecz­nych zdań i oba samo­chody ruszyły w tym samym kie­runku.

Gene­rał Dah­lqu­ist przy­jął nad­zwy­czaj­nego gościa z usza­no­wa­niem, które Göring uznał za dobry znak i potwier­dze­nie swych prze­wi­dy­wań. W roz­mo­wie, która się poto­czyła, jął więc przed­sta­wiać się Ame­ry­ka­nom w naj­lep­szym świe­tle.

– Całe moje życie poświę­ca­łem spra­wie zbu­do­wa­nia jed­no­ści Zachodu, ale moje wysiłki bru­tal­nie prze­rwano, a osta­tecz­nie, jesz­cze w kwiet­niu tego roku, ska­zano mnie na śmierć. Wpa­dłem już w ręce SS i gdyby nie żoł­nie­rze mojej wier­nej Luft­waffe, roz­stał­bym się już z życiem.

Dah­lqu­ist poki­wał głową.

– Hitler był ogra­ni­czony. W grun­cie rze­czy był dyle­tan­tem w każ­dej dzie­dzi­nie – mówił Göring. – Hess to eks­cen­tryk. Rib­ben­trop znów to zwy­czajny łobuz. Dla­czego on wła­śnie został mini­strem spraw zagra­nicz­nych? Doma­ga­łem się tego sta­no­wi­ska dla sie­bie, lecz Hitler był nie­ubła­gany. A szkoda. Myślę że nie doszłoby wów­czas do wojny. Powiem panu, że któ­re­goś dnia prze­ka­zano mi taką uwagę Chur­chilla: „Po co przy­syła się nam tutaj wciąż tego Rib­ben­tropa, a nie takiego zdol­nego chłopca, jakim jest Göring?” No więc jestem wresz­cie u was. Kiedy każe mnie pan zawieźć do głów­nej kwa­tery Eisen­ho­wera? Naj­wyż­szy czas roz­po­cząć per­trak­ta­cje.

Dah­lqu­ist spo­glą­dał teraz na Göringa z wyraź­nym zdzi­wie­niem. Ten gru­bas naj­wi­docz­niej nie zda­wał sobie sprawy z ogól­nej sytu­acji i ze swego wła­snego poło­że­nia.

– Wspo­mniał pan o swym pra­gnie­niu zosta­nia mini­strem spraw zagra­nicz­nych. A jakie sta­no­wi­ska zaj­mo­wał pan w Niem­czech? – zapy­tał.

– Byłem naczel­nym dowódcą Luft­waffe, mini­strem lot­nic­twa, pre­mie­rem Prus, prze­wod­ni­czą­cym Reich­stagu i mini­strem leśnic­twa. Mój sto­pień woj­skowy Reich­smar­schall. Jedyny w histo­rii Nie­miec.

– Zaj­mo­wał pan te sta­no­wi­ska jed­no­cze­śnie?

– Tak, jed­no­cze­śnie, ale przede wszyst­kim byłem żoł­nie­rzem. I zawsze pozo­stanę. W ciągu kilku zale­d­wie lat zor­ga­ni­zo­wa­łem nie­miec­kie lot­nic­two woj­skowe, które decy­do­wało o zwy­cię­stwach Nie­miec dopóty, dopóki Hitler i jego źli doradcy nie przy­nie­śli mu zguby. Luft­waffe była nie do poko­na­nia. Moi myśliwcy stoją na czele asów lot­ni­czych całego świata. Moje lot­nic­two bom­bowe utrzy­my­wało w sza­chu całą Europę. Dziś jesz­cze jest ono poważną siłą, któ­rej nie może lek­ce­wa­żyć ani wróg, ani przy­ja­ciel przy­szłych Nie­miec. A ja na­dal pozo­staję na jego czele.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki