10,40 zł
Zaciekłe walki stoczyła Luftwaffe na froncie wschodnim i tam też poniosła ogromne straty. 16 kwietnia 1945 roku z lotnisk położonych na wschód od Odry wystartowało ponad 5000 samolotów, biorących udział w uderzeniu Armii Radzieckiej na Berlin. Rozpoczął się ostatni akt zagłady Luftwaffe. Potężnemu przeciwnikowi nie mogła ona przeciwstawić wiele. Kampfgeschwader i Jagdgeschwader niszczone były jedna po drugiej doszczętnie.
Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 99
Zegary wybiły północ. Czas biegnie naprzód i choć całą Europę zalega jeszcze ciemność, rozpoczyna się już nowy dzień.
Dzień ten wchodzi do historii. To 9 maja 1945 roku.
W budynku dowództwa wojsk radzieckich, na berlińskim przedmieściu Karlshorst, dokonuje się akt kapitulacji sił zbrojnych hitlerowskich Niemiec.
Piętnaście minut po godzinie 00.00 marszałek lotnictwa Arthur Tedder, reprezentujący Wielką Brytanię, zwraca się tymi słowy do feldmarszałka Wilhelma Keitla, szefa naczelnego dowództwa zdruzgotanego Wehrmachtu, a zarazem szefa delegacji niemieckiej:
– Zapytuję pana, czy przeczytał pan dokument bezwarunkowej kapitulacji i czy jest pan gotów go podpisać?
Keitel stoi sztywno w swym marszałkowskim mundurze, ozdobionym najwyższymi hitlerowskimi odznaczeniami, z monoklem w oku. Słuchając słów tłumacza rzuca na sojuszniczych dowódców spojrzenia pełne nienawiści. Jego odpowiedź jest krótka:
– Tak, jestem gotów.
Teraz odzywa się marszałek Związku Radzieckiego, Grigorij Żukow. Na jego wezwanie Keitel podchodzi do stołu i podpisuje swe nazwisko pod dokumentem kapitulacji.
Jeszcze raz spogląda na twarze Rosjanina, Anglika, Amerykanina i Francuza. Ach, gdyby wilk mógł jeszcze kąsać!… Keitel pochyla głowę, zaciska wargi i powraca na swe miejsce.
Z kolei zbliża się do stołu generał pułkownik Paul Stumpff. Na jego stalowym mundurze ostro odcinają się białe generalskie wyłogi lotnictwa. Stumpff reprezentuje Luftwaffe, wojska lotnicze Rzeszy, oddzielny rodzaj wojsk, zajmujący w Wehrmachcie szczególne miejsce. Ma on swym podpisem stwierdzić, że również Luftwaffe kapituluje bezwarunkowo i zdaje się na łaskę i niełaskę zwycięzców.
Stumpff pochyla się nad stołem, ujmuje pióro i naciskając je silnie, wyraźnie wypisuje swe nazwisko.
W tym samym czasie, kilkaset kilometrów na południe od Berlina, wśród gór Austrii, chorobliwie tęgi mężczyzna, odziany w jedwabną haftowaną pidżamę, podnosi się z szerokiego łóżka, choć spoczął na nim dopiero przed godziną. Nie może zasnąć tej nocy. W jego życiu zdarzało się to dotąd na ogół rzadko, gdyż nade wszystko cenił wygody. Tylko wówczas, gdy nadchodziły chwile powzięcia niezmiernie trudnych decyzji, rezygnował z nocnego wypoczynku.
Czyżby i teraz było to konieczne?
Tak, ale tym razem człowiek ów ma zadecydować o swej przyszłości, o swym własnym życiu. A taka decyzja jest znacznie trudniejsza nawet od wydania rozkazu posyłającego na śmierć tysiące ludzi. W tej chwili widzi to najlepiej sam i dlatego właśnie nie może spłynąć na niego upragniony sen.
Mężczyzna zapala światło i woła kogoś, o kim wie, że czuwa w sąsiednim pokoju. Za chwilę w drzwiach pojawia się oficer w pełnym mundurze pułkownika.
– Niech pan siada, Brauchitsch – mówi człowiek w pidżamie. – Nie mogę jakoś zasnąć. Przydałby się pewnie dobry lekarz, ale na razie nic z tego nie wyjdzie…
Pułkownik grzecznie potakuje.
– Niech mi pan powie, Brauchitsch – ciągnie otyły mężczyzna – czy jest pan pewien, że te samoloty po południu były maszynami amerykańskimi?
– Tak, jestem tego pewien – odpowiada oficer. – Doskonale widziałem białe gwiazdy. Zresztą potwierdza to całkowicie feldfebel Kohnle, a ten ma świetny wzrok.
– Białe gwiazdy. To dobrze. Znacznie lepiej, niż mogłoby być. Czy nadal nie ma żadnych wiadomości od Kesselringa?
– Niestety, nie – odpowiada krótko pułkownik.
Mężczyzna w pidżamie marszczy czoło w zamyśleniu. Już po raz któryś z rzędu rozważa te same możliwości i ciągle widzi siebie samego między dwoma ostrzami kleszczy zbliżającymi się ku nieuchronnemu zetknięciu.
Kilkaset kilometrów na północ generał pułkownik Luftwaffe Paul Stumpff staje teraz po prawej ręce Keitla. Po drugiej stronie feldmarszałka przedstawiciel Kriegsmarine, admirał Friedeburg. Wszyscy trzej słyszą słowa radzieckiego marszałka, powtórzone szybko przez tłumacza:
– Delegacja niemiecka może odejść.
Wszyscy trzej salutują i oddalają się. Kapitulacja hitlerowskich wojsk wchodzi w życie natychmiast.
W tym samym czasie kilkaset kilometrów na południe od Berlina otyły człowiek woła z uniesieniem do swego jedynego słuchacza:
– Nic innego tylko moja Luftwaffe okazała się najskuteczniejszą bronią w walce. Ja ją stworzyłem i sam prowadziłem od zwycięstwa do zwycięstwa. I dlatego mój tytuł naczelnego dowódcy Luftwaffe przedkładam nad wszystkie inne. Jestem pewien, że gdybym dziś wezwał moje orły do boju, wzleciałyby one przeciw każdemu wrogowi…
Pułkownik słucha tych słów i zastanawia się, jakie resztki Luftwaffe mogły jeszcze pozostać. Być może kilkadziesiąt maszyn w Czechach i kilkanaście we Flensburgu, gdzie usadowił się następca Hitlera, Dönitz. Wszystko to równało się zeru. Ale pułkownik Bernd Brauchitsch jest oficerem wychowanym na najlepszych pruskich wzorach i wie, że podzielanie zdania przełożonego jest obowiązkiem. Dlatego z wyraźnym szacunkiem pochyla na moment głowę.
– Tak, mój drogi – słyszy – gdyby Hitler był wierny danemu przez siebie słowu, wszystko wzięłoby inny obrót. Ja potrafiłbym znaleźć wspólny język z Amerykanami. Oni mogą zrozumieć mnie i moje posłannictwo. Nie wszystko zresztą jest stracone…
Dłuższa chwila milczenia. Brauchitsch czuje się bardzo zmęczony. Już od paru dni wysłuchuje podobnych tyrad. Czeka jednak cierpliwie i wie, że potok wymowy zbliża się ku końcowi. Mówca niebawem się wyczerpie. Jeszcze minuta, dwie…
– Dziękuję, pułkowniku – słychać wreszcie. – Niech pan idzie do łóżka.
Oficer posłusznie wstaje i z życzeniami dobrej nocy opuszcza pokój. Wie, że teraz jego zwierzchnik zrobi sobie zastrzyk morfiny, która przywróci mu nadwątlone siły, energię, nadzieję.
Spoczynek pułkownika nie trwa długo. Skoro świt wychodzi wraz z przełożonym na przechadzkę. Brauchitsch dziwi się, że go tak wcześnie zbudzono, i ukradkiem spogląda na zmęczone oblicze narkomana. Konstatuje z całą pewnością, że przełożony nie zmrużył w nocy oka.
– Brauchitsch, dłużej czekać nie możemy! Wiemy obecnie tyle tylko, że znajdujemy się w górnej Austrii, ale to jeszcze za mało, aby przewidzieć, w czyich znajdziemy się rękach… W Austrii są teraz wszyscy: Niemcy, Amerykanie i Rosjanie.
Pułkownik nastawił uszu. Interesują go te słowa.
– Jesteśmy odcięci od świata i nikt z nas, prawdę mówiąc, nie wie, czy o pewnej godzinie nie zastukają w nasze drzwi czerwoni. Potrafią rozwijać piekielne tempo i są od nas wcale nie tak daleko. Nie wątpię, że mnie powitaliby szczególnie… gorąco. Przed nimi nie obroni mnie nic. Zresztą tak samo możemy się obawiać Brausego i jego bandy. Póki Bormann żyje, może w każdej chwili nasłać tutaj z powrotem SS. Bormann, mój śmiertelny wróg, pozbawił mnie zaufania Führera. Nie mogę dłużej czekać. Niemcom grozi zupełna katastrofa, jeśli nie zacznę działać, a stąd przecież nic nie mogę przedsięwziąć. Jestem jedynym człowiekiem, który potrafi obecnie kierować Niemcami. Brauchitsch, zlecam panu nadzwyczajną misję. Uda się pan dziś jeszcze w kierunku zachodnim. Gdy dotrze pan do najbliższego oddziału amerykańskiego, wezwie pan tutaj natychmiast jego dowódcę. Albo nie! Wtedy może przybyć tu nie wiadomo kto… Zgłosi się pan lepiej do najbliższego generała i przedstawi mu pan moją propozycję oddania się do dyspozycji wojsk amerykańskich dla ratowania cywilizacji. Powie mu pan, że nie chcę prowadzić dalej walki i przychodzę jako przyjaciel. Tylko ze mną będzie można ukształtować przyszłość Niemiec i Europy, tylko wespół ze mną… Powie pan dalej, aby potraktowano mnie odpowiednio do mego stopnia i stanowiska…
Pułkownik notuje w myśli wszystkie polecenia. Jest ich jeszcze kilka; w końcu zapytuje o termin wyjazdu.
Odpowiedź otrzymuje ze zwłoką – nieoczekiwanie od wschodu daje się słyszeć coraz silniejszy warkot silników i wkrótce, wprost ze słońca, wyskakuje na niebo para samolotów myśliwskich. Obaj poranni spacerowicze mrużąc oczy spoglądają w górę.
Myśliwce zataczają krąg, by wziąć powrotny kurs. Widać je teraz doskonale.
Pułkownik zna te sylwetki i z wrażenia zatrzymuje się. To samo czyni jego towarzysz. Uniesione głowy obracają się w ślad za pędzącymi w górze maszynami jak głowy nakręcanych kukieł. Na obu twarzach maluje się jedno i to samo uczucie – strach.
Mijają długie minuty. Myśliwce już gdzieś zniknęły za wałem Alp Austriackich, lecz obaj mężczyźni stoją, nieporuszeni. Wreszcie spoglądają na siebie.
– Teraz nie powie mi pan, że te samoloty miały białe gwiazdy, mój Brauchitsch! – słyszy pułkownik. – To bolszewicy! Wyjedzie pan zaraz, natychmiast i… niech pan już nie szuka generała… Wyjedziemy razem!
Kiedy kapral James Morey z 36 Dywizji amerykańskiej ujrzał idącego w jego kierunku niemieckiego oficera, nie raczył nawet ująć za karabin. Niemiec dawał zresztą wyraźne znaki białą płachtą, a Morey zdążył się już przyzwyczaić do tego rodzaju widoków. W ostatnich dniach uciekający przed Rosjanami Niemcy poddawali się masowo i nierzadko całe pułki maszerowały do obozów jenieckich jedynie pod ochroną własnych dowódców. Podawano im tylko kierunek marszu i to wystarczało. Eskorta była zbędna.
– Co nowego, stary łotrze? – odezwał się kapral Morey do Niemca. Amerykanin spodziewał się, że przybysz, jako że nadchodził ze wschodu, zgłosi natychmiast chęć udania się na tyły wojsk amerykańskich.
– Pułkownik Bernd von Brauchitsch – przedstawił się oficer.
– Świetnie – odpowiedział Morey. – A teraz idź do tamtego domu – kapral wskazał ręką grupkę zabudowań – a tam powiedzą ci, co będziesz robił dalej.
Brauchitsch zasalutował, na co Morey zareagował jedynie lekceważącym wzruszeniem ramion. Gdyby jednak mógł spodziewać się, z kim rozmawia… Przegapił okazję i później nie mógł sobie tego wybaczyć.
Pułkownik zbliżył się do wskazanego domu. Wartownik ruchem głowy zaprosił go do środka. W pierwszym z brzegu pokoju Brauchitsch znalazł młodego człowieka, sądząc po dystynkcjach, oficera.
– Jestem pułkownik Bernd von Brauchitsch – powiedział Niemiec.
Oficer zwrócił ku niemu głowę. To nazwisko wydało mu się znajome. Brauchitsch? Tak, znał je z pewnością. Czyżby krewny hitlerowskiego marszałka?
– Przybywam tu z polecenia marszałka Rzeszy, Hermanna Göringa, jako jego przedstawiciel.
To wystarczyło, aby młody oficer natychmiast zerwał się na równe nogi i ujął za słuchawkę telefonu. Poczęstowany odpowiednim doborem epitetów, telefonista w ciągu pół minuty uzyskał połączenie ze sztabem dywizji. Następne 30 sekund szybkiej wymiany zdań pozwoliło w końcu oficerowi usłyszeć dobrze znajomy głos dowódcy dywizji.
– Słuchaj, mój mały! – wołał generał. – Dawaj go tutaj w ciągu minuty, jeśli cenisz honor swej dywizji.
W rezultacie Brauchitsch miał okazję zakosztować niebywałych emocji. Jazda willisem po krętych górskich drogach w wykonaniu amerykańskiego kierowcy była przeżyciem rzeczywiście niecodziennym. Pułkownik otworzył oczy dopiero wówczas, gdy samochód stanął przed hotelem w Kitzbühel.
Brauchitscha przyjęli dwaj generałowie bardzo grzecznie, co pułkownik po doświadczeniach z Honestem odczuł ze szczególną przyjemnością.
Pułkownik wyjaśnił raz jeszcze, w jakiej przybywa sprawie. Jako adiutant Göringa przedstawić ma jego polecenia i zawieźć mu odpowiedź amerykańskiego dowództwa.
– Wszystko będzie o’key – rzekł dowódca 36 Dywizji, generał John Dahlquist. – Niech tylko mister Göring zechce tu przybyć. A gdzie właściwie znajduje się teraz?
– Umówiliśmy się w pewnym miejscu koło Zell am See.
– Świetnie! Robert – zwrócił się Dahlquist do swego zastępcy, generała Stacka – pojedziesz razem z pułkownikiem,
– Tak jest! – wesoło zawołał Stack. – Zawiadom tylko sztab armii, że to my mamy Göringa.
Generałowie nie taili swej radości. 36 dywizja dystansowała oto wszystkie inne jednostki armii amerykańskiej. Któż był po śmierci Hitlera najważniejszym dygnitarzem Trzeciej Rzeszy, jak nie osławiony Reichsmarschall? Dahlquist promieniał takim zadowoleniem, jakby co najmniej wziął Göringa osobiście do niewoli po stoczeniu z nim zaciętej bitwy.
Gdy Dahlquist zajął się obwieszczeniem swego triumfu w sztabie 7 Armii, a nadto wezwaniem do swej siedziby jak największej liczby korespondentów wojennych, którzy mieli rozsławić 36 Dywizję na cały świat, generał Stack usadowił się wraz z Brauchitschem w ozdobionym gwiazdą generała brygady jeepie i ruszył na oznaczone miejsce. Po pewnym czasie zza zakrętu wyłonił się potężny czarny mercedes. Na nieme pytanie Amerykanina adiutant Göringa skinął głową. Samochody zatrzymały się. Stack wyskoczył na drogę.
Drzwiczki limuzyny otworzyły się i generał ujrzał przed sobą zwaliste cielsko Reichsmarschalla obleczone w jeden z okazów słynnej na cały świat kolekcji mundurów. Wszystkie dystynkcje były na miejscu, ale z dziesiątków odznaczeń, którymi tak chętnie ozdabiał się Göring, pozostał tylko żelazny krzyż i jakieś dwie podlejsze blaszki. Marszałkowską buławę dzierżył za to niezmiennie w dłoni. Ujrzawszy Amerykanina, uniósł ją w górę salutując.
Generał Robert Stack przyłożył rękę do czapki. Po wymianie tych wojskowych ukłonów obaj panowie podeszli bliżej i uścisnęli sobie ręce. Jeszcze parę grzecznych zdań i oba samochody ruszyły w tym samym kierunku.
Generał Dahlquist przyjął nadzwyczajnego gościa z uszanowaniem, które Göring uznał za dobry znak i potwierdzenie swych przewidywań. W rozmowie, która się potoczyła, jął więc przedstawiać się Amerykanom w najlepszym świetle.
– Całe moje życie poświęcałem sprawie zbudowania jedności Zachodu, ale moje wysiłki brutalnie przerwano, a ostatecznie, jeszcze w kwietniu tego roku, skazano mnie na śmierć. Wpadłem już w ręce SS i gdyby nie żołnierze mojej wiernej Luftwaffe, rozstałbym się już z życiem.
Dahlquist pokiwał głową.
– Hitler był ograniczony. W gruncie rzeczy był dyletantem w każdej dziedzinie – mówił Göring. – Hess to ekscentryk. Ribbentrop znów to zwyczajny łobuz. Dlaczego on właśnie został ministrem spraw zagranicznych? Domagałem się tego stanowiska dla siebie, lecz Hitler był nieubłagany. A szkoda. Myślę że nie doszłoby wówczas do wojny. Powiem panu, że któregoś dnia przekazano mi taką uwagę Churchilla: „Po co przysyła się nam tutaj wciąż tego Ribbentropa, a nie takiego zdolnego chłopca, jakim jest Göring?” No więc jestem wreszcie u was. Kiedy każe mnie pan zawieźć do głównej kwatery Eisenhowera? Najwyższy czas rozpocząć pertraktacje.
Dahlquist spoglądał teraz na Göringa z wyraźnym zdziwieniem. Ten grubas najwidoczniej nie zdawał sobie sprawy z ogólnej sytuacji i ze swego własnego położenia.
– Wspomniał pan o swym pragnieniu zostania ministrem spraw zagranicznych. A jakie stanowiska zajmował pan w Niemczech? – zapytał.
– Byłem naczelnym dowódcą Luftwaffe, ministrem lotnictwa, premierem Prus, przewodniczącym Reichstagu i ministrem leśnictwa. Mój stopień wojskowy Reichsmarschall. Jedyny w historii Niemiec.
– Zajmował pan te stanowiska jednocześnie?
– Tak, jednocześnie, ale przede wszystkim byłem żołnierzem. I zawsze pozostanę. W ciągu kilku zaledwie lat zorganizowałem niemieckie lotnictwo wojskowe, które decydowało o zwycięstwach Niemiec dopóty, dopóki Hitler i jego źli doradcy nie przynieśli mu zguby. Luftwaffe była nie do pokonania. Moi myśliwcy stoją na czele asów lotniczych całego świata. Moje lotnictwo bombowe utrzymywało w szachu całą Europę. Dziś jeszcze jest ono poważną siłą, której nie może lekceważyć ani wróg, ani przyjaciel przyszłych Niemiec. A ja nadal pozostaję na jego czele.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki